Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jest w Moskwie pod Kremlem kryjówka, a w niej dwie komnaty, aż do sufitu zastawione skrzyniami. A komnaty te są dobrze zabezpieczone: drzwiami żelaznymi, wielkimi zamkami, łańcuchami i pieczęciami. W każdej z komnat jest jedno zakratowane okno, którego otworzyć się nie da... Każde miasto ma swoje legendy, a jak wiemy, w każdej legendzie kryje się ziarno prawdy. Im starsze i większe miasto, tym więcej legend. A Moskwa jest ogromna i tajemnicza. Ludzie powiadają, że jest przeklęta od XII wieku, gdy zamordowano ostatniego kapłana pogańskiego boga Jariły. Konając, rzucił on klątwę na tych, którzy w świętym miejscu chcieliby czcić innych bogów. Odtąd na Moskwę spadają różne nieszczęścia: zarazy, pożary i obce armie, a na kremlowskim tronie zasiadają okrutni władcy. Może właśnie dlatego Rosjanie są tacy przesądni? Co roku wydają miliardy dolarów na usługi wróżek, jasnowidzów, okultystów i znachorów. Wierzą w międzynarodowe spiski, snują opowieści o duchach, skarbach i innych wymiarach. Od wieków moskiewscy magowie w podziemnych laboratoriach poszukują kamienia filozoficznego, a diggerzy eksplorują labirynt korytarzy z nadzieją na odnalezienie ksiąg króla Salomona, tajnej linii metra, podziemnych osiedli i gwiezdnych wrót. W swojej najnowszej książce Maciej Jastrzębski, niezrównany gawędziarz i niestrudzony badacz rosyjskiej duszy, zabierze nas na wyprawę do podziemnej Moskwy, aby odnaleźć sekretną bibliotekę bizantyjskich cesarzy, a przy okazji dotknąć wielu tajemnic rosyjskiej stolicy -- zarówno dawnych, jak i tych, które dotyczą jej najnowszej historii. Jest to opowieść o tym, co niejednoznaczne, nieoczywiste, nieprawdopodobne, a jednak ma ogromny wpływ na życie moskwian.
Maciej Jastrzębski -- włocławianin, który całe swoje zawodowe życie związał z Polskim Radiem. Dziennikarską przygodę rozpoczął od współpracy z radiową Trójką. Później był reporterem rozgłośni regionalnej w Bydgoszczy. Od wielu lat jest korespondentem zagranicznym Informacyjnej Agencji Radiowej Polskiego Radia. Pracował w Mińsku na Białorusi, a obecnie mieszka w Moskwie i przekazuje najważniejsze informacje dotyczące wydarzeń w Rosji. Autor książek "Matrioszka Rosja i Jastrząb", "Klątwa gruzińskiego tortu", "Krym: miłość i nienawiść".
Jastrzębski pokazuje nam Moskwę inną, skrywającą zagadki, tajemnice, legendy i magię. Począwszy od zaginionej bizantyjskiej biblioteki Iwana Groźnego, po tunele łączące Kreml z lotniskiem Wnukowo. Autor dowodzi, że Moskwa ma co najmniej dwa oblicza: jawne i ukryte. Które jest bardziej prawdziwe? Po lekturze tej książki nie mam już wątpliwości.
Janusz Leon Wiśniewski, luty 2017, Frankfurt nad Menem
Kolejna niezwykła książka znanego reportera i wieloletniego korespondenta Polskiego Radia w Rosji opowiada o Moskwie, której nie znają nawet najlepiej zorientowani kremlinolodzy, a jednocześnie jak najbardziej rzeczywistej. Ja przeczytałam jednym tchem.
Maria Przełomiec, publicystka, autorka i prowadząca program "Studio Wschód" w TVP Info
Kiedy myślisz, że przeczytałeś już nadto, że już cię nic zaskoczyć nie może, bo o matuszce Rossiji wszyscy już wszystko napisali, to nagle dostajesz coś tak niezwykłego jak Rubinowe oczy Kremla. Maciej Jastrzębski znakomicie bawi się rozmaitymi konwencjami, badając pojemność formuły reportażu i serwując nam przy okazji znakomitą opowieść o tajemnicach Moskwy, a także - a może przede wszystkim - barwną literacko przypowieść o współczesnych lękach i fobiach Rosjan. Rubinowe oczy Kremla to kawał znakomitego dziennikarskiego śledztwa, prowadzonego pół żartem, pół serio... Z puentą serio...
Piotr Brysacz, dziennikarz i autor książek z cyklu "Patrząc na Wschód", a także wiceprezes Fundacji Sąsiedzi
Wielu, w tym i ja, zawsze czuło w Moskwie obecność czegoś metafizycznego i w jakimś sensie złowrogiego. Jastrzębski też czuje tę Obecność przez duże "O". Ponurą, a zarazem przyciągającą mistykę. Jakiś czakram? Wrota do innego wymiaru? Kremlowskie gwiazdy jak rubinowe oczy smoka - widzą wszystko.
Piotr Skwiciński, publicysta tygodnika "wSieci"
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 365
Maciej Jastrzębski
Rubinowe oczy Kremla
ubinowe oczy Kremla. Tajemnice podziemnej Moskwy
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.
Wszystkie znaki występujące w tekście są zastrzeżonymi znakami firmowymi bądź towarowymi ich właścicieli.
Autor oraz Wydawnictwo HELION dołożyli wszelkich starań, by zawarte w tej książce informacje były kompletne i rzetelne. Nie biorą jednak żadnej odpowiedzialności ani za ich wykorzystanie, ani za związane z tym ewentualne naruszenie praw patentowych lub autorskich. Autor oraz Wydawnictwo HELION nie ponoszą również żadnej odpowiedzialności za ewentualne szkody wynikłe z wykorzystania informacji zawartych w książce.
Opieka redakcyjna: Ewelina Burska Projekt okładki: ULABUKA Projekt składu i skład: Jan Paluch
Materiały graficzne na okładce zostały wykorzystane za zgodą Shutterstock
Zdjęcie autora na skrzydełku: Przemek Skóra
Zdjęcia wewnątrz książki pochodzą z archiwum autora i zostały wykorzystane za jego zgodą
Wydawnictwo HELION ul. Kościuszki 1c, 44-100 GLIWICE tel. 32 231 22 19, 32 230 98 63 e-mail: [email protected] WWW: http://editio.pl (księgarnia internetowa, katalog książek)
ISBN: 978-83-283-3562-2
Copyright © Helion 2017
— Skaranie boskie z tymi kniaziami — pomstowała od rana Wiera Iwanowna. Kobiecina już piąty raz szła do studni po wodę, bo jej gościom akurat teraz przyszła ochota na gorącą kąpiel.
— Ano, co racja to racja. — Pokiwał smutno głową batiuszka Nifont. Stary pop ostrzył o kamienną cembrowinę długi nóż, służący do skrobania ryb. — Zerwiecie się od tego dźwigania — mruknął, patrząc ze współczuciem na gospodynię.
— No, toteż mówię, że Pan nasz miłosierny chyba za grzechy jakieś zesłał mi tych gości — utyskiwała kobiecina. — Krzyż trzy razy na piersiach kreślą, ale Boga w sercu nie mają — szepnęła wprost do popowego ucha, rozglądając się, czy aby ktoś ich nie podsłuchuje.
— Ma Wiera rację! Piątek, dzień męki Chrystusa Zbawiciela naszego, a im się ucztować zachciało — również szeptem odpowiedział jej duchowny. — I pewnie jeszcze dziewki sobie sprowadzą — dodał nieco głośniej.
Splunął przed siebie, sprawdził palcem, czy nóż jest już wystarczająco ostry, i poczłapał w stronę chałupy. Wiera Iwanowna dźwignęła z ziemi dwa wiadra. Przez chwilę stała nieruchomo, mierząc się z ciężarem, po czym ostrożnie, chwiejnym krokiem, ruszyła za batiuszką.
