Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Chciałabyś wyjechać w podróż marzeń, ale nie wiesz od czego zacząć?
Ta książka pomoże ci oswoić strachy i straszki. Dowiesz się jak:
• podróżować solo,
• dobrze się spakować (i czy 20 dkg robi wielką różnicę),
• poradzić sobie w miejscach, w których kwitnie seksturystyka,
• nie zostać w drodze bez dachu nad głową i szukać taniego noclegu w drogich miejscach,
• zapewnić sobie bezpieczeństwo (i dlaczego kobieta nie popada w tarapaty tak szybko jak mężczyzna).
Marzena Filipczak, doświadczona podróżniczka, zdradza także, dlaczego nie wyjeżdża z domu bez piłeczki pingpongowej i wachlarza, czy zawsze warto ufać intuicji oraz jak wrócić z podróży bez męża. Rozważnie i romantycznie to inspirujący, a jednocześnie praktyczny poradnik, który obok portfela i paszportu powinien znaleźć się w bagażu każdej podróżującej kobiety. Czytaj, odważ się i… jedź!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 347
Redakcja: Dorota Boruszkowska
Korekta: Aleksandra Tykarska
Skład i opracowanie makiety: Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux
Projekt graficzny okładki: Małgorzata Chojecka
Zdjęcia na okładce: Fotolia (lzf); Dreamstime (David M. Schrader); Edyta Grigiel
Pozostałe zdjęcia: Marzena Filipczak
Redaktor prowadząca: Agnieszka Górecka
Redaktor projektu: Agnieszka Filas
Redaktor naczelna: Agnieszka Hetnał
© Copyright by Marzena Filipczak
© Copyright for this edition by Wydawnictwo Pascal
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być powielana lub przekazywana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy, za wyjątkiem recenzentów, którzy mogą przytoczyć krótkie fragmenty tekstu.
Bielsko-Biała 2017
Wydawnictwo Pascal sp. z o.o.
ul. Zapora 25
43-382 Bielsko-Biała
tel. 338282828, fax 338282829
pascal@pascal.pl
www.pascal.pl
ISBN 978-83-8103-090-8
Przygotowanie eBooka: Jarosław Jabłoński
Nie ma już miejsc nieopisanych w przewodnikach. Ale wciąż są nieopisane pomysły
Panika ogarnęła mnie dzień przed wyjazdem. Podróżowałam wtedy w pojedynkę od wielu lat: miałam za sobą kilkumiesięczne wypady bez planu, przeszłam w poprzek Islandię, biwakowałam w zimowym lapońskim lesie w śniegu po pachy, poradziłam sobie z nachalnymi panami w Indiach i – po wysłuchaniu rad, którędy najrzadziej chadzają słonie – rozbiłam namiot w afrykańskim buszu. Miałam opanowane wszystkie największe obawy, które towarzyszyły mi przed pierwszymi wyjazdami: że zachoruję, okradną mnie, zostanę sama bez dokumentów i pieniędzy gdzieś daleko od domu zdana na obcych ludzi. Że nie znajdę hotelu i utknę na ciemnej ulicy, a nocny autobus, z którego wyjdę na postoju, żeby kupić coś do picia, odjedzie w siną dal wraz z moim bagażem. Że spotkam niedźwiedzia, zaatakuje mnie stado bezdomnych psów, będę musiała dać łapówkę albo wymienić dolary na czarnym rynku. Te wszystkie strachy już oswoiłam.
Ale teraz jechałam do Iranu. Działo się to w czasach, kiedy na turystycznej mapie świata dopiero raczkował, i nikt nie śmiał przypuszczać, że za chwilę pojadą tam wszyscy. Hasan Rouhani, który poluzował politykę wjazdową i zaczął otwierać Iran na świat, dopiero wygrał wybory prezydenckie (zresztą z ich powodu nie udało mi się pojechać tam kilka miesięcy wcześniej, bo na wszelki wypadek, by nie wślizgnęli się dziennikarze, wiz nie wydawano w ogóle). Szło ku lepszemu, a ponieważ wiedziałam o tym kraju wiele, nie bałam się reżimu, mułłów, terroru ani innych stereotypów, z jakimi Iran był wówczas kojarzony. Po przeszukaniu szaf swoich i znajomych, wyłożyłam stroje, które mogłyby mi służyć za hidżab. Zgodnie z prawem w Iranie wszystkie kobiety i dziewczynki od dziewiątego roku życia, przebywając w miejscach publicznych, muszą się nosić tak, by ubranie zakryło całe ciało z wyjątkiem twarzy i dłoni, i ukrywało przy tym jego kształty. Odłożyłam długą spódnicę, która sprawdzała się w innych krajach patriarchalnych, bo wiedziałam już, że na wietrze mogę pokazać kawałek nogi nad kostką. Zamiast niej w plecaku wylądowały luźne spodnie, czarna tunika, którą sprawdziłam, podnosząc rękę, czy aby rękaw nie odsłania za dużo, oraz długa, zapinana pod szyję koszula. Przez chwilę zastanawiałam się nad sandałami, bo czy jako turystka będę jednak mogła odsłonić stopy? Na wszelki wypadek zapakowałam więc skarpetki. Potem przyszła kolej na chustę: moja ulubiona, wściekle fioletowa, przy wszechobecnych czerniach i granatach, wydawała się obrazoburcza. Trzymając ją w ręku, zastanawiałam się, czy nie powinnam wziąć jednak innej, kiedy uświadomiłam sobie, że ważniejsze od koloru jest to, jak ja będę ją nosić. Co zrobić, żeby mi nie spadła na wietrze, w biegu, w nocnym autobusie, i jak o tym ciągle nie myśleć? W poszukiwaniu rad przeczesałam zasoby internetu: dziewczyny pisały o wsuwkach, gumkach, wiązaniach pod szyją i zarzucaniu chust na wysoko upięty kok. Ponieważ ten ostatni sposób wydał mi się najlepszym rozwiązaniem, ruszyłam na poszukiwanie odpowiedniej spinki. Kiedy pani w sklepie usłyszała, do czego jej potrzebuję, zamilkła, spoważniała i znikła na zapleczu, by wrócić z topornym czarnym przedmiotem, który na tle błyskotek z wystawy wyglądał jak dla żałobnicy.
Dwa tygodnie później.
Po przeprawie przez Kurdystan w granicach Turcji i Iraku siedzę z młodymi Irankami na perskim dywanie w parku, przesączając herbatę przez trzymaną w zębach kostkę cukru. W piątkowe świąteczne popołudnie są tu wszyscy. Dziewczyny są młode, wykształcone i spragnione kontaktów ze światem zewnętrznym, ciągle więc ląduję na piknikach i goszczę w ich domach. Śmieją się z opowieści o moich przedwyjazdowych obawach, a ja – widząc jak to wygląda „na żywo” – śmieję się wraz z nimi. Bo w tradycyjnych rodzinach i rejonach co prawda królują skromna czerń i czadory, ale Iranki miejskie noszą „zakazane” sandały, na które nikt nie zwraca uwagi, obcisłe spodnie, przewiązane w pasie płaszczyki manto, wyglądające z daleka jak sukienki, i kolorowe chusty, które więcej odsłaniają, niż zasłaniają. Ujarzmiają je wpinaną w tył głowy spinką grzebykiem, konstrukcją w kształcie dorodnego kalafiora. Klik – i kalafior tkwi stabilnie na najkrótszych włosach, klik – i po przyjściu do domu zdejmuję go jednym ruchem jak czapkę. Zarzucona niby w nieładzie chusta na owym „kalafiorze” trzyma się idealnie. Ten przedmiot pożądania można kupić bez problemu nawet na najmniejszym bazarze – w końcu to produkt pierwszej potrzeby wszystkich dam w wieku od lat dziewięciu wzwyż. Co prawda przeszkadza w czasie jazdy wspólnymi taksówkami, bo nie można oprzeć głowy o siedzenie, ale szybko – sposobem Iranek – uczę się go zdejmować pod chustą, by przed wyjściem na zewnątrz równie sprawnie założyć. Klik, klik – załatwione. Jak poradzić sobie z chustą na dłuższych dystansach, powiedziały mi kobiety, które przyjechały do świętego miasta Kaszan znad Morza Kaspijskiego: do nocnego autobusu najlepiej zawiązać ją pod szyją.
Szkoda, że nie wiedziałam tego wszystkiego wcześniej.
Tylko skąd? Autorzy przewodników o tym nie piszą, bo takie drobiazgi ich nie dotyczą. Co prawda w każdym szanującym się wydawnictwie jest rozdzialik dedykowany podróżującym (zwykle samotnie) kobietom, lecz najczęściej sprowadza się do uwag na temat kontaktów z mężczyznami i unikania ich zaczepek albo do ogólnego zdania na temat „odpowiedniego ubioru”. Tylko co to tak naprawdę znaczy? Czy spódnica do połowy łydki spełnia ten warunek, czy rękaw do łokcia jest OK, a na plaży można wystąpić w bikini? Czy rybaczki to strój wystarczająco skromny, czy kobieta w spodniach może wejść do cerkwi, czy też wystarczy omotać na biodrach „spódnicę” ze swetra? Kiedy wyjeżdżałam po raz pierwszy, najwięcej wątpliwości budziły oczywiście bezpieczeństwo i zdrowie, ale z czasem pojawiły się bardziej przyziemne pytania, np. o pranie, kosmetyki, podpaski. Odpowiedzi na nie znalazłam dopiero w praktyce. Jak inni muszelki albo zdjęcia, kolekcjonowałam spostrzeżenia: niewinne przytulenie na pożegnanie miejscowy pan może odebrać jako znak miłości do końca życia. Lepiej nie zdejmować na ulicy bluzy przez głowę, bo można odsłonić niechcący kawałek ciała. Acha, w krajach patriarchalnych nie powinnam podawać sprzedawcy monet do ręki, bo odskoczy jak oparzony. A jeśli obsługa hotelu będzie traktować mnie jak powietrze – bo w imieniu kobiety tradycyjnie mówi towarzyszący jej mężczyzna, trzeba spokojnie poczekać, aż przetrawi moją obecność. Rada, żeby w autobusie siadać z dala od głośników – a filmy puszczane nocą naprawdę potrafią dać w kość – jest doskonała, pod warunkiem że samotne kobiety zwyczajowo nie powinny jednak siedzieć z przodu. Wybieranie w takim przypadku miejsca z tyłu jest szukaniem kłopotów.
