Przekleństwo cara Iwana - Maciej Jastrzębski - ebook + książka

Przekleństwo cara Iwana ebook

Jastrzębski Maciej

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Najnowsza powieść Macieja Jastrzębskiego!

Historie starych miast pełne są tajemnic i duchów. A Moskwa jest bardzo stara i na każdej ulicy mieszka tam jakieś licho. Wsłuchując się wszmer wody i zawodzenie wiatru, można usłyszeć opowieści o minionych czasach, gdy włodarze moskiewskiego tronu, chcąc zapewnić sobie potęgę i nieśmiertelność, gotowi byli związać się z nieczystymi siłami. Niektórzy, ściszając głos, powiadają, że i współcześnie na Kremlu chętnie nadstawia się ucha, gdy ktoś szepcze o magicznych księgach, wojennych machinach, podróżach w czasie i portalach do innych wymiarów.

Tropem jednej z takich historii podążają Julia, młoda doktorantka wydziału historii literatury rosyjskiej, i Aleksander, dziennikarz telewizyjny, a o ich przygodach opowiada nam Maciej Jastrzębski, mieszkający od lat w stolicy Rosji dziennikarz Polskiego Radia. Julia i Aleksander wraz z grupą wspierających ich przyjaciół poszukują legendarnego księgozbioru będącego własnością najokrutniejszego z carów, Iwana Groźnego. Jak się okazuje, nie są jedynymi zainteresowanymi dotarciem do ukrytej w moskiewskich podziemiach biblioteki, której od wieków poszukują ludzie opętani żądzą władzy... A że jesteśmy w Moskwie, to historia i współczesność, legendy i rzeczywistość splatają się ze sobą jak włosy w warkoczu. Mnisi i władcy, tajemnicze manuskrypty i niezwykłe artefakty - kiedy już raz zanurzysz się w tym świecie, ciekawość nie pozwoli ci go opuścić, dopóki nie zamkniesz ostatniej strony. Tylko ostrożnie - ciekawość to przecież pierwszy stopień do piekła...

Tajemnica, mistycyzm, emocje. A wszystko to misternie utkane w opowieść o mało znanej Moskwie. Tej dzikiej z czasów Rusi po dzisiejszą Rosję. Pasjonująca lektura.

Janusz Leon Wiśniewski, naukowiec i pisarz

Moskwa, zaginiony księgozbiór, tajemniczy mnich, lustro króla Salomona. Ostatnia książka Macieja Jastrzębskiego, to pełnokrwista powieść. Trochę w duchu Michaiła Bułhakowa, ale zamiast diabła ulicami chadza anioł stróż. Przed państwem pasjonująca podróż po rosyjskiej stolicy, po jej parkach i ukrytych pod Kremlem tunelach. Ruszajcie, zapierająca dech w piersiach przygoda gwarantowana.

Maria Przełomiec, publicystka i autorka programu Studio Wschód w TVP Info

Na pierwszym miejscu Warszawa, a na drugim Moskwa. W stolicy Rosji jest jakiś czakram. Ja to czuję, Jastrzębski też. I wyczują to wszyscy czytelnicy "Przekleństwa", bo tajemnica, na której fundowana jest Moskwa, aż bucha z tej książki. Rosyjskość to magia; biała lub czarna, dobra lub zła, ale właśnie magia. Jastrzębski to wie. I wie wiele innych rzeczy, zaskakujących dla Polaków. Mnie jego świat zafascynował. Wciągnie i was.

Piotr Skwieciński, publicysta i dyrektor Instytutu Polskiego w Moskwie

Legendy o podziemnym świecie wydrążonym pod Moskwą, od pokoleń poruszają wyobraźnię Rosjan. Maciej Jastrzębski zna owe opowieści, doskonale zna także znakomicie Rosję, dlatego połączenie tych dwóch elementów w jedną - sensacyjną fabułę było tylko kwestią czasu. Dla czytelnika jest to znakomita okazja, aby wraz z intrygą wchłonąć solidną porcję wiedzy o dziejach i współczesności rosyjskiej metropolii. Polecam!

Zbigniew Żbikowski, publicysta i pisarz

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 483

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Maciej Jastrzębski

Przekleństwo cara Iwana

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postacijest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną,a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznymlub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.

Wszystkie znaki występujące w tekście są zastrzeżonymi znakami firmowymi bądź towarowymi ich właścicieli.

Niniejszy utwór jest fikcją literacką. Wszelkie podobieństwo doprawdziwych postaci — żyjących obecnie lub w przeszłości — oraz do rzeczywistych zdarzeń losowych, miejsc czy przedsięwzięć jest czysto przypadkowe.

Opieka redakcyjna: Ewelina Burska

Ilustracje na okładce i wewnątrz książki: Krzysztof Owedyk

Projekt okładki: Krzysztof Owedyk

Zdjęcie na okładce: Wiktor Wołkow

Wydawnictwo HELION

ul. Kościuszki 1c, 44-100 Gliwice

tel. 32 231 22 19, 32 230 98 63

e-mail:[email protected]

WWW: http://editio.pl(księgarnia internetowa, katalog książek)

Drogi Czytelniku!

Jeżeli chcesz ocenić tę książkę, zajrzyj pod adres

http://editio.pl/user/opinie/oknole_ebook

Możesz tam wpisać swoje uwagi, spostrzeżenia, recenzję.

ISBN: 978-83-283-6734-0

Copyright © Helion 2020

Poleć książkęKup w wersji papierowejOceń książkę
Księgarnia internetowaLubię to! » nasza społeczność

Bratu Jarkowi

Prolog

— Oddajcie nam wolne wybory! — krzyczał młody mężczyzna.

— Oddajcie wybory… — powtarzali stojący obok.

Ktoś podał mu biało-niebiesko-czerwoną flagę, ktoś inny pomógł wspiąć się na cokół pomnika Aleksandra Puszkina.

— Rosja będzie wolna! — zawołał, patrząc z góry na gęstniejący tłum.

— Rosja będzie wolna!! — odpowiedzieli obserwujący go ludzie.

— Rossija, Rossija… — zaczęli skandować, tupiąc i klaszcząc.

Tego dnia na placu Puszkina i przyległym bulwarze Strastnom zebrało się ponad piętnaście tysięcy zwolenników opozycji. Przyszli, ponieważ byli przekonani, że wybory prezydenckie zostały sfałszowane, a człowiek, który zaledwie cztery dni temu objął najwyższy urząd w państwie, przyłożył do tego rękę.

— Nie ma zgody na dyktaturę — tłumaczyli w rozmowach z dziennikarzami. — Przeżyliśmy już jeden carat, drugiego nie chcemy — dodawali.

Opowiadali o cenzurze, zakazie organizowania zgromadzeń, korupcji i wszechobecnej propagandzie sukcesu.

Kilka metrów dalej stał policyjny kordon. Funkcjonariusze w kaskach, z pałkami i tarczami spoglądali na swoich dowódców, gotowi w mgnieniu oka rozdeptać ciężkimi butami tłum niepokornych. Jednak rozkazu nie było, bo dowódcy nie mogli się skontaktować ze swoimi przełożonymi, ponieważ ci czekali na decyzję ministra, a minister nie wiedział, co ma robić, bo nie mógł się dodzwonić do prezydenta. Dwa dni po zaprzysiężeniu najwyższy dowódca opuścił gabinet i od tamtej pory nikt go nie widział. Zgodnie z instrukcją bezpieczeństwa powinna mu towarzyszyć ochrona oraz oficerowie łącznikowi, ale funkcjonariusze pełniący tego dnia dyżur nie zostali powiadomieni, że szef wychodzi za mury Kremla. Najbliżsi współpracownicy prezydenta zameldowali o zaistniałej sytuacji drugiej osobie w państwie, czyli premierowi, a ten zadzwonił do przewodniczącego Dumy Państwowej. Sprawa nie miała nabrać rozgłosu, ale ktoś puścił farbę i po kilku godzinach internet huczał od plotek. Prokremlowscy dziennikarze przekonywali, że prezydentowi też się należy odpoczynek, więc pojechał na ryby, blogerzy sugerowali wypad do spa, plotkarskie portale pisały o zielonookiej blondynce, natomiast eksperci od spisków snuli teorie o porwaniach, klonach i kosmitach.

