Ronnie O'Sullivan. Nie do zdarcia - Ronnie O'Sullivan - ebook + książka

Ronnie O'Sullivan. Nie do zdarcia ebook

Ronnie O'Sullivan

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Ronnie O’Sullivan jakiego nie znaliście. Szczera historia prawdziwej ikony, a także fascynujący wgląd w umysł najwspanialszego snookerzysty świata.

Książka Nie do zdarcia opowiada nie tylko o sukcesach i rekordowych osiągnięciach legendarnego sportowca, ale przedstawia też często brutalne realia wchodzenia na sam szczyt. Ronnie stawia sprawę jasno: nie zna odpowiedzi na wszystkie pytania, lecz dzieli się doświadczeniami, które go ukształtowały, a także mówi o swoich błędach, mając nadzieję, że dzięki temu czytelnicy będą lepiej radzić sobie z wyzwaniami codzienności.

O’Sullivan to niepokorny gość, dzięki któremu snooker z brytyjskich barów przeniósł się w świat. Uwielbiam tę grę, ale gdy przy stole nie ma Ronniego, emocje znacząco maleją. Należy bowiem do wielkich sportowców, którzy pozwalają młodym chłopakom marzyć o zwycięstwie, a starych dziadów trzymają przy życiu.

Marek Kondrat

To książka o przyczynach. O tym, dlaczego miłość do snookera musi współistnieć z nienawiścią do niego. O tym, dlaczego ten sport uzależnia i fascynuje. Ta książka to wyprawa w najdalsze zakamarki umysłu Ronniego. Zakamarki, do których on sam jeszcze niedawno nie ważyłby się wybrać, a teraz zaprasza w tę podróż każdego z nas.

Przemek Kruk, Snookerowy Klub Sportowy, Komentator Eurosport Polska

Spowiedź najlepszego snookerzysty na świecie, niezłego biegacza, alkoholika, celebryty, a przede wszystkim człowieka po wielu przejściach może być doskonałym poradnikiem, jak znaleźć szczęście. Dzięki tej lekturze można się też sporo dowiedzieć o sobie samym.

Rafał Jewtuch, Komentator Eurosport Polska

Przez lata świat snookera starał się bezskutecznie zrozumieć Ronniego O’Sullivana. Nadszedł czas wreszcie to zmienić! W autobiografii mistrz zaprasza nas w fascynującą podróż w głąb swojego umysłu, podczas której ujawnia największe sekrety i zdradza, do czego zdolni są snookerowi bogowie.

Grzegorz Podolski, Blog Snookerowy, Przegląd Sportowy Onet

***

Ronnie O’Sullivan przechodził na zawodowstwo jako cudowne dziecko snookera i już jako nastolatek musiał mierzyć się z ogromną presją, która sprawiła, że jego życie pełne było szalonych wyskoków i zgubnych nałogów. Wygrywał turnieje, lecz przegrywał w życiu, gdy usiłował na swój sposób radzić sobie z problemami mentalnymi i depresją. Choć kibice widzieli go szczęśliwego, to w życiu codziennym było zupełnie inaczej.

W 2000 roku O’Sullivan postanowił zająć się swoimi demonami i korzystając z pomocy specjalistów, zadbał o swoje zdrowie psychiczne. Już rok potem zdobył tytuł mistrza świata i od tego czasu jest zaliczany do ścisłej czołówki światowego snookera. Ponad 20 lat później wciąż najlepiej czuje się przy stole snookerowym.

BIOGRAM

Ronnie O’Sullivan

Oficer Orderu Imperium Brytyjskiego i najwspanialszy snookerzysta wszech czasów. Zdobył rekordową liczbę siedmiu tytułów mistrza świata, siedmiokrotnie wygrywał też w Masters oraz UK Championship; ma w sumie 21 zwycięstw w turniejach Potrójnej Korony, najwięcej ze wszystkich graczy. Obecnie jest numerem 1 światowego rankingu – miano to zdobywał już wielokrotnie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 323

Oceny
4,5 (4 oceny)
2
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
TBekierek

Dobrze spędzony czas

Po prostu dobrze spędzony czas
00

Popularność




Chciałbym zadedykować tę książkę mojej partnerce, Laili; tym, którzy tak bardzo pomogli mi stać się lepszym snookerzystą: m.in. nieżyjącemu już Frankowi Adamsonowi, Steve’owi Petersowi, Steve’owi Feeneyowi i Rayowi Reardonowi; tym, którzy niezwykle pomogli mi w bieganiu: m.in. Eamonnowi Christiemu, Eamonnowi Martinowi, Shane’owi Healy’emu, Vince’owi Wilsonowi, Klubowi Lekkoatletycznemu Woodford Green oraz Klubowi Biegaczy w Ilford.

Podziękowania

Jak zwykle dziękuję Jonny’emu Gellerowi, Violi Hayden, Louise Cooke i całej ekipie z agencji Curtis Brown.