– Nigdy nie podróżuj sama autostopem – powtarzano mi. – A jeśli jednak się zdecydujesz, to uważaj.
Ale co to znaczy? Jak mam uważać, jak nie dać się okraść i czy hotel, w którym nocują sami mężczyźni, będzie dla mnie bezpieczny? Wstydliwe: jak się wysikać, kiedy dookoła nie ma ani jednego krzaczka, jest za to dziesiątka turystów z wycieczki zorganizowanej (pytanie to dedykuję paniom na trzydniowych wyjazdach dżipem po południowo-zachodnim pustkowiu Boliwii) ?
Właściwie ze wszystkiego, czego tknęłam, wyrastały takie kwiatki. Na przykład ręcznik szybkoschnący: chłonny, lekki, błyskawicznie schnie, ideał. Ale spróbujcie wytrzeć nim długie włosy! Można je przed wyjazdem przyciąć – co dla wygody robię zawsze, ale obcięte na całkiem krótko w kulturach patriarchalnych wskazują na kobietę wyzwoloną. A kobieta wyzwolona, wiadomo, na pewno łaknie męskich zalotów. W kwestii włosów nic nie przebije jednak pytania: jak umyć długie w czasie wielodniowej wędrówki, gdy wokół tylko zimna woda i hulający wiatr? O mało przez to nie zrezygnowałam z długich wędrówek po Skandynawii. Gdy szłam przez Islandię, niosłam ze sobą zapas jedzenia i paliwo na trzy tygodnie, bo we wnętrzu wyspy są tylko lawa, lodowce i rzeki, które przechodzi się wpław. Mój skrupulatnie zaplanowany, wypełniony kaszami, płatkami, suszonymi warzywami i chałwą plecak, na starcie ważył 22 kg. Ślizgałam się w błocie, a ciężar przygniatał mnie do ziemi, ale nie mogłam go zdjąć, bo wiedziałam, że jeśli to zrobię, ze śliskiej nawierzchni z powrotem go nie zarzucę. A w księżycowym krajobrazie nie było służących za podporę murków, kamieni czy drzew.
– Phi – stwierdził kolega, któremu opowiadałam tę historyjkę po powrocie. – 22 kg? Tyle co nic.
Dla potężnego chłopa może i tak, dla mnie prawie połowa mojej wagi.
Agnieszka Siejka w „cywilu” jest biologiem na Uniwersytecie Toruńskim. Po godzinach podróżuje po Kurdystanie, Dagestanie czy Czeczenii, a w towarzystwie dwóch koleżanek weszły jako pierwsza polska kobieca ekipa na najwyższy szczyt Spitsbergenu. Opowiadała mi, że wzięły na tę wyprawę zdecydowanie za dużo prowiantu. Racje zaproponowane przez kolegów ekspertów zostały wyliczone właśnie dla mężczyzn i nikomu do głowy nie przyszło, że kobiety potrzebują ich mniej.
Panowie niestety czasem radzą nam źle; nie dlatego, że mają złą wolę, ale dlatego, że pewne sprawy ich nie dotyczą. Przykładem mogą być polecane na wyjazdy kraje. Kiedy pada pytanie o kierunek na pierwszą podróż, jedną z odpowiedzi będzie prawie na pewno Maroko. Rzeczywiście jest tego warte: egzotyczne, kolorowe, tanie, łatwo dostępne – ale niekoniecznie dla rozpoczynającej przygodę z podróżami kobiety, bo może nie poradzić sobie z zachowaniem miejscowych mężczyzn. Panowie rozpływają się w zachwytach nad Gambią: Afryka prawdziwie „czarna” i gorąca, stosunkowo bliska i bezpieczna, plaże cudne, a ludzie przyjaźni. To wszystko prawda, pod warunkiem że masz u boku męskie towarzystwo, bo jeśli ci go brak, na pewno zostaniesz potraktowana jako seksturystka, która przyjechała szukać gorącego młodzieńca. I nie ma znaczenia, że go wcale nie chcesz, bo dokądkolwiek pójdziesz, nie opędzisz się od tzw. beachboysów i ich propozycji.
Z Milą Łakomską spotkałam się tuż po jej powrocie z dwuipółletniej podróży dookoła świata. Zanim w nią wyruszyła, zamknęła poprzednie życie i kawiarnię w Podkowie Leśnej, którą prowadziła przez dziesięć lat. Jak zwykle w takich rozmowach zeszło na facetów w podróży i to, jak innym trudno zrozumieć, na co się skarżymy. Mila przez chwilę podróżowała po Filipinach w towarzystwie dwóch kolegów z Polski. Kiedy pewnego dnia gdzieś w parku została na chwilę za nimi, podbiegł jakiś mężczyzna, chwycił wulgarnie za pupę i zwiał.
– Wmurowało mnie w ziemię – mówiła. – Pobiegłam i opowiedziałam o tym kolegom, a oni rozejrzeli się i stwierdzili, że nikogo tam nie ma i nikt mnie nie napadł. Nie wiem, co mnie zabolało bardziej: to chamskie zachowanie, czy to, że oni mi nie uwierzyli.
Na szczęście trudności i nieprzyjemności to tylko niewielki wycinek podróży. Dużo większym są dobre historie. Jest ich na pęczki, bo takim dziwadłem jak kobieta/kobiety same w dalekim świecie trzeba się zaopiekować i mu pomóc, nawet jeśli nie potrzebuje żadnej pomocy. Dla nas, ludzi wychowanych na zimnym Zachodzie, czasem ta troskliwość i serdeczność są całkiem niepojęte.
Swoją przygodę z podróżami w pojedynkę zaczynałam nieśmiało – od Azji Południowo-Wschodniej, jak robią to niemal wszyscy. Działo się to dekadę temu, kiedy samodzielne wyjazdy dopiero wchodziły na salony i do internetu, więc dopóki nie wsiadłam do samolotu, nie wierzyłam, że to zrobię. Przez kolejne miesiące spałam pod gwiazdami na pustyni Thar, wchodziłam ponad mgłę na herbaciane wzgórza wokół Dardżylingu, jeździłam rowerem między świątyniami Angkoru, a na Borneo (rany Julek, jak to brzmi, czy miesiąc temu uwierzyłabym komuś, gdyby mi powiedział, że będę na Borneo???) zamieszkałam z miejscowymi w longhousie, czyli długim domu ze wspólną przestrzenią dla wszystkich. Rzecz była nieco naciągana, bo zawiózł mnie do niego za niewielką opłatą spotkany w ostatnimi mieście, do którego dopływała łódź, biznesmen, zięć jednej z mieszkanek. Ale i tak była ciekawsza od zorganizowanych wycieczek. Spałam z tymi ludźmi, piłam wino domowej roboty, a kiedy o godzinie 18 włączano generator, zasiadałam przed wspólnym telewizorem, by obejrzeć serial. Nieważne, że nic z niego nie rozumiałam. Kiedy kilka dni później zięć biznesmen pokonał błotnistą drogę motorkiem, by mnie odebrać, ze zdziwieniem stwierdził: – Chodziłaś do dżungli, nikt (z gości) wcześniej tego nie robił.
Ano chodziłam na spacery, bo ile można pić ryżowe wino i czekać na serial? Było jak w lesie, tylko wilgotniej.
W czasie kolejnych wyjazdów nabierałam śmiałości. Przestałam bać się ludzi i zaczęłam przyjmować nie tylko ich pomoc, lecz także zaproszenia. Uzbecy zabrali mnie na trzydniowe wesele, Kirgizi na uroczysty wieczorny posiłek w pierwszy dzień ramadanu (to mniej więcej tak, jakby u nas ktoś zaprosił przygodnie spotkanego Kubańczyka na rodzinną wigilię), a turkmeńscy przemytnicy gościli mnie cztery dni pod Aszchabadem. Wykorzystałam na ten pobyt prawie cały czas z mojej tranzytowej wizy – do tego zamkniętego kraju trudno jest wjechać inaczej, ale nie żałuję ani chwili. Spałam w jurtach, jaskiniach i klasztorach, jeździłam gruzawikami i na bagażnikach rowerowych taksówek, wędrowałam przez trzy tygodnie bez przewodnika czy tragarza wokół Annapurny, pokonując przełęcz Thorong La (5416 m n.p.m.). Zorze polarne upolowałam w lapońskim lesie, śpiąc w namiocie przy minus 20 st. C. Co prawda na tym dzikim kempingu nie było nikogo więcej, za to była łopata do okopania namiotu i drewutnia z zapasem bierwion na ognisko, a kiedy wracając, zakopałam się w śniegu, zabrał mnie na stopa Seppo śmigający swoim skuterem śnieżnym. Lecieliśmy w dół, a po twarzach smagały nas gałązki.
Zaczęłam jeździć z namiotem do Afryki, która ostatnio stała się moim ulubionym kierunkiem. Gotowałam kaszę na kamiennych paleniskach na kempingach w buszu, rano przyglądałam się spacerującym przed namiotem zebrom, wieczorem – żyrafom, a nad Jeziorem Edwarda słuchałam – nieco ze strachem, bo biwakowałam sama – żerujących dookoła hipopotamów. Podeszły tak blisko, że widziałam ich cienie. Kiedy kilka dni później wylądowałam na kempingu miejskim, podszedł do mnie starszy pan ciekawy sposobu, w jaki podróżuję. Następnego ranka, żegnając się, opowiedział mi, że napisał o mnie w mailu swojej żonie, a ta natychmiast odpisała, że ona chce tak samo!