Tymczasem na placu Puszkina tłum poczynał sobie coraz odważniej. Młodzi ludzie spalili kukłę prezydenta, zaprawieni w bojach opozycyjni politycy wybierali gabinet cieni, a zwykli chuligani obrzucali policjantów przekleństwami. Funkcjonariusze cierpliwie znosili obelgi, licząc, że wkrótce padnie rozkaz i pokażą wesołej gromadce, gdzie raki zimują.

Stojący po drugiej stronie ulicy dwaj mężczyźni z zaciekawieniem przyglądali się tłumowi. Ukryci w cieniu drzew żywo rozprawiali o wydarzeniach na placu Puszkina i o tajemniczym zniknięciu prezydenta.

— Czy to już początek końca? — pytał młodszy.

Stał wyprostowany z rękami w kieszeniach czarnych spodni, które kontrastowały ze śnieżnobiałą koszulą. Jego gładko ogolona twarz nie wyrażała żadnych emocji, jakby wszystko, co się wokół działo, było grą, a ludzie pionkami poruszanymi ręką gracza.

— Koniec oznaczałby chaos, a tego nie życzę nawet najgorszemu wrogowi — odparł starszy, poprawiając niebieską muchę idealnie pasującą do jasnego, odrobinę staroświeckiego garnituru.

— Chcesz powiedzieć, że nie znasz scenariusza? — Młodszy mężczyzna był wyraźnie zdziwiony.

— Scenariusz? — Jego towarzysz podniósł głos. — Nie ma żadnego — dodał już nieco ciszej.

— Czyż właśnie brak scenariusza nie prowadzi do chaosu? — drążył młodszy.

— Możliwe. — Starszy skinął głową i ponownie poprawił muchę. — Oni nie potrzebują scenariusza, życie nie potrzebuje scenariusza — ciągnął, wskazując głową na rozwrzeszczany tłum. — Każda próba narzucenia rozwiązania kończyła się wojną albo rewolucją. Wychwalamy demokrację, a chcemy postępować jak dyktatorzy. W dyktaturze tyrani wymyślają instrukcje obsługi człowieka, a w demokracji każdy pisze swoją historię i dopiero z ich sumy powstaje wspólny scenariusz. Czyżbyś zapomniał, że chaos jest początkiem harmonii? — dorzucił, z uśmiechem spoglądając na młodszego towarzysza.

Ten jednak nie odpowiedział, zajęty przypalaniem papierosa.

— Zawsze robią na mnie wrażenie kobiety z wyraźnie zaznaczonymi siekaczami — zmienił temat, odprowadzając wzrokiem długonogą brunetkę. — Jest w ich uśmiechu coś takiego, że czuję ukłucie w sercu.

— Być może wcale nie pochodzimy od małp, ale od jakichś gryzoni — zażartował starszy.

— Jestem skłonny się zgodzić, pod warunkiem że masz na myśli króliczki — odparł z ironią młodszy.

— Króliki nie są gryzoniami — zauważył starszy.

Najwyraźniej byli już znużeni obserwowaniem hałaśliwego tłumu i ledwie panujących nad sobą policjantów, bo ruszyli Twerską w stronę placu Maneżowego. Po drodze minęli grupkę zdziwaczałych zwolenników dyktatury, wymachujących pomarańczowo-czarnymi flagami, i weteranów wojsk desantowych, demonstrujących muskularne torsy upchnięte w prążkowane biało-niebieskie koszulki. Na wysokości hotelu Ritz-Carlton Moscow drogę blokowały radiowozy. Dalej policjanci pozwalali przejść tylko osobom ze specjalnymi przepustkami. Nie wiadomo dlaczego, ale na obu mężczyzn nikt nie zwrócił uwagi, nie wylegitymował ich, nawet nie zapytał, kim są i dokąd idą. Lawirując między metalowymi barierkami, dotarli do Ochotnego Riadu. Przeszli podziemnym tunelem na drugą stronę ulicy, minęli siedzącego na koniu spiżowego marszałka Żukowa i weszli do Ogrodów Aleksandrowskich. Z dala od zgiełku ulicy, jedynie w towarzystwie ptaków i gwardzistów strzegących Grobu Nieznanego Żołnierza, szli wąską alejką, rozkoszując się zapachem kwiatów.

— Co teraz będzie? — Mężczyzna w czarnych spodniach i białej koszuli wrócił do przerwanej rozmowy.

— Czas pokaże — odparł jego towarzysz.

— Nie mamy czasu — zauważył młodszy z mężczyzn.

— Mamy tyle, ile potrzeba — uspokajał starszy.

Przystanął na środku alejki i nie przestając gładzić siwej brody, odwrócił głowę do kolegi, mierząc go badawczym spojrzeniem.

— Winston Churchill mawiał, że prawdziwy dyplomata dwa razy się zastanowi, zanim nic nie powie. Podobnie jest z nami: lepiej się uzbroić w cierpliwość i zostawić sprawy własnemu biegowi, niż działać pod wpływem emocji i wszystko zepsuć — wyrecytował.

— A co z kuciem żelaza, póki gorące? — Młodszy nie dawał za wygraną.

— W ten sposób możesz produkować gwoździe, a nam chodzi o miecz z hartowanej stali — odparł siwobrody. — Zresztą nie zapominajmy, że wszystko na tym świecie ma swój czas — skwitował i ruszył w dół parkowej alejki.

— Wasylu Jakowlewiczu, nic z tego nie rozumiem. Czyżbyśmy mieli pozwolić temu szaleńcowi na rozpętanie kolejnej wojny? — Mężczyzna w białej koszuli i czarnych spodniach wskazał głową mury Kremla.

— Boże broń — zaprzeczył stary.

— Więc? — dopytywał młodszy.

— Pomożemy mu zapomnieć — rzucił mężczyzna nazwany Wasylem Jakowlewiczem. — Nie będziemy stosować metod, które potępiamy. Rewolucje, wojny domowe, zamachy czy polityczne mordy zawsze prowadziły do jeszcze większych nieszczęść — mówił cichym, ale stanowczym głosem. — Ci, co go uwielbiają, niech myślą, że pojechał na ryby, a ci, którzy go nienawidzą, niech snują spiskowe teorie. My zrobimy swoje. Bez świadków, po cichu, tak aby nawet on tego nie zauważył. Ludzie najpierw muszą dojrzeć do zmian, aby później mogli napisać swoją historię. W przeciwnym razie wciąż będą powtarzali te same błędy — stwierdził tonem kogoś, kto zgłębił mechanizmy społecznej świadomości.

Ponownie przystanął, ujął młodszego towarzysza za ramię i patrząc mu głęboko w oczy, dodał:

— Najważniejsze, żeby klucz do nieograniczonej wiedzy pozostał w ukryciu, dopóki nie nadejdzie odpowiedni czas.