Zespołowi wydawnictwa Orion: Vicky Eribo, Francesce Pearce, Lizzie Dorney-Kingdom, Tomowi Noble’owi, Steve’owi Markingowi, Lucindzie McNeile, Tierneyowi Witty’emu, Nicoli Thatcher i Anne O’Brien, a także Davidowi Luxtonowi z DLA. Dziękuję Wam wszystkim za Waszą ciężką pracę przy tej książce.

Dziękuję także Tomowi Fordyce’owi. Świetnie nam się razem pracowało przy pisaniu tej książki. Proces, podczas którego nasze pogawędki przerodziły się w skończoną całość, był niesamowity. Mam nadzieję, że ta książka pomoże ludziom odkryć, jakie rzeczy sprawdzają się w ich życiu. Dzięki Ci, Tom, za to, że z tego wszystkiego, o czym rozmawialiśmy, stworzyłeś świetną książkę.

Prolog

Tak czujesz się, gdy wiesz, że grasz dobrze. Gdy działasz, a nie myślisz. Gdy snookerowi bogowie uśmiechają się do ciebie, zamiast rozszarpać cię na strzępy.

To ta energia. Jest w twoim ciele, gdy chodzisz wokół stołu. W twoim umyśle, gdy przyglądasz się ustawieniu bil, składasz się do białej, dzierżąc pewnie kij w prawej dłoni, a drugą dłonią tworząc mostek na zielonym suknie. Palec wskazujący jest w tym momencie niczym igła w kompasie.

To najlepszy narkotyk w życiu. Już raz zasmakowałeś tego uczucia, potem cię opuściło, lecz teraz powraca. Rozpoznajesz tę cudowną ekscytację i chcesz, by już zawsze ci towarzyszyła.

To poczucie całkowitej kontroli. Nie ma znaczenia, jak ustawione są bile. Być może cztery czerwone otaczają w pewnym nieładzie różową, parę kolejnych stoi przy jednej z band i nie za bardzo masz na czym kontynuować podejście po najbliższej czerwonej z czarną.

Masz to gdzieś. To, co widzisz, układa się w sensowną całość. Odpowiednie kąty, rotacja, którą chcesz uzyskać, i moc, z jaką zamierzasz uderzyć białą. Kompresja.

Gdy znajdujesz właściwy rytm, wszystkie otaczające cię odgłosy tworzą piękną harmonię dźwięków.

Odgłos po uderzeniu białej jest tak czysty, że możesz zamknąć oczy, bo i tak wiesz, że trafisz. To głęboki dźwięk – mocny, nie cienki i delikatny niczym odgłos monety upuszczonej na płytki. Bila znika w kieszeni tak szybko jak echo po uderzeniu w bęben: żadnych zakłóceń czy wibracji. Po prostu znika. Kibice siedzący dookoła stołu są tylko rozmazanym tłem. Słyszysz westchnienia i szmery, a następnie ryk i eksplozję braw, gdy udaje ci się zaskoczyć fanów zagraniem, którego niektórzy zupełnie się nie spodziewali, a większość nie wierzyła, że jest w ogóle możliwe.

Ci, którzy siedzą blisko, nie są niedzielnymi kibicami. Nie trafili na twój mecz, skacząc po kanałach telewizyjnych w trakcie przygotowań do poobiedniej drzemki. Są tu, bo kochają ten sport. Większość próbowała kiedyś grać w snookera, wiedzą zatem, jak trudna jest to rozgrywka, choć w twoim wykonaniu wydaje się niedorzecznie łatwa. Doceniają cię, a ty możesz chłonąć ich uznanie niczym promienie słońca w chłodny poranek.

Zupełnie nie chodzi o przesadne analizowanie, o dokonywanie jakichś skomplikowanych obliczeń uwzględniających kąty, prędkość bil czy siłę odbicia.

Tylko ty i biała bila. Wiesz, jak musisz ją zagrać. Masz umiejętności, by umieścić ją dokładnie tam, gdzie chcesz. Wybierasz odpowiednią linię zagrania, która otwiera więcej możliwości, zwiększa szansę powodzenia przy kolejnym uderzeniu i zapewnia bezproblemowe wbicie, które z kolei przekłada się na łatwiejszy ciąg dalszy.

Gdy to wszystko działa, jest cudownie! Czasem męczysz się, walczysz sam ze sobą, wątpisz w siebie. Ludzie, którzy rządzą tym sportem, nakładają na ciebie różne kary, wzywają na dywanik i próbują zmusić cię do rzeczy, na które nie masz ochoty. W nocy kiepsko sypiasz, potem cały dzień jesteś wykończony. Kładziesz się na sofie, a gdy się budzisz, nie masz pojęcia, gdzie jesteś.

W tym jednym momencie wszystko jednak układa się znakomicie. W głowie pojawiają się myśli, które mogą się wydawać nieco zbyt zuchwałe, lecz są prawdziwe.