W ten sposób historia zatoczyła koło. Kilkanaście lat wcześniej w towarzystwie koleżanki zamierzałam przejechać z namiotem Kenię, ale przygoda skończyła się na samym początku fatalnym napadem w Nairobi. Na ulicy podeszło do nas kilku mężczyzn z nożami, żądając oddania im wszystkiego, co mamy. Incydent afrykański – jak go nazwałam – odstraszył mnie skutecznie i na wiele lat od podróży poza Europę, a na dużo dłużej – od powrotu do Afryki. Czy więc tak się zmieniła, że teraz czułam się w niej bezpiecznie? Nie, to zmieniłam się ja. Wtedy nie posłuchałam miejscowych, każących mi zostać na dworcu, póki się nie rozjaśni. Teraz chłonęłam ich rady i dopytywałam, czy to, co chcę zrobić, jest na pewno bezpieczne. „Nie szukaj guza, muzungu” – powtarzałam sobie. Muzungu w wielu afrykańskich językach oznacza białego człowieka.
Do drogiego parku narodowego wjechałam stopem, wyjechałam – motorową taksówką. Znajomego kierowcę wezwała kucharka. Kiedy płynęłam łodzią po Nilu wpadającym do Jeziora Alberta, przewodnik pozwolił mi podróżować na dachu, skąd miałam jak na dłoni widok na słonie, hipopotamy i wylegujące się bez ruchu krokodyle. Choć mówiono mi, że tak się nie da i że na safari mogę pojechać jedynie w sposób zorganizowany, poszło mi łatwiej, niż się spodziewałam.
I o tym właśnie jest ta książka: jak podróżować bezpiecznie, na co zwracać uwagę, będąc kobietą, i jak czerpać z tych wyjazdów radość. Nie powtarzam informacji z internetu i przewodników, tylko piszę o tym, czego nauczyło mnie doświadczenie. Nie podaję adresów hoteli ani rozkładów autobusów, bo co zrobisz, jeśli polecany hotel zamkną? Nie rozbieram na części wiedzy o couchsurfingu, airbnb czy bookingu, bo jest ona ogólnie znana; zresztą najbardziej na świecie nie lubię rezerwować i planować, bo plany zamykają spontaniczność.
Ja zapraszam na supry nad strumieniem, podwózki z miejscowymi rodzinami, manicure w lokalnych salonach (nic nie poprawia humoru lepiej niż pomalowane paznokcie), a na nocleg – do jurt, jaskini i świątyń.
Jedziesz? ■
Hello, bonjour, buenos días, bom dia, salam alejkum, jambo, priwiet dziewuszka, kak dz’ieła? Tak się zwykle witają ludzie na świecie. Z wyjątkiem mnie i pewnie innych podróżujących kobiet, bo nas zamiast „dzień dobry” czeka stan zdumienia i wygłoszone po wyjściu z niego sakramentalne: „Czy ty się nie boisz?”.
Żeby nie było, że zmyślam, zostało to potwierdzone niemal naukowo. Anita Demianowicz, autorka bloga banita.travel.pl i organizatorka Trampek, czyli jedynych w Polsce spotkań dla podróżujących kobiet, po kilku edycjach zliczyła najczęściej zadawane na nich pytania. W czołówce, na długo przed jakimikolwiek innymi, znalazły się dwa: „Czy się nie bałaś?” oraz „Czy samej jest bezpiecznie?”.
Osobiście uważam, że podróż – nawet najtrudniejsza – jest prostsza od codziennego życia, bo nie trzeba się zajmować przyziemnymi problemami takimi jak rachunki, a szukanie noclegu, w porównaniu z szukaniem nowego konta w banku, oraz planowanie „dokąd pojadę jutro?”, zamiast planowania remontu, to czyste przyjemność i przygoda. Jeśli chodzi o samo bezpieczeństwo, to zachowując zdrowy rozsądek i podstawowe zasady, w podróży nigdy nie czułam się bardziej niebezpiecznie niż w Polsce. Oczywiście, że mogę znaleźć się w niewłaściwym czasie i niewłaściwym miejscu, mieć pecha i dać nabić sobie guza, ale to może się zdarzyć wszędzie. Kiedyś w jakiejś audycji występująca ze mną dziewczyna opowiadała o próbie „porwania” jej w czasie podróży. Prowadzący zamarli, dopytując, co w takiej sytuacji robić, a na mnie patrzyli z wyrzutem: „i co teraz powiesz o bezpieczeństwie?”. Cała historia wydarzyła się w dość popularnym wśród podróżujących kraju, a jej świadkami było kilka osób. W takiej sytuacji na „porwanie” zdecydowałby się tylko wariat i na takiego musiała trafić dziewczyna. Równie dobrze mogłaby go spotkać w Polsce.
Oczywiście są miejsca bardziej i mniej bezpieczne, ale w tych drugich po prostu mam wzmożoną uwagę. Zresztą obiektywnie często ocenić się tego nie da; wiele „strachów” to zasłyszane opowieści, które przekazujemy dalej, karmiąc potwora. Ja mogę opowiedzieć takie:
Znajomi mieli koleżankę Norweżkę, która przyjechała pracować w Polsce. Zamieszkała w Lublinie, a po kilku miesiącach przylecieli jej rodzice, by zobaczyć, jak jej w tej Polsce jest. W sumie nie spodziewali się niczego szczególnego: Unia Europejska, prawie po sąsiedzku, nawet klimat podobny. Rzeczywiście: wylądowali na nowoczesnym lotnisku, odebrali z wypożyczalni zamówione auto i ruszyli w kierunku Lublina, podziwiając z Mostu Siekierkowskiego panoramę warszawskiego city. Sielanka trwała do szosy lubelskiej; dla niezorientowanych – to trasa w kierunku Lublina, odbijająca z szerokiej drogi na Brześć. Matka się rozpłakała, a ojciec zjechał na pobocze, dzwoniąc do córki, żeby przyjechała; on dalej nie pojedzie, bo boi się o życie. Przerażenie u doświadczonego kierowcy wywołały wyprzedzające się na jednopasmowej ruchliwej drodze samochody. W Norwegii, w której w takich warunkach jedzie karnie auto za autem, a jeśli ktoś przekracza dozwoloną prędkość, inni natychmiast dzwonią po policję, jest to nie do pomyślenia. W obcojęzycznych przewodnikach po Polsce rozdział „zagrożenia” zwykle otwierają ruch uliczny i dane o liczbie wypadków. Jeden Australijczyk, którego spotkałam w Kambodży i który miał w planach podróż do Europy, zapytał nawet, czy to prawda. I czy kierowcy nie boją się wsiadać do samochodów, a piesi – przechodzić przez ulice. Zamurowało mnie, bo przecież ani ja, ani nikt, kogo znam, nigdy o tych niebezpieczeństwach nie myślał. Tymczasem mój nowy znajomy zacytował statystyki, patetycznie kończąc: – Gdyby w Australii w jakieś święto zginęło na drogach tylu ludzi, co w Polsce (chodziło mu o wyjazdy na długie weekendy), ogłoszono by żałobę narodową.
Wtedy się tylko zaśmiałam, myśląc, że mam do czynienia z egzaltowanym wariatem, ale z czasem podobnych opowieści przybywało. Chyba najbardziej zapamiętam rozmowę z Kurdem z Iraku, spotkanym przy liczącej sobie 5000 lat cytadeli w Erbilu, otoczonej jak pępek świata kolejnymi pierścieniami ulic. Były szerokie, gładkie jak lustro i mknęły nimi lśniące bielą terenówki, obierając kierunek na Kirkuk, Mosul albo Bagdad. Dookoła ryły młoty pneumatyczne i unosił się kurz z kolejnych budowanych biurowców i centrów handlowych, bo Kurdowie chcieli zrobić ze swojego skrawka atrakcję turystyczną na kształt Dubaju. Jako jedna z niewielu turystek wzbudziłam zaciekawienie i kiedy tylko przysiadłam, żeby ochłodzić się przy fontannach, wokół pojawiło się kilka osób. Zadali mi mnóstwo pytań o Polskę: ile zarabiamy, co produkujemy, czy trudno nam wyjechać do Niemiec, sakramentalne – dlaczego jestem sama i co na to moja rodzina; wreszcie zeszło na pogodę, a konkretnie – na egzotyczną dla nich zimę. Kiedy opowiedziałam o śniegu, mrozie i o tym, że czasem na zewnątrz zamarzają ludzie, panowie zamilkli, wymienili między sobą kilka uwag, a potem ten, który służył za tłumacza, przekazał, że nie chcą jechać do Polski, bo… się boją. Tego popołudnia zyskaliśmy w Iraku opinię niebezpiecznego kraju, w którym na ulicach zamarzają ludzie.
Kwestia zimy była zresztą poruszana wielokrotnie, najczęściej w Afryce. Kenijskie siostry zakonne prowadzące w Ugandzie szkołę dla dzieci z ubogich rodzin po pytaniu o bezdomnych i ich los w czasie mrozów orzekły, że Polska – tak jak Uganda – potrzebuje pomocy.
Czy teraz też na kwestię bezpieczeństwa patrzycie inaczej?
Bo ja od dłuższego już czasu, pytana o to, czy nie boję się podróżować, odpowiadam:
– Równie dobrze mógłbyś mnie zapytać, czy nie boję się żyć w Polsce.
Na to wyznanie usłyszałam kiedyś (z ust mężczyzny):
– No ale przecież w Polsce drżymy, kiedy nasze kobiety wychodzą wieczorami same na ciemne ulice.
Dlatego po nich nie chodzę. Ot i cała tajemnica. Teraz tylko wystarczy rozpoznać, co jest taką „ciemną ulicą” gdzieś w świecie.
Po nieszczęsnym napadzie w Nairobi, do którego doszło, bo „się nie bałam”, przez lata nie ruszałam się poza oswojoną Europę Zachodnią. W końcu odważyłam się na krótki wypad w kilkuosobowej grupie do Marrakeszu. Dziś na jego wspomnienie ogarnia mnie śmiech: bałyśmy się jadać w lokalnych jadłodajniach, proste zdanie z przewodnika o tym, żeby zachować ostrożność, przeraziło nas tak, że najpierw uciekłyśmy z medyny do nowej części miasta, a potem zamieszkałyśmy w luksusowym riadzie, ukrytym za grubym murem. Bałyśmy się z niego ruszyć tak bardzo, że trzeciego dnia jego właścicielka zapytała: – Na hennę nie chcecie iść, boicie się jechać do doliny, na kolację na placu [Jemaa el Fna, zamieniającym się wieczorem w największą na świecie restaurację pod gołym niebem] też. To po co właściwie przyjechałyście?