Podwórko nie było zbyt duże, ale za to chałupy wokół niego najokazalsze we wsi. Na środku studnia kamienna, drewnianym dachem przykryta. Plecami do wschodzącego słońca stała gospoda drewniana, podparta czterema kolumnami. Nie żeby jakaś szczególnie okazała, ale wstydu nie było. Wewnątrz jadalnia z długim stołem, wygodnymi krzesłami i glinianym piecem, a obok cztery mniejsze izby, gdyby goście na noc zostać zamierzali. Na prawo od karczmy, w białej chałupie mieściła się kuchnia. To tam rządy sprawowała Wiera Iwanowna. Pomagało jej pięć dziewek i czasami, gdy szczególni goście się trafili, z pomocą przychodził batiuszka Nifont. Starzec za młodu bywał na różnych dworach, poznał sekrety kuchni bizantyjskiej, mongolskiej i germańskiej. Podobno jadał z Gruzinami, a i Lachy też go od stołu nie przeganiały. Pomocny był, nie ma co gadać. Nikt lepiej od niego ryb i dziczyzny nie umiał przyrządzić. Nie wspominając o gorzałce, którą na ziołach i jagodach pędził. Po drugiej stronie podwórza stała stajnia, tak wielka, że z pięćdziesiąt koni razem z pachołkami mogło się pomieścić. W sam raz dla tego towarzystwa, co to się do gospody w piątek 4 kwietnia 1147 roku zwaliło.
Tym razem za ucztowanie płacił kniaź rostowsko-suzdalski Jurij Dołgorukij, wielki książę kijowski. Jego gośćmi zaś byli okoliczni książęta, których przyjaciółmi, sojusznikami i kompanami serdecznymi nazywał. Najznamienitszym wśród tego towarzystwa okazał się Światosław Olegowicz, kniaź nowogrodzki, kurski, białogrodzki, turowski i czernihowski.
Wiera Iwanowna znała niemal wszystkich okolicznych kniaziów i ich świtę. Niejeden raz, gdy zachód słońca zastał ich na polowaniu albo gdy z dalekich wypraw wracali, w jej gospodzie szukali noclegu. Kiedyś karczma i stojący po sąsiedzku dwór należały do bojara Fiodora, a wcześniej do jego ojca Dmitrija i dziada Andrieja. Każdy z nich dołożył coś do rodzinnego majątku. A to ziemię, a to kawał lasu, a to skarbczyk napełnił guzami złotymi i drogocennymi kamieniami.
Najwięcej tych świecidełek naprzywoził Fiodor. Chłop był wielki i bitny. Najpierw sam, a później z synem Jarosławem na wyprawy chodził, kniaziom radą i szablą służąc. Wiera Iwanowna żegnała ich łzami, a witała promiennym uśmiechem. Wieść gminna niesie, że za młodu była niezwykle piękną kobietą i niejeden mąż cholewki do niej smalił. Którejś wiosny, będzie z dziesięć lat temu, Fiodor i Jarosław poszli na kolejną wyprawę. Tym razem na południe ku morzu, co to Grecy Gościnnym je nazywali, a którą to nazwę kijowski mnich Nestor w latopisie Powieść minionych lat uwiecznił. Mijały tygodnie i miesiące. Wiera czekała. Chusty mokre od łez na słońcu suszyła, a wszystkim wokół otuchy dodawała, przekonując, że już wkrótce ich mężowie i synowie do domu wrócą. Nie wrócili. Tylko jeden pachołek tak pod nowy rok się zjawił. Coś o dzikich ludziach opowiadał. Koniec końców stanęło na tym, że Fiodor padł w bitwie, syn jego Jarosław i ludzi cała kupa od ran poumierali, a tych, co przeżyli, dzicy na postronkach ze sobą powlekli. Została Wiera Iwanowna sama na włościach. A że za mąż drugi raz wyjść nie chciała, przyszło kobiecie słono za wdowią wolność zapłacić. Sprzedała dwór, las i orną ziemię. Część pieniędzy zawiozła do Suzdalu kniaziowi Jurijowi, pod jego opiekę się oddając. Pozostałą gotówkę w ogrodzie zakopała, żeby w czarnej godzinie żebrać jej nie przyszło. Z całego majątku jedynie karczmę sobie zostawiła, ale dla świętego spokoju o pomoc w jej prowadzeniu poprosiła miejscowych mnichów. Ci zaś pieczę nad nią i jej majątkiem ojczulkowi Nifontowi powierzyli.
Batiuszka nawet się z tego ucieszył. Stary już był. Świata kawał zwiedził, to go dalej jak nad rzekę nie ciągnęło, a że zjeść lubił i ugotować potrafił, to się świetnie z bojarową wdową dogadywał. O świtaniu razem do cerkwi chodzili, w dzień podejmowali gości, a gdy słońce zaszło, ona opłakiwała śmierć męża i syna, a on Stwórcę Najwyższego o przebaczenie za grzechy młodości błagał.
Bo trzeba wiedzieć, że batiuszka Nifont późno śluby czystości złożył i czarną kieckę przywdział. Nikt nie wie, jak to z nim naprawdę było, ale niektórzy mówią, że i w nim bojarska krew płynie. Podobno jego przodkowie pod Kijowem mieszkali, niezły majątek mu zostawili, ale on się w jakiejś chłopskiej córce zakochał i dziedzictwo młodszemu bratu przekazał. Dziewka, co ją tak mocno pokochał, tuż przed połogiem była, gdy do ich chałupy banda rabusiów wpadła. Dzielnie stawał Nifont, wtedy imię Olega noszący. Znał się przecież na wojennym rzemiośle. Nic to jednak nie pomogło. Kupą się na niego rzucili, do ziemi przygnietli, na dwór wywlekli i chałupę z brzemienną kobietą podpalili.
Po stracie ukochanej Oleg długo pomsty szukał. Gdy się w jakiejś wsi pojawił, wszyscy szeptali, że „krwawy bojar” przyjechał i drzwi chałup przed nim zatrzaskiwali. Nie spoczął Oleg, póki wszystkich sprawców swojego nieszczęścia nie odnalazł. Męczył ich okrutnie. Nad ogniem przypalał, członki obcinał, a na koniec drgające jeszcze truchła psom rzucał. Nie mając już kogo zabijać, chciał się na własne życie targnąć, ale go stary mnich z szubienicznego powroza odciął i do klasztoru zabrał. Co się tam za murami działo, tego nikt nie wie. Jedno jest wszakże pewne, że się młody bojar z Bogiem pojednał. Ludzie gadają, że wtedy właśnie śluby złożył, Chrystusowi Zbawicielowi służyć przysiągł i Nifontem się ochrzcił. Wędrował batiuszka lat co najmniej trzydzieści po całym świecie. Mądre księgi czytał, medycyny się uczył, prostym ludziom pomagał i możnym rad udzielał. Gdy już poczuł, że sił w nogach na to wędrowanie mu brakuje, osiadł w klasztorze nad rzeką, co ją Moskwą nazywali. Tam też z mądrą kobietą, w żałobie pogrążoną, los go zetknął.
Żyli tak sobie batiuszka Nifont i Wiera Iwanowna, obydwoje ludziom służąc. Nie bez korzyści wszakże, bo choć własnych kieszeni nie nabijali, to całkiem niezłą fortunkę z ich karczmy miejscowa cerkiew miała. Osadę, co nad rzeką Moskwą leżała, ludziska również Moskwą nazywali. Dlaczego akurat tak, tego nikt nie wiedział. Jedni tłumaczyli, że pierwsi Słowianie, którzy w tym miejscu osiedli, słowem mask określali tereny podmokłe, grząskie i bagniste. Stąd i nazwa najpierw rzeki, a później osady się wzięła, wiosną bowiem, po roztopach, miejscowi chłopi w błocie do kolan grzęźli. Inni snuli teorie przedziwne, wskazując, że pierwej osadę Moskwą nazywano, a dopiero od niej nazwę swą rzeka wzięła. Według nich imię takie siołu nadali Czeremisi, znani też jako Maryjczycy. Podobno w ich języku słowo maska oznaczało niedźwiedzia, a awa samicę. Tak więc Maskawa to po prostu niedźwiedzica. Jest też i biblijne wytłumaczenie biorące swój początek od imienia Meszecha, przez innych Mosochem nazywanego, syna Jafeta, o którym Mojżesz w Księdze Rodzaju napisał. On to miał być protoplastą ludów zasiedlających tereny od Wisły po Białe Jezioro, które tuż przy osadzie Moskwie się znajduje.
