Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Przenieś się do oazy spokoju i podziwiaj piękno zmiennych pór roku. Książka o tym, w jaki sposób piękno ogrodu i praca w nim może uczynić nasze życie pełniejszym.
Dan Pearson, ceniony brytyjski architekt pejzażu i zapalony ogrodnik, odkrywa rytmy i przyjemności roku w ogrodzie. Porzuciwszy niewielki przydomowy ogródek w południowym Londynie na rzecz ośmiohektarowego gospodarstwa w hrabstwie Somerset, zachwyca się urodą szkieletów zimowego ogrodu, radosnym objawieniem się wiosny, mocnym zapachem lata oraz jesienną eksplozją kolorów.
Zaraźliwy entuzjazm autora tudzież bogactwo jego wiedzy przepełniają strony tej pasjonującej książki, która obfituje również w praktyczne wskazówki, jak zagospodarować własny kawałek ogrodu, niezależnie od tego, czy tworzy go kilka doniczek na parapecie okna w mieszkaniu w mieście czy spora połeć wiejskiego pola. Pomagając nam odkryć przyrodę na nowo, zarówno te dziką , jak i tę udomowioną, lektura Roku w ogrodzie staje się doświadczeniem prowadzącym do głębokiej odnowy.
Dan Pearson (ur. 1964) – ceniony i wielokrotnie nagradzany za swe prace brytyjski projektant ogrodów i zapalony ogrodnik. Sztuki ogrodniczej uczył się m.in. w Królewskim Ogrodzie Botanicznym w Edynburgu oraz w Królewskich Ogrodach Botanicznych w Kew. O ogrodach pisze książki oraz artykuły prasowe, publikowane m.in. na łamach „The Times”, „The Observer”, „Daily Telegraph” oraz „Gardens Illustrated”. Opowiada o nich także w programach telewizyjnych w BBC, Channel 4 i Channel 5. Jest ambasadorem w The Tree Council, organizacji charytatywnej wspierającej akcje sadzenia i ochrony drzew oraz członkiem Towarzystwa Projektantów Ogrodów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 444
Dla Mamy i Taty, za ich zachętę i lojalność.
I dla Huw, za dzielenie ze mną wizji.
MOJA DROGA DO OGRODNICTWA
Spojrzenie w przeszłość na niemal dziesięć lat pisania dla „Observera” i na moją działalność w ogrodzie wyrażoną w słowach było ciekawym doświadczeniem. Podczas tej dekady moje ogrodnicze życie zmieniło się w wyniku przeprowadzki z Londynu, gdzie przez piętnaście lat prowadziłem podłużny, ogrodzony ogród w dzielnicy Peckham, do Hillside, ośmiohektarowego gospodarstwa w hrabstwie Somerset. W Londynie stworzyłem świat, który zapewnił mi ciche schronienie wśród zgiełku. Tu, w Hillside, granice posiadłości są odległe i oko może przemierzać duże odległości. Przeprowadzka ta była chyba największą zmianą w moim życiu, gdy mowa o ogrodnictwie, lecz niezbędną i nieuniknioną. Chciałem poczuć się kimś mniejszym i w bardziej ograniczonym stopniu panującym nad swoim środowiskiem, potrzebowałem też stworzenia nowego sposobu prowadzenia ogrodu, który umożliwiłby mi zbliżenie się do wsi i jej rytmów. Przenosiny – których potrzebę najlepiej wyraził jeden z moich przyjaciół, przyrównując moje londyńskie życie do egzystencji w doniczce – były również częścią procesu, na jaki godzi się każdy ogrodnik, gdy decyduje się zaangażować w ogrodnictwo. Nie ma innego wyjścia, trzeba ewoluować, bo ogród nigdy nie pozostaje statyczny i inspiruje do dotrzymywania mu kroku i rozwijania się.
Pisanie pomogło mi skupić się na podróży przez tę dziedzinę. Choć artykuły w tym zbiorze wybrano z całej dekady obserwacji i z różnych miejsc, dobrano je w taki sposób, by objęły dwanaście miesięcy roku, tak aby zmiany pór roku – oraz miejsc – znalazły swoje odzwierciedlenie w przemyśleniach i działaniach. Jedną z ogromnych przyjemności płynących z całorocznej pracy w ogrodzie jest fakt, że miejsce to zmusza człowieka do zwracania uwagi na to, co dzieje się tu i teraz. Każdy tydzień różni się od następnego, jednak w powtarzalności pór roku kryje się również swego rodzaju pewność: nieuchronność wiosennego kwitnienia oraz jesienna eksplozja owoców. Doświadczenie jednego roku jest jak towarzyszący mu rozwój roślin. Buduje się, nawarstwia i wzbogaca.
Moja własna ścieżka jako ogrodnika została wytyczona, gdy miałem mniej więcej pięć lat, kiedy to razem z ojcem budowałem w sadzie staw. Był to prostokąt o długości zaledwie kilku metrów, ale sadząc tam rośliny i obserwując ewolucję przez wodną soczewkę, odkryłem alchemię kryjącą się w dbaniu o żywe istoty oraz nagrodę płynącą z tego procesu pielęgnacji. Niektórzy opisują to jako „zielone palce”, ale dla mnie ogrodnictwo stanowi spójne połączenie umiejętności, w których tak naprawdę nie ma niczego tajemniczego. Jest to umiejętność obserwowania i zauważania potrzeb rośliny (lub ich grupy) oraz reagowania na te potrzeby. Z upływem czasu i wraz z trwaniem tego procesu stajemy się jako ogrodnicy mądrzejsi i bardziej pewni siebie. Zauważamy, że można łamać zasady, a nawet tworzyć własne. Ewoluujemy, pozwalamy sobie na odrobinę szaleństwa, uczymy się porządku albo bardziej akceptujemy naturę chwastów.