No właśnie – pytam się dzisiaj. Wtedy spędzałyśmy całe dnie przy fontannie na dziedzińcu naszego egzotycznego riadu, wychodząc głównie na dach. Rozciągał się z niego widok na miasto, a wieczorem gospodarze serwowali parujący tadżin. Zanim wyszłam na pierwszy spacer po kolorowym suku, godzinami myślałam, jak nie dać się na nim okraść. Dokumenty i karty zostawiłam w riadzie, a zwitek banknotów na zakupy zawiązałam w róg chusty, którą okryłam głowę. Przytrzymywałam supełek, udając, że robię to, by mi nie spadła. Byłam ciekawa ludzi wokół, ale strach przed odzianym w dżelabije tłumem o egzotycznych twarzach (dlaczego nie ma tu w ogóle samotnych kobiet?) nie pozwalał mi odejść nawet na kilka metrów od reszty. Na pustynię zaś nie pojechałyśmy, uznając to za zbyt drogą wycieczkę, choć przecież wystarczyłaby na nią opłata za dwie kolacje w naszym riadzie.
Dziś z tego wszystkiego czasem się śmieję, a czasem wstydzę, woląc zapomnieć. Na kolację na placu odważyłyśmy się pójść dopiero ostatniego wieczoru. Prowadził nas zapach z dziesiątek garkuchni, które wraz z zachodem słońca wcisnęły się między fakirów grających na fletach dla tańczących węży, treserów małp, wróżbitów i innych magików. W kłębach dymu i rytmie bębnów kucharze nakładali na talerze gęstą zupę z soczewicy, tadżin, szaszłyki, sałatki i góry przekąsek. Patrzyłam oniemiała – bo po raz pierwszy – na serwowane w miseczkach ślimaki i baranie oczy. Zjadłyśmy kolację przy wspólnym długim stole z Marokańczykami, a ci na deser wysłali nas do pana z samowarem i korzennymi ciasteczkami. Wbrew własnym strachom i ostrzeżeniom niedowiarków, wróciłyśmy ciemnymi wąskimi uliczkami, w których gubiłyśmy się nawet za dnia, bez trudu i jak po sznurku znajdując niepozorne drzwi naszego riadu w murze. Jak? Normalnie: pytając o drogę miejscowych wędrujących z placu i na plac do północy. Do październikowej Warszawy wróciłam, mając w głowie obrazy z tego ostatniego wieczoru. Jakże żałowałam, że nie odważyłyśmy się opuścić naszego bezpiecznego azylu wcześniej.
Kilka miesięcy później rozstałam się z moją bezpieczną pracą, która dawała mi komfort finansowy i pozwalała na comiesięczne wypady w jakieś ładne miejsce, ale zajmowała większą część życia. Szalę decyzji na „tak” przechyliła chęć dalekiego wyjazdu, takiego, o jakim z wypiekami na twarzy czytałam w relacjach innych. Wtedy wydawał mi się pomysłem tak absurdalnym jak to, że kiedyś polecę na Księżyc. Ze stresu nie spałam wiele nocy, ale kiedy już zdecydowałam, wszystko stało się prostsze, bo zamiast myśleć, trzeba było zacząć działać. Do strachów podeszłam racjonalnie – wzięłam kartkę i wypisałam punkt po punkcie wszystkie: że mogą mnie okraść, mogę zachorować, mieć dość, chcieć wrócić wcześniej, stracić kontakt z rodziną i tak dalej. A potem przeczesałam internet, przepytałam znajomych, zadzwoniłam do banków i ubezpieczycieli, poszłam do lekarza i przy każdym z punktów dopisałam: „Co robić?”.
Na koniec kupiłam bilet; był nieco droższy, ale pozwalał mi w razie czego wrócić w każdej chwili, i odłożyłam zaskórniaki na budżet większy o 20 proc., niż rzeczywiście był mi potrzebny. Akurat tej zasady trzymam się do dziś, bo pozwala mi kupić bezpieczeństwo: śpię w tanich hotelach i jeżdżę najbardziej lokalnym transportem, ale jeśli czuję, że coś jest nie tak, bez wahania wydaję więcej na luksusowy pociąg. Do tej pory takich awaryjnych sytuacji miałam najwyżej kilka.
Choć przez lata wyjazdów nauczyłam się wiele, a przede wszystkim wiem, że są one dużo łatwiejsze i bezpieczniejsze, niż się wydaje, przed każdym kolejnym siadam z kartką, zastanawiając się, czy nie ma nowego „stracha”, który trzeba oswoić. Często jest.
Na przykład:
Iran. Jak się komunikować z krajem – zawsze jestem w ustalonym kontakcie z rodziną – skoro wiele stron internetowych jest zablokowanych? Tu akurat okazało się to proste jak autostrada przez Stany, bo w każdej kafejce i hotelu magicznie je odblokowywano. Ale już w Uzbekistanie w wielu miejscach można było wejść jedynie na Skype i Vkontakte, czyli rosyjskojęzyczny odpowiednik Facebooka, a kiedy spróbowałam odpalić Gmaila, system odłączył wszystkie komputery w kafejce. Polska karta w telefonie straciła zasięg, a z uzbeckiej nie dochodziły SMS-y do kraju, do mnie przychodziły za to niepokojące z pytaniem: „Co się dzieje?”. Udało mi się odpisać w przeddzień uruchomienia alarmu.
Rok po trzęsieniu ziemi w Nepalu jego władze, w celu ściągnięcia z powrotem turystów, fundowały wszystkim lądującym w Katmandu karty lokalnego operatora. Trochę trwało, zanim zorientowałam się, że wysyłane z nich SMS-y dochodzą jedynie do niektórych sieci. W dodatku w górach po większym deszczu zasięg znikał na amen – na dzień albo na kilka dni. Na szczęście w miejscowościach rozrzuconych na trasie byli przedsiębiorczy panowie z telefonami stacjonarnymi, z których można się było (zwykle) dodzwonić do każdego zakątka świata.
Kwestii sprawnego kontaktu na sto procent nie rozwiązałam do dziś. Zwykle mam co najmniej dwie karty: polską i jedną miejscową, a co jakiś czas szukam internetu. Tak, tak – szukam. Smartfona na czas podróży zostawiam w domu, bo mnie irytuje jego wygląd (jest co kraść), a przede wszystkim – zżeranie baterii. Ponieważ często bywam w miejscach, w których dostęp do prądu jest ograniczony albo regularnie go wyłączają – dzieje się tak właściwie wszędzie poza światem Zachodu, wolę zabrać starą nokię, której bateria wytrzymuje nawet półtora tygodnia. W sytuacjach awaryjnych włączam ją tylko wieczorem, by sprawdzić, czy nikt mnie nie szukał, i dać znać, że żyję. Aparat jest pancerny, przetrwał kilka upadków i budzi śmiech połączony z politowaniem u potencjalnych złodziei. Z rodziną zwykle umawiam się na kontakt przynajmniej raz w tygodniu, ale wiedząc, że wjeżdżam gdzieś, gdzie mogę mieć trudności z komunikacją, piszę: „Jadę tu i tu… mogę mieć problem z zasięgiem i nie odzywać się przez dwa tygodnie”. Wiem, że nie jest to najrozsądniejsze, bo w razie wypadku nikt o nim nie będzie wiedział, ale na razie niczego mądrzejszego nie wymyśliłam.
Islandia. Jak nie dać się porwać wodzie, przechodząc przez rzekę? Otóż najpierw trzeba przejść bez plecaka, i tylko wtedy, kiedy czujesz się w wartkim nurcie pewnie, ruszyć z nim. Co zrobić z butami? Mieć w zewnętrznej kieszeni plecaka sandały, założyć je na czas przejścia, potem szybko zdjąć, wyjąć z tej samej kieszeni podręczną ścierkę z mikrofibry – taki zapasowy ręczniczek to genialny wynalazek, migiem wytrzeć i wskoczyć zmarzniętymi stopami w skarpetki i buty.
Nepal. Czy ubezpieczenie ze standardową kwotą na ratownictwo (zwykle 5000 dolarów) wystarczy na sprowadzenie helikoptera w razie wypadku na trekkingu? W wiele wyżej położonych miejsc, nawet na popularnych trasach, ratownicy mogą się dostać tylko nim. Odpowiedź: wystarczy nawet na dwa helikoptery, ale miejscowe służby mogą zażądać zabezpieczenia – zwykle w postaci blokady na karcie kredytowej. Dlatego trzeba mieć na niej odpowiednio wysoki limit. Blokada zostaje zdjęta, gdy ratownicy upewnią się, że twoje ubezpieczenie pokryje ich akcję. To dość standardowa procedura.
Boliwia. El Alto w La Paz to jedno z najwyżej położonych lotnisk świata (ponad 4000 m n.p.m.). Lądowałam tam w środku nocy i – jak zwykle w takim wypadku – postanowiłam przeczekać na nim do rana zamiast pchać się po ciemku do niżej położonego, ale obcego miasta. Ale czy nie dopadnie mnie choroba wysokościowa, skoro przeniosę się tam na kilka godzin wprost z mazowieckich równin? Może powinnam łyknąć jakieś leki? W tym wypadku rozwiązanie było proste, bo i tak przed każdym wyjazdem w tropiki chodzę do lekarza, np. po leki antymalaryczne albo żeby przedłużyć jakieś szczepienie. Lekarz kategorycznie stwierdził, że niczego łykać nie trzeba, bo w tak krótkim czasie grozi mi najwyżej ból głowy. I tak się rzeczywiście stało. Papież Franciszek, który lądował na El Alto kilka miesięcy później, miał mniej szczęścia. Objawy choroby wysokościowej leczono mu sprawdzonym miejscowym specyfikiem – herbatką z liści koki. To doskonałe remedium na wysokość jest legalne w kilku andyjskich krajach; pobudzającą herbatkę można kupić na każdym kroku, a jej liście znajdowałam w każdej hostelowej kuchni, tak jak gdzie indziej na świecie olej albo cukier.