Zresztą czy to, skąd się wzięła nazwa osady, miało jakieś znaczenie? Moskwa to Moskwa. Tylko jak z obcymi się gadało, trzeba było zaznaczać, czy o osadę, czy o rzekę chodzi.
Sioło w onym czasie zaledwie kilkadziesiąt chałup liczyło, były tam trzy znaczniejsze dworki, kramy, warsztaty, cerkiew i karczma. Najważniejsza jednak była przystań, przy której codziennie kupieckie łodzie cumowały. To dzięki niej Moskwa mogła się rozwijać, a jej mieszkańcy rzadko na biedę się skarżyli.
— Kniaź pyta, co na stół podacie, babciu Wiero. — Do kuchni wparował jeden z książęcych pachołków.
Kobieta drgnęła, wyrwana z zamyślenia.
— O mało sobie palca przez ciebie nie urżnęłam — krzyknęła do chłopaka, ciskając w niego mokrą szmatą.
— Nie sierdźcie się, przecież nie z własnej woli przyszedł — mruknął uspokajająco ojczulek Nifont.
Ręce miał całe we krwi od wypruwania rybich wnętrzności, więc w tym swoim czarnym chałacie bardziej na kata wyglądał niż na mnicha. Wiera poprawiła chustę na głowie i wciąż mrucząc pod nosem „skaranie boskie z tymi kniaziami”, podeszła do młokosa.
— Pieczone jesiotry i szczupaki, leszcze suszone i solona ikra, a do tego bliny, masło i śmietana — wyliczała, przy każdej potrawie zaginając palec.
— I to wszystko? — zdziwił się chłopak.
— Jak wam mało, to powiedz kniaziowi, że jeszcze grzyby smażone będą, pierogi z kapustą i ser — kontynuowała, uśmiechając się przekornie.
Dobrze wiedziała, na czym gościom najbardziej zależało. Wszak gospoda w całej okolicy słynęła z niedźwiedziej pieczeni i kuropatw nadziewanych jagodami.
— Babciu Wiero, naprawdę nic więcej nie będzie? — szczerze zmartwił się chłopak.
— A będzie, będzie. I niedźwiedź, i ptaszyska, i gorzałka też będzie — roześmiała się kobiecina, chwyciła z podłogi szmatę, co to nią w pachołka cisnęła, i wymachując niczym cepem, wygnała intruza z kuchni. — Skaranie boskie z tymi gośćmi — raz jeszcze mruknęła pod nosem, wracając do siekania kapusty.
— Tak wam, Wiero Iwanowna, goście już zbrzydli? — Zabrzmiał od strony drzwi niski męski głos.
Kobieta zamarła z nożem w dłoni. Podniosła głowę i nieco zmieszana spojrzała na przybysza. Oparty o framugę stał wysoki, szeroki w barach mężczyzna. Choć dawno minęło mu pięćdziesiąt zim, to na jego twarzy wciąż się malował młodzieńczy entuzjazm. Jakby dopiero co odkrywał świat, chciał go zdobywać, zagarniać dla siebie. Pewnie właśnie z tego powodu, że wciąż wszystkiego było mu mało, że pragnął mieć jak najwięcej pól, lasów, rzek i jezior, ludzie Dołgorukim go okrzyknęli.
Kniaź Jurij zamknął cicho drzwi, przesunął na środek kuchni krzesło stojące w kącie i usiadł.
— Wiem, że żartowaliście, Wiero Iwanowna — uśmiechnął się do kobiety. — A nawet, gdybyście nas tu nie chcieli, to i tak się nie damy wygonić, bo w całym księstwie lepszych pierogów z kapustą nigdzie się nie znajdzie. — Tymi słowami mile połechtał kucharską próżność babci Wiery. — Nie przeszkadzajcie sobie, ja tu ze sprawą do ojca Nifonta przyszedłem — rzucił wyjaśniająco, choć jako kniaź tłumaczyć się nie musiał.
— Jak już książę nas tu w kuchni nawiedził, to tak o suchym gardle przecież siedział nie będzie — zauważyła gospodyni. Wyciągnęła z szafki gliniany dzbanek i nalała z niego do kubka złotawego płynu. — Niech no kniaź gorzałki na miodzie popróbuje, to nie tylko pierogi będzie chwalił. — Wiera podała garniec Jurijowi.
Przez ten czas batiuszka Nifont zdążył wytrzeć umazane krwią ręce. Wypatroszone ryby włożył do wiadra i polecił służkom, żeby poszły je umyć.
— A spieszyć się nie musicie — krzyknął za nimi, dając do zrozumienia, że z kniaziem sam na sam chce zostać.
Wiera Iwanowna też się do wyjścia zbierała, ale ją Jurij zatrzymał, mówiąc, że przed nią tajemnic nie ma żadnych. Stanęła więc przy stole i zajęła się upychaniem do garnka poszatkowanej kapusty. Batiuszka zaś na ławie, co przy oknie stała, usiadł i cierpliwie czekał, co mu kniaź powie. Zdawał sobie sprawę, że nie o błahostkę chodziło, bo inaczej Jurij do kuchni by się nie fatygował.
— Gród warowny chcę z waszej osady uczynić — wypalił prosto z mostu książę. — Nie dziwcie się, że do was z tym przychodzę, ale rada mi wasza potrzebna — ciągnął. — Wiem przecież, że ani was, ani nikogo w Moskwie o zgodę pytać nie muszę. Moja sprawa, co w księstwie robię. Jednak mądrych ludzi tylko ten o pomoc nie prosi, co mu pycha rozum odjęła — wyjaśnił.
— A w czymże radzić księciu naszemu może sługa Boży i zmęczona życiem wdowa? — zainteresował się batiuszka.
Kniaź dłuższą chwilę milczał, a nim się odezwał, spory łyk mioduchy z garnca pociągnął.
— Otóż moje zamiary w trakcie uczty zacnym gościom ogłoszę. Niech się ode mnie inni kniaziowie i bojarzy o tym dowiedzą, żeby później gadania nie było, że za ich plecami nową warownię buduję. — Znowu łyk gorzałki pociągnął i mówił dalej: — Chodzi o to, że nie wiem, w którym miejscu najlepiej byłoby budowę zacząć. Może nad rzeką, a może tam, gdzie las się zaczyna. Może wreszcie na tym wzgórzu, co to dwór nieboszczyka, męża Wiery Iwanowny stoi — głośno zastanawiał się Jurij.
— Trudna sprawa — mruknął Nifont. — Radzić w takiej sprawie trzeba roztropnie, a nie na chybcika, bo pleść, byle tylko kniaziowi się przypodobać, to każdy szelma potrafi.
— Takiej mi właśnie rady potrzeba, co z waszej wiedzy i doświadczenia wynika. — Pokiwał głową książę.
— Zróbmy więc tak, jeśli oczywiście kniaź zechce prostego popa posłuchać — zastrzegł Nifont. — Wy, książę, dziś gościom o sprawie powiecie, toast gorzałką wznosząc, i obiecacie, że jutro w południe im pokażecie miejsce, gdzie warownia ma stanąć — radził ojczulek. — Do tego czasu my z Wierą Iwanowną wszystko przemyślimy i nim goście wstaną, wam, książę, gotowy projekt przedstawimy.
Najwyraźniej kniaziowi spodobał się pomysł duchownego, bo dopił mioduchę i prosząc o dyskrecję, wyszedł z kuchni.
Aż do wieczora nic szczególnego się już nie wydarzyło. Gdy tylko słońce schowało się za horyzontem, kniaź Jurij dał sygnał do rozpoczęcia uczty. Nie było tańczących niedźwiedzi ani wędrownych grajków. Zdaje się, że biesiadnicy mieli zbyt wiele tematów do omówienia, więc nie chcieli, żeby coś ich rozpraszało.