Uważam, że dzięki temu, iż zacząłem tak wcześnie, miałem fory i więcej szczęścia niż większość innych ogrodników, ponieważ dorastałem pomiędzy ludźmi zafascynowanymi ogrodami i pełnymi entuzjazmu dla wszystkiego, co rośnie. Moja matka, która wychowywała się na plebaniach i której ojciec uprawiał warzywa, by wyżywić rodzinę w czasie wojny, pielęgnowała nasz kuchenny ogródek. Ojciec uprawiał kwiaty i choć nie nazwałbym go urodzonym ogrodnikiem, miał świetne oko. Lubił też zabawę kolorami, nigdy się ich nie bał; spędzaliśmy całe godziny, porównując notatki podczas pracy na umieszczonych po obu stronach ścieżki dwóch rabatkach, z których jedna należała do mnie, a druga do niego. Tak było bezpieczniej, bo już wtedy kochałem rośliny i byłem zachłanny na każdy kawałek ziemi, z radością przejąłbym więc również jego teren.
Ogromny wpływ wywarła na mnie też nasza sąsiadka Geraldine. Była urodzoną naturalistką, lecz przez całe życie z pasją uprawiała ogród, który dla mnie był zawsze otwarty. Ogród prowadziła na dziko, szybko nauczyłem się od niej, że chwast to jedynie roślina rosnąca w niewłaściwym miejscu. Nigdy nie dyskryminowała roślin w ten sposób, a chwasty były równie mile widziane w jej ogrodzie jak wybrane gatunki. Z każdym wiązała się fascynująca historia o jego pochodzeniu: tak jak w wypadku szachownicy pirenejskiej Fritillaria pyrenaica, którą zebrała podczas jednej z podróży w Pireneje, zawinęła w wilgotną gazetę, umieściła w bagażniku samochodu i wyruszyła w długą podróż do domu. W swoim ogrodzie rozchylała chwasty jak zasłony, by pokazać zebrane skarby, a potem opowiadać historie. Choć w ogrodzie Royal Horticultural Society w Wisley uczyli mnie czegoś kompletnie innego (i wkrótce zaszczepili we mnie zupełnie inny zestaw zasad), jej wpływ otworzył mi oczy na nieostrą granicę między światem ogrodu a otaczającą go dziką naturą. W późnym wieku nastoletnim to właśnie opowieści Geraldine skłoniły mnie do podróży w celu oglądania roślin w dzikim środowisku. Jej historie były inspiracją, ale dopiero wtedy, gdy zobaczyłem rośliny żyjące w swoim naturalnym otoczeniu, wszystko trafiło na właściwe miejsce.
To dzięki mojej matce, którą zawsze inspirowały wyzwania, nasza rodzina przeprowadziła się do domu z półhektarowym zapomnianym ogrodem. Zadanie zajmowania się domem i ogrodem przerosło mieszkającą w Hill Cottage staruszkę. W połowie lat siedemdziesiątych, kiedy kupiliśmy tę posiadłość, ogród nie istniał już od kilku dekad. Z komina domku wyrastały drzewa, a pnącza akebii wślizgnęły się pod oblicówkę i oplatały meble. Przeprowadziliśmy się tam, kiedy miałem dziesięć lat, i spędziłem tam kolejnych siedem, aż do opuszczenia domu, oczyszczając ogród i odkrywając skarby zanurzone w podszycie. To właśnie tam nauczyłem się prowadzić ogród w z g o d z i e z naturą, a nie p r z e c i w k o niej. Sadziliśmy rośliny w miarę oczyszczania terenu, dysponując ograniczonymi zasobami energii, bo musieliśmy wciąż bronić się przed dziczą, która chciała nas pochłonąć.
W wieku dziesięciu lat byłem dzieckiem o bardzo konkretnych zainteresowaniach. Gdy koledzy z klasy czytali Enid Blyton i Alana Garnera, ja przeglądałem katalogi roślin, mój cały świat zamykał się w ogrodzie. Rozpocząłem (lecz nigdy nie skończyłem) tworzenie ilustrowanej książki o Hill Cottage. Prowadziłem dzienniki ze szkicami i rysunkami roślin i ich kombinacji, które mnie inspirowały. Katalogi Beth Chatto stanowiły prawdziwy raj pełen opisów i anegdot. W szkole kryłem się z tym, bo wiedziałem, że zaangażowanie w hobby, które uważano za domenę starszej generacji, mogło wydawać się dziwaczne.