Nikt na całym świecie nie ma ze mną w tej chwili żadnych szans.

Tak właśnie myślisz. Na tej planecie żyje osiem miliardów ludzi i nikt z nich nie ma szans zepchnąć mnie ze szczytu. W turnieju grają naprawdę dobrzy zawodnicy. Jeden z nich być może właśnie przygląda ci się z ustawionego obok krzesła, ale zupełnie się tym nie przejmujesz. Nie dzisiaj.

Myślisz: nikt nie jest w stanie mnie teraz pokonać.

Wygrana jest na wyciągnięcie ręki. Wystarczy, że będę jej chciał.

1 Początki: Cześć, mam na imię Ronnie

OK. Oto ja. Jest ranek, przed chwilą się obudziłem, a teraz patrzę w lustro.

Gapienie się na siebie i rozmyślanie nad tym, co widzę, nie jest dla mnie rzeczą naturalną. Dziwnie się z tym czuję. Zaczynam za dużo myśleć.

Teraz jednak właśnie to robię i oto, co widzę. Ciemnozielone oczy. Wielki nos – mógłbym coś z tym zrobić. Mnóstwo włosów w miejscach, gdzie nie powinno ich być – w uszach czy nosie. Monobrew – jeden z powodów tego, że nazywano mnie zaginionym bratem Liama Gallaghera.

Chyba wolałbym nie mieć wszędzie tylu włosów, ale co tam, uważam, że zestarzałem się całkiem nieźle. Nieco siwizny na bokobrodach, fryzura wciąż gęsta; nie wyglądam chyba źle jak na 47-latka. Nie widać po mnie, przez co przeszedłem.

Kiedyś uważano mnie za cudowne dziecko. Byłem łebkiem z północno-wschodniego Londynu, który kręcił się po zadymionych klubach snookerowych i wygrywał forsę od dorosłych facetów. Zarumienione policzki i wygląd anioła, za to słownictwo z rynsztoka. Mówili, że zmienię świat. Grałem wiedziony impulsem i przebojowością oraz czystą miłością do tego sportu.

Potem stałem się zagubionym chłopcem. Znikałem na trzy dni i noce, wlewałem w siebie kolejne guinnessy i jarałem blanty. Marnowałem swój talent. Byłem dzieciakiem, którego ojciec poszedł do więzienia, matka zresztą wkrótce też.

Popisywałem się przed światem – jeździłem szybkimi samochodami, byłem wygadany – lecz w głębi duszy czułem się całkowicie załamany. Uratował mnie odwyk i bieganie.

Upłynęło sporo czasu, nim stałem się sobą. Zwycięzcą nie tylko tych meczów, w których mogłem sobie pozwolić na chwile słabości, lecz także tych, podczas których musiałem solidnie się napracować. Nie tylko okazjonalnych pomniejszych turniejów, lecz także siedmiu mistrzostw świata. Kimś, kto wygrywa nawet w wieku, w którym jego idole dawno już dali sobie spokój z zawodowym snookerem.

Stałem się kimś, kto może spojrzeć w lustro i nie musi odwracać wzroku.

Powiem wam coś o snookerze jako osoba, która zna go od podszewki. Jest piękny, ale też brutalny.

Kocham ten sport. To prawdziwe błogosławieństwo, że mogę uprawiać go na najwyższym poziomie. Nie ma chwili, bym o nim nie myślał. Mam na jego punkcie prawdziwą obsesję, uwielbiam jego historię. Mogę całą noc gadać o takich postaciach jak Joe Davis, Steve Davis czy Stephen Hendry.

Czasem jednak potrafi solidnie namieszać mi w głowie, gdy coś nie daje mi spokoju. Bywa kapryśny i okrutny.

Ty i stół, przez cały dzień, codziennie. Niskie sufity i sztuczne światło, zatęchłe powietrze i kiepskie jedzenie.

Spędzasz mnóstwo godzin w ciemnym pomieszczeniu, gdzie nie masz się do kogo odezwać, poza samym sobą. Odrzucasz emocje, tracisz umiejętności komunikacyjne, jeśli w ogóle jakieś w sobie wykształciłeś jako dzieciak, który nie pasował do swojego środowiska. Całe twoje życie skupia się na tej malutkiej przestrzeni.

Gdy grasz w finale tenisowego turnieju Wielkiego Szlema i wpakujesz forhend w siatkę, już za moment, w kolejnej wymianie, masz szansę się zrehabilitować. Gdy grasz w golfa w jednym z największych turniejów i spudłujesz łatwe zagranie z bliska, będziesz jeszcze miał pewnie z 70 kolejnych uderzeń, by wrócić na właściwy tor. Poza tym nikt oprócz ciebie nie może dotknąć twojej piłeczki. Żaden gracz nie załatwi cię tak, że będziesz musiał grać zza drzewa albo z bunkra – tylko po to, żebyś cierpiał na polu.