Rzeczywiście, w trakcie jednego z toastów, książę rostowsko-suzdalski Jurij Dołgorukij ogłosił, że z Moskwy gród potężny uczynić zamierza. Jak tłumaczył, osada leży na przecięciu szlaków handlowych, a kupcy tym chętniej jakieś miejsce odwiedzają, im bardziej jest ono bezpieczne. Wspomniał też, że z budową fortyfikacji kłopotu nie będzie, już przed wiekami bowiem przodkowie wały usypali i rowy wyryli.
— Jutro w południe, druhowie moi, pokażę wam miejsce, w którym pierwsza baszta stanie, a taka będzie wysoka, żeby z niej okolicę widać było jak na dłoni — oznajmił uroczystym tonem i garniec gorzałki do dna opróżnił.
Na te słowa zerwali się z miejsc goście, wiwatując na cześć kniazia. Co roztropniejsi zdawali sobie sprawę, że Dołgorukij nie dla kupców fortyfikacje stawia, ale pewnie nową wojnę zamyśla. Nie wiadomo jednak, czy był wśród biesiadników ktoś, komu przyszło do głowy, że tak zaczyna się historia przyszłej stolicy imperium. Może jedynie batiuszka Nifont wiedział, co się kroi. Wszak od dawna powtarzał, że Moskwa w takim miejscu leży, które jej i bogactwo, i potęgę gwarantuje.
Podczas swoich licznych wypraw do dalekich krajów zrozumiał, dlaczego jedne grody rosną w siłę, a inne nigdy im nie dorównają. Sekret nie tkwił w liczbie zbrojnych i wysokości murów, ale w tym, co zwykło się określać „darem od Boga”: szlaki kupieckie piesze i wodne, a najlepiej takie, które pozwalały dotrzeć do morza. Pola żyzne i lasy w zwierzynę zasobne, żeby ludzie nie głodowali. Nie może też w pobliżu zabraknąć drewna, kamieni i gliny, bo z czegoś dach nad głową i mury obronne budować trzeba. Im bliżej grodu, tym lepiej. Zawsze taniej wychodzi. Wreszcie sercem takiego grodu winno być miejsce, które w godzinie wojny schronienie jego mieszkańcom zapewni.
Moskwa wszystkie te atuty miała. Tam, gdzie schodziły się dwie rzeki, Moskwa i Nieglinka, wznosiło się wzgórze pokryte lasem. Miejscowi Borowickim je nazywali, a w czasach pogańskich było znane jako Góra Czarownic. Wieść gminna niesie, że w tym miejscu stała świątynia Jariły, boga słońca i życia. Gdy okoliczni kniaziowie zaczęli przyjmować chrześcijaństwo, dla pogańskich bożków, a szczególnie dla ich kapłanów nastały ciężkie czasy. Według legendy na Wzgórzu Borowickim publicznie stracono najwyższego kapłana boga Jariły. Ten, nim ostatnie tchnienie wydał, zdążył jeszcze klątwę rzucić na wszystkich, którzy ośmieliliby się w świętym miejscu obcych bogów czcić. Sąsiedzi Wiery Iwanowny twierdzili, że póki jej mąż żył, który znany był z szacunku dla starych tradycji i wierzeń, to dwór na Wzgórzu Borowickim stał niewzruszony. Ale kiedy tylko po śmierci bojara Fiodora żona domostwo sprzedała kupcowi, co się z Cerkwią blisko trzymał, zaraz choroba jakaś go złożyła i biedaczysko zmarł, kolejnej pełni nie doczekawszy. Jego synowie ledwie z życiem uszli, bo w rok po śmierci kupca pożar wybuchł we dworze. Bojąc się pogańskiej klątwy, nie próbowali już domostwa odbudowywać, tylko nowe jak najdalej od tego miejsca wystawili. W skrytości ducha Wiera Iwanowna nawet się z tego cieszyła, bo mogła bez skrępowania zgliszcza domu mężowskiego odwiedzać, by modlitwę za duszę Fiodora oraz ich syna Jarosława odmówić.
Znała kobieta tajemnice tego miejsca lepiej niż ktokolwiek inny. Dawno temu sekrety owe również batiuszce Nifontowi powierzyła, pewnie dlatego oboje, pomni prośby kniazia Jurija, bez wahania Wzgórze Borowickie jako miejsce budowy nowej baszty zamierzali wskazać. Pierwej jednak chcieli, żeby i sam książę tajemnicę poznał, iżby w przyszłości pretensji żadnych do nich nie miał.
Tak jak się z Dołgorukim umówili, tak też zrobili. Zaraz po pierwszym pianiu koguta poszli go rozbudzić. Kniaź długą chwilę nieprzytomnym wzrokiem na nich patrzył, bo mu jeszcze gorzałka w głowie szumiała. Wreszcie sobie przypomniał, że sam im o świcie przyjść polecił. Zwlókł się z posłania, koszulę przyodział, buty naciągnął, a że kwietniowe poranki zimne jeszcze były, to się płaszczem owinął i ruszył za nimi. Wiera, widząc, że choć nogi księcia niosą, to jego umysł wciąż śpi, najpierw go do kuchni zaprowadziła. Gorące mleko z miodem pomogło — kniaź poczuł się lepiej, bo zaraz żartować zaczął, że jakby tak kto inny o świcie go zerwał, to wychłostać by go kazał, ale że to zacne i zaufane osoby, więc im daruje.
— Niech no, wasza miłość, z nas nie dworuje, tylko słucha, cośmy tu z batiuszką uradzili. Czasu mamy mało. Goście zaraz się budzić zaczną i miejsce budowy baszty trzeba będzie im wskazać — strofowała Jurija kobiecina.
Dołgorukij spojrzał na nią z uśmiechem i palcem pogroził, żeby pamiętała, do kogo mówi.
— A tak szczerze, to od was, Wiero Iwanowna, każde upomnienie przyjmę, boście kobieta porządna, bogobojna i sprawiedliwa — rzucił, dodając coś jeszcze o zaufaniu i mądrości.
— Myśmy tu uradzili, że waszej miłości tajemnicę pewną powierzymy, dzięki której być może najlepsze miejsce na nową fortyfikację uda się znaleźć — wtrącił się Nifont.
Pop podniósł się z zydla i poprosił kniazia, żeby za nim poszedł. Wyszli we trójkę z kuchni i gęsiego, wąską ścieżką wśród wysokich traw, ruszyli w kierunku spalonego dworu. Na przodzie szedł ojczulek, za nim kniaź, a na końcu dreptała bojarowa wdowa. Pogorzelisko niemal na szczycie wzgórza stało, więc się odrobinę zasapali.
— Teraz niech kniaź uważnie patrzy, niczego nie dotyka i na razie o nic nie pyta — rzekł batiuszka, gdy już na schodach spalonego dworu stanęli.
Wyciągnął Nifont spod ganka długachną drabinę i do studni opuścił, co to obok dworu stała.
— Niech Wiera pierwsza idzie, kniaź za nią, a ja ostatni pójdę — wydał komendę batiuszka.
Jurij popatrzył zdziwiony, ale słowem się nie odezwał, tylko za kobieciną w głąb studni zaczął schodzić. Od cembrowiny do lustra wody jakieś trzy arszeny[1] były. Spojrzał Dołgorukij w dół i ze zdziwienia aż go zamurowało.
— Wiera Iwanowna zniknęła — krzyknął do pochylonego nad studnią Nifonta.
— Niech się książę nie stracha, przy samej wodzie jest wejście do wąskiego korytarza. Wiera pewnie już tam na nas czeka — odpowiedział duchowny.