Joan Wiggins, moja ówczesna nauczycielka angielskiego, starała się skłonić mnie do poszerzenia biblioteki i to właśnie jej dziękuję za pokazanie mi związku między słowami, roślinami i procesem rośnięcia. Zachęcała mnie do pisania, co ostatecznie zaowocowało szeregiem opowieści o dzikiej przyrodzie, w której żyjemy, i naturalnym świecie, który był moim domem. Zanim skończyłem trzynaście lat, wprowadziła mnie do świata książek Christophera Lloyda i poczułem głód słowa pisanego oraz pragnienie poznania wielkiego świata ogrodów, o którym czytałem. Słowa Christophera pochodziły oczywiście z rzeczywistego miejsca i dziesięcioleci doświadczenia. Później, gdy wraz z ojcem odwiedziłem jego ogród, Great Dixter, zakochałem się w nim. Gdy stałem pod janowcem Genista aetnensis, tak plastycznie opisywanym, opowieści i moje wyobrażenia zeszły się ze sobą i połączyły. Napisałem do Christophera jako nastolatek, a on oprowadził mnie po swoich łąkach. Był to człowiek świadomy znaczenia dzielenia się doświadczeniami. Później zacząłem czytać prace Vity Sackville-West, której ogród był wówczas w rękach jej ogrodników. Choć stał się czymś zupełnie innym – przycięty tam, gdzie kiedyś był bujny, i schludny, gdzie wcześniej prawdopodobnie był niechlujny – w jej pisaniu wciąż czuło się jego romantyczną atmosferę. Nigdy nie marzyłem o tym, że pewnego dnia zajmę jej miejsce, pisząc dla „Observera”.
Czas, który dziś spędzam na pielęgnacji ogrodów, cenię i starannie chronię. Ogród to miejsce, w którym mogę się zagubić tak jak wtedy, gdy byłem dzieckiem, nie bacząc na upływ czasu, przez co dwie godziny bez trudu rozciągały się na całe popołudnie lub nawet dłużej. Jest to pewnego rodzaju sanktuarium – takie, które pozwala mi łączyć przeżycia duchowe z czysto fizycznymi. To miejsce, które uwalnia jasność myśli. Prawda jest taka, że odkrywanie i rozczarowania to często lepsza nauka niż zachwyt, który łatwo się zapomina. Wszystko to jest częścią ewolucji, rozwoju i wzbogacenia, płynących z robienia i patrzenia. A pisanie pomaga wyrazić to słowami.
Jako dorosły stwierdziłem, że pisanie i prowadzenie ogrodu nierozerwalnie się ze sobą łączą. Przeznaczam na pisanie jeden dzień w tygodniu, a często zaczyna się on od spaceru do miejsca, o którym chcę opowiedzieć. Wcześniej uważałem to za odkładanie na później, ale stracona godzina lub dwie, gdy czasem zaabsorbuje mnie zadanie, którego nie planowałem, to część rytuału. Właśnie wtedy moje pomysły nabierają kształtu i znajduję podstawę, na której mogę się oprzeć. Zebrany bukiecik daje mi szansę opisania czegoś w najdrobniejszych szczegółach. Drugą metodą, którą stosuję, by przelać coś na papier, jest robienie notatek w zeszycie.
Myśli, które powstają w mojej głowie przy pracy w ogrodzie, rodzą się z powtarzalnych zadań i również mogą wydawać się powtarzalne. Jednak w miarę przemijania kolejnych lat stają się coraz bogatsze. W pisaniu lubię definiowanie procesu prowadzenia ogrodu, przemienianie doświadczeń w słowa. Niektóre przemyślenia prowadzą do konkretnych, satysfakcjonujących wniosków, inne natomiast są ciekawe dzięki temu, że pozostają płynne. Tekst może skupiać się na kolorze, na uczuciu lub miejscu. Może chwytać moment, który zdarzy się niewątpliwie tylko raz, doskonałość istniejącą jedynie przez kilka minut, a potem przemijającą: doświadczenie stania pod wiśnią, gdy otwierają się pierwsze kwiaty, lub rozkoszowania się zapachem samotnej lilii.
Pisanie pomaga mi zachować wszystkie te doświadczenia w żywej pamięci. Mam nadzieję, że niektóre z moich myśli zainspirują czytelnika – czy to do puszczenia wodzy wyobraźni, czy do pobrudzenia sobie rąk i zapoczątkowania rozwoju, który płynie z samodzielnego działania i odkrywania. Pisząc te artykuły, odczuwałem również – cudowną – odpowiedzialność za podzielenie się swoim niekończącym się procesem i oświeceniem z tobą, czytelniku.
Pierwszy miesiąc roku jest najciemniejszy, można więc pomyśleć, że w ogrodzie panuje wówczas zupełna stagnacja, styczeń jednak nie jest miesiącem, w którym wszystko zamiera. Dzięki brytyjskiemu łagodnemu klimatowi w ogrodzie zawsze dzieje się coś, co nas do niego przyciąga.
Listowie ziarnopłonu wiosennego przy nagiej ziemi, aromat oczaru wirginijskiego: wszystko to przykuwa uwagę i pozornie zagarnia całą przestrzeń dla siebie; spójrz jednak raz jeszcze, a zobaczysz, jak intrygujący jest wtedy ogród. Niskie, ukośne promienie słońca oświetlają torebki nasienne z poprzedniego sezonu, a szkielety roślin tworzą przepiękną konstrukcję dla szronu, jeśli tak jak ja pozwolisz im pozostać na miejscu, wierząc, że dobrze jest dać ogrodowi przejść pełen cykl rozwoju.