Czarna Afryka (tak się nazywa „prawdziwą”, położoną poniżej Sahary część tego kontynentu). Jak nie zbankrutować i nie dać się rozdeptać słoniom? To nie żart. Afryka to mało popularny, bo dość trudny kontynent do podróżowania, choć gdy już się ją oswoi, grozi uzależnieniem. Ma opinię niebezpiecznej: malaria i inne mikroby hulają stadami, zdobycie niektórych wiz graniczy z cudem, a do tego jest drogo. Konkretnie – bardzo drogo, bo turystyka dopiero raczkuje i w wielu krajach brakuje infrastruktury klasy średniej. Do wyboru mamy burdele nad barami, przy których największe indyjskie nory są luksusem, albo eleganckie hotele z cenami 100 dolarów za pokój. Jeszcze droższe są tzw. atrakcje, co w wypadku Afryki sprowadza się do dzikich zwierząt – jadąc na zorganizowane safari, trzeba się liczyć z wydatkiem 200 dolarów za dobę. Dlatego każdy, kto zaczyna myśleć o wyjeździe do Afryki, dość szybko spotka się z radą: weź namiot. – Co??? – pomyślałam, gdy o tym usłyszałam, i nie byłam w tym myśleniu odosobniona. – W buszu się rozbiję???
Na miejscu okazało się, że na turystów czekają kempingi w parkach, nad jeziorami, nawet w miastach, a tam, gdzie ich nie ma, można rozbić się w każdym hotelu z kawałkiem trawnika. O bezpieczeństwo nie ma się co martwić. Ponieważ Afryka to niebezpieczny kontynent, każdy hotel jest otoczony murem zwieńczonym drutem kolczastym i potłuczonym szkłem, a w bramie siedzi stróż. Na większym terenie, np. przylegającym do jeziora, stróż brał krzesełko i siadał na całą noc przy moim namiocie. Protesty były na nic. – To moja praca, madame – mówił grzecznie, acz stanowczo.
Na kempingach w parkach jego rolę przejmował menedżer: razem z pokazaniem, gdzie jest prysznic, a gdzie można pożyczyć garnki, instruował, jak się zachować w zetknięciu z dziką zwierzyną, która czasem przychodzi na kampy, które miejsce wybrać, żeby nie rozbić się na ulubionej drodze słoni (najlepsze będą zaciszne miejsca wśród krzaków, na niektórych kempingach posadzono nawet sztuczne „zatoczki” na jeden namiot) i gdzie wynieść na noc jedzenie, żeby namiotu nie zdemolowały wrażliwe na jego zapach guźce. – Jeśli usłyszysz żerujące hipopotamy, zachowaj spokój i nie wychodź na zewnątrz – mówił, a tembr głosu nie zmienił mu się nawet o ton. – One respektują namioty i nie atakują nieprowokowane. Po zmroku poruszaj się tylko z dobrą latarką.
Chodzi o to, żeby niechcący nie wejść olbrzymowi w drogę. Hipcie są pocieszne tylko z nazwy; w rzeczywistości to one, a nie złowrogo brzmiące lwy, tygrysy czy krokodyle odpowiadają w Afryce za największą liczbę ofiar śmiertelnych. Z natury są łagodne i nie atakują, ale jeśli wpadną w panikę, nie ma z nimi szans. Dzień spędzają w wodzie, chłodząc swoje potężne cielska, na żer wychodzą nocą – nawet 15 km od brzegu. Mnie w moim namiociku dzieli od niego najwyżej kilometr: z jednej strony mam ogromne Jezioro Edwarda, z drugiej solniska jeziora Katwe, a tuż za kempingiem płytką lagunę, w której brodzą stada różowych flamingów. Ponieważ nie ma tu nikogo poza mną, obsługa każe mi rozbić się nie na odosobnionym kempingu, lecz tuż za jadalnią, przy drodze do namiotów kuchennych, gdzie zawsze ktoś ma się kręcić. Zawsze, czyli do wieczora. Chłopiec kuchenny litościwie rozpalił mi ognisko, włożył w nie potężny pień i dorzucił obok stos gałęzi. – Jak się obudzisz, dorzuć jedną, będzie się palić do rana – powiedział, a widząc moją minę, dodał: – Nie martw się, ja też śpię w namiocie i słyszę je czasem za ścianką.
„Ryku” hipopotama nie da się pomylić z niczym innym. Jest jak chrząknięcie, które wydobywa się z trzewiów potężnej ropuchy. Słyszałam je wcześniej wiele razy i wiedziałam, że kiedy niesie się nad wodą, trudno ocenić, czy zwierzę jest kilka czy kilkaset metrów dalej. – Kilkaset – uspakajałam się, bo kiedy tylko zgasło afrykańskie słońce, a nad równikiem zachodzi tak szybko, jakby ktoś wyłączył żarówkę, dookoła słyszałam co najmniej kilka mlaskających osobników. Gdy odważyłam się otworzyć oczy, w świetle lampy pojawił się cień. Jak na starym animowanym filmie zbliżał się, rosnąc nieproporcjonalnie z każdą sekundą – nie, to nie dzieje się naprawdę – i wtedy jego pysk dotknął tropiku. Dzieliło nas najwyżej pół metra, a przez głowę biegła kanonada myśli: „Nie ruszaj się, siedź cicho, nie oddychaj, on sobie zaraz pójdzie. Przecież ci mówili, że hipopotamy same z siebie nie atakują. No dobrze, ale skoro wśród ludzi są idioci, którzy zabijają innych, to skąd mam wiedzieć, czy wśród hipopotamów nie ma podobnych wariatów???”. Tymczasem olbrzym wziął głęboki wdech, jakby wąchał, co jest w środku albo zastanawiał się, co dalej, powtórzył go dwukrotnie i… odszedł. Przez kolejne dwie godziny dookoła żerowało całe stadko – słyszałam dźwięk rozdeptywanej plastikowej butelki i gniecionych gałęzi przy moim ognisku, które dawno zgasło – ale bałam się mniej, bo na własnej skórze doświadczyłam, że zwierzęta rzeczywiście mnie nie skrzywdzą. Myślałam już racjonalnie, że jedynym zagrożeniem jest linka od namiotu, w którą mogą się zaplątać, dlatego gdy cienie na chwilę się oddaliły, jednym cichym ruchem zdjęłam ją ze szpilki i wciągnęłam do środka.
Przygoda z hipopotamami poziomem przerażenia może się równać jedynie wieczorowi w Nepalu. Zapowiadał się pięknie: w Bhaktapurze, jednej ze starych królewskich siedzib, trwały obchody nowego roku i tysiące miejscowych obsiadło schody starych świątyń jak ptaki gałęzie, by podziwiać przejazd udekorowanych wozów, a w ciasnych ulicach hasały ukryte za kolorowymi maskami „złe duchy”. To jedno z piękniejszych miast w Nepalu z trzęsienia ziemi wyszło mocno poharatane: rzeźbione domy z podcieniami podpierały belki zabezpieczające, a kilka królewskich budowli urywało się w połowie jak bułki przecięte nożem. Naprzeciwko mojego hoteliku, którego budowa zatrzymała się na drugim piętrze, bo po kataklizmie zaczęło brakować gości i funduszy, widniała dziwna dziura wycięta w tkance miasta. Długo się jej przyglądałam, zanim zrozumiałam, że jeden z domów po prostu się zapadł jak wenecka kamienica w bondowskim „Casino Royale”. Na dobranoc jeden z przygodnie spotkanych miejscowych opowiedział mi, jak uciekał z piątego piętra, na którym zastało go trzęsienie, przeskakując po kilka schodów. Ja na szczęście siedziałam w swoim bezpiecznym łóżku. I wtedy zaczęło się coś, czego nie potrafiłam przyporządkować do żadnego znanego mi zjawiska ani doświadczenia. Sufit falował, pokój trząsł się jak auto na wybojach, a z dołu dobiegał dziwny warkot. Przytomnie chwyciłam saszetkę z paszportem i pieniędzmi, i skacząc po kilka schodów, zbiegłam na ulicę. Ludzie chodzili po niej, jakby nic się nie stało. Zaczynałam się zastanawiać, czy to mi się nie przyśniło, kiedy właściciel, widząc mnie w piżamie, uspokajająco powiedział: – Nie bój się, to tylko mikrotrzęsienie. Tu, na dole, nawet go nie odczuliśmy.
W rok po kataklizmie takie wstrząsy odbywały się niemal codziennie, a ludzie się cieszyli, że to dla nich dobrze, bo siła żywiołu rozmienia się na drobne.
Historie te pokazują, że strachów w podróży nie da się uniknąć, ale są to strachy racjonalne – przed nieznanym, nowym albo takim, na które nie mamy wpływu. Pełnego bezpieczeństwa nie zapewni mi nigdzie nikt. Jeśli jednak będę przestrzegać zasad, wyjazd nie będzie bardziej niebezpieczny od codziennego życia, a dla kobiet nawet łatwiejszy. W obawie przed złym zachowujemy się ostrożniej i mamy oczy dookoła głowy. Łatwiej niż mężczyznom przychodzi nam proszenie o pomoc. Ludzie wokół o nas dbają i mają za punkt honoru, żeby nic nam się nie stało, a jedyną trudnością bywa opędzenie się od nadmiaru życzliwych i dobrych rad. Łatwiej przyznajemy się do błędów, ostrożniej wyznaczamy cele i nie wstydzimy się z czegoś zrezygnować, gdy czujemy, że to nam zagraża. Dla mnie taką granicą było zrozumienie, że niczego nie muszę. Gdy wyjeżdżałam w kilkumiesięczną podróż po Bliskim Wschodzie i Azji Środkowej, miałam na trasie Kurdystan w granicach Iraku. Ponieważ z daleka nie potrafiłam ocenić, czy to na pewno bezpieczne – rozsądek i opowieści tych, którzy tam byli, mówiły „tak”, wujkowie dobra rada „nie” – stwierdziłam, że zdecyduję na miejscu, a jeśli będę miała choć cień wątpliwości, prosto ze wschodniej Turcji pojadę do Iranu. Ale „tam” poradzono mi jedynie omijać Mosul, co też zrobiłam, szukając odpowiedniego transportu. Kilka dni w Iraku wśród serdecznych Kurdów jest jednym z moich najlepszych podróżniczych doświadczeń.