Rzeczywiście, zszedł kniaź jeszcze kilka szczebli i wielką dziurę w ścianie studni zobaczył. Dłonią brzeg jej pomacał, a skałę wyczuwszy pod palcami, śmiało nogę postawił. Gdy już cały wewnątrz się znalazł, Wierę Iwanownę w ciemnościach dostrzegł. Kobieta przywołała go skinieniem głowy i razem na batiuszkę czekali. Ojczulek grzebał się okrutnie, bo mu długa kiecka przeszkadzała i kaganek, który w ręce trzymał. Wreszcie wlazł do dziury, zdjął ze ściany pochodnię i od kaganka zapalił. Jasno się zrobiło jak na mszy w cerkwi. Podał Nifont pochodnię kobiecie i prowadzić polecił. Szli skalnym korytarzem w milczeniu.
Dołgorukij na ściany spoglądał, bo ze zdziwieniem stwierdził, że dziwacznymi kreskami są pokryte. Tak jak obiecał, o nic nie pytał, choć go język świerzbił.
Po niedługim czasie korytarz stał się szerszy i weszli do niewielkiej groty. Jej ściany również pokrywały rysunki, ale tym razem już bardziej zrozumiałe. Jedne przedstawiały ludzi, inne zwierzęta, a jeszcze inne drzewa, słońce i gwiazdy. Na środku groty stał kamienny stół, a tuż obok niego wielkie siedzisko, także z kamienia wyciosane. Po drugiej stronie tej skalnej komnaty dostrzec można było wejście do kolejnego korytarza.
— No, moi drodzy, toście mnie tak zaskoczyli, że niemal mowę mi odjęło — odezwał się pełnym głosem kniaź, ale zaraz szeptać zaczął, bo słowa od ścian jaskini odbite, jak grzmot zabrzmiały, a echo kilkakroć je powtórzyło. — Mówcie wreszcie, co to za miejsce, bo mnie ciekawość zżera — szepnął Jurij, uważając, żeby echa znowu nie obudzić.
— Dziad mojego męża, gdy ze swoim ojcem studnie kopał, na ten korytarz natrafił — wyszeptała Wiera Iwanowna. — Nikomu nic nie powiedzieli, sami cembrowiny położyli, żeby się słudzy o odkryciu nie zwiedzieli. Wiedza owa z ojca na syna miała przechodzić, a że mąż mój z waszej miłości ojcem i z wami na wojenne wycieczki chodził i nigdy nie było wiadomo, czy wróci, to mnie ów sekret przekazał. Po jego śmierci nikomu nic nie mówiłam, dopiero batiuszce, gdy zaufania do niego nabrałam — dodała kobieta i przepraszająco na ojczulka spojrzała.
Ten głową skinął na znak, że jej ostrożność rozumie. Wziął od niej pochodnię i w kierunku kamiennego stołu postąpił.
— Jak nam się zdaje, to było miejsce święte dla naszych pogańskich przodków — rzucił, na kniazia patrząc. — Wcześniej wejście do korytarza na powierzchni musiało się znajdować, żeby kapłani i zwykli ludzie swobodny dostęp mieli. W tej grocie jakieś swoje obrzędy odprawiali, a gdy wróg im zagrażał, zapewne kobiety z dziećmi znajdowały w niej schronienie — tłumaczył. — Później, nie wiadomo kiedy, kamienie i błoto zawaliły wejście do korytarza. Ludziska opowiadają jakieś bajki o tym, że dawno temu ziemia się w tej okolicy zatrzęsła, więc pewnie wtedy to było — wciąż szeptem wyjaśniał Nifont.
Opowiadał o bogu słońca, którego Jariłą nazywano, o nimfach, co to w miejscowych lasach mieszkały, i o ludziach nocą w wilki albo niedźwiedzie się zmieniających. Wspomniał wreszcie o tym, jak pierwsi chrześcijanie, którzy nad rzekę Moskwę dotarli, zabili kapłana Jariły, a ten przed śmiercią klątwę na nich i ich potomków rzucił.
— Dlatego, choć Cerkiew zabrania dawać wiarę tym pogańskim bajdom, lepiej się mieć na baczności i niczego w tej jaskini nie dotykać, a już, broń Boże, zabierać ze sobą — dodał batiuszka.
Wyjaśnił, że z jaskini są dwa wyjścia. Jedno przez studnię, a drugie prosto do rzeki Nieglinki prowadzi, skąd już niedaleko do wód Moskwy.
— I chcecie, żebym w tym przeklętym miejscu postawił basztę? — zapytał kniaź, głaszcząc przy tym brodę z taką zawziętością, jakby właśnie obmyślał plan bitwy.
— To będzie najlepsze rozwiązanie — odezwał się Nifont. — Wewnątrz baszty znalazłaby się studnia, a wraz z nią wejście do podziemia. Nikt o niczym wiedzieć nie musi, a w razie potrzeby załogę można byłoby bezpiecznie z oblężenia wyprowadzić, pewność mając, że wróg tajnego przejścia nie odkryje — dorzucił.
— Pomysł wydaje mi się trafiony, ale nim go ogłoszę, raz jeszcze wszystko przemyśleć muszę — wyszeptał książę i dał znać, że pora wracać.
Na powierzchnię wydostali się tą samą drogą, którą przyszli. Wyciągnęli drabinę ze studni i ukryli ją pod werandą spalonego dworu. Jurij przez całą drogę słowem się nie odezwał, ale widać było, że propozycja popa i wdowy przypadła mu do gustu.
Tymczasem w karczmie ruch się zrobił jak na jarmarku. Kniaziowie i bojarzy do stołu się sadowili, a pachołkowie konie do wymarszu szykowali.
Śniadanie było nie mniej obfite niż wieczorna uczta. Tylko gorzałki brakowało. Tej podawać zakazał Jurij, bo chciał, żeby wszyscy na trzeźwo usłyszeli, gdzie basztę zamyślił budować i jakie ma plany względem Moskwy. A plany miał, że ho, ho. Najpierw baszta, później jeszcze trzy kolejne, a wszystkie połączone wysoką palisadą i z obu stron wałem ziemnym podparte. Po zewnętrznej stronie stary rów miał zostać poszerzony i pogłębiony, żeby wrogom podejście do warowni utrudnić. Dołgorukij zdawał sobie sprawę, że na taki projekt jednego życia nie starczy, ale miał nadzieję, iż jego następcy planów nie porzucą. Przewidywał kniaź rostowsko-suzdalski, że prędzej czy później dojdzie do zjednoczenia ziem ruskich, a wtedy nowa stolica będzie potrzebna. Według niego Moskwa idealnie się do tego nadawała, ale pierwej z kupieckiej osady trzeba było gród warowny uczynić, władzę świecką i cerkiewną w nim ulokować i strzec przed wrogami jak własnego oka.
Gdy o swoich planach opowiedział i Wzgórze Borowickie jako miejsce przyszłej twierdzy wskazał, nikt z zebranych nie protestował. Tylko kniaź Światosław Olegowicz hardo zapytał, pod czyją ręką ruscy książęta mieliby się jednoczyć, a ponieważ odpowiedzi nie usłyszał, więcej się nie odzywał.
Po śniadaniu poszli wszyscy goście do spalonego grodu, miejsce budowy pierwszej baszty obejrzeć i wyjść z podziwu nie mogli, jakiż widok na okolicę się otwiera. Lasy, pola i dwie rzeki, a ileż jezior i strumieni…
— Jeśli klimat byłby mniej surowy, to rzec by można, że Moskwa na progu raju się rozłożyła — żartowali, chcąc się Dołgorukiemu przypodobać.
Co prawda niejeden z zazdrości dłonie, pod koszulą, w kułaki zaciskał, ale ogólnie wszyscy się zgodzili z kniaziem Jurijem, że osadę trzeba do nowej roli przysposobić. Wiedzieli oni dobrze, na doświadczenia zachodnich ludów patrząc, że powstanie państwa wielkiego, które pod jedną ręką ruskie ziemie zjednoczy, jest nieuniknione. Taka kolej rzeczy.
— Widocznie taki jest Boży plan względem rodzaju ludzkiego, aby się chrześcijańskie księstwa w państwa łączyły i siły zbierały dla obrony przed hordami szatana, które od Wschodu następują — szeptali między sobą.
Dobrze już było po południu, gdy ostatni goście karczmę opuścili. Wszystkich na dziedzińcu kniaź Jurij sam żegnał i z rewizytą się zapowiadał. Na koniec i jemu przyszło jechać.