Kocham nasze cztery pory roku, a zimy nigdy nie należy się obawiać, bo właśnie wtedy mamy czas na przemyślenia. Nie ma obłędu, który zawsze wiąże się z sezonem wzrostu, można rozglądać się wokół i chłonąć otoczenie, nie mając wciąż przed oczami długiej na metr listy zadań do wykonania. W nagich gałęziach ujrzysz wtedy strukturę i historię drzewa, zobaczysz też rośliny gotowe do zimowego cięcia. Pogódź się z zimowym tempem pracy i wykorzystaj ten czas na zaplanowanie odświeżenia i ożywienia ogrodu. Zadania określają kolejność prac w każdym sezonie – choć mamy jeszcze kilka tygodni na zmiany i poprawki, w styczniu jest czas na cieszenie się zimowym ogrodem.
1 stycznia, Hillside
POLA MARZEŃ
Nad ziemią w chłodzie i słabym świetle stycznia ogród jest najcichszy. Rdzawe aksamitne pączki oczaru wciąż czekają na pęknięcie, a kotki na leszczynie, choć są już ukształtowane, pozostają zaciśnięte w oczekiwaniu. Nawet śnieżyczki niewiele wystają nad ziemię i po raz pierwszy od wieków czuję, że mam czas na myślenie.
Rozumiem teraz, co miała na myśli moja sąsiadka, mówiąc, że cieszy się na wolniejsze tempo zimy, bo sezon wegetacyjny zawsze jest szalony: po wiosennej przemianie krążenie soków i bujny wzrost zdają się nigdy nie słabnąć. Głód i wyczerpanie uświadamiały mi ostatecznie, że czasami pracowałem przez cały dzień, nigdy nie robiąc przerw na przyjrzenie się otoczeniu.
Teraz, gdy chwasty pozostają w zastoju, mogę pozwolić sobie na ten luksus, zaniedbując na trochę kuchenny ogródek i ruszając w dół strumienia odcinkiem, który ciągnie się wzdłuż granicy posesji. Stąd mogę spoglądać na zbocza, gdzie kiedyś będzie ogród, i spacerować wśród tego, co udało mi się osiągnąć w pierwszym roku. Straciłem tylko dwie z czterystu roślin żywopłotowych i drzewek zasadzonych ostatniej zimy – zadaję sobie pytanie, czy zawdzięczam to dobroczynnemu wpływowi grzybów mikoryzowych w odżywce Rootgrow, której dodałem przy sadzeniu, czy to właśnie ona przeprowadziła rośliny przez wiosenną suszę. Nowo zasadzone drzewka owocowe także doszły do siebie po ogołoceniu z liści przez owce. Ich gotowość do powrotu do życia sugeruje, że mają już dobrze rozwinięty system korzeniowy. W tym roku eksperymentowałem również z zaniechaniem dokładania obornika i kompostu do dołków pod drzewa i krzewy. Dziś uważa się, że o ile gleba jest w dobrej kondycji, lepiej jest nie dawać roślinom fałszywej przewagi na początku, ponieważ przekarmione mogą odmówić wychodzenia poza „strefę komfortu” dołka. Wciąż wiem, jak ważne jest poprawienie właściwości gleby, jeśli jest wyjałowiona lub słabo odwadniana, ale dziś po prostu dodaję rootgrow.
W czerwcu widziałem jaskrawość pozłotki kalifornijskiej (Eschscholzia californica) na łąkach po drugiej stronie doliny i zakochałem się na zabój w lnie wielkokwiatowym Linum grandiflorum „Rubrum”. Czerwony len tańczył na swoich cieniutkich łodygach, każdy kwiat miał ciemniejszą obwódkę na krawędzi płatków. Zastanawiam się, jak ta samosiewna mieszkanka poradzi sobie w tym roku, bo siewki pozłotki już znalazły sobie drogę przez pęknięcia w podwórzu, zmiękczając surowość położonego przez gospodarza betonu.
Zasieję nasiona zebrane z lnu i zrobię parę eksperymentalnych mieszanek z selerowatymi, takimi jak cudownie koronkowe Orlaya grandiflora. Połączę je z ozdobnymi makami, kąkolem „Ocean Pearl” i wielkimi dmuchawcami kozibrodu Tragopogon, aby stworzyć nową paletę na nadchodzący rok.
Przed nami sezon sadzenia, a co może być właściwsze w nowym roku niż sadzenie drzew? Zamówiłem Malus, by uzupełnić kwitnące skupiska dzikich jabłoni na zboczach za nami. Jabłoń transitoria Malus transitoria ma filigranowe liście i drobniutkie złote owoce i wygląda przy tym nieco dziko, podczas gdy M. hupehensis, jabłoń hubejska z Chin, jest bardziej ozdobna i może rosnąć bliżej domu. Ten chiński gatunek jest chyba jedną z najlepszych dzikich jabłoni, tworzy w młodości proste drzewo, by w średnim wieku łagodnie rozrastać się na boki. Kwiaty przecudownie pachną, a gałęzie są pełne ciemnoczerwonych owoców.
To właściwy czas na zastanowienie się nad dokładnym rozmieszczeniem nowych nasadzeń, aby miały odpowiednio dużo miejsca na podróż do dojrzałości. Zazwyczaj sadzę więcej, niż potrzebuję, by roślinki mogły chronić się nawzajem w młodym wieku, jednak później będę musiał okazać się zwolennikiem surowej dyscypliny i przerzedzać je, by nie szkodziły sobie nawzajem.
