Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Szczerze o wszystkich pułapkach życia w rozmiarze XS
O wszystkim, czego nie powiedzą ci znane trenerki fitness, o czym nie przeczytasz w internecie i na stronach lifestyle'owych magazynów, z rozbrajającą szczerością opowie Ci autorka tej książki. W jaki sposób się odchudzać, by nie stać się wieszakiem, a mieć kobiece kształty? Cardio, interwały, a może trening siłowy? Co ćwiczyć, by mieć piękne ciało i jak często ćwiczyć, by się nie przetrenować? A przede wszystkim jak wyrobić w sobie zdrowy dystans do nierealnego, bo wykreowanego przez media świata, w którym liczy się tylko rozmiar XS?
Marta Kieniuk-Mędrala udowadnia, że obsesja na punkcie bycia fit to jedna z najniebezpieczniejszych pułapek naszych czasów, a obietnica osiągnięcia pełni szczęścia po zrzuceniu kolejnych kilku kilogramów nigdy się nie spełnia. Zamiast po raz kolejny w tym tygodniu pędzić na siłownię, znajdź czas, by przeczytać tę książkę. Może się okazać, że to najlepsza rzecz, jaką zrobiłaś dla siebie w ostatnim czasie.
Zanim wyrzucisz z kuchni wszystkie niezdrowe produkty, a na lodówce przykleisz zdjęcie idealnego ciała, do którego chcesz się upodobnić - koniecznie przeczytaj tę książkę. Szaleńczy pęd za wymarzonym rozmiarem ma to do siebie, że bardzo łatwo przegapić w nim metę. Autorka sama się o tym przekonała.
Dorota Kopeć, www.coprzeczytalam.pl
Marta Kieniuk-Mędrala (ur. 13.01.1990) – blogerka, niegdyś anorektyczka, ortorektyczka i bulimiczka w jednym. Obecnie na świat fitnessu patrzy z dystansem i bardziej skupia się na tematyce zaburzeń odżywiania, niż na tym, jak stać się posiadaczką rozmiaru XS. Na Facebooku prowadzi stronę „Rozmiar szczęścia nie daje”. Prywatnie szczęśliwa żona i opiekunka świnki morskiej Ostatka, króliczki Bruni i szynszyla Filipa.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 235
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Nie mam miliona lubiących moją stronę na Facebooku – na dzisiaj (30.09.2018 r.) jest to dwa tysiące czterysta osób. Chwała im za to, że chcą mnie czytać, bo to żaden rekord, zważywszy na fakt, że inne strony mają po sto siedemdziesiąt tysięcy i więcej polubień! Nie jestem trenerką personalną gwiazd ani żadną inną trenerką, co dzisiaj jest bardzo modne. Powstaje nawet wrażenie, że praktycznie co druga osoba ukończyła kurs instruktora fitness, nieprawdaż? Takie kursy niekoniecznie są wymagające, można je nawet zrobić przez internet za śmiesznie niską kwotę (wujek Google prawdę Ci powie). Nie ukończyłam też żadnych specjalistycznych studiów, w ogóle nie mam wyższego wykształcenia, bo nie czuję potrzeby, by je mieć (w dzisiejszych czasach to, że masz studia, nie oznacza, że masz wszystko zagwarantowane, bo przecież możesz mieć tytuł magistra, a nawet doktora i siedzieć w domu bez kasy, pracy i perspektyw). Nie mam na koncie żadnych okładek, wywiadów – dobra, jakieś drobniutkie wpadły, ale w gazetach o mniejszym zasięgu niż taki na przykład „Cosmopolitan”. Ja nawet nie mam sześciopaku ani niskiej zawartości tłuszczu w organizmie (co, jak się okazuje, nie jest zdrowe i na dłuższą metę nie da się tak żyć). Wróć: miałam sześciopak, ale już nie mam i jestem z tego powodu bardzo szczęśliwa. Mogłabym też napisać, że nie mieszkam w wielkim mieście na literę „W”, nie jestem wegetarianką ani weganką, a moje szafki w kuchni nie są zapełnione produktami bio, eko, fit, gluten free. Owszem, swego czasu były, ale i z tego świadomie zrezygnowałam. Wyrzucanie pieniędzy w błoto to nie jest moja domena, ale zrozumiałam to dość późno, więc jakąś część pieniędzy zostawiłam w sklepach ze zdrową żywnością, niestety. Pocieszam się tym, że przynajmniej przez jakiś czas zapewniałam pracę bardzo miłej ekspedientce w jednym ze sklepów w moim mieście, w którym obroty też nieco wzrosły. Brawo ja!
Długo zastanawiałam się, czy napisać książkę, którą właśnie trzymasz w rękach. Mąż gorąco mnie do tego namawiał, a ja wciąż zwlekałam, wymyślając setki wymówek („Kto będzie to czytał?”, „Czy to ma w ogóle sens?”, „Przecież nikt mnie nie zna” i w końcu „Kto chciałby to wydać?”). Pewnego dnia napisałam posta na swojej stronie i zapytałam swoich czytelników, czy chcieliby przeczytać książkę nieznanej nikomu kobiety, która szczerze napisałaby, jak to jest być w świecie fitnessowych zapaleńców i w jednej chwili znaleźć się poza tym zaszczytnym gronem. Otrzymałam dużo pozytywnych odpowiedzi (łyżka dziegciu też się znalazła, ale tym akurat się nie przejęłam), więc pomyślałam, że książkę napiszę i jeśli nikt jej nie będzie chciał wydać, to ja ją wydam w formacie PDF i roześlę do swoich czytelników całkiem za darmo. U mnie nic nie może się zmarnować, a skoro postanowiłam poświęcić jakąś część swojego czasu na pisanie, to tym bardziej nie mogło ono zostać wrzucone do szuflady jak jakieś marne zapiski, których nikt poza mną nie chce czytać. Ale skoro trzymasz tę książkę w rękach, to znak, że ktoś we mnie uwierzył i chciał to wydać, a więc: hurra, mamy to!