Słowa jednak dotrzymał. Jeszcze przed nastaniem lata cieśli przysłał, żeby basztę budowali, a z nimi oddział zbrojnych dla ochrony. Od tej pory Wiera Iwanowna i batiuszka Nifont ani chwili spokoju nie mieli. Jedni goście wyjeżdżali, a zaraz następni o gościnę prosili. Dołgorukij od czasu do czasu też do nich zaglądał, żeby postępowi robót osobiście się przyjrzeć. Słowa im tylko nie rzekł, że wtedy, gdy po raz pierwszy do pogańskiej groty go zaprowadzili, nóż, co to na ołtarzu leżał, zabrał ze sobą i odtąd go za pasem nosił.
Oj, zbłądził kniaź, zbłądził. Gniew Jariły na siebie i na Moskwę ściągnął. Bo dopóki nóż na święte miejsce nie wróci, starzy bogowie mścić się będą.
Pierwszego klątwa dosięgła Jurija. Według starych kronik kniaź dwa razy na Kijów chodził i za drugim razem miasto zdobył. Jednak długo się triumfem nie cieszył, bo go dwa lata później kijowscy bojarzy otruli, a jego suzdalskich rycerzy wymordowali. Wtedy nóż, który Dołgorukij ze świątyni Jariły ukradł, dostał się w spadku jednemu z trzech synów kniazia: Andriejowi, Michałowi albo Wsiewołodowi. Któremu konkretnie, tego nie wiadomo. Wszystko jednak wskazuje na to, że prastarą relikwię dostał Andriej, który po śmierci ojca tron objął. Ludziska Andriejem I Bogolubskim nazywali. To on Nowogród Wielki do księstwa swego przyłączył, a stolicą nowego państwa Włodzimierz uczynił. Skąd przypuszczenie, że to on właśnie nóż przeklęty ze sobą nosił? Jak wieść gminna niesie, zamordowali go bojarzy, bo ich władzę chciał ograniczyć. Nóż wtedy zapewne do jego brata Michała trafił, który też się długo książęcym tronem nie nacieszył. Choroba jakaś tajemnicza go dopadła i zmarł w męczarniach. Podobno z owym pogańskim ostrzem do grobu go złożono. Tym chyba tylko tłumaczyć można odmienny los trzeciego brata. Wsiewołod III Wielkie Gniazdo nie dosyć, że podbojami się wsławił, to jeszcze przeszedł do historii jako władca potężny i o rozkwit swoich włości dbający.
Samej Moskwy też los nie oszczędził. Co prawda budowę fortyfikacji ukończono, a osada w ludny gród się zmieniła, ale w niespełna wiek od śmierci Dołgorukiego mongolsko-tatarskie ordy pod dowództwem Batu-chana miasto złupiły i twierdzę, moskiewskim Kremlem nazywaną, doszczętnie spaliły. Kreml później odbudowano, ale już nigdy nie był on takim, jakim widzieć go chcieli pobożna wdowa Wiera Iwanowna i batiuszka Nifont. Zamiast lud ruski murami jak anioł skrzydłami bronić, strach w okolicy siał i zgorszenie. I nawet gdy twierdzę okrzyknięto stolicą zjednoczonych księstw ruskich, wciąż jakieś fatum nad nią wisiało. A to władcy okrutnikami się okazywali, a to ją obce wojska zdobywały. Aż wreszcie car Piotr I z całym dworem nad Newę się przeniósł, gdzie święte miasto Petersburg założył. Być może wiedział Piotr o klątwie nad Kremlem ciążącej, ale nigdy do tego się nie przyznał.
Jak się można domyśleć, nóż ze świątyni Jariły do dziś na ołtarz nie wrócił. Za to na początku XX w. bolszewicy, którzy cara obalili, na powrót stolicę imperium do Moskwy przenieśli. Siedem dziesięcioleci później znowu dała o sobie znać pogańska klątwa. Państwo, Związkiem Socjalistycznych Republik Radzieckich nazywane, rozpadło się z wielkim hukiem.
A Kreml? Cóż, do dziś wiele tajemnic, spisków i intryg skrywa, a ludzie choć twierdzę podziwiają, to raczej z bojaźnią na nią patrzą. Ci, co więcej od innych wiedzą, mawiają, że w jej murach wciąż to samo zło się gnieździ, które przed wiekami się zaległo. Tyle tylko że w każdej epoce nowe oblicze przybiera.
Takich legend o Moskwie jest wiele. Jedne opowiadają o mistrzach czarnej magii, którzy w podziemiach miasta oddawali się poszukiwaniom kamienia filozoficznego. Inne o nieprzebranych skarbach ukrytych pod Kremlem. Wreszcie współcześni mieszkańcy Moskwy dodają nowe: o tajemniczych liniach metra, o podziemnych wioskach dla najmożniejszych tego świata i o wrotach do innego wymiaru. Nie brakuje także historii, w których bohaterami są przybysze z innych planet, anioły i demony walczące ze sobą od początku świata, a także nasi przodkowie, którzy odwiedzają ziemię dzięki wehikułowi czasu.
Nie od dziś wiadomo, że w legendach odnaleźć można ziarno prawdy. Każda taka opowieść odsłania przed nami nowe oblicze Moskwy i jej mieszkańców. Przy tym zauważyć trzeba, że moskwianie mają wyjątkową skłonność do dawania wiary we wszystko, co inne, tajemnicze, niewytłumaczalne.
Rosyjska agencja prasowa Interfax poinformowała, że rocznie Rosjanie wydają na usługi wróżek, jasnowidzów, znachorów i okultystów około 30 mld dolarów. Dla porównania: na leczenie za granicą obywatele Federacji Rosyjskiej przeznaczają rocznie 17 mld dolarów. Instytut Socjologii Rosyjskiej Akademii Nauk przeprowadził w 2013 r. badania, z których wynikało, że aż 67% Rosjanek i 25% Rosjan szuka pomocy u magów, wróżbitów i innych znawców zjawisk paranormalnych. I choć każdego roku policja zatrzymuje kilkudziesięciu hochsztaplerów, wciąż znajdują się nowi, którzy chcą zarobić na ludzkiej wierze w niekonwencjonalne metody leczenia, umiejętności przewidywania przyszłości czy rozwiązywania ziemskich problemów.
Centrum Analityczne Jurija Lewady zleciło sondaż, w którym ankieterzy pytali o stosunek Rosjan do zjawisk paranormalnych. Okazało się, że 52% badanych wierzy w różnego rodzaju przepowiednie, 43% jest przekonanych, że we śnie można zobaczyć własną przyszłość, a 38% ufa astrologom. Natomiast tylko 26% Rosjan wierzy w UFO.
Warto podkreślić, że w rosyjskiej telewizji niezwykle popularne są programy poświęcone zjawiskom paranormalnym. Jedna ze stacji, TV3, wyspecjalizowała się w realizowaniu programów, w których swoimi umiejętnościami popisują się ludzie obdarzeni nadnaturalnymi mocami. Ta sama stacja przygotowuje także serwisy informacyjne, w których dominują doniesienia o tajemniczych obiektach, zjawiskach, spiskach i klątwach. Tego typu informacje zawsze wzbudzają duże zainteresowanie odbiorców, a dla władz Rosji są pretekstem do rozpowszechniania teorii, może nie ze świata mistyki, ale jak z tanich powieści szpiegowskich. Jeśli bowiem ktoś wierzy w nadprzyrodzone moce magów, skłonny jest też uwierzyć, że Rosję otaczają wrogowie, którzy nieustannie przeciwko niej spiskują.