Złym chłopcom z Nairobi, którzy wystraszyli mnie jak nikt nigdy przedtem i uziemili na kilka lat w Europie, dziś jestem w sumie wdzięczna. Nauczyli mnie, że jeśli będę słuchać miejscowych i zachowywać się rozsądnie, nie stanie mi się nic złego. Nie boją się tylko głupcy.
Ktoś mnie niedawno zapytał, czy podróż jest kobietą. Musiałam się chwilę zastanowić, bo rzeczywiście – gdzie nie spojrzę i kogo nie zagadnę, trafiam na podróżujące solo kobiety. Opowiadamy, że wyjazdy bez towarzystwa są takie łatwe, wzbudzając zdziwienie, że dajemy radę. Czy więc naprawdę jest nas tak dużo i czy przemierzając świat, wciąż na siebie trafiamy? Nie. Znakomita większość ludzi podróżuje w parach albo trzy-, czteroosobowych grupkach. O nich jednak tyle się nie mówi, nie prosi o wywiady i nie pokazuje tak często, traktując to, że wyjeżdżają, jak coś normalnego. Kobieta poznająca świat solo z niewiadomych powodów wciąż budzi zdziwienie. Przynajmniej w Polsce, bo w wielu zakątkach świata nie jest już niczym niezwykłym. Kiedy przemierzałam zimą mroźny bezkres Laponii, spotkałam młodą Norweżkę. Rozbiłyśmy swoje namioty przy schronisku za zamarzniętym jeziorem. Ja pokonałam lodową taflę pieszo, ona – na biegówkach z dwoma psami husky u boku. Zwierzaki, przyczepione do niej na uprzęży, pomagały jej biec i ciągnąć ciężkie sanie. Dziewczyna przemierzała Norwegię z jej najbardziej wysuniętego skrawka na północy na najdalsze południe – to jakieś 3000 km i pół roku marszu, najpierw na biegówkach, a poniżej Trondheim pieszo. Tak jak inni między studiami a pierwszą pracą wyjeżdżają na tzw. gap year, by włóczyć się z plecakiem po świecie, tak młoda Norweżka po skończeniu szkoły postanowiła przewędrować wzdłuż swój kraj. Miał jej towarzyszyć kolega, ale w drugim tygodniu skręcił paskudnie nogę, dziewczyna postanowiła więc iść po bezdrożach sama; w najzimniejszą noc, w którą rozbiła namiot, na zewnątrz było minus 43 st. C. Kiedy patrzyłam na nią jak na kogoś niezwykłego, ona dziwiła się, dlaczego ja się jej tak dziwię. Nie pisała bloga, nie udzielała wywiadów ani nie informowała świata o swojej wędrówce w żaden inny sposób. – U nas takie podróże to coś normalnego – powiedziała.
Podróżuję w pojedynkę. Nie używam słowa „samotnie” ani nawet „sama”, bo akurat samotność jest ostatnim, czego mi brakuje. Jeśli jest nas kilka czy nawet dwie osoby, tworzymy grupę, a grupa zamyka się na sobie: spędza czas ze sobą, ze sobą rozmawia i się bawi. Jak bardzo, zrozumiałam w Kambodży, kiedy ze szczytu schodów zapomnianego hotelu na prowincji, gdzie turystów można było policzyć na palcach jednej ręki, usłyszałam dwie dziewczyny rozmawiające po polsku. Zatrzymałam się ucieszona: – O, dzień dobry – powiedziałam z uśmiechem, kiedy mnie mijały. – Dzień dobry – odpowiedziały one. I sobie poszły. Wtedy zrobiło mi się strasznie żal, bo od trzech miesięcy nie rozmawiałam z nikim po polsku. Potem pomyślałam jednak, że jeszcze niedawno, kiedy jeździłam z kimś, najpewniej zachowałabym się tak samo.
Kiedy jeżdżę solo, muszę wyjść do miejscowych, a i im łatwiej do mnie podejść, bo się nie wstydzą. To zupełnie inna jakość podróżowania. Czasem trudno je nazwać choćby samodzielnym, bo po tradycyjnej wymianie uprzejmości zostaję usadzona z kobietami nad herbatą, żebyśmy mogły odpocząć i poplotkować, a panowie obok kłócą się, co ze mną zrobić. Jest to oczywiście kłótnia w sensie pozytywnym, bo debatują nad tym, który hotel będzie dla mnie najbardziej odpowiedni, kto zaprosi mnie do domu, dokąd powinnam pojechać, a nawet – co zobaczyć za tydzień. Oddanie się w opiekę miejscowym często oznacza, że to oni decydują, co dla mnie lepsze, i nie ma co z tym dyskutować. W Uzbekistanie pewna rodzina obiecała obwieźć mnie po historycznych twierdzach. Po drodze uznali jednak za moimi plecami, że lepiej mi zrobi odpoczynek i w ten sposób wylądowałam z nimi na całodniowym pikniku, nad rzeką Amu-daria. Spędziliśmy tam cały dzień, polegując leniwie w cieniu marnych krzaków i mocząc się w ciepłej jak zupa wodzie.
Zdaję sobie jednak sprawę, że podróże w pojedynkę nie są dla każdego, a na pewno nie dla każdej. Jeśli ktoś czuje się źle z samym sobą, nie lubi sam chodzić do kina, nie potrafi sam zjeść obiadu w restauracji, jednym słowem – jeśli woli spędzać czas z kimś, a nie po coś, nie odnajdzie się na pewno także w takiej podróży.
Jadąc sama, nie czuję się bardziej niebezpiecznie niż gdybym jechała z kimś, bo jestem ostrożna jeszcze bardziej, a ludzie jeszcze bardziej o mnie dbają. Kiedy wędruję po górach w grupie i się potknę, najwyżej przeklnę pod nosem i pobiegnę dogonić resztę. Kiedy coś takiego zdarzy się, gdy jestem sama, zatrzymuję się i mówię do siebie: „Uważaj, nie możesz tak robić”. Odpoczywam i idę wolniej.
Mówię do siebie często, to moja metoda na oswojenie strachu i nabranie pewności, że zaraz będzie dobrze. Kiedy przechodziłam przez islandzkie rzeki, powtarzałam sobie: „Zdejmij buty, uważaj, tam jest głębiej, weź kijki; jeśli nie przejdziesz, nic się nie stanie, wrócisz i pójdziesz inną drogą”. Biwakując na mroźnym skandynawskim odludziu, na którym paczka wilgotnych chusteczek zamarzła tak, że można jej było użyć jako młotka, a krem rozwarstwił się i wypłynął, spaliłam rękaw kurtki puchowej. Tylko zafurczał, gdy nieostrożnie zaczepiłam nim o wciąż rozgrzany palnik. Puch ma niestety to do siebie, że niezaklejony ucieka, a ja, głupia, nie miałam srebrnej taśmy. W dodatku stało się to na początku wyjazdu i była to moja ulubiona kurtka. I co ja teraz zrobię na mrozie? „Uspokój się, jutro pójdziesz do schroniska, na pewno będą mieli jakąś taśmę. Teraz zaklej kurtkę kropelką – a fuj, zniszczyłam kawał rękawa, najważniejsze, żeby się nie rozpadła, a po powrocie ją naprawisz”. Tak się też stało.
Faktycznie jednak są to tylko zaklęcia, bo w razie wypadku lepiej być z kimś. Nawet lokalizator satelitarny (dość drogie i zaawansowane urządzenie) czy prosta i bezpłatna aplikacja Ratunek, dzięki której służby ratownicze mogą dokładnie ustalić twoje położenie, są na nic, jeśli zemdlejesz, spadniesz, połamiesz się i nie będziesz miała jak ich uruchomić.
Jeti Ögüz to jeden z najbardziej pocztówkowych rejonów Kirgistanu, z siedmioma czerwonymi skałami przypominającymi byki, równie imponującą formacją, która udaje pęknięte serce, oraz doliną prowadzącą w góry śnieżne. Zatrzymałam się w jurcie nad rzeką z miejscowymi, którzy przyjechali tu koić duszę szumem wody i poić ciało kumysem, a po południu wybrałam się na krótką wędrówkę do wodospadu. W zielonej dolinie nie było nikogo i dopiero po – ja wiem? – półgodzinie, spośród drzew wyłoniła się jakaś postać. Była ubłocona, więc wzięłam ją za pastucha, ale po chwili zauważyłam, że lekko kuleje, a do tego ma spodnie z goreteksu. Dziewczyna. Turystka z Australii, która wybrała się sama na trekking. Poślizgnęła się i upadła na wąskiej ścieżce. Zapewniała, że nic jej się nie stało, ale akurat! – widziałam w jej oczach przerażenie. Plecak ciągnął ją w dół, odpięła go w ostatniej chwili, a on runął w przepaść – ze sprzętem, dokumentami, pieniędzmi. Pomogłam jej znaleźć transport do hostelu w niedalekim miasteczku (nie mówiła po rosyjsku), w którym zostawiła część rzeczy, a kiedy pastuchowie usłyszeli o zaginionym plecaku, zaświeciły im się oczy. – Wyciągniemy go, znamy tu każdy kawałek – przekonywali. Ale spadł w takim miejscu, że koniec końców i mimo pieniędzy wewnątrz nie odważył się po niego pójść żaden śmiałek. Gdyby pociągnął za sobą dziewczynę, najpewniej szukaliby jej do dziś.
Takie sytuacje w podróży zdarzają się jednak bardzo rzadko, a osobom nieprzepadającym za wędrówkami najpewniej nie przydarzą się wcale. Dla mnie z podróżami w pojedynkę wiążą się tylko dwa minusy: koszty (droższe pokoje jednoosobowe, taksówki i przewodnicy, za których muszę zapłacić sama) oraz plecak. Muszę nieźle kombinować, jak się go pozbyć, żeby wejść do toalety. Wiele osób mówi, że nie potrafiłoby podróżować i cieszyć się z podróży w pojedynkę, nie mając się z kim dzielić wrażeniami. Akurat tego argumentu nigdy nie rozumiałam i nie znalazłam nikogo, kto by mi wytłumaczył, o co naprawdę chodzi. Być może wynika to z tego, że „dzielenie się wrażeniami” dla mnie sprowadza się do opowiadania o tym, co się widzi, a ja nigdy nie miałam takiej potrzeby. Wolę podziwiać rzekę i słuchać, jak śpiewają ptaki, zamiast słyszeć: „O, zobacz, jaka piękna rzeka! I jak cudnie śpiewają ptaki!”.