Tak więc byłam już gruba i byłam już chuda. Byłam też mocno wychudzona (co wskazywało na anoreksję), by potem doświadczyć początków bulimii (wymiotowanie zastąpiłam przeczyszczaniem się za pomocą herbatek i tabletek, ale o tym nieco później). Potocznie mówiąc, doświadczam problemów z jedzeniem, co dla wielu ludzi jest pojęciem skrajnie obcym (zazdroszczę tym, którzy jedzą, a po jedzeniu po prostu zajmują się czymś zupełnie innym, strawę traktując jako coś, co ma dać im energię, a nie ukoić zszargane nerwy). Po ponad półrocznej szarpaninie z tłuszczami i węglowodanami przekonałam się, że ten instagramowy filtr, jaki nałożono na tak zwany świat fit, jest złudny i zwyczajnie kłamie. Dlatego postanowiłam pokazać mu w pewnym momencie środkowy palec. Żeby była jasność: uważam, że zdrowe odżywianie i umiarkowana (powtarzam: umiarkowana!) aktywność fizyczna są na wagę złota, ale – dobry Boże! – nie dajmy sobie wmówić, że od dwóch do trzech razy droższe banany bio ze sklepu na „L” są zdrowsze od tych zwykłych ze sklepu na „B”. Albo że trzeba jeść pięć posiłków dziennie, bo jak zjesz trzy, to robisz sobie wielką krzywdę i Twój organizm jest na skraju przetrwania. Przeczytałam na ten temat tak wiele artykułów, że już nie mam złudzeń. Przestałam się oszukiwać, czego i Tobie życzę. Szczerość przede wszystkim, pamiętaj! Inaczej daleko nie zajedziesz, staniesz w miejscu albo się cofniesz. Wątpię, żebyś tego chciała.
Nie, nie jestem hipokrytką – ja w to wszystko uwierzyłam, czyli w to całe przesłanie, że jak będziesz szczupła, to będziesz szczęśliwa i przez dwa lata myślałam tylko o jedzeniu, ćwiczeniach, jedzeniu, kracie na brzuchu, kaloriach i znów o jedzeniu. Siedemset trzydzieści dni spędziłam na rozpisywaniu posiłków, układaniu treningów, zabieraniu ze sobą pudełek z jedzeniem (by przypadkiem na mieście nie ulec pokusie zjedzenia czegoś śmieciowego, jakby to była jakaś zbrodnia), a przecież w tym czasie mogłam być po prostu szczęśliwa. Dzień w dzień myślałam o kaloriach, tłuszczu, spaleniu tych kalorii, pozbyciu się z żołądka jedzenia z całego dnia. Siedemset trzydzieści dni spędziłam właśnie nad tym, rozumiesz to?! Siedemset trzydzieści dni, czyli siedemnaście tysięcy pięćset dwadzieścia godzin, czyli milion pięćdziesiąt jeden tysięcy dwieście minut. Dziękuję. Kurtyna. Nie klaszczcie.
Ja zmarnowałam siedemset trzydzieści dni i uważam, że to jest bardzo dobry powód do tego, by podzielić się tym wszystkim właśnie z Wami, z tymi, którzy być może planują schudnięcie, są w trakcie tego procesu lub też skończyli się odchudzać, ale teraz walczą z czymś o wiele potężniejszym, czyli z codziennym wielkim pragnieniem jedzenia, które zwiastuje początki bulimii. Postaram się pokazać, że jedna decyzja pociąga za sobą szereg innych, a i tak efekt końcowy może nas naprawdę zaskoczyć. Ja postanowiłam w swoim życiu schudnąć i być przez to na samym szczycie. Chciałam podnieść rękę w geście zwycięstwa i triumfu. Świętowałam każdego dnia, ale zamiast szampana piłam koktajl białkowy. Dziś, nie będąc na szczycie, chciałabym powiedzieć, że poza byciem fit przez dwadzieścia cztery godziny na dobę jest coś więcej. Przeważnie mówi się o tym, ile razy trzeba pójść na siłownię, żeby zobaczyć pierwsze postępy, co jeść, żeby nasz brzuch był płaski, a my mimo wszystko najedzeni, jak pozbyć się cellulitu, który ma każda z nas (nie ma co się oszukiwać, że jest inaczej, taka nasza kobieca natura) i być gwiazdą na własnym podwórku, a więc na swoim fejsie lub insta. O anoreksji, ortoreksji i bulimii, a także o tym, dlaczego jedzenie może stać się poważnym problemem, a codzienne treningi mogą doprowadzić nas do wycieńczenia, nikt nie chce za bardzo rozmawiać. W social mediach sprzedaje się przecież to, co jest piękne, wygładzone, bez zmarszczek i cienia cellulitu – wystarczy przejrzeć Instagram, żeby się o tym przekonać.
Chciałabym dziś wyjść temu wszystkiemu naprzeciw. W tej książce powiem Ci o tym, o czym nie powiedzą znani i lubiani z pierwszych stron Facebooka czy Instragrama, których nierzadko kochasz, uwielbiasz, śledzisz i naśladujesz. Być może po przeczytaniu tej książki (czego bym sobie bardzo życzyła) stwierdzisz, że zamiast pod zdjęciem wcisnąć po raz kolejny „Lubię to!”, powiesz po raz pierwszy „Sprawdzam”.
M.
Lubię wracać do tego momentu, bo on pokazuje mi i udowadnia zarazem, że mogę w swoim życiu osiągnąć bardzo dużo, kiedy będę tego po prostu chciała. Celowo nie piszę, że mogę osiągnąć wszystko, bo tak nie jest. Nie dziw się, nie jesteśmy robotami, nie jesteśmy perfekcyjni (choć wiele osób do tego dąży, co jest już plagą i niebywałą stratą czasu), nie mamy niezniszczalnego umysłu (psychika człowieka bywa krucha, o czym sama się przekonałam) i najsilniejszego ciała na świecie. Ja w to kiedyś święcie wierzyłam i dałabym się za takie farmazony pokroić, ale dzisiaj się z tego śmieję, poważnie. Można powiedzieć, że byłam głupia i naiwna, że dałam się omamić i złapać jak typowy konsument na wyprzedażach. Robiono ze mną, co chciano, a ja mówiłam: „Jeszcze! Chcę jeszcze!”. No to dostałam, co chciałam.