A w snookerze? Ten sport wręcz opiera się na zatruwaniu życia przeciwnikowi. Masz robić wszystko, by nie mógł wejść w rytm. Sprawiać, by się wściekał, frustrował. Musisz kompletnie spieprzyć mu grę.

Możesz też zrobić dokładnie to samo samemu sobie. Idzie ci świetnie, grasz cudownie, a potem popełniasz jeden błąd i nagle jesteś bezsilny. Nie ma znaczenia, że do tego momentu grałeś wręcz magicznie, że harowałeś na treningach. Siedzisz na krześle i możesz tylko patrzeć na to, co robi rywal. A ten odbiera ci wygranego, zdawałoby się, frejma, wbija bilę za bilą i niszczy ci dzień.

Nic nie możesz na to poradzić. Siedzisz, sączysz wodę, gapisz się na tip swojego kija lub gdzieś przed siebie, w ciemność panującą za przestrzenią oświetlaną na potrzeby relacji telewizyjnej, za tymi wszystkimi skupionymi twarzami. Oczywiście starasz się nie myśleć o swoim błędzie, o tym, jak bardzo zniweczył twoje marzenia. Tyle że twój umysł chce się skupić właśnie wyłącznie na tym. Czemu tak się stało, co trzeba było zrobić inaczej? Te myśli zżerają cię niczym kwas.

Gdy długo jesteś na szczycie swojej dyscypliny sportowej, po jakimś czasie odkrywasz, w jakiej roli najchętniej widzą cię kibice. Można to porównać z erą gladiatorów w Imperium Rzymskim. Ty też jesteś jednym z nich. Wychodzisz na arenę, jesteś zdany na siebie i walczysz o swoje życie.

Jeśli wygrasz, celebrują cię jak największego bohatera. Otrzymujesz nagrody, niczym dawni gladiatorzy. Spędzam czas z Hendrym i widzę, że ludzie patrzą na niego tak, jakby był bogiem. To facet, który swój ostatni tytuł mistrza świata zdobył 25 lat temu, a mimo to w oczach kibiców wciąż jest u szczytu swoich możliwości, wciąż jest najlepszy.

Widuję też starsze, przygasłe gwiazdy, na które nikt już nie zwraca większej uwagi. Te, którym zostało tylko wypełnianie kuponów u bukmacherów i zaglądanie do barów, gdzie czasem jakiś nieznajomy postawi im drinka.

A co z kibicami zasiadającymi na trybunach lub przed telewizorami? Są niczym podglądacze. Kręci ich podpatrywanie, jak ty i twój przeciwnik męczycie się, cierpicie, rozpadacie się na kawałeczki i próbujecie jakoś poskładać do kupy.

Nie ma w tym nic złego. Sam tak robię. Trzeba po prostu zrozumieć, jak to jest. Będzie trudno, będzie źle, więc musisz być twardy. Musisz znaleźć sposób radzenia sobie z tym wszystkim, dokopać się jakoś do pokładów uporu i wytrwałości, o których istnieniu nawet nie wiedziałeś.

Uprawiając ten sport, uczysz się pewnych rzeczy – i właśnie o tym, poza wielkimi wygranymi i fatalnymi porażkami, chciałbym opowiedzieć. O tym, jak radziłem sobie z trudnościami i mrokiem, o presji i kłębiących się wątpliwościach. O tym, jak niektóre z pomysłów i technik przydatnych w snookerze można zastosować w codziennym życiu, bo to, co pomaga mi w tym sporcie, okazywało się przydatne także z dala od stołu. Być może również tobie pomoże to jakoś w przetrwaniu gorszego okresu. To niczym szukanie odpowiedniego kąta zagrania w prawdziwym świecie, stosowanie trików pomocnych w życiu.

Musiałem się tego nauczyć, bo sobie nie radziłem.

Gdy miałem 12 lat, pojawiło się u mnie dziwne uczucie. Wszystko przychodziło mi z taką łatwością, że czułem się… niczym nadczłowiek. Kierowałem się instynktem. Nigdy nie pobierałem lekcji. Po prostu zobaczyłem, jak to się robi, spodobało mi się i zacząłem grać.

Umiecie sobie wyobrazić, jakie to cudowne? Potrafiłem robić przy stole sztuczki będące poza zasięgiem przeciwników. Sprawiałem, że ludziom miękły kolana, a nawet nie musiałem się przesadnie starać. Tak po prostu się działo.

Nic dziwnego, że człowieka w takiej sytuacji ogarnia obsesja na jakimś punkcie. To w końcu twoja tajemna broń. Coś, co zapewnia ci ucieczkę przed wszystkim innym. Prawdziwy azyl. Nic innego na całym świecie nie jest w stanie wywołać u ciebie tak wielkich emocji.

