Rzeka pełna krokodyli - Ewa Przybylska - ebook + książka

Rzeka pełna krokodyli ebook

Ewa Przybylska

0,0
15,20 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Trzej bossowie: Józio Kaczmarek, Stasio Zachciał i Szef zwany Optykiem „strzegą” ciszy i porządku w poznańskiej metropolii. Gdy w Poznaniu pada wygrana na loterii – sto milionów, Szef już ma gotowy plan: zbuduje tu polskie Monte Carlo! Przecież w przejmowaniu pieniędzy nikt nie dorówna jego Bibi.

Tymczasem Lola, Sejfa i Kira mają powód, by planować morderstwo w afekcie. Andrzej-Endriu, szczęśliwy posiadacz miliona oraz legalny mąż Loli i szanowany naukowiec, spotyka się z Bibi w motelu...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 186

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © for Akapit Press, Łódź 2015

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Korekta: Magdalena Granosik

ISBN 978-83-62199-55-6

Na okładce wykorzystano zdjęcia iStock by Getty Images / fot. Tryman, Kentaroo.

Akapit Press Sp. z o.o. ul. Łukowa 18 B, 93-410 Łódź tel./fax 42 680 93 [email protected]

Skład wersji elektronicznej:

Uwertura

Wielkie metropolie mają to do siebie, że zaplątują się w swoich ulicach. Żaden ojciec miasta, przemieszczając się od biurka do biurka, nie jest w stanie, rzucając okiem na mapę, określić, gdzie się w tej chwili znajduje. Żaden tak zwany notabl również nie wie, w którym miejscu, na której ulicy ma wstąpić na podium i pozdrowić lud.

Drogowcy, przecinając uroczyście wstęgę na nowej autostradzie, rozpędzając pokazowo swoje auta, lądują po trzech minutach w polu, w bujnych ugorach, a czasem w rzece, która sobie wypłynęła z mapy. Nikt bowiem w metropolii nie jest w stanie przewidzieć, gdzie się miasto zaczyna, a gdzie kończy. Granice są płynne, te między ludźmi też.

Tak więc metropoliami musieli się zająć zdrowo i dalekowzrocznie myślący ludzie, ekspansywni, nieprzyznający się głośno do swojej mądrości.

W Ameryce zajęli się tym Sycylijczycy. Zbyt głośno, jak to Włosi.

W Poznaniu wzięli to na siebie, z całym poczuciem odpowiedzialności trzej panowie: Józio Kaczmarek, Stasio Zachciał i, nieco w cieniu, Szef, zwany Optykiem.

Józio Kaczmarek urodził się w najgorętszym sercu Poznania, na Chwaliszewie. W bardzo patriotycznej dzielnicy. Nikt obcy nie ośmielał się wkroczyć nocą na chwaliszewskie ulice bez zgody mieszkańców. Chwaliszewo było dzielnicą królów polskich. Autentycznych. Bez kauzy. Leżeli sobie opodal w katedrze, w złotej kaplicy, której blask spływał na wszystkich rdzennych chwaliszewian, a zwłaszcza na Familię Józia Kaczmarka.

Stasio Zachciał urodził się w drugim sercu Poznania – na Jeżycach. Jeżyce nie miały królów, lecz były równie patriotyczne. I tam żaden obcy bez należytej obstawy nie pojawił się na ulicy nocą, nawet dobrze oświetlonej. Jeżyce poza tym górowały nad metropolią swymi przepastnymi podwórkami. Niezbadanymi zakamarkami, bramami, którymi tuż przed nosem niebieskich mundurków można było wpaść i przepaść, aby za chwilę odnaleźć się w innej dzielnicy.

Między Familiami Józia i Stasia trwał spór o prestiż. Cichy. Tylko bowiem bardzo głupi walczy o rzeczy oczywiste, takie nie do udowodnienia.

Józio i Stasio mieli ksywę „boss”. Oprócz patriotycznego pochodzenia mieli także rozbudowane mózgi. Władza bez oparcia jest fikcją. Oparcie dają pieniądze. A pieniądze – doskonale zaprogramowaną cudzą pracę i płynący z tej pracy zysk. Najwięcej zaś zysku daje pośrednictwo. Ty pracujesz, ja cię ochraniam, świat jest zły.

Bossowie podzielili się ochroną. Jeden wziął pod swoje skrzydła rynki z kwiatkami i zieleniną, drugi te ze szmatkami. A że straganiarze w głupocie swej poustawiali swoje kramy jeden obok drugiego, jak popadło, sukienki przy kapuście, w każdej chwili mogła wybuchnąć wojna. Połączone królestwa pozostają sobie niechętne, widać to gołym okiem w starożytnej Europie.

Tak więc bossowie, pojmując, że wojna jest droższa aniżeli podpisany papierek, zawarli pakt o nieagresji.