Ważąc ponad sześćdziesiąt pięć kilogramów i sięgając po pierwszą płytę z treningiem, nie sądziłam, że po dwóch latach i byciu na samym szczycie (czterdzieści dwa kilogramy na wadze przy wzroście metr sześćdziesiąt dwa – wówczas to był mój wielki sukces, którym szczyciłam się na prawo i lewo, choć słynny przelicznik BMI sugerował, że jestem niedożywiona, co, przepraszam za kolokwializm, zwyczajnie olałam) stwierdzę, że jednak to nie to. Po prostu, jak tylko weszłam w ten cały fit-świat (słowa fit bardzo nie lubię, ale pewnie padnie w książce jeszcze wiele razy), to straciłam. Straciłam głowę, bo uwierzyłam, pieniądze, bo je wydawałam, czas, bo go zainwestowałam, a przede wszystkim zdrowie, które dopiero teraz odzyskuję. Tak, dobrze czytasz, zdrowie. Dzisiaj śmiało mogę powiedzieć, że moje życie, a przynajmniej jakaś jego część, została przechwycona przez mediatrenerki wszystkich Polek, płyty treningowe, książki o zdrowiu i nasiona chia. Brzmi niedorzecznie i śmiesznie? Sama dziś nie mogę uwierzyć, że tak się właśnie stało. Byłam jak ten niewierny Tomasz z Pisma Świętego, który musiał najpierw zobaczyć, by uwierzyć.
Uwielbiałam kolorowe zdjęcia w mediach społecznościowych, na które nakładano różne filtry w celu podkręcenia efektu, o czym doskonale wiedziałam, ale co tam… były śliczne i przykuwały mój wzrok. Piękne zdjęcia kobiecych ciał bez cienia cellulitu, zdjęcia jedzenia, na widok których ciekła mi ślinka i te wszystkie coachingowe teksty w stylu: „Jesteś silna, nic Cię nie jest w stanie powstrzymać!”, „Możesz wszystko, jeśli tylko tego chcesz!” – mogłabym wymieniać tak w nieskończoność. Chłonęłam jak gąbka codzienne pościki znanych i tych mniej znanych osób, aż sama zaczęłam je głosić na własnej stronie i to bez żadnego zażenowania. Zdjęcia też zaczęłam robić – jedzeniu, własnej sylwetce, produktom, które otrzymywałam do testowania (bo i to mi się przytrafiło). To było istne wariactwo, ale ono mnie tak bardzo napędzało, że nie potrafiłam się zatrzymać i przez chwilę nad tym wszystkim zastanowić.
Wracając jednak do początków: kiedy byłam już słodkim pączkiem i zobaczyłam swoje zdjęcia ze ślubu, głośno stwierdziłam, że albo jednak coś z tym zrobię (to znaczy z wielką oponką na brzuchu), albo spędzę życie z wielkim bębenkiem u boku kochającego mnie męża, który jeszcze wtedy nic nie mówił na temat mojej powiększającej się tuszy (a rosła jak na drożdżach!). Dopiero jak schudłam, stwierdził, że gdybym przytyła jeszcze bardziej, to wtedy by mi o tym powiedział. Brawo mój mąż! Swoje trzy grosze dodawały życzliwe mi osoby, które z tego miejsca serdecznie pozdrawiam. Mówiły, że przytyłam, że kiedyś byłam szczupła, że teraz mam okrągłą twarz, a kiedyś miałam pociągłą. Pomyślałam wtedy, że zagram wszystkim tym ludziom na nosie i pokażę, na co mnie tak naprawdę stać. Nikt wówczas we mnie nie wierzył, więc w mojej głowie rozgościły się różnorakie emocje, począwszy od złości aż do agresji, którą postanowiłam wyładować na macie.
To był wtedy najlepszy pomysł, by gniew zamienić na spalony tłuszcz, a co za tym idzie, na mięśnie. Nie chciałam wyładowywać się na swoich bliskich, którzy pewnie i tak mieli mnie dość. To nie w moim stylu. Postanowiłam więc zaprzyjaźnić się z matą.