A teraz? Dziś moja relacja z tym sportem jest znacznie bardziej skomplikowana. Uczucie bycia nadczłowiekiem jest niezwykle ulotne, często znajduje się zupełnie poza zasięgiem. Wtedy wszystko było dużo prostsze. Nic innego się dla mnie nie liczyło, tylko ja, bile i stół.

Nie da się jednak utrzymać dłużej w tym stanie całkowitego oddania i niewinności, gdy nie jesteś już dzieckiem. Pojawiają się inne sprawy. Ludzie zawodzą cię i wykorzystują. Nic już nie jest tak proste, więc potrzebujesz czegoś więcej: fundamentu, którym nie wstrząsną, rozwiązań, które sprawdzą się, gdy znika magia i nagle czujesz pustkę, choć wcześniej dokonywałeś rzeczy niemożliwych.

Dla mnie to zawsze jest walka. Kilka miesięcy po tym, jak w 2022 roku zdobyłem tytuł mistrza świata, wróciłem do regularnych treningów. Ćwiczyłem od pięciu czy sześciu dni. Czułem, że nic nie wpada. Siedem tytułów mistrza świata na koncie, a tymczasem w trakcie tamtego tygodnia być może przez jakieś pół godziny czułem, że odnajduję właściwy rytm. To uczucie znikało jednak tak szybko, jak się pojawiało.

Szaleństwo, co nie? Nawet po 30 latach odnoszenia sukcesów w tej dyscyplinie tak właśnie może wyglądać twoja codzienność. Siedzisz w pokoju hotelowym jakiejś sporej sieci, gdzieś w dawnej przemysłowej części miasta pośrodku niczego. Jesteś tam tylko dlatego, że tuż za rogiem znajduje się centrum konferencyjne, w którym odbywa się turniej. Do głosu dochodzą te same okropne wątpliwości.

Ten dołek będzie trwał wiecznie. Tym razem już się z niego nie wygrzebię.

To olbrzymi strach, który mnie prześladuje. Rozmawiam wtedy z moim mentorem, Steve’em Petersem, i wyrzucam to z siebie. Steve, jestem już zbyt stary i zmęczony. Hendry dał sobie spokój wiele lat temu. Davis w wieku 30 lat grał już bardziej dla zabawy niż dla trofeów. Steve, obawiam się, że już po wszystkim. Nie chcę być jednym z tych sportowców, którzy kompletnie stracili kontakt z rzeczywistością i grają o dziesięć lat dłużej, niż powinni. Życie jest zbyt krótkie, żeby tak cierpieć.

Steve mawia wtedy: „Ron, mówisz tak od dziesięciu lat. W tym czasie cztery razy wygrałeś mistrzostwa świata. Spójrz na swoją karierę tak, jak widzą ją wszyscy inni: wszystkie te mistrzostwa, siedem wygranych turniejów Masters, do tego siedem zwycięstw w UK Championship. Nikt w historii nie zdobył tylu tytułów w turniejach potrójnej korony. Poza tym kolejne pierwsze miejsca w rankingu. Najwięcej zwycięstw w turniejach rankingowych, najwięcej wbitych setek, najwięcej maksymalnych brejków. Najszybsze 147 punktów w historii.

Ron, powiem ci, gdy uznam, że już po wszystkim. Jeśli przez 18 miesięcy będziesz dochodził jedynie do ćwierćfinałów, bez żadnych finałów po drodze, będzie to oznaczało, że to koniec. A do tego czasu po prostu graj i ciesz się tym”.

Ma rację. Snookerowi bogowie zawsze nagradzają wytrwałość. Nawet jeśli odpadniesz wcześnie w kilku pierwszych turniejach, to potem dojdziesz do ćwierćfinału, a później przejdziesz rundę dalej. Po drodze może się trafić parę finałów, w których jednak przegrasz. A potem, tuż przed mistrzostwami świata, nagle wracają twoje nadludzkie moce.

Wygrywasz mistrzostwa, znowu czujesz tę energię i wszystko się układa – widzisz odpowiednie kąty, czujesz moc i kompresję. Zastanawiasz się wtedy – cholera, co tu się wydarzyło?

Cześć, mam na imię Ronnie. Jestem snookerzystą oraz nałogowcem po odwyku.

Byłem uzależniony od alkoholu i narkotyków. W pełni poznałem samego siebie dopiero wtedy, gdy poddałem się leczeniu. Wcześniej znałem siebie tylko takiego, jakiego chcieli mnie widzieć inni.

Wszystko wam opowiem. O tym, jak zdobywałem tytuły mistrza świata, i o tym, że mam nadzieję wywalczyć kolejne. Mam za sobą 30 lat zawodowej gry w snookera i jeszcze kilka kolejnych przed sobą, bez względu na siwiznę przyprószającą moje bokobrody.