Był jeszcze trzeci myśliciel w tej monstrualnej metropolii. Szef, zwany Optykiem. Oprócz tej ksywy miał na furtce wizytówkę reżysera, absolutnie prawdopodobną, jako że ten zawód uprawia się nagminnie, począwszy od Rządu, poprzez Banki, aż do świeżo narodzonych Przedsiębiorstw.

Optyk nie mógł się chlubić patriotycznym rodowodem. Urodził się na miedzy. Znaleziony tamże, wyrastał cichutko na mędrca w piekiełku z ksywą „państwowy sierociniec”. Piekiełko ukształtowało mistrza. Milczeć. Milczeć. I jeszcze raz milczeć. A po kryjomu wyrastać. Być kimś innym, aniżeli się jest. Nie wojować z ludem, lud jest nieobliczalny, zamiast nakazów dać mu rozrywkę.

Szef Optyk stworzył więc minisalony gier. W każdym podziemnym przejściu metropolii, a także w pasażach pryncypalnych ulic przechodzień mógł dostrzec przez znakomicie umyte szyby, jak się lud bawi. Patrząc, zaczynał rozumieć, że nie warto myśleć o dziwnych podatkach wymyślanych przez jeszcze dziwniejszych ludzi, wprawdzie osobiście wybranych, lecz również osobiście nieznanych. Nie warto przejmować się tym, co na papierze przyznane, ani tym, co niedotrzymane. Życie bowiem składa się z nieprzewidywalnych przekrętów. Głupotą byłoby mieć za złe jednorękiemu bandycie, że całą wygraną zgarnął dla siebie.

Szef, w piekiełku zwanym też „boży sierociniec”, dawno to zrozumiał. Już wtedy, gdy jeszcze nie potrafił chodzić. Zrozumienie bowiem, na czym polega prawdziwa mądrość, nie bierze się z teorii. Chociaż teoria jest bardzo potrzebna. Wręcz bezwzględnie potrzebna, żeby ją wcisnąć innym i dać do wierzenia.

Szef dał więc do wierzenia Zachciałom i Kaczmarkom, iż jest skłonny do podpisania paktu o nieagresji i szanowania cudzych interesów, w co uwierzyli. Jakiż to bowiem zziębnięty straganiarz zechce tracić swoje złotówki i maleńki, z trudem zdobyty odpoczynek – na grę w ruletkę, o której nawet niemowlę wie, że zawsze wygrywa ten, co powinien.

Tak więc trwała wielka zgoda w wielkiej metropolii Poznań, a strzeżącym ciszy i porządku trzem Familiom czas upływał bez niszczących stresów.

Do czasu, moi państwo, do czasu. Takie są prawa tego świata.

Opera Posnaniensis

Najważniejsza jest lokalizacja, tak więc willa Szefa, zwanego Optykiem, pozwoliła się usytuować w najbardziej właściwym miejscu. Najbardziej właściwe miejsce powinno spełniać bezwzględnie dwa warunki: mieć porządne sąsiedztwo porządnych ludzi, a także dawać gwarancję szybkiego odwrotu, gdyby do takiej konieczności doszło. Na razie Szef nie przewidywał takiego przypadku.

Ulica Żarnowiecka spełniała wszystkie warunki. Zabudowana była jednostronnie. Naprzeciwko, po wysokim nasypie, biegł tor kolejowy, sąsiednie wille pochowały się dyskretnie w zieleni, a co miały w środku, nie powinno nikogo taktownego obchodzić. Rażącym wyjątkiem w sielskim obrazku był sąsiad dentysta-protetyk, nazywany Skrobakiem. Jego willa w hiszpańskim stylu budziła w Szefie politowanie. Tylko głupi daje wyraz, ile ma.

W tej chwili Szef stał w oknie. Spoglądał przed siebie. Jego oczy, małe i szare jak kulki ołowiu, znieruchomiały pod wysokim czołem, gdy tak patrzył na grubego Skrobaka, wbitego w krwawy dres, zbiegającego po hiszpańskich schodach.

Szef sprawdził godzinę. Była dwunasta. Czyli dentysta opóźnił swój jogging o dwie godziny. Dlaczego?

Pytanie było automatyczne. W czasach młodości bowiem szybkie znalezienie odpowiedzi ratowało wielokrotnie życie. Szef nie przeceniał swego. No ale było jego własnością, co się liczy.

Górka, dwumetrowy osiłek o twarzy dziecka, sterczał za wysokim świerkiem. Wpatrywał się pilnie w ścieżkę prowadzącą do furtki. Szef jednakże wiedział, że oczekiwana na dwunastą piętnaście Familia przemknie się niepostrzeżenie do willi.