O ile dobrze pamiętam, wcześniej jakoś nie miałam problemów ze swoją tuszą. W podstawówce wyglądałam jak przeciętna dziewczynka, grałam ze swoim bratem w piłkę i nie miałam czasu, by porównywać się z innymi dziewczynkami, których na moim osiedlu było jak na lekarstwo. W gimnazjum schudłam tak, że spadały mi z tyłka spodnie (i tak chodziłam w jednych i tych samych). Wagę straciłam dlatego, że ciężko mi było dogadać się z rówieśnikami. To rodziło stres, a ten skutecznie tłumił apetyt. Dobrze pamiętam z tamtych czasów, jak przed pójściem do szkoły mama robiła mi śniadanie, którego nie byłam w stanie przełknąć – od razu brało mnie na wymioty i nie potrafiłam tego w jakikolwiek sposób wytłumaczyć. W liceum zaś zajęłam się nauką i pogłębianiem przyjaźni poza szkołą, więc kwestie wyglądu zeszły na dalszy plan. Czytałam wtedy różne czasopisma (kupowałam świeżą prasę nałogowo i pochłaniałam ją praktycznie w jedno popołudnie przy świeżo zaparzonej kawie), ale głównie skupiałam się na działach dotyczących urody. Jako nastolatka zaciekle walczyłam z młodzieńczym trądzikiem i to mi głównie zaprzątało głowę. Problemy zaczęły się dopiero, kiedy stworzyłam związek z mężczyzną mojego życia, z którym zresztą zamieszkałam pod jednym dachem. Zaczęłam dla przyszłego męża dobrze gotować (chwalił każdy mój obiad i nie dlatego, że tak trzeba, ale dlatego, że naprawdę mu smakowało, mnie zresztą też), na kolację zazwyczaj wychodziliśmy do restauracji albo zamawialiśmy do domu na przykład tłustą pizzę. Do tego dochodziło wino, desery i… poszło, a raczej poszły kilogramy w górę! Od ćwiczeń stroniłam, bo wiadomo, leżenie plackiem na kanapie było o wiele przyjemniejsze niż pot spływający po czole. Nie przejmowałam się tym tak bardzo, ale kiedy wszyscy wokół zaczęli mi wypominać, jak wyglądam, a data ślubu zbliżała się nieubłaganie, wpadłam w panikę. Mogłabym w tym momencie poprzestać na wyglądzie fizycznym, ale przecież moja psychika też tutaj miała znaczenie. Mówiąc najprościej, nie czułam się sama ze sobą najlepiej i pamiętam dobrze dzień, w którym dobitnie poczułam, że jestem gruba. Pracowałam wtedy w salonie z telefonami komórkowymi, który znajdował się w jednym z supermarketów w moim mieście. Siedziałam przy biurku średnio przez sześć godzin, a za plecami prawie na wyciągnięcie ręki miałam półki przepełnione ulubionymi słodyczami w postaci batonów, żelek, cukierków, ciasteczek. Jak łatwo się domyślić, codziennie coś podjadałam, a mój brzuch rósł, jak gdyby nigdy nic. Wyobraźcie sobie teraz taki obraz: siedzę na krześle, laptopa trzymam na kolanach i coś mnie ciągle uwiera. Poprawiam bluzkę, poprawiam spodnie, ale to nic nie daje i dalej jest coś nie tak. Tym „nie tak” był mój brzuch, który zaczął żyć własnym życiem i dawać mi się we znaki nie tylko w pracy, ale też w domu, na przykład kiedy przechodziłam obok lustra. W tym samym dniu na pewnym blogu znalazłam przypadkowo informację na temat jednej z popularniejszych polskich trenerek, która zachęcała do aktywności fizycznej i była w tym faktycznie dobra (celowo nie piszę imienia i nazwiska, bo ona i tak ma dość reklamy). Akurat w tym samym czasie wydała ona płytę z własnym treningiem, który był dołączony do jednej z poczytnych gazet. Pomyślałam, że skoro ta kobieta działa cuda z ciałami wszystkich Polek (no, prawie wszystkich, bo zdaję sobie sprawę, że nie wszystkie kobiety posiłkują się płytami), to pewnie i w moim przypadku też tak będzie. Stwierdziłam, że skoro inne kobiety dały radę, to czemu mnie miałoby się nie udać. Nie czułam się w żadnym wypadku gorsza od innych kobiet na tym świecie. Miałam może nieco więcej ciała, ale to nie odbierało mi szansy na osiągnięcie celu, jakim było schudnięcie i wyrzeźbienie idealnej sylwetki.
Byłam bardzo zmotywowana, by do ślubu zrzucić chociaż kilka kilo. Porwałam się z motyką na słońce, jak słowo daję, bo do uroczystości został wtedy niecały miesiąc. Pogodziłam się więc z faktem, że do tego jedynego i najpiękniejszego dnia już nie zdążę wyglądać jak rasowa modelka prosto z okładki „Harper’s Bazaar”. Dlatego też zdecydowałam się na czarną sukienkę, by w miarę możliwości zakryć wszystkie wystające boczki razem z brzuchem. Właściwie moim marzeniem było wziąć ślub w czarnej sukience, bo to mój ulubiony kolor i jedyny, który rządzi w mojej szafie i do mnie pasuje. Dzisiaj na widok zdjęć ze ślubu zaczynam się śmiać, bo wyglądałam jak kluska, ale wtedy przeglądałam się w lustrze i twierdziłam, że wyglądam sexy (to chyba przez te trefne światła w łazience!). Swoją drogą, cieszę się, że przyszły mąż nie uciekł na mój widok, gdzie pieprz rośnie, a jednocześnie oszczędził sobie jakichkolwiek komentarzy pod moim adresem. Powtarzał w tym szczególnym dniu, że jestem piękna. Zarówno zdjęcia, jak i sam fakt, że wyglądałam na ślubie jak jedna wielka pyza, były dla mnie dodatkową motywacją do osiągnięcia wymarzonego i jedynego na tamten czas celu, czyli bycia chudą. Spróbowałam więc raz jeszcze – dla zdrowia, dla zaspokojenia ciekawości, dla pięknej figury, a przede wszystkim dla polepszenia nastroju i podreperowania psychiki, która z każdym mijającym dniem była w coraz bardziej opłakanym stanie. Na szczęście zdążyłam w samą porę. Na twarzy zagościł nieśmiały uśmiech, buzia sama promieniała, a ja czułam, że w końcu to wszystko ma sens i dzieje się naprawdę. Biła ode mnie niesamowita pewność siebie, a z każdym gubionym kilogramem było jej więcej i więcej… Płyty z treningami naprawdę działały! A pomyśleć, że ćwiczyłam we własnych czterech ścianach, będąc dla siebie samej nie tylko motywacją, ale też trenerem personalnym. Największym plusem obrania takiej strategii jest fakt, że zaoszczędziłam sporo pieniędzy, które mogłam wydawać na coś innego.