W tym momencie poryw wiatru cisnął im pod nogi kolorową ulotkę reklamującą biuro podróży. Na pierwszej stronie widniała fotografia soboru Wasyla Błogosławionego. Młodszy mężczyzna schylił się, podniósł zabłoconą kartkę i zaczął czytać:

— „Legenda głosi, że w moskiewskiej świątyni pod wezwaniem Opieki Matki Bożej, znanej jako sobór Wasyla Błogosławionego, mieszka stary mnich, który ma klucze do wszystkich wrót, nawet tych ukrytych przed ludzkim wzrokiem…”. — Przerwał, spojrzał na starszego towarzysza i obaj wybuchnęli śmiechem.

Część I

Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną.

Księga Psalmów, Psalm 23[1]

1 Wszystkie biblijne cytaty za: Biblia, http://biblia.deon.pl, data dostępu: 28.02.2019.

Rozdział 2

Maszynopis

Panującą wokół ciszę przerwał dzwonek telefonu. Kobieta, która leżała w ciemnej sypialni, jęknęła i ze świstem wypuściła powietrze z płuc. Natrętne terkotanie sprawiało jej fizyczny i psychiczny ból. I jeszcze te rozbłyski na wyświetlaczu, które niczym igły kłuły źrenice szeroko otwartych oczu.

Mieszkanie znajdowało się na ostatnim piętrze kamienicy przy ulicy Klimaszkina, nazwanej tak na cześć szeregowego Aleksieja Fiedotowicza, bohatera Związku Radzieckiego, który poległ w wielkiej wojnie ojczyźnianej. Starsi mieszkańcy opowiadają, że za cara ulica nosiła nazwę Kurbatowskij Zaułek, a po rewolucji, w 1917 roku albo rok później, przemianowano ją na Komunistyczną.

Lokum było dość spore. Nie licząc dwóch balkonów, zajmowało ponad sto sześćdziesiąt metrów kwadratowych. Okna kuchni i salonu wychodziły na wspomnianą już ulicę Klimaszkina. Natomiast z sypialni i biblioteki widać było dziedziniec z fontanną i różanym ogrodem. Takie lokum musiało kosztować niemało, a cenę podbijała jeszcze lokalizacja. Wszak nie od dziś wiadomo, że jedne z najdroższych mieszkań w centrum Moskwy są właśnie na Priesni.

Ponownie zadzwonił telefon. Leżąca w ciemnej sypialni kobieta westchnęła. Żałowała, że nie wyłączyła dzwonka. Na dworze już dawno zapadła noc, mrok rozpraszał jedynie blask księżyca. Srebrzysty pan z okrągłą buzią próbował przeniknąć do sypialni, ale grube story powstrzymywały jego zapędy. Gdyby nie one, kobieta cierpiałaby jeszcze bardziej. W myślach błagała, aby ten ktoś, kto tak uparcie do niej wydzwania, dał już spokój.

Miała zaledwie trzydzieści lat. Mężczyźni uważali ją za atrakcyjną, pewnie z powodu długich czarnych włosów okalających pociągłą twarz i falami opadających wzdłuż szyi.

Leżała na wznak, z rękoma przy tułowiu i wyprostowanymi nogami. Komuś patrzącemu z boku mogło się wydawać, że śpi. Jednak szeroko otwarte niebieskie oczy i nienaturalnie wygięte nadgarstki świadczyły o czymś zgoła przeciwnym. Nie spała, lecz trwała w dziwnym odrętwieniu, nie mogąc zamknąć powiek ani unieść rąk. Telefon przestał dzwonić. Chwilę czekała w napięciu, czy aby znów nie usłyszy dzwonka, ale w sypialni panowała cisza. Zaczęła w myślach odmawiać modlitwę do Matki Bożej. „O Przenajświętsza Dziewico Maryjo, Matko wszystkich matek, uproś Pana Naszego Jezusa Chrystusa o przebaczenie za moje grzechy świadome i nieświadome, małe i duże, stare i nowe — biegła myślami od słowa do słowa. Próbowała poruszać ustami, ale te, jakby były z kamienia, ani drgnęły. — Najbardziej kochająca z kochających, najbardziej dobra z dobrych, najmądrzejsza z mądrych, wybacz mi moje grzechy i pomóż umocnić miłość do najbliższych, a także do wszystkich otaczających mnie ludzi”. Jej ciałem wstrząsnął dreszcz. Wygięta w łuk, nadal w myślach powtarzała słowa modlitwy: „Przenajświętsza Bogarodzico Dziewico Maryjo, ześlij nam cierpienie, jakiego sama doświadczyłaś. — Raz jeszcze drgnęła, a jej ciało zwiotczało i opadło na pościel. — Ześlij na nas mądrość Ojca naszego i odwagę Syna Jego Jezusa Chrystusa”.

Nie przerywała modlitwy. Poczuła bolesny skurcz na policzkach, a usta zwarły się z taką siłą, że aż pobielały. „Matko Boża, Ty jesteś naszą opiekunką, naszą karmicielką”. Przestała widzieć, bo powieki jej opadły i żadna siła nie byłaby w stanie ich rozewrzeć. „Ześlij nam, Matko, odpuszczenie grzechów”. Miała wrażenie, że rośnie temperatura jej ciała, a w żyłach kipi krew, piekła ją skóra i podświadomie czuła woń tlących się włosów. „Przebacz nam, wybaw nas i obroń…”. Ponownie jej ciało wygięło się w łuk. Bliska omdlenia wypowiedziała w myślach ostatnie słowo: „Amen”.

Skurcz ustąpił. Otworzyła powieki i ponownie je zamknęła. Zwilżyła językiem spieczone usta. Poruszyła palcami dłoni, a stwierdziwszy, że paraliż minął, ostrożnie uniosła głowę i spróbowała wstać. Świat zawirował, ale się nie przestraszyła. Wiedziała, że osłabienie zaraz przejdzie, że nie zemdleje. Chwilę pozostała w takiej półleżącej pozycji, wreszcie usiadła, a czując pod stopami przyjemny chłód, dźwignęła ciało. Chwiejnym krokiem ruszyła do kuchni. Marzyła, żeby poczuć w ustach sok z granatów. Cierpki smak orzeźwiał i przywracał siły. Piła wprost z butelki, jak niemowlę łapczywie ssące pierś matki. Odstawiła naczynie dopiero, gdy ostatnia purpurowa kropla spadła na jej wargi. Wróciła do sypialni i sięgnęła po telefon. Siedem nieodebranych połączeń, wszystkie z jednego numeru.

Znała dzwoniącego. Nawet bardziej, niżby chciała. O trzynaście lat od niej starszy, wiecznie zabiegany i… żonaty. Gdy był blisko, drażnił ją. Wszystkowiedzący, krytykujący każdego, kto tylko się nawinął. Ale potrafił też być ujmujący, ciepły i opiekuńczy. Dwie osobowości w jednym ciele, na szczęście z przewagą tej lepszej. Tej, którą pokochała i za którą tęskniła.