Dziś mogę pozwolić sobie na rozważanie takich dylematów, nie minie jednak wiele czasu, a śnieżyczki dadzą nam znać, że okres odpoczynku mamy już za sobą.
7 stycznia, Peckham
ZOSTAW I POZWÓL ŻYĆ
Po ostatnich dwóch tygodniach bezwładu pokusa wymiecenia szczątków starego roku, by powitać nowy, staje się silna. Chcę wyjść, zrobić ognisko albo oczyścić spłacheć ziemi, by przywitać nowy rok, warto jednak poświęcić chwilę na przemyślenie tego, co naprawdę ma się do zrobienia. Dobrze jest powściągnąć własny instynkt sprzątania. Coraz częściej zachęcam ludzi do tego, by nie czyścili ogrodu zbyt rygorystycznie lub zbyt wcześnie, ponieważ – mimo niewielkich rozmiarów – te fragmenty ziemi są oazami drzemiącej ekologii. Ogrody o wiele za często są opróżniane, zaścielane i obracane do góry nogami jak szpitalne łóżka, a ofiarą tego procesu stają się siedliska jeży, biedronek, pożerających ślimaki ziemnych żuków i sieciarek. Tak wiele piękna można zniszczyć przy sprzątaniu, a tak mało zyskać w formie porządnego i schludnego wyglądu.
Nie namawiam nikogo do pozostawiania ogrodu w stanie totalnego chaosu, ale delikatne przejście do schludności i gotowości na wiosnę to znacznie lepsze rozwiązanie niż ruszanie już teraz do frontalnego ataku. Aby to zrozumieć, musisz poświęcić nieco czasu na dostrojenie się do subtelności zimy – patrzenie jest równie ważne jak działanie. Duchy, które pozostają po roślinach w ostatniej porze roku, nie są być może tak wspaniałe jak w sezonie, ale gdy przyjrzysz się im bliżej, zauważysz, że są równie piękne, choć w odmienny sposób.
Rytmy rozkładu mają swoje własne tempo i jest tak nie bez powodu. Następnym razem, gdy wyjdziesz na dwór, kucnij i przyjrzyj się, jak opadłe liście wciągane są pod ziemię przez dżdżownice. Kiedy zobaczyłem to pierwszy raz, nie mogłem zrozumieć, dlaczego wszystkie te liście stoją pionowo z jednym końcem wciągniętym w grunt, ale właśnie one stanowią pożywienie dżdżownic, a bakterie i rozłożona materia zapewniają glebie jakże pożądany humus. Spójrz potem na to, co ostatni sezon pozostawił za sobą w postaci szkieletów roślin. Są jak miniaturowe miasta sięgające nieba, w wielu z nich mieszkają owady i cała masa innych żyjątek, a jako konstrukcje okazują się często najpiękniejszymi częściami zimowego ogrodu.
Popatrz na żywopłoty, przydrożne nasypy i nieużytki – trudno się nie zgodzić, że jest to ich najlepszy sezon, gdy po wycofaniu się zieleni kolory zostały stonowane. Uwielbiam zieleń, ale w zimowych miesiącach zdajesz sobie nagle sprawę, że jej dominacja często uniemożliwia ci dostrzeżenie szczegółów – a w zimowych szkieletach właśnie o szczegóły chodzi. Wyblakłe trawy wznoszą się swoimi bladymi pionowymi liniami jak miraż, gdy patrzysz na nie jako całość. Niektóre martwe łodygi krzyżują się ze sobą, słabnąc u podstawy, i padają przy tych, które wciąż stoją prosto. To wszystko ma jednak swój czar, z plątaniną wyki zwisającej w poczerniałych gniazdach i kropkami czekoladowych brązów w miejscach, gdzie kiedyś były jastruny. Wysoko nad trawami stoją ostatnie baldachy – dzika marchew, szalej i marchewnik anyżowy – z czarnymi jak sadza nasionami zwisającymi w bladych klatkach.
Wbrew pozorom zima daleka jest od jednobarwności, a paleta brązów, żółci, cynamonów i pomarańczy wydaje się w tej przypadkowej plątaninie nieskończona. Gdy jest mokro, rdzawe barwy rozpalają się, a czernie ciemnieją, przez co szczeć wygląda jak węgiel w tlących się trawach. Kiedy jest sucho, pergaminowe odcienie traw bieleją i blakną, przemieniając się w srebro w rzadkie słoneczne dni. To wystarczająco dobry powód, by pozostawić trochę nietkniętej ziemi, jeśli masz na to miejsce, a przy tym z pewnością ogromna inspiracja – dowiesz się, co sadzić, by zimowy ogród był ciekawy.