Po pierwszych małych sukcesach (nie mam tutaj na myśli wagi, chodzi bardziej o ten uśmiech, bo wcześniej nie było go widać na mojej twarzy zbyt często, no chyba że jadłam akurat tabliczkę czekolady) ustaliłam, że będę ćwiczyć sześć razy w tygodniu, by w niedzielę wypocząć i nabrać sił na kolejny tydzień. Z ustaleniem posiłków też sobie świetnie poradziłam, jako że wcześniej bardzo dużo czytałam na temat zdrowego odżywiania. Nie było dnia, żebym czegoś nowego się nie dowiedziała i dlatego miałam dużą wiedzę na temat tego, co kłaść na talerz, by schudnąć i wyglądać jak milion dolarów (zdrowym odżywianiem zaczęłam interesować się już w czasach okołolicealnych i tak pozostało do dziś). Doszło do tego, że wydrukowałam sobie tabelę kaloryczności i powiesiłam ją w kuchni, by móc rzucać okiem na liczby i skrupulatnie zapisywać do kajetu zjedzoną ilość kalorii w danym posiłku. W moim kalendarzu panował idealny porządek w tym temacie. Szczegółowo zapisywałam, jaki trening wykonałam, co zjadłam na śniadanie, obiad, kolację, a co na podwieczorek i ile to wszystko miało mniej więcej kalorii. Nie zostało nawet trochę miejsca, by zapisywać takie informacje, jak: zrób pranie, pójdź po zakupy, posegreguj dokumenty, odwiedź rodziców. Był moment, że liczyłam skrupulatnie, próbując oszacować, czy w danym dniu przekroczyłam zalecaną dla mnie ilość kalorii, czy też nie. Skąd wiedziałam, ile powinnam spożywać, by chodzić najedzona i w tym samym czasie chudnąć? W internecie roiło się od kalkulatorów, które pomagały w ustaleniu limitów. Wystarczyło wpisać odpowiednie dane, czyli wzrost, aktualną wagę, typ wykonywanej na co dzień pracy i częstotliwość robionych treningów. Proste, prawda? Szacowanie kalorii nie trwało jednak zbyt długo, bo po pewnym czasie doszłam do wniosku, że te wyliczenia zabierają mi za dużo czasu i nie są tak miarodajne, jak bym chciała. Przestałam więc to robić i w jakimś sensie mi ulżyło, bo mogłam skupić się na czymś innym, mniej pracochłonnym. Ponieważ jestem perfekcjonistką, założyłam, że pierwszy dzień mojej wielkiej metamorfozy, jak i każdy kolejny, będzie idealny pod względem wykonanych treningów i zjedzonych posiłków. Jak łatwo się można domyślić, już na starcie porzuciłam cukier, tłuszcze trans i nasycone oraz inne smakowite ulepszacze. Zrobiłam to ot tak, bez żadnej specjalnej celebracji, wielkiego smutku z tego powodu i przekonywania się, że to tylko na jakiś bliżej nieokreślony czas. Nie było mi z tym specjalnie trudno, bo widziałam, jak wyglądam i wiedziałam, o co walczę. Nie powiesiłam w widocznym miejscu żadnego zdjęcia modelki wyciętego wcześniej z gazety. W kolorowych pismach podpowiadają, że takie właśnie zdjęcie ma motywować i działać na wyobraźnię (może działa, ale nie tak, jak powinno; sprawdziłam to w momencie, kiedy wpatrywałam się w takie piękne fotki w internecie – wycinać mi się nie chciało).
Sam fakt, że byłam gruba, stanowił dla mnie dużą motywację. Założyłam sobie, że będę po prostu szczupła, chciałam pozbyć się nie tylko niepotrzebnego tłuszczyku, ale też cellulitu, rozstępów i sflaczałej skóry. Z czasem poprzeczkę powiesiłam wyżej i zamarzyłam o tak zwanej kracie na brzuchu. Wszystko rozpisałam i samodzielnie ułożyłam plan, bo zwyczajnie nie było mnie stać na karnet na siłownię, dietetyczkę i trenera personalnego. Jedynie, na co mogłam sobie w tamtym czasie pozwolić, to płyty z treningami, które kupowałam w kiosku i na które czekałam z wypiekami na twarzy. Wszystkim wokoło mówiłam, że nie trzeba mieć pieniędzy, by osiągać sukcesy. Do dziś nic się w tym temacie nie zmieniło, bo nadal uważam, że tak jest. Można przecież ćwiczyć w starym dresie bez dużego logo na plecach, zamiast profesjonalnej maty użyć zwykłego ręcznika czy koca, zamiast hantli wykorzystywać butelki z wodą mineralną, a treningi znaleźć na YouTube. Ja tak robiłam i to się sprawdzało. Poza tym powtarzałam to w kółko i pewnie do znudzenia, nie trzeba wychodzić z domu, żeby osiągnąć zamierzony cel. Dzisiaj bym z tym poważnie polemizowała.
Właściwie to wiem, dlaczego głosiłam te wszystkie złote myśli. Moje życie zawęziło się przecież do jednego tematu: zgubić to, co zwisa i psuje efekt wizualny, a zyskać to, co pożądane i na czym chce się zawiesić oko, czyli coś, co jest gładkie, napięte i sprężyste. Początkowo wszyscy mi kibicowali (nawet ci, którzy wcześniej nie chcieli mnie wspierać). Najbardziej dopingował mnie mój mąż, który w pewnym momencie rozłożył swoją matę obok mojej i tym sposobem starał się dawać mi dodatkową motywowację. Wszedł w to fit-życie na całego: jadł to, co ja, ćwiczył razem ze mną, a kiedy zaczęłam biegać, i on to robił. Była jednak mała różnica: wylogował się do normalnego życia wcześniej niż ja. Po prostu powiedział na pewnym etapie, że już mu się nie chce ćwiczyć, ale trzyma za mnie kciuki i służy butelką wody, kiedy będę tego potrzebowała. Kiedy ja ćwiczyłam, mąż czytał w tym czasie książki, które tak uwielbia, i pytał od czasu do czasu, czy czegoś nie potrzebuję. Bywały momenty, kiedy krzyczał z kuchni w czasie mycia naczyń: „Dasz radę, nie poddawaj się, jestem z tobą!”. Ja w tym czasie wyrzucałam całą złość w podłogę, zalewając się potem i jednocześnie czując dumę, że robię coś, na co nie każdego byłoby stać. Dobrze wiesz, że nie wszystkim się po prostu chce, a to, co przychodzi z trudem, nie zawsze jest warte zachodu słońca. Nie, nie wzięłam tej myśli z Księżyca – piszę z własnego doświadczenia.