Podświadomie zdawała sobie sprawę, że ten związek nie ma przyszłości. Wieczorem, zasypiając, obiecywała Najświętszej Panience, że to już koniec, a następnego dnia znowu szła tą samą ścieżką. W jego ramionach, ukryta przed światem traciła poczucie rzeczywistości. Żyjąc bajką, odrzucała Boże prawo, aby później w samotności prosić o wybaczenie. Nie chciała i nie potrafiła przerwać tej toksycznej znajomości. Może w głębi serca wierzyła, że są sobie przeznaczeni? Wszak nie od dziś wiadomo, że ludzie szukają miłości przez całe życie, a ona, kapryśna, czasami złośliwa, zwodzi ich, czyniąc wszystko, aby się nie odnaleźli. Później, gdy już są obok siebie, w jednej chwili rozpala ogień namiętności, by w następnej spuścić lodowaty deszcz. Szepcze im do ucha: „To ten jedyny”, „To ta, której szukasz” i jednocześnie sączy im w żyły jad, który sprawia, że im są ze sobą bliżej, tym większą wyrządzają sobie krzywdę. Niby sobie przeznaczeni, a jednak nie powinni być razem. Jak tlen i wodór, gdy się zetkną, w eksplozji spłyną wodą lub jak magnez muśnięty ogniem rozbłysną i spłoną na popiół.

Spotkali się przypadkowo. Ona, drobna kobieta w eleganckim czarnym żakiecie, z wypiekami na twarzy, wbiegała po schodach. On, postawny mężczyzna o smutnych oczach i ustach bez uśmiechu, szedł w przeciwnym kierunku. Minęła go, a on poczuł ukłucie w sercu. Przystanął w połowie schodów, odwrócił głowę i szepnął:

— Jest pani bardzo piękna.

Sądził, że nie usłyszała, ale jakimś dziwnym trafem jego słowa dotarły do niej i sprawiły, że również się zatrzymała. Spleceni wzrokiem, wyglądali jak postaci zaklęte w czasie. Ludzie biegli schodami w górę i w dół, a oni trwali nieporuszeni. W przypływie niezrozumiałych emocji gotowi byli przekazać sobie najgłębiej skrywane pragnienia i sekrety. Niczym szeroko otwarte drzwi ich oczy wyrażały szczere zaproszenie: „Wejdź, poznaj mnie i zostań”. Jakaś kobieta przechodząca obok trąciła ją ramieniem. Ona zatrzepotała rzęsami, zatrzaskując wrota duszy. On, przestraszony, że już nigdy nie będzie mógł tam zajrzeć, wyciągnął z kieszeni marynarki wizytówkę.

— Proszę zadzwonić, jeśli uzna pani za stosowne przyjąć zaproszenie na lampkę szampana — szepnął, podając jej bilecik zapisany drobnym drukiem.

Wzięła karteczkę, sięgnęła do torebki, długo czegoś w niej szukała. Wreszcie wydostała długopis. Na odwrocie jego wizytówki zapisała numer swojego telefonu.

— Pozostawiam inicjatywę w pana rękach — szepnęła, oddając bilet. — Mam na imię Julia — dodała, odwróciła się i pobiegła ku szczytowi schodów.

On stał jeszcze chwilę, patrząc, jak drobna postać znika w tłumie ludzi przemierzających hol Moskiewskiego Uniwersytetu Państwowego.

Później była wspólna kolacja, po której zaczęli pisać swoją prywatną historię miłości. Długie rozmowy, wspólne wyjazdy i pierwsze spory. Kwiaty, pierścionek i obietnice.

Julia odsłoniła grube story, wpuszczając księżycowe światło do tonącej w mroku sypialni. Po niedawnym paraliżu wciąż bolały ją ścięgna i stawy, ale wiedziała, że tej nocy nic złego już się nie wydarzy. Otworzyła okno. Rześkie nocne powietrze przesycone zapachem kwitnących róż wślizgnęło się do mieszkania, wyganiając z niego woń szaleństwa i cierpienia.

Niewiele osób znało sekret dziewczyny. Nawiedzające ją od kilku lat ataki nie miały medycznego uzasadnienia. Przychodziły w najmniej oczekiwanym momencie. Ustępowały, gdy była na skraju fizycznego wyczerpania. Za namową matki skontaktowała się nawet z egzorcystą, ale po kilku seansach zamiast poprawy przyszło pogorszenie. Duchowny radził, żeby nie przestawać, jednak ona miała już dość tych wstrząsów, histerii i utraty kontroli nad własnym ciałem.

— Niech się dzieje wola Boża — powiedziała, prosząc batiuszkę o modlitwę w jej intencji.

Dźwigała to brzemię z pokorą, cierpliwie znosząc ból. Bywały takie dni, a nawet tygodnie, gdy nic się nie działo. Naiwnie sądziła, że to już koniec, że jest wolna. Jednak odkąd zaczęła się spotykać z żonatym mężczyzną, koszmar powrócił. Kiedyś tylko wieczorami, teraz także w dzień drętwiały jej dłonie, paliła ją gorączka i skurcz wykrzywiał jej usta.

Aleksandr, oprócz jej matki i egzorcysty, był trzecią osobą, która wiedziała o problemach Julii. Mężczyzna w tej kwestii nie zgrywał wszystkowiedzącego bohatera. Nie próbował jak nieustraszony rycerz walczyć z demonami. Mając jako taką wiedzę, zdawał sobie sprawę, że jego wiara jest zbyt wątła, aby mógł się mierzyć z czymś, co wykracza poza ludzkie pojmowanie świata. Chciał odejść, lecz nie ze strachu, ale z poczucia winy. Wszak miał świadomość, że związek z nim może potęgować cierpienia. Nie odszedł, bo ona go o to prosiła. Wspierał więc Julię na tyle, na ile pozwalał strach przed nieznanym, a ona była mu za to wdzięczna.

Dziewczyna zadrżała z zimna. Wspomnienia przesuwające się w jej głowie niczym fotografie na ekranie komputera zniknęły. Zamknęła okno i rozcierając zziębnięte ramiona, wskoczyła pod kołdrę. Sięgnęła po telefon. W pierwszym odruchu chciała zadzwonić do Saszy, ale uświadomiła sobie, że jest już po północy.

Wiele razy się zastanawiała, po co utrzymuje z nim kontakt, sprawiając ból sobie i tej drugiej kobiecie, jego żonie, ale uczucie, które żywiła do starszego od siebie mężczyzny, już dawno roztrzaskało jej tarczę ochronną. Na szczęście miała jeszcze tyle rozsądku, żeby nie dać się porwać wirowi szaleństwa.

— Jedno wariactwo wystarczy — powtarzała, gdy natrętny głos w jej głowie szeptał o małżeństwie, dzieciach i wspólnym mieszkaniu.

Nie wierzyła w bajki, a takie zakończenie ich romansu mogło się zdarzyć tylko w filmowym scenariuszu. I choć wszystko wskazywało na to, że ta znajomość nie ma sensu, ona brnęła pod wiatr, na przekór samej sobie.

„Już wszystko w porządku. Jestem osłabiona. Idę spać” — napisała i wysłała wiadomość.

Nie czekając na odpowiedź, przytuliła głowę do poduszki. Skuliła się pod kołdrą i zamknęła oczy, oddając się marzeniom o domku otoczonym sosnami, w którym pachniało lawendą. Lubiła ten zapach, bo kojarzył jej się z czystością i bezpieczeństwem. W szafce z bielizną trzymała lniany woreczek z suszonymi kwiatami lawendy, a w walizce lawendowe mydełko w kształcie serduszka. W dzieciństwie była z rodzicami na wycieczce we Francji. Wtedy jeden jedyny raz widziała bezkresne fioletowe pola tych kwiatów. Na zawsze zapamiętała słodkawą woń przyprawiającą o zawrót głowy i to poczucie beztroskiego szczęścia, którego zaznać może tylko dziecko nieskażone problemami dorosłych.

Obudził ją czyjś dotyk. Ciepłe i wilgotne muśnięcie, które poczuła na dłoni.