Zapraszam was na wycieczkę po moim umyśle, jeśli tylko macie na to ochotę. Powiem wam, jak udało mi się wyjść na prostą. Usłyszycie dobre i złe rzeczy. To, z czego jestem dumny, a także to, co zrobiłem źle. A tego złego było niemało.

Nie znam odpowiedzi na wszystkie pytania. Nie jestem zarozumiały. Staram się jednak zawsze szukać rozwiązań, a jeśli nawalałeś w życiu tak często jak ja, to wiesz, że sporo się uczysz przy takich okazjach. Słuchasz ludzi, którzy wiedzą więcej od ciebie, bo przez całe życie zajmują się tym, jak wychodzić z problemów, z którymi musimy się mierzyć. Miałem sporo szczęścia, spotykając na swojej drodze właśnie takie osoby. Wiele się nauczyłem zarówno od nich, jak i na bazie własnych doświadczeń: szalonych czasów, odwyku, wątpliwości i kryzysów, wygranych mistrzostw świata oraz przyjemności i presji, które się z nimi wiążą.

To wszystko mnie fascynuje. Te proste rzeczy, minimalne zmiany, których możemy dokonać – to one często zapewniają diametralną odmianę. Nie jestem jednak idealny. Czasami się rozsypuję. Reaguję na to, co się dzieje. Dostaję po głowie i wtedy staram się na to reagować.

Jeśli pragniecie w swoim życiu czegoś, co przyniesie wam radość – bez względu na to, czy będzie to snooker, związek, czy może jakaś sprawa godna zaangażowania – musicie pogodzić się z dobrymi i złymi stronami tej rzeczy. Perfekcja jest niebezpieczna, bo nie istnieje. Nie wierzę w nią – ani w przypadku tego, jak żyć, ani w kontekście gry w snookera.

Gdy grasz dobrze, ludzie podchodzą do ciebie po meczu, kręcą głową z niedowierzania, uśmiechają się dziwnie, jakby właśnie ujrzeli fajną magiczną sztuczkę i zastanawiali się, jak została wykonana. Patrzą i mówią: „Ronnie, jesteś niczym pantera!”. Płynne ruchy, poszukiwanie zdobyczy, wzrok skupiony na ofierze.

Chcesz, żeby tak było zawsze. To ja mam kontrolować grę, a nie ona mnie. Mogę wtedy czerpać z energii kibiców, z atmosfery panującej na trybunach. Gdy uda ci się znaleźć w takim miejscu, nic innego w życiu nie równa się z tym uczuciem. Wreszcie wszystko nabiera sensu.

Jestem w swoim żywiole.

Tak o sobie myślisz.

Niemal całe życie zajęło mi docenienie tego, że bycie jednym z najlepszych na świecie w swojej dyscyplinie jest niesamowicie satysfakcjonującym uczuciem. Jest przy tobie, gdy kładziesz się spać, otula cię jak ciepły koc, towarzyszy ci, gdy się budzisz, daje ci komfort niczym poranna filiżanka herbaty.

Gdy uderzam białą bilę mocno i zdecydowanie – a kontrola białej bili to podstawa mojej gry – czuję się mniej niepewnie jako człowiek. Wiem, że to szaleństwo, ale tak właśnie jest. A potem to uczucie znika i gonisz za nim, robisz wszystko, by znów je odzyskać. Miewałem syndrom oszusta. Czułem wtedy, że wszyscy zmawiają się, by ułatwić mi zwycięstwa – zawodnicy, sędziowie, organizatorzy – bo wygrywałem turnieje, a czułem, że grałem tak kiepsko, że spisek może być jedynym wytłumaczeniem moich triumfów. Bywało, że zwyciężałem, ale pieniądze z nagrody najchętniej oddałbym wszystkim obecnym na sali. Wygrywałem, lecz wciąż czułem się jak przegrany.

W takich chwilach ignorujesz tablicę wyników, która przekonuje, że odniosłeś łatwe zwycięstwo. Idziesz do garderoby z kijem w ręku. Odpinasz kamizelkę, wyskakujesz z pantofli, siadasz z filiżanką herbaty w dłoni i myślisz: grałem kompletnie do dupy.

Potem oglądasz ten mecz, leżąc w łóżku w pokoju hotelowym, i czujesz się tak, jakbyś patrzył na kompletnie inną osobę. Ten gość gra świetnie. Jest milion razy lepszy, niż ci się wydawało. Wątpisz w siebie, więc uważasz, że ten typ, który wygląda zupełnie jak ty, nie może być tobą, że musi ściemniać. Mydli wszystkim oczy. Ale porusza się wokół stołu tak naturalnie. Widać sprężystość kroku, rytm, w zgodzie z którym wykonuje kolejne zagrania. Stoi pewnie przy białej bili. Wyjmuje kredę z prawej kieszeni i pociera nią tip kija, dwa szybkie ruchy i ją chowa. Składa się do zagrania bez najmniejszego zawahania.