Ćwiczyłam więc każdego dnia, nawet wtedy, kiedy mi się nie chciało. Nieważna była pora – trenowałam z samego rana, w południe, a najczęściej w nocy, poważnie. Większość moich dni była wypełniona obowiązkami, więc nie miałam wyjścia. Mąż szedł spać, a ja rozkładałam matę, bo chciałam przecież być chuda, a to musi kosztować nieco wysiłku. Zdarzało się też, że brałam matę do swoich rodziców i ćwiczyłam, kiedy oni pili kawę z moim mężem i zajadali się bezami. Zapewne z boku wyglądało to jak istna paranoja, ale dla mnie było to coś normalnego. Znikałam na czterdzieści pięć minut w drugim pokoju, by potem wrócić i z dumą oznajmić, że wykonałam plan w stu procentach. Ćwiczyłam też w czasie urlopów – nie dopuszczałam do siebie myśli, że i wtedy mogłabym ot tak zrezygnować ze spalania kalorii i leżeć brzuchem do góry. Wstawałam więc wcześnie rano, w pokoju hotelowym robiłam trening (planując noclegi zwracałam uwagę na wielkość pokoju, upewniając się, że zmieszczę się ze swoim sprzętem i będę miała możliwość, by pomachać w przód i w tył swoją kończyną), a potem już mogłam ze spokojną głową rozkoszować się wolnym czasem z mężem. Wilk syty i owca cała, prawda? Sprytu nie można było mi odmówić. Robiłam więc trening, który nie mógł trwać krócej niż trzydzieści minut, bo przecież fachowe artykuły w magazynach głosiły, że organizm zaczyna spalać tłuszcz dopiero po około dwudziestu, dwudziestu pięciu minutach, co jest kompletną bzdurą, bo już nawet cztery minuty intensywnego treningu potrafią przynieść efekty. Potem zajmowałam się pstrykaniem miliona fotek w lustrze. Tak, ja naprawdę myślałam, że to wszystko jest normalne, że tak postępuje każdy, kto ćwiczy i dba o siebie każdego dnia. Nie dostrzegałam tutaj żadnego paradoksu. Szczyciłam się tym, że jestem taka poukładana, zmobilizowana, sumienna, że wszystko robię na czas i nie odkładam rzeczy na później. Mój wygląd naprawdę mi przeszkadzał. Wylewająca się ze spodni oponka drażniła, ciuchy wyglądające jak namiot nie dodawały mi seksapilu, a pucołowata twarz przyprawiała o zawrót głowy. Byłam zdeterminowana jak nigdy dotąd. Jadłam posiłki w równych odstępach czasowych, a w torebce zawsze miałam plastikowe pudełka z jedzeniem na wypadek, gdybym nie miała co zjeść na mieście. Pudełka zresztą stały się moim znakiem rozpoznawczym: w pracy, u rodziców, teściów, na różnych imprezach. Wszyscy wiemy, jak gotują nasze mamy – w ich czasach nikt raczej nie myślał o dietach, makro- czy mikroskładnikach, siłą rzeczy w ich kuchniach królował tłuszcz. Na to więc byłam przygotowana perfekcyjnie i nigdy nie dawałam się zaskoczyć. Na początku budziło to w moich najbliższych zdziwienie, z czasem stało się czymś normalnym. Dochodziło nawet do takich sytuacji, w których moja mama przypominała mi, że przyszedł czas na mój posiłek i zawsze brzmiało to mniej więcej tak: „Marta, wybiła twoja godzina posiłku. Co będziesz dziś jadła?”. Jeszcze wcześniej, kiedy zaczęłam to całe odchudzanie, nie rozstawałam się z zegarkiem. Z czasem mój organizm przyzwyczaił się do stałych pór posiłku, więc zegarek nie był mi potrzebny. Mimo to miło było, kiedy bliscy pamiętali o moich nawykach. Niedzielne obiady u moich rodziców wyglądały tak, że mama przygotowywała dla mnie osobny talerz, bo wiedziała, że wszelkie panierki, śmietany i gęste sosy nie wchodziły wtedy w grę. Teściowa robiła podobnie, choć miała większy problem z przyzwyczajeniem się do moich nawyków. Teść również nie mógł przywyknąć, że jem inaczej niż reszta domowników. Podobnie jak mój tata, który co niedzielę powtarzał: „Marta, ale w tym grzybowym sosie nie ma żadnego tłuszczu, mówię ci!” (muszę to napisać: Tato, Twój sos grzybowy jest najlepszy pod słońcem, choć tłuszczu jest w nim sporo. Mimo to i tak do końca życia zapamiętam jego smak, który jest nie do podrobienia. Powinnam mówić do Ciebie: „Mój Kulinarny Mistrzu!”).