Planując sadzenie bylin, zawsze wybieram pewien odsetek takich, które potrafią zostawić po sobie coś ciekawego na tę porę roku. Niektóre z nich, takie jak trzykrotka i wiele bodziszków, więdną, nie pozostawiając po sobie niczego, dżdżownice wciągają ich liście w ziemię, oszczędzając jedynie pełną oczekiwania koronę. Wiele bylin zachowuje jednak zdrewniałą strukturę, którą zbudowały latem, choć być może pozbawioną listowia i przemienioną w coś zupełnie nowego i magicznego. Formy te są równie interesujące jak letni ogród, gdy mamy czas przyglądać się im w tak zwanym martwym sezonie. Tworzą one konstrukcję, na której może skrzyć się szron czy śnieg (jeśli przyjdą) i załamać się promień słońca – bez tego padłby na ziemię niezauważony. Na wielu starych łodygach pełno jest również nasion. Jeśli je pozostawisz samym sobie, twój ogród może zacząć tętnić życiem, gdy modraszki będą ucztować na nasionach kopru włoskiego albo rozdziobywać rudawe główki żeleźniaka Russela Phlomis russeliana.
Każdy ze szkieletów ma własną wytrzymałość – koper włoski i wiele traw wytrzymują do czasu, kiedy zaczynają wyglądać nie na miejscu w nowym, marcowym świecie, więc usuwam je dopiero wtedy, gdy stracą siłę woli i poddadzą się nieuchronnemu rozkładowi. Srebrzyste łodyżki perowskii Perovskia atriplicifolia też dzielnie się trzymają, przerzedzane tylko z potrzeby gruntownego ich przycięcia w marcu, jednak niektóre są tak delikatne, jak wyglądają, i wytrzymują tylko tyle, ile powinny. Świetnym na to przykładem są mikołajki w moim ogrodzie. Wysokie mikołajki agawolistne Eryngium agavifolium ostro startują, trzymając swoje cynamonowe łodygi wysoko ponad szczątkami sąsiadów, ale do stycznia wszystkie padają, ustępując pola stojącemu prosto w pobliżu miskantowi. Ich kuzyni, mikołajki olbrzymie E. giganteum (noszące w języku angielskim słuszną nazwę „duchów panny Willmott”), wytrzymują nieco więcej, ale nie minie wiele czasu, a ich srebrne korony przestaną istnieć. „Duch” nie ma w tym wypadku nic wspólnego z ich szkieletami, lecz z uroczą historią o dziewiętnastowiecznej ogrodniczce Ellen Willmott, która miała zwyczaj potajemnego rozsiewania tych nasion w odwiedzanych ogrodach innych ludzi, by magicznie kiełkowały tam w następnym roku. Pozostawiam swoje do czasu, aż padną, i wynoszę na kompostową pryzmę dopiero w ostatnim momencie.
O taką swobodę łatwiej, gdy dysponuje się większą przestrzenią, jednak wiele z najlepszych szkieletów zajmuje mało miejsca i stoi dumnie. Trzcinnik ostrokwiatowy „Karl Foerster” to klasyczny przykład trawy, która jest w stanie znieść niemal wszystko, czym częstuje ją zima, pozostając w tym czasie najlepszą podporą dla szronu i knotem dla niskiego zimowego światła płonącego na jej łodygach. Trudno rywalizować również z miskantem, który nieustannie szumi na wietrze i z czasem blaknie, uzyskując całą paletę naturalnych barw – od kościanej bieli po pikantne brązy. Gatunki, które zachowują swoje upierzenie, takie jak Miscanthus sinensis, chiński miskant kultywar „Silberspinne”, są w słoneczny dzień wystarczająco jaskrawe, by w mgnieniu oka rozprawić się z wszelką melancholią.
Rozchodniki tworzą niską, poziomą płachtę rdzawych torebek nasiennych. Wolę je zimą, gdy brak barw kwiatów. W miarę jak rośliny starzeją się i wiotczeją, objawia się w całej okazałości ich skłonność do tworzenia przypominających koła od wozu okręgów, w których środku czekają na następny rok tłuste pączki. W grupie wygląda to naprawdę wspaniale i zawsze przypomina mi korale na rafie lub toczące się koła ze szprychami. Stary dobry rozchodnik karpacki („Autumn Joy”, zwany też „Herbstfreude”) osiąga średnicę mniej więcej 30 centymetrów, podczas gdy znacznie większy kultywar „Matrona” tworzy często koło o średnicy aż metra. Pod koniec marca trzeba wkroczyć, by zebrać resztki, bo odżyją, jeśli im na to pozwolisz, ale do tego czasu są już suche jak hubka i lekkie jak piórko, łatwo oderwać je od rozety. Często uzupełniam je makami, których główki chwieją się na bezlistnych łodygach wysoko nad rozchodnikiem, każda w białej czapeczce, jeśli spadnie śnieg.
Pędowi do oczyszczania trudno się czasem oprzeć, jednak im dłużej zwlekasz, tym większa szansa, że wszystko, co może zgnić, powróci do ziemi, by ulepszyć ją na nadchodzący sezon. Niektóre rośliny, takie jak dzięgiel, po prostu nie są w stanie długo przetrwać i szybko powala je zimowa zgnilizna i wiatr. Gdy łodygi chwieją się na wietrze, powinieneś oprzeć się pokusie zrobienia zimowego ogniska. Zamiast tego daj intruzom szansę nacieszenia się zimą. Gdy przełamiesz pustą w środku łodygę, często znajdziesz w środku niewielkie kolonie wciąż drzemiących tam biedronek. Dobrze jest znaleźć dla nich zaniedbany kąt lub przynajmniej dać im szansę na kompoście. Wiosną podziękujesz im za wysiłek usunięcia pierwszej fali mszyc, a do tego czasu możesz cieszyć się świadomością, że zapewniasz im zimową kwaterę.