— Maszka, daj pospać — szepnęła, chowając rękę pod kołdrę.

Nie pomogło. Tym razem poczuła wilgoć na policzku. Uchyliła powieki. Na poduszce obok jej głowy siedziała bura kotka. Zwierzę przekrzywiło łepek i wpatrywało się w dziewczynę wielkimi jak dziesięciorublówka zielonymi oczami. W słonecznym świetle można było dostrzec żółtawe plamki na tęczówce i wąskie czarne kreski źrenic, a na szyi złoty dzwoneczek przymocowany do czerwonej wstążki.

— Masza, nie udawaj polującego tygrysa — szepnęła do kotki, jednocześnie delikatnie drapiąc ją palcami tuż pod pyszczkiem.

Kotka mruknęła, wygięła grzbiet i zeskoczyła na podłogę.

— O czym znowu zapomniałam, że tak mnie poganiasz? — zapytała z uśmiechem Julia, próbując wygrzebać się spod kołdry.

Masza, stojąc obok łóżka, niecierpliwie obserwowała wysiłki swojej pani, a widząc, że dziewczyna wstała i już wsuwa stopy w kapcie, potruchtała do kuchni. Przecierając zaspane oczy, Julia ruszyła za nią.

— Widzisz, jaki ze mnie gamoń, nie nalałam ci wody do miseczki — mruknęła, ziewając.

Kotka cicho miauknęła, jakby potwierdzając krytyczną opinię o swojej opiekunce. Dochodziła siódma, więc Julia miała jeszcze sporo czasu, żeby wziąć prysznic, zrobić makijaż i zjeść śniadanie. Zajęcia ze studentami rozpoczynała dopiero o wpół do jedenastej, a dojazd na uniwersytet zajmował jej mniej niż trzydzieści minut.

Od prawie dziesięciu lat Moskiewski Uniwersytet Państwowy był jej drugim domem. Najpierw nauka na wydziale historii literatury rosyjskiej, a po studiach praca nad doktoratem i prowadzenie ćwiczeń dla studentów. Julia przedkładała czytanie starych tekstów nad użeranie się z młodymi ludźmi, których głównie interesowały aplikacje w telefonach komórkowych i opowieści o nocnym życiu stolicy. Już w czasie studiów nie lubiła dyskotek, pubów i wszystkich tych miejsc przesiąkniętych alkoholem, gdzie trzeba było przekrzykiwać muzykę lejącą się z głośników. Znajomi mówili, że choć młoda, to jest jakaś niedzisiejsza. „Julia, nie wygłupiaj się, chodź z nami” — nakłaniały ją koleżanki, ale ona uparcie odmawiała.

Zmieniła zdanie, gdy poznała Saszę. Mężczyzna zabierał ją do lokali, w których spotykali się koneserzy poezji śpiewanej. Urzekła ją atmosfera wieczorów spędzanych przy dźwiękach gitar, wspólne śpiewanie ballad Bułata Okudżawy, Włodzimierza Wysockiego, Aleksandra Malinina czy Aleksandra Rozenbauma i ten bezpośredni kontakt widowni z artystami. Aleksandr potrafił ją zaskakiwać. Był znanym dziennikarzem telewizyjnym, autorem powieści historycznych i wykładowcą uniwersyteckim, więc miał wielu znajomych, dzięki którym mógł pokazać dziewczynie Moskwę inną, niż znała. Moskwę ukrytą za kotarą marzeń, cichą i spokojną, pozbawioną przepychu i portfeli wypchanych gotówką. Moskwę ludzi kroczących pod prąd obowiązujących trendów politycznych. Miasto dusz niepokornych, obcujących ze światłem i piętnujących tych, którzy żyjąc w cieniu, narzucają swoją wolę innym. Słowa i muzyka nie mają takiej siły przekonywania jak pieniądze i władza, ale trwają na przekór wszystkiemu, podobnie do kropli cierpliwie drążą skałę, krusząc betonowe zapory kłamstw.

Choć Aleksandr pracował w państwowej telewizji, z całego serca nienawidził schematów, w które wepchnięto Rosję, a ponieważ nie aspirował do roli narodowego męczennika, to stronił od kontrowersyjnych tematów, z pasją oddając się historii. Początkowo Julia krytykowała go za taką zachowawczą postawę. „Nie bądź tchórzem” — rzucała mu w twarz, gdy się spierali o tę czy inną kwestię. Z czasem jednak zrozumiała, że nie każdy musi iść ze szturmówką na barykady, a reportaże odkłamujące historię są równie ważnym elementem budowania świadomości społecznej jak uliczne akcje protestacyjne. Aleksandr miał jedną ważną dewizę w swojej pracy: przedstawiał zarówno jasne, jak i ciemne strony rosyjskiej historii. Uważał, że nie można wiecznie karmić ludzi opowieściami o wielkich zwycięstwach Armii Czerwonej, nic nie mówiąc o stalinowskich zbrodniach. A ponieważ był człowiekiem inteligentnym, potrafił wynegocjować ze swoimi szefami kompromis, który w jego ocenie rozjaśniał mrok powszechnie obowiązującej propagandy. Za swoje publikacje nie miał co liczyć na pochwały, ordery czy nagrody finansowe, ale rekompensatą był dla niego szacunek kolegów, widzów i czytelników.

Sasza miał wiele zainteresowań. Latał na szybowcach, łowił ryby, wędrował górskimi szlakami i żeglował. Nie lubił sportów zimowych, tak jak nie lubił samej zimowej aury. Mawiał, że jesień i zima nastrajają go do pracy. Natomiast wiosną i latem musiał mieć kontakt z naturą. Miał też w sobie pasję poszukiwacza skarbów. Oczywiście nie biegał po polach z wykrywaczem metali ani nie zapuszczał się do podziemnych lochów, za to niestrudzenie przeglądał biblioteczne zbiory, cerkiewne archiwa i antykwariaty. Dzięki temu od czasu do czasu trafiał na prawdziwe perełki: listy napisane sto albo i dwieście lat temu, tkwiące między pożółkłymi kartkami zakurzonych książek, odręcznie spisane historie rodów, przewodniki wydane w XIX wieku albo średniowieczne kroniki z tajemniczymi glosami.

Julia, gdy go poznała, była zdziwiona, jak wiele ich łączy. Ona również kochała ciszę, wodę i las, a jego pasja poszukiwania starych dokumentów współgrała z jej zawodowymi zainteresowaniami. Spędzali wiele godzin, przeglądając kruche kartki papieru zapisane atramentem, próbując odczytać słowo po słowie czyjś wiersz albo list pisany w okopach. Jak mawiały jej koleżanki: znalazła faceta, z którym nadają na tej samej fali. Julii to określenie się spodobało, ponieważ od razu skojarzyła je z muzyką. Tak, ona i Sasza byli jak fortepian i skrzypce zaangażowane w tej samej etiudzie, raz jedno, raz drugie było tłem, innym razem partią solową. Doskonale się uzupełniali. Jednak w każdej muzyce pojawiają się dźwięki dysharmoniczne. Gdy tylko nawiedzały ją ataki duszności, paraliż albo gorączka, Aleksandr gubił tempo, uderzał w niewłaściwe klawisze. Zamiast przytulić, otoczyć opieką — uciekał. Nie miała mu za złe tej bojaźni przed niewytłumaczalnym, ale w głębi serca pragnęła, żeby się zmienił i był dla niej wsparciem w trudnych chwilach.