Wysokie szczyty i głębokie depresje. Zawsze tak ze mną było. Życie jest naprawdę kiepskie, jeśli opierasz je na tak skrajnych emocjach.

Gram świetnie, wczuwam się. Dobra, dzisiaj wszyscy gdzieś wyjdziemy. Pójdziemy tu i tam, wszędzie. Ja stawiam, ktoś chętny?

Gram kiepsko. Nie widać tej sprężystości kroku, nie unoszę się wokół stołu. Czuję się ociężały. Nie jestem panterą, raczej niedźwiedziem. Wielkim i złym. Włochatym i brzydkim.

Kiedyś zamykałem się w domu. Nie chciałem nic wiedzieć, nie chciałem z nikim się spotykać. Unikałem całego świata. Tak wiele porażek, tak mało czasu i przestrzeni, by się po nich podnieść. W snookerze nie wybierasz sobie rywala i daty meczu. Grasz z tym, kogo wyznaczy ci los, tydzień po tygodniu, miasto po mieście. To najtrudniejsza forma merytokracji: im dalej zachodzisz w turnieju, tym trudniejsza czeka cię walka.

Jeśli jesteś bokserem, możesz jakoś kierować swoją karierą. Unikać kogoś, bo zadaje wyjątkowo niebezpieczne ciosy, zmierzyć się z nim dopiero wtedy, gdy będzie nieco starszy, nabijać sobie statystyki oraz wypychać portfel walkami z łatwymi rywalami. Obić paru kelnerów. Snooker nie zapewnia tego luksusu. To sport oparty na powtarzalności. A powtarzalność wymaga wielu godzin poświęcenia. Nie osiągniesz sukcesu, trenując półtorej godzinny dziennie, jak wielu piłkarzy z Premier League. Nawet jeśli jesteś w czołówce, musisz harować po pięć czy sześć godzin dziennie przez większą część roku. Jeśli jesteś tuż za czołową dziesiątką rankingu i szukasz kolejnych punktów do zdobycia, celujesz w półfinały czy nawet wyżej, to żeby do nich dotrzeć, musisz pracować jeszcze ciężej. Sześć godzin dziennie, czasem siedem.

Na chwilę zapomnijmy o trofeach. Jestem niekwestionowanym mistrzem świata w sabotowaniu samego siebie. Potrafię skupić się na czymś pięknym, złapać to i wyciskać z tego przyjemność tak długo, aż nie zostanie jej ani kropla.

Nie rozumiałem, co się dzieje. Gdy było coraz gorzej, panika rosła, a wraz z nią nakręcała się moja spirala śmierci. Wyjścia nie było widać.

Sądzicie, że snooker to spokojny sport. Nosimy pantofle i muszki. Publicznie niemal nie okazujemy emocji. Nie krzyczymy, nie wrzeszczymy, nie mamy też kolegów z drużyny, którym moglibyśmy paść w objęcia. Dlatego gdy rozpadasz się od środka, wszystkie te emocje kumulują się w twojej głowie. Bardziej przypominamy wiktoriańskich mężów stanu niż młodych, wrażliwych ludzi. Z zewnątrz wyglądamy niczym manekiny stojące w witrynie zakładu krawieckiego, lecz w środku jesteśmy gwiazdami rocka, które straciły wenę i nie są w stanie skomponować kolejnego powalającego riffu.

Powiem coś jeszcze o grze na najwyższym poziomie. Przez większość czasu jesteś przegranym. Nawet jeśli jestem aktualnie numerem jeden na świecie i mistrzem świata, wciąż przegrywam więcej turniejów, niż wygrywam.

Może to wszystko ma jednak sens. To, co dzieje się z twoją głową, gdy robisz coś, co z zewnątrz wygląda na łatwiznę i świetną zabawę. To, że zwykły sport może zdefiniować całe twoje życie. To, że coś, co przynosi ci najwięcej przyjemności i satysfakcji, może być jednocześnie źródłem wielkiego cierpienia oraz twoim śmiertelnym wrogiem.

Czemu to robimy? Dla tego uczucia spokoju, gdy pojawia się magia. Dla poczucia kontroli.

Nikt nie jest w stanie mnie teraz pokonać.

Kontrolując decydującą partię w meczu przeciwko innemu świetnemu graczowi, czujesz się trochę tak jak wtedy, gdy masz branie podczas wędkowania. Rywal szamocze się, nie daje rady, walczy o każdy oddech. Zmuszasz go do błędu – nie musi on być duży, bo przecież mówimy o starciu elity, najlepszych graczy na świecie. Stopniowo zwiększasz presję, z każdym kolejnym zagraniem odrobinę trudniej kontrolować mu położenie białej bili. To nie zawsze musi być znakomite wbicie czy wysoki brejk. Może chodzić po prostu o to, jak zagrywasz białą. O ten pełny, mocny dźwięk. Wszyscy dobrze go znamy. Gdy przeciwnik słyszy, że zagrywasz tak pewnie, w jego głowie pojawiają się wątpliwości.