8 stycznia, Peckham
DRZEWA DUCHY
Spójrz w górę, a w nagich gałęziach zobaczysz to, co nadchodząca pora roku ma najlepszego do zaoferowania. Każde drzewo jest obdarzone własnym charakterem – smukły stalowy buk, pokręcony i sękaty dąb, którego wzrost dokładnie pokazuje, jak dużo czasu zajęło mu zbudowanie swojej reputacji. W każdej gęstwinie wyróżnia się brzoza. Na starszym osobniku brzozy brodawkowatej Betula pendula – choć słowo „starszy” może oznaczać nie więcej niż pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt lat, bo drzewa te rosną szybko – gałęzie będą z gracją zwisać, chwytając wiatr. Stare drzewo, teraz czarno-białe, którego kora ma ciemne jak węgiel drzewny pęknięcia, będzie zdradzać swój wiek na pniu, lecz drobno uprzędzone gałęzie na zawsze zachowają grację młodości.
Brzoza to wśród drzew pionier, jej łuskowate, cieniutkie nasiona są na tyle lekkie, by wiatr odrzucił je na sporą odległość od gałęzi. Najlepiej czuje się na glebach kwaśnych, ale zadowala się niemal każdą. To właśnie brzoza jest często jednym z pierwszych drzew, które wyrastają na świeżo zaburzonym gruncie.
Możesz uznać, że to zachowanie charakterystyczne dla chwastów, a wiele już ich wyrwałem w swoim życiu, jednak brzoza to drzewo, które zawsze jest mile widziane. Po trzech latach od zasiania przybiera formę cienkich witek, lecz w siódmym roku na jej rdzawej korze pojawia się biel, a gałęzie zaczynają sięgać na tyle wysoko, by rzucać cień, w którym można się ukryć.
Jako gatunek pionierski nasza rodzima brzoza świetnie czuje się we własnym towarzystwie, a nasadzenia brzozy brodawkowatej Betula pendula najlepiej wyglądają w grupie, w której można cieszyć się powtarzalnością kredowobiałych pni. Zagajniki zasadzone nie tak dawno temu między galerią Tate Modern a Tamizą zaczynają już nawet konkurować ze skalą stojących za nimi budynków. Brzoza nie jest drzewem, którego użyłbym, gdy pożądana byłaby powaga, ale welon jej gałązek to jeden z najlepszych sposobów na ukrycie czegoś, czego nie pragniesz oglądać, nie zasłaniając tego jednak całkowicie. Dlatego właśnie brzozy świetnie nadają się do zakrywania postrzępionych krawędzi i łagodzenia ostrości granic.
Ozdobne cechy gatunków pochodzących z Chin i Himalajów sprawiają, że wyglądają one wspaniale jako samotne drzewa. Najbielsza z nich jest chyba brzoza pożyteczna odm. Jacquemonta Betula utilis var. jacquemontii. Brakuje jej delikatności naszej rodzimej brzozy brodawkowatej, jednak pozwala właściwie rozłożyć akcenty. Istnieje kilka równie dobrych form, a jedną z najlepszych z nich jest „Silver Shadow”.
Niezwykłym członkiem tej grupy jest brzoza Ermana Betula ermanii z korą o łososiowym odcieniu. Różowe i czerwone formy brzozy białochińskiej Betula albosinensis są jeszcze bardziej kolorowe, a „Kenneth Ashburner” lub odmiana „Septentrionalis” ma korę, która łuszczy się jak papier, odsłaniając z sezonu na sezon nową barwę.
Ta ostatnia odmiana jest mniejsza i nadaje się do niewielkiego ogrodu, podobnie jak bardzo niedoceniana Betula nigra. Brzoza nadrzeczna to drzewo na mokre tereny, blada kora z wiekiem łuszczy się i pokrywa pnie karbowanym opierzeniem. Jeśli dodasz do niej na zimę ognistą wierzbę Salix, zauważysz, że z przyjemnością czekasz na te mroczne miesiące.
10 stycznia, Peckham
NOWOROCZNE HONORY
Przed nami nowy rok, wytyczam już w terenie miejsca, by rzeczy, których nie udało mi się zrobić w zeszłym roku, znów nie przeciekły mi przez palce. Chcę wczesną wiosną odwiedzić góry Atlas, by przyjrzeć się roślinom, które kocham najbardziej, rosnącym w dziczy i we właściwym kontekście. Odwiedzę też ogrody – zobaczę psiząb w Knightshayes i magnolie w Caerhays w Kornwalii. Odciąga mnie to oczywiście od zimnych, błotnistych grządek i roślin, które w moim zimowym ogrodzie są w odwrocie, ale dobrze jest mieć jakieś plany.
Sztuka tworzenia ogrodów w ogromnym stopniu opiera się na planowaniu. Gdy sadzisz delikatną sadzonkę, widzisz przed oczami drzewo, pod którym będziesz stał, czujesz też zapach zimokwiatu wczesnego Chimonanthus praecox, mimo że wiesz, iż nim pojawią się kwiaty, miną co najmniej trzy lata. Rzucając w środku stycznia nasiona na ziemię, oczami wyobraźni wyraźnie widzisz pola szkarłatnych maków drżących w letnim słońcu – wiesz, że mróz pomoże przerwać uśpienie nasion i właśnie wziąłeś udział w czymś cudownym, rozpoczynając cykl na następny rok. Mimo że w styczniu ogród sprawia czasem wrażenie martwego, nowy rok to czas pełen obietnic.