Niezwykłą popularnością cieszą się w Rosji tzw. miejskie legendy. Opowieści o spiskach, porwaniach, upiorach, ukrytych skarbach i bibliotekach, a także o klątwach ciążących nad jakimś miejscem wciąż poruszają ludzką wyobraźnię. Na podstawie wielu z nich powstały reportaże telewizyjne i filmy. Wspomnijmy chociażby o bibliotece cara Iwana Groźnego. Według legendy bratanica ostatniego cesarza Bizancjum Konstantyna XI, aby uratować starożytny księgozbiór przed muzułmanami, wyszła za mąż za kniazia moskiewskiego Iwana III Srogiego. Zofia Paleolog, bo o niej mowa, wywiozła z Konstantynopola do Moskwy 70 wozów z książkami. Według niektórych chodziło o około 800 woluminów. Ponieważ w owym czasie większość budynków w Moskwie miała konstrukcję drewnianą, chcąc uchronić księgozbiór przed pożarem, Zofia ukryła go pod ziemią. Ów słynny zbiór zawierał m.in. teksty starogreckie i starohebrajskie, które miały pochodzić ze zniszczonej w IV w. Biblioteki Aleksandryjskiej. Gdy kolejny raz „czerwony kur” nawiedził Moskwę, Zofia Paleolog namówiła męża, aby wybudował nowy Kreml, tym razem z cegły i kamienia. Car sprowadził z Rzymu architekta Arystotelesa Fioravantiego. Wieść gminna niesie, że Włoch zaprojektował pod książęcą twierdzą kilka komnat, w których ukryto bizantyjskie skarby, a wśród nich książki. Z czasem zbiory zostały uzupełnione o pochodzącą z Kijowa bibliotekę Jarosława Mądrego i woluminy zebrane przez kazańskich chanów zawierające teksty arabskich uczonych. Według legendy wśród ksiąg były także podręczniki czarnej magii.
Wielki Książę Moskiewski Iwan III Srogi nie do końca zdawał sobie sprawę, jak wielki skarb posiada. Dopiero jego wnuk Iwan IV Groźny docenił nie tylko bogactwo klejnotów zdobiących okładki ksiąg, ale co najważniejsze wartość historyczną i naukową tekstów. Podobno Groźny popadł w paranoję, chroniąc księgozbiór przed wzrokiem obcych. Na podstawie zapisków dotyczących czarnej magii miał Groźny rzucić zaklęcie, aby każdy, kto bez jego zgody zbliży się do ukrytych skarbów piśmiennictwa, stracił wzrok. Po latach już tylko on sam wiedział, gdzie ukryta jest bizantyjska biblioteka. Gdy niespodziewanie zmarł, księgozbiór uznano za stracony i do dziś nie udało się go odnaleźć.
Inny przykład: na Małej Nikickiej znajduje się dom, w którym ostatnie lata życia spędził bliski współpracownik Józefa Stalina i odpowiedzialny za „wielkie czystki” szef NKWD[2] Ławrentij Beria. Moskwianie starają się ten dom omijać z daleka. Nocami słychać tam jęki tych, których Beria osobiście torturował, a w niektóre dni, punktualnie o trzeciej nad ranem, pod główne wejście podjeżdża czarna limuzyna. Kto do niej wsiądzie, wysiądzie dopiero za 100 lat. W tejże kamienicy na Małej Nikickiej jest też sporo ukrytych pomieszczeń, korytarzy i skrytek. Przy okazji kolejnych remontów ekipy budowlańców znajdywały a to narzędzia tortur, a to stare dokumenty, a to inne cenne przedmioty.
O jednym z rejonów Moskwy, w którym mieszkają złe duchy, świat dowiedział się za sprawą pewnego kupca, niebywałego skąpca. Otóż jego żona cały zbiór biżuterii, złotych monet, zegarków i kielichów schowała w drewnianej szopie. Słudzy, którzy nic o tym nie wiedzieli, sprzątając, zaprószyli ogień i pomieszczenie doszczętnie spłonęło. Kobieta ze zgryzoty natychmiast umarła, a jej małżonek oddał ducha kilka dni później. Podobno do dziś spacerują oni po Czystych Prudach, sprawdzając, czy aby nie uratowała się z ognia chociaż niewielka część ich skarbu.
Z kolei na placu Trzech Dworców podobno można zobaczyć pociągi widma, a mieszkańcy pobliskich kamienic twierdzą, że otrzymują wiadomości z przeszłości. Na Małej Sucharewskiej w XVI w. mieszkał wielki mag, który zamieniał piasek w złoto, potrafił być w paru miejscach jednocześnie i znał tajemnicę nieśmiertelności.
I na koniec wspomnę o Galerii Tretiakowskiej. Wśród arcydzieł sztuki malarskiej znajdują się takie obrazy, które mogą mieć wpływ na nasze życie. Jedne dodają nam sił, inne sprowadzają choroby. Czasami, w nocy, gdy w galerii nie ma już gości, postaci wychodzą z ram i spacerując od sali do sali, prowadzą głośne dysputy.
Dla niektórych mieszkańców Moskwy tego typu opowieści nie są tylko legendami. Poszukują oni tego ziarna prawdy, które się w starych baśniach kryje. Schodzą do podziemi, eksplorują kanały ściekowe, piwnice, zabetonowane koryta rzek i bunkry. Rosjanie nazywają ich diggerami, od angielskiego słowa digger, czyli kopacz. Moskiewscy diggerzy wiedzą niemal wszystko o sekretach podziemnej Moskwy. Znają tajemnice Metra-2 i schronów Stalina. Jednak niechętnie się dzielą tą wiedzą z innymi. Na szczęście paru diggerów zna mój przyjaciel i przewodnik po Moskwie Borys Anatolijewicz, który nieraz się z nimi zapuszczał w mroczne korytarze podziemnego labiryntu.
[1] 1 arszen to 2,134 m.
[2] Z ros. Narodnyj Komisariat Wnutriennych Dieł ZSRR — radziecki organ państwowy zajmujący się sprawami bezpieczeństwa wewnętrznego.
Z Borysem Anatolijewiczem znamy się już dość długo. Zbyt krótko, żeby uznać, iż zjedliśmy beczkę soli, ale wystarczająco dobrze, aby mieć do siebie zaufanie.
Poznaliśmy się jak na Moskwę w dość prozaiczny sposób. To było w pierwszych miesiącach mojej pracy w rosyjskiej stolicy. Jeździłem metrem, zwiedzając stacje linii Kolcewaja, a on akurat na jednej z nich czekał na znajomego. Tak się złożyło, że ów człowiek okazał się również i moim znajomym, więc dzięki przypadkowi, a właściwie kalekiemu grajkowi Igorowi, poznałem wujka Borkę. On — artysta malarz, konserwator zabytków i antykwariusz. Ja — stawiający pierwsze kroki w mieście rubinowych gwiazd zagraniczny korespondent. Już po pierwszym spotkaniu przypadliśmy sobie do gustu. On mnie, ponieważ potrafił w niezwykle ciekawy sposób opowiadać o moskiewskich zabytkach, sypał anegdotami jak z rękawa i miał wielu wpływowych znajomych, którzy jednym telefonem otwierali nam drzwi do najważniejszych instytucji.
Jest jeszcze jeden argument przemawiający za tym, że Borys Anatolijewicz stał się kimś wyjątkowym w moim życiu. Otóż wujek Borka miał polskie korzenie. Natomiast czym ja zaskarbiłem sobie sympatię wujka Borki? Nie wiem do dziś. On sam napomyka czasem coś o mojej profesji, ale sądzę, że najzwyczajniej w świecie chciał komuś opowiedzieć te wszystkie historie, które przez lata nagromadziły się w jego duszy, i akurat we mnie znalazł wdzięcznego słuchacza.
Borys Anatolijewicz ma w swoim życiorysie przygodę z Kremlem. Z jego relacji wynika, że pracując jako konserwator zabytków, w trakcie remontu moskiewskiej twierdzy odnalazł skrytkę ze starymi archiwami. Wśród zakurzonych teczek były dokumenty świadczące o tym, że na polecenie Józefa Stalina nad rzeką Popigaj poszukiwano diamentów. Chodziło o eksplorację krateru, który powstał po upadku meteorytu. Borys, przeglądając tajną korespondencję, a także rozmawiając z jedynym żyjącym uczestnikiem wyprawy badawczej, doszedł do zaskakujących wniosków. Otóż według niego nad rzekę Popigaj zwieziono jeńców z Kresów Wschodnich Rzeczypospolitej Polskiej, wykorzystano ich do wydobywania diamentów, a gdy w związku z napaścią hitlerowskich Niemiec na ZSRR zamknięto kopalnię, wszystkich robotników zamordowano.