Miałam też to do siebie, że wszem i wobec wygłaszałam przemowy dotyczące niezdrowej żywności i wszelkiej chemii, jaka się w niej znajdowała (moja wiedza na tamtym etapie naprawdę była imponująca i chyba nadal jest, bo wiele osób do mnie pisze z różnymi pytaniami z tej dziedziny). Czy wzbudzałam wtedy respekt? Nie sądzę, raczej większość uważała, że przesadzam i że typowo polskie jedzenie jest dobre, a przede wszystkim zdrowe, a ja po prostu wydziwiam, bo się naczytałam i naoglądałam Bóg wie czego. Nie miałam siły z tym walczyć. Wiedziałam swoje i tego się trzymałam, reszta przestała mnie obchodzić (co mi do tego, że ktoś chce być gruby i mieć z tego powodu nadciśnienie… jego sprawa). Owszem, mojemu mężowi mówiłam, że to, co je, dalekie jest od żywieniowego ideału, ale z czasem zrozumiałam, że każde z nas jest wolnym człowiekiem i powinno decydować o sobie i o tym, co je, co lubi jeść i za co da się pokroić. Na szczęście na obiad jedliśmy to samo, chyba że mój mąż zażyczył sobie schabowego w panierce. Resztę posiłków każde z nas przygotowywało już samo. Przyznaję, że były momenty, kiedy zazdrościłam mężowi tego, że może zjeść czekoladę czy burgera, i to bez żadnych konsekwencji (jak Wy, faceci, to robicie?!), ale w takich momentach myślałam o swoim celu i o tym, żeby utrzeć nosa ludziom, którzy nie wierzyli we mnie i w to, że mi się uda. Nie mogłam dać plamy. Byłam nieugięta. Panowałam nad swoim apetytem i trzymałam w ryzach swoje jedzeniowe pożądliwości, choć niekiedy bywało z tym różnie. Zdarzało się, że zjadłam coś spoza listy dobrych produktów i płaciłam za to solidnymi wyrzutami sumienia. Następnego dnia robiłam po prostu cięższy trening i w ten sposób wyrównywałam bilans do zera, obiecując sobie, że taka sytuacja już się nie powtórzy. Nie powtarzała się, a ja czułam się mocarna.
Przyznam się też do czegoś. Bywało, że w czasie treningu płakałam z bezsilności, ze zmęczenia, bo nie widziałam żadnych znaczących postępów. To były te momenty, w których pozwalałam sobie na chwilową słabość i niedyspozycję. W związku z takimi sytuacjami powiedziałam sobie otwarcie, że nie będę zrzucać kilogramów w jak najszybszym czasie. Postąpiłam tak, bo chciałam sobie zaoszczędzić niepotrzebnych frustracji i stresu. Takie podejście bardzo mnie uspokoiło. Wiedziałam, że im szybciej pozbędę się niechcianych kilogramów, tym szybciej dopadnie mnie efekt jo-jo. Tego zaś za wszelką cenę starałam się uniknąć, bo to oznaczałoby przegraną, a ja jako urodzona perfekcjonistka nie mogłam sobie na to pozwolić. Narzuciłam sobie swoje tempo i byłam zadowolona, że od początku do końca panuję nad sytuacją, a nie ona nade mną. Chciałam czasami przyśpieszyć ten proces, ale pomyślałam, że najwidoczniej moje wagowe zapuszczenie się było na tyle poważne, że nie od razu wskoczę w bikini i pochwalę się płaskim brzuchem. W miesiąc nie przytyłam, więc w miesiąc nie mogłam tego wszystkiego zrzucić.
W pasie miałam ponad dziewięćdziesiąt trzy centymetry, a to oznaczało, że mam otyłość brzuszną. Z perspektywy czasu znalazło się wielu ludzi, którzy stwierdzili, że wyglądałam wtedy o wiele lepiej niż kiedy byłam chuda. Wtedy jednak ludzie mówili mi, że nie wyglądam zbyt dobrze. Paradoks, prawda? Starałam się tłumaczyć tym, którzy tak uważali, że mając już ponad osiemdziesiąt trzy centymetry w pasie, jesteśmy bardziej podatni na różnego rodzaju choroby, na przykład na cukrzycę. Ja miałam dziewięćdziesiąt trzy i dla mnie to była przejrzysta informacja: albo robisz coś z tą nadwyżką wokół pasa, albo będziesz musiała walczyć podwójnie – nie tylko o swój wygląd, ale też o zdrowie. Wybrałam mniejsze zło i wydaje mi się, że to była słuszna decyzja w tamtym czasie. Nie wszyscy wiedzą, jak to jest, kiedy wchodzisz z zadyszką na pierwsze piętro. Doświadczyłam, nie polecam, wystrzegam się teraz jak ognia. Patrzę dziś na to, mając więcej mądrości i doświadczenia w tym zakresie, i myślę sobie, że byłam wtedy bardzo, ale to bardzo naiwna. Wiecie, co sobie myślałam? Że jak będę chuda, to będę szczęśliwa. Powtarzałam to sobie dzień w dzień i uwierzyłam, że rozmiar trzydzieści cztery przyniesie mi takie pokłady radości, że nie będę pragnęła nic ponadto. Coś tam czytałam w gazetach (co było na tamten czas rzadkością), że tak nie powinno się myśleć, że nie warto karmić się takimi pustymi i tanimi sloganami. Każdy z nas jednak wie, że gazety czasem lubią sobie pokłamać i ponaginać rzeczywistość. Ja miałam swoją filozofię i twardo się jej trzymałam, obiecując sobie jednocześnie, że jak będę już szczupła, to zacznę żyć prawdziwie, na maksa, wyciskając z każdego dnia tyle, ile będę w stanie. Chudość miała mi zagwarantować wszystko to, czego wcześniej nie miałam, a czego bardzo pożądałam. Przypisałam szczupłości wszystko, co najlepsze, nie zdając sobie sprawy, że szczęście nie zależy od wyglądu fizycznego, ale od nas samych oraz od tego, co robimy i jakie decyzje podejmujemy, by tak się właśnie czuć. Nie wiedziałam wtedy, że robię sobie tym krzywdę, ale byłam tak nakręcona, że nikt i nic nie mogło mnie zatrzymać – ani mąż, ani najbliżsi, ani nawet potworne zmęczenie, które objawiało się tym, że marzyłam o leżeniu i nicnierobieniu. Bierny odpoczynek w tamtym czasie nie wchodził w grę, bo oznaczał, że jestem leniwa. Dzisiaj mogę leżeć i pachnieć, i wcale mi to nie przeszkadza, wręcz przeciwnie, uwielbiam to! Pewnie wzięłam na siebie zbyt dużo, ale że byłam bardzo ambitna, nie pomyślałam, żeby zwolnić i dać organizmowi zwyczajnie odpocząć. Jedyny taki dzień to była niedziela, ale nawet wtedy myślałam o treningach zaplanowanych na przyszły tydzień i o tym, co będę jadła na śniadanie, a co po wysiłku fizycznym. Nie dopuszczałam do siebie myśli, że można inaczej. Patrzyłam na ludzi wokół siebie i nie rozumiałam, że jak tylko przychodzą z pracy, to zalegają przed telewizorem albo robią inne nieistotne rzeczy (tak dla jasności: razem z mężem ustaliliśmy, że nie będziemy mieć tego kwadratowego pudła u siebie w domu – to był nasz świadomy wybór i jak do tej pory bardzo go sobie chwalimy).