„Stary ma dziś swój dzień. Będą kłopoty. Będę musiał podejmować ryzyko”

W ostatniej dekadzie odkryłem jeszcze jedną motywację: satysfakcję, którą przynosi mi przezwyciężanie kryzysów.

Kiedyś sądziłem, że talent jest jedyną drogą do sukcesu. Uważałem, że jeśli zwyciężasz z wielkim trudem, jesteś oszustem. Liczą się umiejętności i nic więcej. Harówka była w moich oczach czymś dla graczy, którzy nie czuli tego, co ja. To łatwiejsza opcja niż czysty talent. Czegokolwiek się podejmowałem, zawsze kierowałem się krętymi ścieżkami wytaczanymi przez mój umysł. Jeśli z głową było wszystko w porządku, mogłem działać. Jeśli nie, pakowałem manatki.

Teraz, gdy zbliżam się do pięćdziesiątki, nauczyłem się znajdować spokój w ciężkiej pracy. Uwielbiam pracować nad niuansami gry. Kocham takie kombinowanie, bo nigdy do końca nie wiesz, jaki będzie jego efekt. Cieszy mnie odnajdywanie odpowiedzi.

Ta książka opowiada o przetrwaniu. O miłości, obsesji oraz o porażkach i zwycięstwach. O oddaniu się woli snookerowych bogów w oczekiwaniu na to, jaki los ci ześlą. A także o wyborze: o tym, jak chcesz przeżyć swoje życie i kogo zamierzasz do niego wpuścić. O pokusach i błędach, o dyscyplinie i poświęceniu. O tym, jak można samemu sobie pomóc.

Gdy piszę, że jestem nie do zdarcia, nie mam na myśli tego, że nigdy się nie załamuję i nie miewam chwil zwątpienia. Chodzi o to, by umieć przetrwać zarówno złe, jak i dobre dni. By znaleźć sposób na podniesienie się z kolan i parcie dalej. To oznacza dla mnie bycie nie do zdarcia – robisz rzeczy, które czasem przychodzą ci z łatwością, a innym razem wydają się wręcz niemożliwe do wykonania, ale nie pozwalasz, by to cię zniszczyło. Gdy wzywają na arenę, wybieram życie gladiatora.

Mam 47 lat i wciąż walczę, choć gdy miałem 25 lat, byłem wrakiem i znajdowałem się w potwornym dołku, z którego nie potrafiłem się wydostać. Bywało tak, że moje dobre samopoczucie zależało wyłącznie od tego, jak grałem w snookera. Goniłem za szczęściem, ale im bardziej próbowałem je złapać, tym zręczniej mi umykało.

Nie mogę dłużej za nim gonić. Nie chcę już takiego życia, nie chcę być tamtą osobą. Dziś, gdy czegoś się podejmuję, chcę być obecny całym sobą, a nie pozostawać zamknięty w skorupie. Chcę móc patrzeć na siebie w lustrze i się uśmiechać.

To opowieść o tym, jak cudowne dziecko i zagubiony chłopiec wyrwali się przeznaczeniu. To opowieść o mężczyźnie, który dorósł i odnalazł drogę do tego, by znowu poskładać się w całość. By stać się nie do zdarcia.

Ronnie O’Sullivan. Unbreakable

Copyright © Ronnie O’Sullivan 2023

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2023

Redakcja – Dominik Leszczyński

Korekta – Agnieszka Zygmunt, Maciej Cierniewski

Konsultacja merytoryczna – Rafał Jewtuch

Opracowanie typograficzne i skład – Joanna Pelc

Adaptacja okładki – Paweł Szczepanik / BookOne.pl

Projekt okładki i zdjęcie autora – Hamish Brown

Zdjęcie na IV stronie okładki – Shutterstock / Jim Hutchinson / ANL

All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Drogi Czytelniku,

niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.

Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.

Dziękujemy!

Ekipa Wydawnictwa SQN

Wydanie I, Kraków 2023

ISBN mobi: 9788383302751

ISBN epub: 9788383302768

Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:

Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Grzegorz Krzymianowski, Natalia Patorska, Katarzyna Kotynia

Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Agnieszka Jednaka-Rzemieniec, Julia Siuda

Promocja: Piotr Stokłosa, Łukasz Szreniawa, Aleksandra Parzyszek, Paulina Gawęda, Piotr Jankowski, Barbara Chęcińska, Małgorzata Folwarska, Marta Ziębińska

Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga

E-commerce: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Marcin Mendelski, Jan Maślanka, Anna Rasiewicz

Administracja: Klaudia Sater, Monika Czekaj, Małgorzata Pokrywka

finanse: Karolina Żak

Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak

www.wsqn.pl

www.sqnstore.pl

www.labotiga.pl