Już sam fakt, że wujek Borka widział stalinowskie teczki, ściągnął na niego zainteresowanie funkcjonariuszy KGB. Policja polityczna podjęła działania, które miały go zastraszyć i uprzykrzyć mu życie. Borys, obawiając się najgorszego, uciekł za granicę. To nie była zwykła ucieczka. Przygotowywał ją miesiącami. Wreszcie, we Władywostoku, wsiadł na statek i klucząc przez niemal pół świata, aby zmylić prześladowców, dotarł do Londynu.
Do Moskwy wrócił dopiero po upadku Związku Radzieckiego. Za zarobione na obczyźnie pieniądze kupił dom, w którym zamieszkał wraz z żoną i dwójką dzieci. Malował, doradzał osobom handlującym dziełami sztuki, jednak wciąż nie dawał mu spokoju sekret kremlowskich teczek. Gdy w 2013 r. prezydent Władimir Putin oficjalnie potwierdził, że nad rzeką Popigaj znajdują się ogromne złoża diamentów, które próbowano eksplorować już w latach 30. XX w., wujek Borka postanowił się zmierzyć ze swoimi demonami. Spakował plecak i pojechał szukać miejsca, o którym się dowiedział z przypadkowo odnalezionych na Kremlu zakurzonych dokumentów. Wyprawa zajęła mu wiele tygodni i okazała się ponad siły starszego człowieka: Borys Anatolijewicz po powrocie do Moskwy się rozchorował. Ponieważ wciąż miał mieszkanie w Londynie, na jakiś czas wyjechał do Anglii, oddając się pod opiekę tamtejszych lekarzy.
Dość często telefonowaliśmy do siebie, ale starałem się poskromić swoją ciekawość i nie pytałem go o wyprawę nad „diamentową” rzekę. Wujek Borka też nie nawiązywał do tego tematu. Tylko w trakcie jednej z pierwszych rozmów rzucił, że będę miał temat do kolejnej książki. Czy to oznaczało, że odnalazł starą kopalnię diamentów i groby polskich jeńców? Często się nad tym zastanawiałem, a ponieważ Borys Anatolijewicz już więcej do tej kwestii nie wracał, postanowiłem z zaspokojeniem mojej ciekawości poczekać do jego przyjazdu do Moskwy.
Wrócił bez zapowiedzi. Pamiętam, że w środę wieczorem opowiadał mi o przedstawieniu baletowym w Royal Opera House. Na Covent Garden prezentowano widowisko Frankenstein na motywach powieści Mary Shelley w choreografii Liama Scarletta i mojemu przyjacielowi udało się zdobyć dwa bilety.
— Larysa Dmitriewna była zachwycona, nieustannie wycierała oczy chusteczką — relacjonował mi rodzinny wypad do opery.
To było we środę, a już w sobotę wieczorem zaskoczył mnie, mówiąc, że dzwoni, bo właśnie dotarł na Rublowkę i jeśli nie mam niczego ważnego do roboty, to zaprasza w niedzielę na obiad.
— Będę sam, więc nie musisz wydawać pieniędzy na kwiaty dla Larysy — zażartował.
— Właściwie to mam huk roboty — stwierdziłem i próbowałem mu opowiedzieć o pracy nad nową książką, ale Borys nie słuchał.
— Czekam jutro o czternastej — rzucił tonem nieznoszącym sprzeciwu i już łagodniej dodał, że robota nie zając, nie ucieknie, po czym się rozłączył.
A szkoda, bo dowiedziałby się, że akurat jego przyjazd i zaproszenie były mi bardzo na rękę. Któż bowiem jak nie on miałby mi pomóc w odnalezieniu strzępków informacji o dawno zaginionych księgach. O zbiorze, który moskwianie nazywają Liberią.
W majowe niedzielne popołudnie pojechałem na Rublowkę. Dom Borysa Anatolijewicza stoi na uboczu tej prestiżowej dzielnicy. Nie jest ogrodzony wysokim murem i nie ma dziedzińca z fontanną. Już dawno przekonałem się, że na Rublowce mieszkają nie tylko miliarderzy i dygnitarze. Pamiętam, że gdy pierwszy raz odwiedziłem wujka Borkę, z rozdziawioną gębą podziwiałem zaparkowane przed rezydencjami limuzyny i sportowe auta. Z niedowierzaniem spoglądałem na wystawy butików prezentujących ubrania, biżuterię, kosmetyki, produkty spożywcze i alkohole, a wszystko najdroższych marek świata. Na co dzień nikt do nich nie zaglądał, ale przecież wystarczył jeden klient, który kupił np. zegarek wart 50 tys. euro czy buty za podobną kwotę, i właściciel butiku też mógł żyć jak król. A muszę powiedzieć, że takie zakupy nie były na Rublowce rzadkością, bo przecież luksusowy towar szybko może się znudzić albo zwyczajnie przestaje być modny, więc trzeba biec do sklepu po nowy. Jeden znajomy rosyjski dziennikarz, który specjalizował się w publikacjach dotyczących świata biznesu, zauważył dość ironicznie, że przecież jeżdżenie ubiegłorocznym maserati to wstyd. Na szczęście sprzedawcy z Rublowki o tym wiedzą i dbają, żeby klient miał towar nieprzeterminowany.
Wróćmy jednak do Borysa Anatolijewicza. Mój moskiewski przyjaciel mieszkał w niewielkim, ale gustownym domu otoczonym wysmukłymi świerkami. Zamiast kilkusetkonnej maszyny przed wejściem stało stare auto, na którego dachu wylegiwał się kot. Zwierzak nawet nie drgnął, gdy przeszedłem obok. Zamruczał tylko coś na powitanie i dalej grzał stare futro na słońcu. Za to już na schodach werandy dopadł mnie ogromny wilczur. Ponieważ wyczuł, że przyszedł stary znajomy, pomerdał ogonem i podstawił łeb do głaskania. Dzięki niemu nie musiałem pukać do Borkowych drzwi. Jedno szczeknięcie oznaczające, że przyszedł przyjaciel, i z wnętrza domu dał się słyszeć głos gospodarza.
— Wchodź, wchodź, jestem w kuchni — zawołał Borys Anatolijewicz.
Starszy pan pochylał się nad piekarnikiem, sprawdzając, czy kurczak ma wystarczająco chrupiącą skórkę. W dresie, kolorowym fartuchu i kapciach wyglądał nieco śmiesznie. Chociaż może to nie jest właściwe określenie. Powiedzmy, żeby nie urazić wujka Borki, że wygląd miał iście domowy.
— Nie gap się, tylko otwórz wino i zanieś do salonu — wskazał ruchem głowy butelkę stojącą na parapecie. Chciało mi się śmiać, ale z kamienną twarzą wykonałem polecenie. Do tej pory obiadem podejmowała mnie Larysa Dmitriewna, bo to ona niepodzielnie rządziła w kuchni. Gotowanie niestety nie było mocną stroną jej szanownego małżonka, dlatego ilekroć z Larysą rozmawialiśmy o przyrządzaniu potraw, Borys ostentacyjnie wychodził do ogrodu na papierosa. Ponieważ zazwyczaj palił fajkę, już sam fakt, że brał do ręki te śmierdzące tytoniem rurki, był dla nas wyraźnym sygnałem, iż pan domu ignoruje nasze zamiłowanie do pichcenia.
Widząc go krzątającego się po kuchni, nie mogłem wyjść z podziwu. Przyrządzony przez niego obiad nie należał do zbyt wykwintnych, ale był smaczny. Złocisty kurczak nadziewany jabłkami, ziemniaki z koperkiem i czerwone buraczki. Do tego różowe francuskie wino, a na deser pyszny sernik wiedeński.
W trakcie posiłku głównie mówił Borys. Streścił w paru zdaniach swoją wyprawę nad rzekę Popigaj.