Po latach wędrowania stwierdzam, że kobiecie w pojedynkę jest jednak w podróży łatwiej. W Rosji na przykład dotarłam bez urzędowego pozwolenia w strefę przygraniczną. Ale wpadłam, bo policja poznała mnie po plecaku. Funkcjonariusze przeprosili, że muszą wezwać oficera na przesłuchanie, a kiedy doszło do pobierania odcisków palców i robienia zdjęć, słyszałam z korytarza śmiechy, że żaden nie chce mi tego zrobić. Innym razem za brak pozwolenia wlepili mi mandat. Był najniższy w obowiązujących widełkach. – Ja ci go musiałem wystawić – westchnął mundurowy. – Ale ty masz prawo go nie płacić. Zrobisz to, czy nie – twoja sprawa.
Nad jeziorem Issyk Kul nie mogłam znaleźć noclegu. Ekspedientka w sklepie, w którym pytałam o jakieś możliwości, zaczęła wiercić dziurę w brzuchu jedynemu klientowi.
– Przecież masz wolny pokój i żonę na turystyce. Czemu go nie wynajmiesz? – przekonywała. Patrzyłam z niepokojem, bo on wcale nie miał na to ochoty, ale ostatecznie kiwnął głową i kazał mi iść za sobą. Spędziłam u nich kilka dni, jeżdżąc stopem z miejscowymi turystami po okolicy, karmiona przez sąsiadkę – również adeptkę turystyki – naleśnikami. Po tygodniach w krainie barana była to dla mnie wielka ulga. Ostatniego dnia moi gospodarze zarządzili żniwa czosnku, a ponieważ zebrali go dużo, wieczorem postanowili to uczcić, zapraszając sąsiadów. Przy wódce pan domu wyznał: – Wcale nie chciałem cię zabierać. Ale zrobiło mi się żal, że co ty sama zrobisz.
Ludziom trudno jest odmówić pomocy samotnej kobiecie. Ostatecznie można usiąść i się rozpłakać. Do tej pory nie zdarzyło się jednak, by sytuacja była aż tak krytyczna. ■
Wykuj i powtarzaj na „dzień dobry”: kluczem do bezpieczeństwa jest przygotowanie przed podróżą i zdrowy rozsądek na miejscu. Pozwolą uniknąć 99,5 proc. prawdziwych czy wydumanych niebezpieczeństw.
A poza tym
Z kilkoma dziewczynami stworzyłyśmy dla czasopisma „National Geographic Traveler” (NG Traveler, nr 04 {80}, kwiecień 2015) dekalog podróżującej kobiety. Szczególnie sprawdza się on tam, gdzie kulturowo pozycja kobiety jest inna niż na Zachodzie (mówiąc krótko – nie ma za dużo do powiedzenia i niemal zawsze u jej boku występuje mężczyzna). Oto on:
•ubrać się skromnie, raczej luźno niż obciśle, mieć zakryte kolana, ramiona i dekolt;
•nie malować się, długie włosy nosić związane;
•w stosunku do mężczyzn zachowywać się chłodno;
•trzymać się blisko kobiet i rodzin, ostatecznie – starszych mężczyzn;
•obserwować miejscowe kobiety i zachowywać się tak jak one, np. jeśli nie rozbierają się na plaży, też tego nie robić;
•korzystać z przestrzeni przeznaczonej dla kobiet albo rodzin (wagony, poczekalnie, jadłodajnie, hotele);
•w krajach muzułmańskich i Indiach n i g d y nie dopuścić do sytuacji, by zostać sam na sam z młodym mężczyzną/mężczyznami;
•w razie potrzeby prosić o pomoc, a nie korzystać z pomocy zaoferowanej;
•kosmetyki i środki higieniczne są wszędzie, jednak czasem trzeba uważać na miejscowe kremy (mają silne składniki wybielające;
•słuchać miejscowych, bo nikt inny nie zna lepiej otaczającej rzeczywistości. Jeśli mówią, żeby czegoś nie robić – nie robić tego.
Droga stopem z lotniska we Frankfurcie, na które przyleciałam z Afryki, przebiegała jak zwykle – przygodowo, ciekawie i fajnie. Stanęli na niej sami serdeczni ludzie. Z leśnego parkingu przy autostradzie, na który trochę podjechałam kolejką, a trochę przyszłam, zajadając w drodze wielkie i niezbierane tu przez nikogo jeżyny, zabrała mnie Niemka rozwiedziona z Polakiem. Ona mówiła do mnie po niemiecku, ja do niej po polsku, bo nawzajem rozumiałyśmy te języki, ale zapomniałyśmy już, jak w nich mówić – i tak opowiedziała mi pół życia. Odstawiła mnie na wielki parking przy autostradzie w kierunku Poznania. Chodziłam między rzędami tirów, wypatrując polskich tablic, a kierowcy szybko pokazali ten, który jechał aż do Poznania. Co prawda dopiero nad ranem, bo miał właśnie obowiązkowy postój, ale z komfortowym noclegiem w pakiecie – w jednej z kabin tirów, które przewoził na naczepie. Na razie jednak trwało słoneczne popołudnie. Usiadłam przy drewnianym stole na poboczu, by zrobić porządek w plecaku. Z portfela i kieszeni wysypałam garść monet: malawijskich, zambijskich, eurocentów, złotówek, zawieruszonego dolara i kilka koron norweskich, które musiały podróżować ze mną ze dwa lata. Segregowałam je na kupki, kiedy poczułam, że ktoś mnie puka w plecy – z tyłu uśmiechały się dwie dziewczyny, a jedna z nich podawała mi kanapkę. Pomyślały, że jestem głodna i liczę pieniądze, żeby sprawdzić, czy na coś mnie stać! Były to dwie Kolumbijki na wakacjach w Europie, które właśnie jechały wypożyczonym autem z Paryża do Włoch. Potem przysiadła się jeszcze rodzina turecka, która poczęstowała nas wszystkie jedzeniem – a zatrzymująca się na obiad rodzina turecka ma go naprawdę dużo, oraz rodzina serbska. Ja mówiłam do nich po polsku, oni do mnie po serbsku, i tak sobie wyjaśniliśmy, że mieszkają w Amsterdamie, jadą odwiedzić rodzinny kraj, zaś zatroskana pani domu („i tak sama jedesz?”) na pożegnanie wcisnęła mi furę prowiantu.
Noc była krótka, droga monotonna, ale tuż przed Poznaniem kierowca ożywił się, krzycząc: „Witek na wiadukcie!”. Zobaczył tira kolegi, natychmiast go wywołał przez radio, a kiedy usłyszał, że tamten jedzie do Warszawy, umówili się na najbliższym parkingu, żeby mnie do niego przesadzić. Ale były korki i Witek utknął za Łodzią na obowiązkowy postój. Ze stacji, na której się zatrzymał, zabrał mnie pierwszy zagadnięty kierowca busika, który jechał zresztą spod Frankfurtu.
Tak właśnie zapamiętałam tę historię.
Oprócz pamięci był jednak jeszcze notesik; zawsze zabieram go w podróż, żeby zapisać wydarzenia z poszczególnych dni. Kiedy kilka miesięcy potem szukałam notatek do jakiegoś artykułu, przypadkiem otworzyłam go na opisie tamtego powrotu i z pewnym zdumieniem przeczytałam: „…Pierwszy busik zabrał mnie na Marymont (część Warszawy, przez którą przebiegają przedłużenie obwodnicy i metro). Jestem zmęczona tak, że nie mam siły dojść do metra, chce mi się wymiotować. Koniec”.
Przytłoczona dobrymi wspomnieniami, zapomniałam, że w realu tak to wyglądało.
Dlaczego o tym piszę, i to w jednej z pierwszych części książki, która ma przecież zachęcać do podróżowania i udowodnić, jakie to jest proste, „och, ach, zobaczysz sama, jakie to cudowne i nie ma niczego lepszego na świecie!”? Kiedy wszyscy wokół powtarzają, żeby znaleźć własną ścieżkę, opuścić bezpieczną przystań i złapać wiatr w żagle (to akurat z Marka Twaina), chcieć to znaczy móc, a jeśli o czymś marzysz naprawdę, to cały wszechświat pomoże ci to spełnić (przekaz mniej więcej z Paula Coelho) ? Że jeśli mnie się udało, uda się i tobie, a skoro ja odłożyłam na podróż, ty też to potrafisz?
Otóż zapewniam, że nie. Jeśli ktoś zaczął podróżować i zmienił swoje życie, to – choć bardzo się starał i ryzykował – znaczy to tylko tyle, że udało się jemu. Gdy ktoś mówi, że podróże to najlepsza rzecz w życiu, oznacza to tyle, że on tak uważa. Są ludzie, którzy podróży na własną rękę, często bez planowania, za to z ograniczonym budżetem, zwyczajnie nie polubią, bo wolą spędzać czas wolny inaczej. Moje bliskie otoczenie dobrym tego przykładem. Lata po pamiętnej wycieczce do Marrakeszu, kiedy z wypiekami opowiadałam o medynie i o tym, jak bardzo chciałabym tam wrócić, jedna z jej uczestniczek nieśmiało wyznała: – A ja nie. Bo ci wszyscy mężczyźni tak się na nas gapili i pożerali wzrokiem.
Okazało się, że podobnie myślą pozostałe, ale nie mówiły mi, żeby nie zrobić przykrości (organizowałam tamten wyjazd). Dlatego kiedy wreszcie zdecydowałam się pojechać w pierwszą długą podróż, wiedziałam, że pojadę sama. Nie miałam z kim, a namawianie kogoś na siłę nie ma sensu, bo oboje wrócimy rozczarowani.