Czasami nachodziły ją dziwne myśli. Czuła się inna. Może nie gorsza, ale właśnie inna, jakby nie z tego świata. Z trzech osób, które wiedziały o dręczącej ją przypadłości, najbardziej zależało jej na wsparciu Saszy. Wmawiała sobie, że żadna miłość nie może być zła. I jeśli tak jest rzeczywiście, to głębokie, czyste uczucie powinno ją uzdrowić. Niestety Aleksandr inaczej postrzegał ich związek. Nie potrafił się pozbyć brzemienia małżeńskiej zdrady, a jak wiemy z bajek o księżniczkach więzionych przez czarownice, zaklęcia zdejmują tylko rycerze kochający czystym sercem. I choć Sasza był kochającym rycerzem, to jednak w jego sercu tkwiła zadra.

W pobliskiej cerkwi zabiły dzwony, wyrywając Julię z rozmyślań. Spojrzała na zegarek. Minęła dziewiąta, więc musiała się pośpieszyć, żeby zdążyć na zajęcia. Szef katedry nie lubił, gdy doktoranci się spóźniali. Stary profesor mawiał, że to brak szacunku dla innych i dla siebie samego. Dopiła kawę, wrzuciła telefon do torebki, przełknęła ostatni kęs kanapki, zamknęła komputer i ruszyła do drzwi, sprawdzając po drodze, czy na pewno zabrała notatki.

Już w progu przypomniała sobie, że nie wzięła kluczy od samochodu. Zajrzała do kuchni, ale tam ich nie było. W sypialni też nie.

— Do cholery, co ja wczoraj z nimi zrobiłam? — mruknęła pod nosem, zła na siebie za bałaganiarstwo.

Przykucnęła, by zajrzeć pod łóżko. Tam również niczego nie znalazła. Wstała, poprawiła spódniczkę i pewnym krokiem pomaszerowała do łazienki.

— Maszka, kiedyś za to oberwiesz! — krzyknęła, szukając wzrokiem burej kotki.

Zwierzę, przeczuwając nadchodzącą burzę, ukryło się w kącie. Klucze od auta leżały na pluszowej poduszce obok wanny. Kotka Julii miała taką złodziejską naturę — lubiła błyskotki i każdy znaleziony przedmiot chowała obok swojego posłania. Dlaczego spała akurat w łazience? Tego nikt nie potrafił wytłumaczyć. Sama tak zdecydowała, gdy była kocięciem. Dziewczyna wiele razy układała poduszkę w sypialni, ale Maszka uparcie ciągnęła ją do ciemnej łazienki i tam spędzała całe noce. Po miesiącu ich znajomości Julia dała spokój, uznając, że kot wie najlepiej, gdzie mu wygodnie. Przywykła też do kocich psot, choć czasami musiała się wstydzić, gdy któremuś z gości ginęły klucze albo zdjęty z nadgarstka zegarek.

— Maszka, nie chowaj się! Jak wrócę, to sobie porozmawiamy — zawołała jeszcze, wychodząc z mieszkania.

Zjechała windą do podziemnego garażu. Zdaje się, że prawie wszyscy lokatorzy już dawno pojechali załatwiać swoje sprawy, bo stały tam tylko dwa samochody. Jej ciemnoniebieski porsche cayenne i biały land rover sąsiadki z parteru. Wsiadła do auta, zapięła pasy i włączyła radio. Grupa Leningrad przekonywała, że jeśli już pić, to tylko w Petersburgu.

Wyjechała na ulicę. O tej porze w tej części miasta ruch był niewielki. Ruszyła w górę ulicą Klimaszkina do skrzyżowania z Małą Gruzińską, tam skręciła w prawo, w kierunku Gruzińskiego Wału, następnie w lewo, aż do Dworca Białoruskiego, gdzie wjechała na Prospekt Leningradzki. Po dwudziestu minutach dotarła do budynku Moskiewskiego Uniwersytetu Państwowego, zostawiła samochód na parkingu i nieśpiesznie pomaszerowała do sali wykładowej.

Była kwadrans przed czasem, więc studenci zaczynali się dopiero schodzić. Rozłożyła na biurku notatki, włączyła laptop i właśnie miała wyciszyć telefon, gdy zadźwięczał dzwonek. Na wyświetlaczu pojawił się napis „Sasza”. Odebrała.

— Jak się czujesz? — Usłyszała niski głos Aleksandra.

— Nieźle jak na wczorajsze przejścia — odparła.

— Jesteś już w pracy? — zapytał mężczyzna.

— Jestem i za chwilę zaczynam zajęcia. — Dała do zrozumienia, że nie może teraz rozmawiać.

— Długo będziesz na uczelni? — dopytywał.

— Saszka, naprawdę nie mogę… — szepnęła.

— Koniecznie muszę ci coś pokazać. — Mężczyzna nie dawał za wygraną.

— Mam dziś tylko jeden wykład, więc jeśli nie wytrzymasz do wieczora, to spotkajmy się na obiedzie w Grabli — zaproponowała.

— Super, będę o szesnastej — rzucił Sasza, cmoknął na pożegnanie i się rozłączył.

Julia odłożyła telefon na biurko, spojrzała na salę, a spostrzegłszy, że niemal wszystkie miejsca są już zajęte, rozpoczęła zajęcia.

— Kto przypomni, jaką nazwę nosi jedna z najstarszych kronik opisujących historię początków państwowości na ziemiach ruskich? — zapytała.

— Powieść minionych lat — kilka osób jednocześnie podało poprawną odpowiedź.

— Tak, zgadza się i trudno byłoby sobie wyobrazić, że ktoś tego nie wie, skoro teksty, których autorstwo zostało przypisane kijowskiemu mnichowi Nestorowi, są obowiązkową lekturą już w szkole średniej… — Zawiesiła głos. — Czy jednak potrafią państwo podać cały tytuł dzieła?

Tym razem na sali panowała cisza.

— Oto powieść minionych lat, skąd wyszła ziemia ruska, kto był najpierw księciem w Kijowie i skąd ziemia ruska powstała — odczytała zdanie wytłoczone na okładce grubej księgi. — Jak państwo wiedzą, latopis powstał na początku dwunastego wieku. Przyjęto uważać, że w tysiąc sto trzynastym roku, jednak badacze już w dziewiętnastym wieku mieli wątpliwości zarówno co do autorstwa Nestora, jak i jednolitości tekstu — kontynuowała.

Wyjaśniła studentom, że owszem, mnich Nestor mógł być autorem pierwszej redakcji kroniki, ale z powodu interesów dynastii panującej w Kijowie w pierwotnym tekście dokonano zmian. Najprawdopodobniej nowe opracowanie polecił napisać wielki książę kijowski Światopełk II Michał, syn Izjasława I i Gertrudy Mieszkówny, która była córką polskiego króla Mieszka II. Według historyków tym, który dokonał zmian w Kronice Nestora, miał być ihumen monasteru Wydubickiego, Sylwester.

Julia opowiadała i opowiadała. Sama zafascynowana starymi tekstami, potrafiła zarazić innych. Właśnie za to najbardziej cenili ją studenci. Na jej zajęciach zawsze był nadkomplet.

Czas mijał w mgnieniu oka i budzik ustawiony w telefonie przypomniał dziewczynie, że wykład nie może trwać w nieskończoność. Poczekała, aż wszyscy opuszczą salę, zamknęła drzwi, a klucz oddała pracownikowi ochrony, którego spotkała w holu.

Gdy wyszła z budynku uniwersytetu, przystanęła. Po raz pierwszy od dłuższego czasu niebo nad Moskwą było nieskazitelnie błękitne. Słońce muskało ciepłymi promieniami jej twarz, sprawiając, że na moment zapomniała o wszystkich troskach i dolegliwościach. Zobaczyła siebie leżącą na białym piasku, usłyszała szum morza i poczuła zapach pomarańczy.