Jako że pora sadzenia rozciąga się aż na marzec, obiecuję sobie, że zasadzę więcej magnolii. Mam dwa ogrody w hrabstwie Devon i wiem, że magnolie będą się dobrze czuły w West Country, gdzie klimat jest nieco łagodniejszy i nie brakuje wilgoci. Choć zwykle uważa się, że to rośliny leśne, i rzeczywiście większość z nich pochodzi z lasów Chin i Ameryki Północnej, zaskakująco dobrze adaptują się w ogrodach. Jeśli tylko korzenie mają dość wilgoci, a roślina nie jest smagana przez wiatr, świetnie radzi sobie w pełnym słońcu. Warto pamiętać, że choć magnolia Loebnera Magnolia ×loebneri i jej kultywary o gwiaździstych kwiatach rzeczywiście nieźle tolerują wiejący na wybrzeżu wiatr, formy o większych kwiatach zostaną przez wichurę rozszarpane na strzępy.
Dodatkowe światło dostępne na otwartej przestrzeni zapewni dojrzałe na słońcu drewno i pełniejsze kwiecie. Zimowe kontury drzew często są bardziej interesujące od letnich. Dowodzą tego kwitnące magnolie, gdy opadną z nich liście i nagie gałęzie połyskują pąkami. W następnym miesiącu w Kornwalii zaczną kwitnąć pierwsze drzewiaste magnolie, jednak większość z nas, mieszkających w głębi kraju, będzie musiała jeszcze trochę poczekać. Oczekiwanie będzie wszak znacznie łatwiejsze, gdy spojrzymy na drzemiące pąki. Ze swoją aksamitną teksturą i pierwotnym wyglądem pięknie chwytają światło na pokrywającej je dla ochrony srebrnej skórce. Niektóre formy mają głęboki rdzawobrązowy kolor, a gdy przyjrzysz im się bliżej, zauważysz, że bardziej niż roślinę przypominają zwierzę, pokrytą puszkiem łapę.
Jeśli chodzi o oczekiwanie, żyjemy w dobrych czasach. Aby zakwitła taka magnolia jak magnolia Campbella M. campbellii, potrzeba dobrych piętnastu lat, dziś jednak mamy mieszańce Jura i Greshama, które mają wszystkie zalety swoich przodków, lecz rozwijają się szybciej. Drzewo takie jak kultywar „Iolanthe” lub kultywar słusznie nazwany „Star Wars” da ci wszystko, zanim osiągnie wzrost równy twojemu. Aby dobrze rozpocząć rok, dokładam wszelkich starań, by drzewiaste rośliny zasadzić już na początku zimy. Niepisana zasada mówi, że należy je sadzić przed Bożym Narodzeniem, by korzenie miały jak najwięcej czasu na kontakt z nowym środowiskiem. W tym roku jednak późny początek zimy wraz z najbardziej mokrym listopadem, jaki pamiętam, obróciły te dobre intencje wniwecz. Tak czy tak, kiedy tylko ziemia będzie na tyle sucha, by nie kleiła się do szpadla, będę starał się wsadzić je do ziemi.
O sadzeniu nie powinno się nigdy myśleć jak o ciężkim obowiązku. Godzina spędzona na przygotowaniu dołka jest niczym w porównaniu z życiem drzewa i czasem, jaki spędzicie razem. Dołek powinien być zawsze dwa razy większy od średnicy bryły korzeniowej, a kopać należy na dobrą głębokość szpadla. Dziś uważa się, że nie trzeba wkopywać się głębiej niż na szpadel, ponieważ głęboki dół może w ciężkiej glebie działać jak studzienka odpływowa. Przerwij podstawę dołka widłami, by ułatwić odpływ wody, i dodaj trochę materii organicznej, by poprawić jakość górnej warstwy gleby, a zapewnisz roślinie dobry start.
Jednym z pierwszych obszarów, który ma zostać obsadzony w styczniu tego roku, jest „baziowy las” u pewnego klienta. Zastosujemy bardzo proste techniki, bo młode drzewka to zaledwie cienkie witki, które można wtykać w wycięcie zrobione w ziemi szpadlem, a następnie przydeptać piętą. Taka prosta metoda sadzenia oszczędza mnóstwo czasu i zupełnie wystarczy dla bardziej żywotnych rodzimych gatunków. Później układam dookoła agrowłókninę, by przez pierwszych kilka lat powstrzymać konkurencję, zalecam też chronić rośliny przed królikami, jeśli występują na danym terenie.
Ten niewielki lasek powita rok gałęziami, które pokażą pierwsze zwiastuny życia, a wybrano do niego olchę, gatunki wierzby i leszczynę, bo wcześnie budzą się do życia. Po zaledwie kilku latach będziemy mogli spacerować pod ich gałęziami i patrzeć w górę, szukając pierwszych oznak życia na tle szarego nieba. Warto je posadzić dla ich srebra, obietnicy i napełniania powietrza pierwszym w roku pyłkiem.
SPIS ILUSTRACJI
Styczeń: mikołajek olbrzymi Eryngium giganteum