Żeby się dowiedzieć, czy polubisz podróże, trzeba ich zwyczajnie spróbować. Są oczywiście jakieś wskazujące na to przesłanki, ale zbyt różne, by ustalić algorytm. Ja na przykład, ku zdziwieniu ciekawskich, którzy mają w zestawie dyżurne pytanie, czy jako dziecko marzyłam o podróżach, chciałam zostać odkrywcą i czytałam książki podróżnicze, bez wahania odpowiadam: „Nie”. Bo tak było. W wieku licealnym jeździłam co prawda po Polsce, ale bardziej po to, żeby urwać się z domu. Kiedy zaczęłam mieć własne pieniądze, wolałam wydać je jednak na kino czy imprezy, a gdy miałam ich więcej – ruszałam ze znajomymi na wygodne samochodowe wojaże po Skandynawii. Byliśmy tam latem co roku.
Choć bardzo staram się sobie przypomnieć, sama nie potrafię powiedzieć, kiedy zaczęłam myśleć, że chciałabym wyjechać w „prawdziwą” – długą i egzotyczną – podróż. Pamiętam za to, co było zaczątkiem – trzeciorzędne dziś forum z wątkiem „samotne kobiety w podróży”. Panie, które miały takie wyjazdy za sobą, oraz ciocie dobra rada piszące, że to głupie, dzieliły się swoimi uwagami i wspomnieniami. Czytałam je z wypiekami na twarzy, myśląc: „Ja też tak chcę”.
Pojechałam i wsiąkłam.
Ale czy wsiąkniesz także ty?
Nie wiem. Oczywiście są pewne cechy, które ułatwiają podróżowanie: cierpliwość, odporność na niewygody, umiejętność zasypiania w każdej sytuacji, upór, wytrzymałość, kondycja, otwartość na ludzi – ale przecież ja o wiele z nich na początku się nawet nie podejrzewałam, a z czasem zmieniłam się i je nabyłam. Praktyki zaś można się nauczyć. ■
To proste, Tajlandia – zakrzykną ci, którzy liznęli już podróży i podobne dylematy mają za sobą. W następnej kolejności padną pewnie Malezja i Maroko, a może też Gruzja.
Sama powtarzam, że podróż do Tajlandii jest dziś łatwiejsza niż wyjazd do Madrytu albo na Sycylię. To takie podróżnicze przedszkole: wizy zniesiono, loty są tanie, angielski powszechny, a infrastruktura podróżnicza – świetna. Pełno tu tanich hoteli i guesthouse’ów, agencji turystycznych, które załatwią wszystko, oraz rikszarzy, którzy zawiozą wszędzie. Kraj jest tani, bezpieczny i kolorowo egzotyczny, kuchnia wyśmienita, a Tajowie przyjaźni. Zero zaczepek, dwuznacznych propozycji (co ciekawe – zdarzają się one panom, bo w pewnych dzielnicach kwitnie prostytucja) czy rozbierania wzrokiem. Jedyne, o czym powinnyśmy pamiętać, to interakcja z mnichami buddyjskimi, których spotyka się tu na każdym kroku. Zgodnie z zasadami, kobieta nie powinna ich dotykać, a jeśli chce im coś podać, powinna to położyć np. na ławce. Tę wiedzę można uzyskać z każdego przewodnika, poza tym sami mnisi podchodzą do zwyczajów w sposób dość nowoczesny. Gdy jechałam na pace ciężarówki, jeden z nich zadał tradycyjny zestaw pytań o to, czemu jestem sama, jaką wyznajemy religię i co uprawiamy na polach; roześmiał się, gdy zawahałam się, podając mu przewodnik, żeby zobaczył moją trasę, a na pożegnanie podał mi rękę. Wydawało mi się nawet, że puścił do mnie oczko.
Owszem, w Tajlandii – podobnie jak w całej pełnej turystów z plecakami Azji Południowo-Wschodniej – zdarzają się kanty i oszustwa, i to dosyć często. Jest to ryzyko wpisane w każde popularne turystycznie miejsce; irytujące, ale do przeżycia.
Uwaga: kraina uśmiechu ma bardzo restrykcyjne prawo antynarkotykowe. Nigdy i pod żadnym pozorem nie przyjmuj od nieznajomych niczego do przewiezienia ani nie wdawaj się w podejrzane zakupy na ulicy (mogą to być podstawieni agenci). Podobnie postępujemy w sąsiedniej Malezji, która jest również niezłym wyborem na pierwszy wyjazd. Bardziej uporządkowana, nieco droższa, ale bez przesady, nowoczesna, z powszechnym angielskim, często jest uważana za najbardziej „europejski” kraj Azji Południowo-Wschodniej. Jest dość restrykcyjnie muzułmańska, ale na turystki to się nie przekłada, bo wszędzie żyją duże społeczności hinduskie i chińskie, odsłonięte głowy i łydki nie robią więc na nikim wrażenia. Luźna chusta, którą nosiłam bardziej dla ochrony przed słońcem, wzbudzała raczej żarty miejscowych: „Jesteś muzułmanką?”. Można zrobić niezłe zakupy odzieżowe w tutejszych gigantycznych galeriach handlowych, zwłaszcza podczas wyprzedaży. Ładne i proste T-shirty, z których każdy kosztował równowartość 15 zł, wytrzymały dekadę.
To wszystko, by przyznać rację polecającym oba te kierunki. Osobiście uważam, że są one bardzo dobre dla tych, którzy… chcą tam jechać. Bo nie każdy tęskni za egzotyką, czuje się na siłach, żeby od razu dotrzeć tak daleko – boi się zbyt dużych różnic i inności.
Egzotyki bliższej – zarówno odległościowo, jak i kulturowo – trzeba szukać na obrzeżach Europy. Wiele osób czuje się tu bezpieczniej, mając w tyle głowy, że może szybko wrócić. Jako propozycje na pierwszy raz zapewne padną Kaukaz i Bliski Wschód, a konkretnie – popularne Gruzja i Maroko. Ale dla kobiet to niekoniecznie dobry pomysł, zwłaszcza jeśli chcą ruszyć poza tzw. utarty szlak. Końskie zaloty miejscowych mężczyzn mogą – choć oczywiście nie muszą – okazać się zbyt uciążliwe i zrazić do kolejnych wyjazdów.
Gdybym miała polecić coś egzotycznego niedaleko, celowałabym w jeden z trzech kierunków, zdecydowanie zbyt mało docenianych:
Armenia. Zapomniana siostra Gruzji. W tej drugiej, by znaleźć Polaka kompana do czaczy, czyli mocnej jak piorun miejscowej wódki z winogronowych wytłoczyn, wystarczy głośno odezwać się po polsku na ulicy. W Armenii tak na oko turystów jest 20 razy mniej. Zwłaszcza turystów zagranicznych, bo miejscowi – a w krajach postsowieckich za takich uważa się często wszystkich obywateli byłego ZSRR – latem tłumnie okupują kurorty na brzegach jeziora Sewan, nazywanego armeńskim morzem. Kiedyś był to synonim odpoczynku, taki sam jak Batumi. Do Gruzji zaczęłam jeździć jeszcze zanim zaczęło się szaleństwo na nią, lubię jej wariackość, zapachy i życie intensywne tak, jakby jutro miał się skończyć świat. W Armenii jest pewna nostalgia, wielka życzliwość i pragnienie kontaktów, a na łąkach odbywają się pikniki, na których mężczyźni wygłaszają słynne długie toasty (za przyjaźń polsko-ormiańską wypiliśmy tyle, że nie wyobrażam sobie, by nasze kraje mogły się kiedykolwiek zwaśnić). Raczej nie ma sensu przyjeżdżać tu bez znajomości rosyjskiego: raz – żeby usłyszeć historie, bo to one tworzą klimat kraju, dwa – znaleźć nocleg i dojazd (infrastruktura turystyczna nie jest jeszcze dobrze rozwinięta);
Macedonia. Dla mnie najbardziej egzotyczny kraj Europy, gdzie po sąsiedzku z tysiącletnimi monastyrami, w których w dodatku można nocować, stoją meczety, a kiedy rankiem otwieram oczy obudzona śpiewem muezzina, widzę piękną ikonę. Na północno-zachodnim krańcu Macedonii widziałam obrazki jak z filmu: z górskich wsi do miasta zjeżdżała błyszcząca terenowa toyota, wysiadała z niej kobieta w tradycyjnym kolorowym stroju, a dwaj synowie osiłkowie nieśli za nią potulnie siatki z zakupami. Te robi się w centrach handlowych albo na ulicy – u panów w charakterystycznych białych czapeczkach.
Kraj jest dość kompaktowy i łatwy w poruszaniu się, a tam, gdzie brakuje hoteli, bez problemu można znaleźć kwaterę prywatną – w popularnej Ochrydzie, napakowanej kościołami jak keks bakaliami, wynajęłam apartament w cudownie starej i pachnącej domem kamienicy. Miał dwa pokoje (jeden gospodyni musiała szybko przygotować, bo suszyła w nim domowy makaron) i balkon z widokiem na jezioro, z którego zwisały korale z papryki. Kosztował mnie 8 euro (po sezonie);
Portugalia, czyli przygoda na drugim krańcu Europy. To z kolei kraj najbardziej egzotyczny w zachodniej, „cywilizowanej”, części kontynentu. Lizbona i Porto znajdują się gdzieś na górze mojego top10 ulubionych miast – są światowe, ale swojskie. O słynnych lizbońskich tramwajach z odkrytymi oknami, które wspinają się uliczkami tak wąskimi, że kiedy cię mijają, trzeba się przycisnąć do ściany, czy o starej dzielnicy Alhambra i płytkach azulejos słyszeli pewnie wszyscy, którzy interesują się trochę podróżami. Ale to tylko czapa i trzeba pod nią zajrzeć, żeby zobaczyć Portugalię w wydaniu melancholijnym. Spośród obrazków, które w niej uzbierałam, na pewno zapamiętam dwie starsze panie w czerni, które szły ulicą Lizbony i, nie zważając na innych, śpiewały jakąś nostalgiczną pieśń, oraz imprezę z miejscowymi z okazji dnia św. Antoniego – śpiewaliśmy i piliśmy lekkie wino na schodach kościoła, a w oczy gryzł dym z przenośnych grillów, na których dochodziły okolicznościowe sardynki.
Jeśli kochasz naturę, wędrówki i namiot, wolisz las od miasta, a zdanie zamiast kropką kończysz słowem „przygoda”, proponuję ruszyć na północ.
Norwegia