W moim życiu zawsze musiał być progres, dlatego w każdym miesiącu robiłam zdjęcia własnej sylwetki. Chciałam na bieżąco monitorować wszelkie małe postępy, bo na takie właśnie się nastawiłam. Mimo wszystko i tak nie wiedziałam, że to, co robię, napędza machinę zniszczenia. Miałam się o tym przekonać już niedługo. Teraz mogę zdradzić, że wyszłam z tego cało, choć wiem, że wiele dziewcząt i młodych kobiet nie ma takiego szczęścia jak ja – te osoby jeszcze walczą z bulimią, anoreksją, anoreksją bulimiczną, a niektóre odeszły z tego świata w bardzo młodym wieku. To dlatego ta książka, chcę Cię ustrzec i w porę powiedzieć, że nie wszystko złoto, co się świeci.
Zdjęć z okresu, kiedy byłam gruba, mam bardzo mało. Pozostały fotografie ze ślubu, które schowałam głęboko w szafie (nie mam nawet odwagi trzymać ich w ramkach). Ukryłam również te, które wykonałam w momencie rozpoczynania odchudzania. Gdy sobie je przypominam, mam przed oczami smutną dziewczynę w okularach, z jednym odstającym uchem, która stoi na tle brązowej ściany w czarnych majtkach i szarej koszulce. Pamiętam, że mąż zrobił mi to zdjęcie zaraz po przebudzeniu, więc ani nie wyglądałam (nie miałam makijażu ani wystrzałowych ciuchów), ani nie potrafiłam sensownie zapozować. Po prostu stanęłam tam z myślą, że już nigdy więcej tak nie będę wyglądać i w ten sposób nie dam się już upokorzyć przed samą sobą, bo dla mnie było to upokarzające, jak słowo daję. Po pierwszych sukcesach, które w końcu nadeszły (mówiłam, że wszystko ma swój czas?), postanowiłam założyć bloga. Skonsultowałam ten pomysł z mężem, który powiedział, że to bardzo dobry pomysł. Poszłam więc za ciosem. Przez pewien czas żyłam tym miejscem, które sama stworzyłam, ale brakowało mi kontaktu z drugim człowiekiem. Powiedzmy to sobie szczerze: mój blog nie był szczególnie popularny, bo innych tego typu była cała masa. Tym trudniej było się wybić. Dostawałam kilka komentarzy dziennie, a bywało, że nie było ich wcale. To nie dawało ani motywacji, ani pokrzepienia. Postanowiłam więc przenieść się na jeden z portali społecznościowych, jakim jest Facebook. To był strzał w dziesiątkę! Jeszcze przez pewien czas publikowałam wpisy na blogu, o czym informowałam ludzi na swojej ścianie, ale z czasem postanowiłam stworzyć jedno miejsce, w którym dzieliłabym się swoim skromnym doświadczeniem. Najpierw moja strona nazywała się „Keep fit by KieniukM” – szybko jednak stwierdziłam, że stron z wyrażeniem keep fit jest dużo, wymyśliłam więc kolejną nazwę „Fit Kelnerka – KieniukM”. Samo życie mi ją podpowiedziało, bo rzeczywiście pracowałam wtedy jako kelnerka. Dziś strona zmieniła nazwę na „Rozmiar szczęścia nie daje – strona KieniukM”. Tak już zostanie, bo tytuł idealnie wpasowuje się w moje obecne nastawienie do świata. Jeszcze do tego w tej książce wrócę, obiecuję.
Motywacją do prowadzenia strony było to, że skoro udało mi się pokonać bariery, które tkwiły w mojej głowie, wysiłek nie mógł pójść na marne. Zresztą wiele osób szuka dziś w mediach społecznościowych potwierdzenia, że się da, że jak tylko człowiek chce, to może. Do tego dochodzą piękne zdjęcia, które przykuwają uwagę i niesamowicie motywują, a ludzie przecież lubią coś takiego. Przekonałam się, że jest sens w prowadzeniu strony dla ludzi, którzy chcą osiągnąć choć jeden mały sukces. Poza moim doświadczeniem miałam dodatkowy atut, który za mną przemawiał: nie byłam (i nie jestem) nikim znanym, nadal borykam się z takimi samymi problemami jak cała reszta dawnych i obecnych czytelników mojej strony. Tak już zupełnie na marginesie, nie mam nic do sławnych osób, ale powiedzmy sobie szczerze, że one mają pieniądze, pozycję i są bardzo mocno promowane przez firmy w różnych mediach, więc łatwiej im dotrzeć do wirtualnej społeczności, a co za tym idzie, mają lepszą klikalność niż ja. Nie oznacza to jednak, że nie mogę ochronić kilku żyć, bo mogę i właśnie to robię.
Rozmiar szczęścia nie daje. O zaburzeniach odżywiania i nie tylko
Wydanie pierwsze, ISBN: 978-83-8147-349-1
© Marta Kieniuk-Mędrala i Wydawnictwo Novae Res 2019
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczytjakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazuwymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Karolina Chrzanowska
KOREKTA: Elżbieta Zasempa
OKŁADKA: Joanna Michniewska
KONWERSJA DO EPUB/MOBI:Inkpad.pl
WYDAWNICTWO NOVAE RES
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 698 21 61, e-mail: [email protected], http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.