„Pewnie tak wygląda raj — przemknęło jej przez myśl. — Żadnych obowiązków, telefonów, telewizorów, tylko woda, plaża i zimny sok pomarańczowy” — brnęła dalej w marzenia, nie dostrzegając przechodzących obok ludzi.

— Ma pani ochotę na pomarańczę? — Usłyszała głos, choć na piaszczystej plaży oprócz niej nikogo nie było. — Koleżanko, czy wszystko w porządku? — Ten sam głos brzmiał ostro i wyraźnie.

Otworzyła oczy. Przed nią stał wysoki mężczyzna… Szukała odpowiedniego określenia. „Przypominający filmowego Shreka”. — Zaśmiała się w duchu.

Rzeczywiście, kolega z wydziału archeologii wyglądał dziwacznie. Miał prawie dwa metry wzrostu, szerokie bary i wydatny brzuch, a przy tym ubierał się dość ekstrawagancko. Przeważnie nosił czerwone lakierki, staromodne spodnie na szelkach, białą koszulę i żółtą muchę.

Mężczyzna patrzył na Julię z rozbawieniem, trzymając w wyciągniętej dłoni pomarańczę.

— Koleżanka się poczęstuje. — Podsunął jej owoc niemal pod same usta.

Paweł Stanisławowicz miał dopiero pięćdziesiąt lat, ale już zdobył wszystkie tytuły naukowe i cieszył się ogromnym szacunkiem całej kadry uniwersyteckiej. Szczęśliwie ożeniony z byłą modelką, obiektem westchnień niejednego mężczyzny, zdradzał ją z kochanką, której na imię archeologia. Nie jeździł jak niektórzy jego koledzy do Egiptu czy Syrii, ale całą swoją energię poświęcał na badanie przeszłości Moskwy. To jemu współczesna nauka zawdzięczała odnalezienie najstarszych zabudowań obronnych na wzgórzu Borowickim. Jednak najbardziej wszystkim zapadły w pamięć wykopaliska potwierdzające istnienie tajnych przejść między kremlowskim pałacem a jedną z pobliskich rezydencji Iwana IV Groźnego nazywaną Opricznym Dworem.

Zabudowania wzniesiono w drugiej połowie XVI wieku. Wielokrotnie niszczone, czy to w trakcie tatarskich najazdów, czy przez pożary, zawsze były odbudowywane. Legenda głosi, że po jednym z pożarów Iwan Groźny kazał zburzyć zniszczone ogniem kupieckie kamienice i na ich miejscu wzniósł kamienny mur z czterema basztami, a na dziedzińcu postawił dwa pałace połączone zadaszonym krużgankiem. Po śmierci Groźnego rezydencja wielokrotnie zmieniała właścicieli. Jedni coś burzyli, inni dobudowywali, aż w XVIII wieku Opriczny Dwór przestał istnieć. Jednak opowieści o carze Iwanie i opricznikach przetrwały i jeszcze dziś rozpalają wyobraźnię poszukiwaczy skarbów. Opriczny Dwór był siedzibą carskich żołdaków, którzy na rozkaz władcy mordowali bojarów i kupców. Twierdzono także, że w lochach zabudowań Iwan IV ukrywał najcenniejsze skarby, w tym księgi poświęcone czarnej magii. W XX wieku już nikt nie potrafił wskazać, gdzie naprawdę stały kazamaty, a w pamięci moskwian pozostały jedynie legendy o bestialstwie carskich sług. Na ślad fundamentów Opricznego Dworu natrafili budowniczowie metra, gdy w 1938 roku przebijali tunele w okolicach dzisiejszych ulic: Mochowaja, Wozdwiżenka i Bolszaja Nikitskaja.

Paweł Stanisławowicz już jako nastolatek chłonął wszystkie opowieści o Iwanie Groźnym, więc nie zaskoczył rodziców, gdy postanowił studiować archeologię. Nikt też się nie zdziwił, że po studiach pozostał na uniwersytecie i z powodzeniem prowadził samodzielne badania naukowe.

— Może koleżanka jednak zje pomarańczę. — Głos Pawła Stanisławowicza sprowadził Julię na ziemię.

Dziewczyna zatrzepotała rzęsami, sięgnęła po owoc i ruszyła przed siebie.

— Dziękuję za smaczny podarunek — krzyknęła, zbiegając po schodach.

Naukowiec pokręcił głową tak, jak to robią rodzice nierozumiejący zachowania niesfornych dzieciaków, i wyjął z kieszeni kolejną pomarańczę. Julia już tego nie zauważyła, zajęta szukaniem kluczyków od samochodu.

Miała zaledwie pół godziny, żeby zdążyć na spotkanie z Aleksandrem. Jeśli się pośpieszy, uniknie korków. Między piętnastą a dwudziestą przejazd Prospektem Leningradzkim nie należał do przyjemności. Długi sznur aut blokujących całą szerokość wielopasmowej jezdni sprawiał, że przebycie kilku kilometrów trwało ponad godzinę. W takim kotle łatwo było o stłuczkę, ponieważ co bardziej nerwowi kierowcy trąbili, omijali sąsiadów i wciskali się w każdą wolną przestrzeń. Dalej, na Twerskiej, było jeszcze gorzej, trochę tak jak w anegdocie o kierowcach, którzy zostawiają samochody w korku, idą do pobliskiej restauracji i jedzą obiad, od czasu do czasu przestawiając auta o kilka metrów.

Julia z duszą na ramieniu wyjechała z uniwersyteckiego parkingu na Prospekt Leningradzki. Okazało się, że nie jest aż tak źle. Wolno, bo wolno, ale wciąż była w ruchu. Przypomniała się jej opowieść o koleżance, która utknęła w takim korku, że znużona czekaniem przespała prawie trzy godziny na tylnym siedzeniu. Podobno od tamtej pory woziła w bagażniku poduszkę i koc.

— No jedź, baranie — denerwowała się Julia, poganiając klaksonem wlokących się przed nią kierowców. — Kto wam dał prawo jazdy? — mruczała.

Odetchnęła z ulgą dopiero, gdy bezpiecznie dotarła na miejsce. Minutę przed szesnastą stanęła w drzwiach restauracji i poszukała wzrokiem Saszy. Aleksandr siedział w kącie sali przy stoliku odgrodzonym od pozostałych drewnianą kratą przyozdobioną kwiatami. Niestety sztucznymi. Julia była jak zawsze zniesmaczona. Mdliło ją na widok plastikowych płatków i łodyżek. Sasza wiedział o jej awersji, dlatego przyniósł bukiecik prawdziwych konwalii. Białe dzwoneczki pachniały tak silnie, że ich woń zdominowała nawet aromaty dochodzące z kuchni. Aleksandr zawsze pamiętał o kwiatach i przynosił na spotkania z Julią purpurowe róże, żółte nawłocie, a czasami krokusy, bzy albo rumianki.

— Nawet gdybyś się schował pod stołem, znalazłabym cię po zapachu konwalii. — Julia pocałowała Saszę w policzek.

To delikatne muśnięcie wystarczyło. Nie musieli przy każdej okazji powtarzać „kocham cię”. Już dawno doszli do wniosku, że we współczesnym świecie takie wyznania straciły wartość. Zbyt często wycierano sobie gębę słowem miłość, aby mogło ono jeszcze chronić emocje, które miało określać. Dzieciaki przestały pisać na murach love i nie wydrapywały na nadgarstku inicjałów tej jedynej lub tego jedynego. Jeszcze dwadzieścia – trzydzieści lat temu nie było niczym dziwnym, że pierwsza szkolna miłość miała swoje zwieńczenie na ślubnym kobiercu. W XXI wieku takie przypadki można było policzyć na palcach jednej ręki. Słowo kocham sprowadzono do werbalnego wyrażenia emocji towarzyszących seksualnemu uniesieniu, a miłość zamknięto na kartach książek i klatkach filmowych ujęć.

— Co państwu podać? — Młody chłopak w czarnych spodniach i białej koszuli wtargnął w ich intymny świat.

Zamówili grecką sałatkę, cielęce polędwiczki w sosie kurkowym i dzbanek niegazowanej wody z miętą i cytryną.

— Proszę, to dla ciebie. — Sasza położył na stole tekturową teczkę związaną zieloną tasiemką.

Julia spojrzała z zaciekawieniem, ale nie sięgnęła po upominek, czekając na wyjaśnienia.

— Sama zobacz — zachęcił ją.

Rozwiązała tasiemkę i wyjęła z teczki kartkę zapełnioną drukowanymi literami. Kształt czcionki, nierówne rozłożenie tuszu i liczne skreślenia świadczyły o tym, że tekst napisano na maszynie. Julia powędrowała wzrokiem ku prawemu górnemu rogowi.

— „Moskwa tysiąc dziewięćset czterdziesty ósmy rok” — odczytała na głos. Poniżej widniał tytuł Robocze zapiski Ignatija Stielleckiego. — Znowu zamierzasz kręcić reportaż o bibliotece Iwana Groźnego? — zapytała z ironią. — Przecież to się staje nudne — dodała.

— Czytaj. — Aleksandr puścił jej uwagę mimo uszu.

„Ja, Jakub Schultz, mając świadomość, że wkrótce umrę, kreślę te słowa” — brzmiało pierwsze zdanie. Dalej było jeszcze bardziej tajemniczo:

Będąc jeńcem Sowietów, przepracowałem prawie trzy lata na budowaniu tuneli podziemnej kolei. Wyniszczają mnie zimno, głód i nieludzkie traktowanie. Nie mam o to pretensji, bo zdaję sobie sprawę, ile zła wyrządził światu mój naród. Niemcy nigdy nie zmyją z siebie grzechu i hańby.

Od tygodnia trawi mnie gorączka. Pojednałem się z Bogiem. Nawet jeśli mnie nie rozstrzelają, to i tak koniec jest bliski.

— Kim jest Jakub Schultz? — Julia przerwała czytanie i spojrzała na Aleksandra.

— Nie kim jest, a kim był — poprawił ją Sasza. — Prawdopodobnie zmarł na zapalenie płuc, tak wynika z jego ostatnich zapisków.

Dalej wyjaśnił, że autor dziennika był lekarzem, który w stopniu porucznika służył w oddziałach Abwehry, czyli niemieckiego wywiadu. W styczniu 1945 roku został złapany w okolicach Warszawy i trafił do obozu jenieckiego, a po kapitulacji III Rzeszy przywieziono go wraz z innymi niemieckimi jeńcami do Moskwy, gdzie pracował przy budowie metra.

— Jednak nas mniej interesuje historia Jakuba Schultza, a bardziej teczka, którą znalazł w jednym z tuneli podziemnej kolejki — dodał Sasza. Wyciągnął kolejną kartkę i podał Julii.

Rosyjski uczony jest przekonany, że na jednym ze swoich portretów car Iwan IV Groźny zapisał fragment z księgi króla Salomona. Chodzi o kilka zdań, które mają moc wyzwolenia ludzi z objęć demonów. Samą księgę moskiewski car ukrył w sobie tylko znanym miejscu.

Julia skończyła czytać i czekała na wyjaśnienia.

— Nie rozumiesz? — Aleksandr ujął jej dłoń, pocałował i z uśmiechem czekał, aż dziewczyna znajdzie odpowiedź.

— Chcesz powiedzieć, że będziemy szukać jakichś portretów Groźnego, bo jest na nich zapisana formuła, która może mi pomóc? — wyszeptała Julia i z niedowierzaniem pokręciła głową. — Naprawdę wierzysz w takie bajki?

— Bajki bajkami, a spróbować warto — odparł Aleksandr. — Jeśli Stielleckij miał rację, a Schultz rzeczywiście, jak napisał w tym dzienniku, znalazł notatki naszego profesora, to można upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu — mówił z przejęciem. — Wyobraź sobie, że znajdziemy ten portret i rzeczywiście będą na nim jakieś zapiski. — Przerwał, żeby się napić wody. — Po pierwsze, dokonamy istotnego odkrycia, które uwiarygodni istnienie biblioteki Iwana Groźnego, a po drugie, może w salomonowej księdze była zapisana skuteczniejsza modlitwa niż te, które nad tobą odmawiano.

Gdy skończył, wpatrzył się w dziewczynę, czekając na jej reakcję.

— W to drugie nie wierzę — odparła po krótkim namyśle. — Z zaklęciami, egzorcyzmami i wszelkimi tego typu sprawami lepiej nie igrać — dodała, wymownie patrząc na mężczyznę. — Natomiast jeśli chodzi o historyczne odkrycia, to zgoda.

— Czyli czeka nas ciężka praca i superzabawa — ogłosił Sasza, uradowany jak dziecko, które właśnie dostało od rodziców zgodę na pierwszą samodzielną wyprawę do lasu.

Rozdział 3

Płacz dziecka

Z podkurczonymi nogami, owinięta kocem Julia siedziała na kanapie, wodząc opuszkami palców po kubku z ciepłym mlekiem. Po tym, co naopowiadał jej Aleksandr, nie mogła zasnąć. Dręczyły ją pytania. A co, jeśli się uda? Jeśli rzeczywiście odnajdą tekst skreślony ręką Iwana Groźnego i uwolnią jej ciało od drgawek, ognia palącego żyły i paraliżu? Tak bardzo chciała być taka jak inni. Chciała iść do kina bez obaw, że nie wróci do domu o własnych siłach. Chciała żyć bez omdleń, łez i bólu, jaki zadawały jej czyjeś niewidzialne pięści, ilekroć całowała ukochanego mężczyznę. Chciała być wolna!

— Jednak nie za wszelką cenę — wyszeptała.

Przełknęła łyk ciepłego mleka, czując w ustach przyjemną słodycz miodu. Wiedziała, że od pozornego uwolnienia jest tylko krok do przepaści i wiecznego potępienia. Mnich odprawiający nad nią egzorcyzmy ostrzegał, aby nie próbowała niczego na własną rękę. „Zło ulega tylko rozkazom Boga” — przekonywał, dodając, że praktykowanie egzorcyzmów jeszcze szerzej otwiera demonom drzwi do naszych serc. Julia zapamiętała te słowa, dlatego jak ognia unikała wszelkich kontaktów z wróżkami, jasnowidzami czy innymi szarlatanami. Odrzucając pomoc egzorcysty, zdała się na Boże miłosierdzie.

A co jeśli…? — powracało pytanie.

— NIE! — krzyknęła rozpaczliwie, kuląc się na kanapie przestraszona mocą własnego głosu.

NIE oznaczało brak zgody na eksperymentowanie z tajemniczymi modlitwami, ale nie wykluczało prowadzenia badań. Wszak była naukowcem, dla którego zdania skreślone wieki temu miały ogromną wartość. Nie mogła odrzucić takiej okazji.