Willa Szefa była skromna, funkcjonalna, żadnej obcości, żadnych hiszpańskich schodów. Szef był Polakiem nie tyle z wyboru, jako że nie dano mu go, lecz z przekonania. Był to bowiem kraj ogromnych możliwości. Bez tytułów, immunitetów i wszelkich kauz można było daleko zajść. Dalej niż w przereklamowanej Ameryce, w której na jedno niemowlę przypadało czterech adwokatów. Szczekliwych adwokatów, gotowych bronić zażarcie praw niemowlęcia do absolutnie własnego łóżeczka. Ciekawe, gdyby Szefa znaleziono przed laty na amerykańskiej miedzy, może byłby już prezydentem.

Furtka uchyliła się. Familia wśliznęła się przez nią gęsiego, co było zakazane, jest to bowiem szyk dający do myślenia.

W tej samej chwili Szef przypomniał sobie o wizytówce na furtce. Reżyser. Do reżysera walą tłumy. Filmów kręciło się coraz mniej i coraz więcej bezrobotnych aktorów szukało furtek z taką właśnie wizytówką.

Szef nie ruszył się spod okna. Czekał, aż jego przypuszczalni aktorzy wejdą do pokoju i rozsiądą się zgodnie z hierarchią. Wtem dostrzegł nad pękatymi hiszpańskimi krzewami przemykający zielony kapelusik z żółtym piórkiem. Nie pierwszy raz przemykał. Przy furtce Skrobaka coś się zaniebieściło, ale nie weszło. Czekało. Co podpowiedziało Szefowi, że mundurek jest nie tylko rozważnym sierżantem. On już coś wie. Pytanie – co?

Za ścianą ucichło.

– Weszli, Szefie – poinformował Górka swym dziecięcym głosem.

Szef jeszcze odczekał. Miał duszę artysty. Wiedział, ile znaczy dobre entrée, zwłaszcza gdy mierzy się ledwo sto sześćdziesiąt centymetrów i nawet najdoskonalej skrojone ubranie nie ukryje chudości.

Za ścianą zaczął się dialog o niczym.

Czyli pora.

Szef wszedł.

Nie wstali. Tego Szef nie mógł ich nauczyć.

Przyjrzał się im.

Oto na fotelach siedziała Familia, której przetrwanie zależało od spójności. Tymczasem była to gawiedź niepojmująca wielkich idei. Corleone też musiał poprzestać na takich, jakich miał. Nawet własnych synów nie udało mu się ułożyć stosownie do swych wybitnych planów. Wielki artysta zawsze jest skazany na brak równorzędnych partnerów. Szef miał tego świadomość, lecz nie ubolewał. Spoglądał na nich znad nabijanej fajki, wciąż milcząc, milczenie bowiem ma swoją treść.

Pojęli ją. Zaczęli się kręcić niespokojnie na fotelach i przeglądać błyskawicznie, co zostało im nakazane, a co nie wyszło.

Najbliżej siedział Konsul, młody człowiek w stroju dyplomaty albo karawaniarza, jak kto woli. Swoją białą twarz, z jeszcze bledszymi oczyma, wycelował w ścianę i na niej pozostał. Szef zrozumiał, że kontakt wzrokowy zdradziłby, że Konsul znowu użył siły zamiast perswazji.

Obok Konsula wiercił się Oczko Szefa, drobny dwudziestolatek z wyleniałymi włoskami, z oczyma w ciągłym ruchu. Tuż koło Oczka pobrzękiwał swoimi świecidełkami ze srebra i miedzi lekkomyślny młodzieniec zwany Brelokiem. Bibi, dziewczyna od szczególnych poruczeń, kołysała się lekko na bujaku. Za ścianą tłukł się Górka, zamykając okna i drzwi na wielorakie zasuwki.

Czekali.

– Szefie! – odezwał się nerwowo Brelok. – Szef pozwoli na pięć minut TV. Leci mecz, właśnie pada ostatnia bramka. Szef rozumie, co to dla mnie?

Szef rozumiał, ekran telewizora rozbłysnął. Rzeczywiście padała ostatnia bramka, lecz w nieodpowiednią stronę. Brelok załamał się.

– Kolejorz! Jezusie Maryjo, taką bramkę puścić?! Za co im płacą, Szefie, w dodatku zielonymi.

– Zielone bierze kadra – sprostował Oczko Szefa.

Szef słuchał wyrozumiale. Od dawna wiedział, że nawet najbardziej żelazna ręka musi co pewien czas popuścić, w przeciwnym razie lud przyzwyczai się do ucisku.

Głos sprawozdawcy sportowego nagle umilkł. Na ekranie pojawiła się naga panienka i powiadomiła radośnie, że oto odzyskała pełnię życia. Piana trzymała się moralnie jej bioder, zakrywając, co najważniejsze. Oczku się to nie spodobało. Podszedł i sprawdził, czy z bliska zobaczy interesujący go szczegół. Nie zobaczył.

Nagle radosna panienka, wyjęta z wanny, zniknęła. W ekran wpadła rozentuzjazmowana twarz spikera. Zachwyconym głosem powiadomił telewidzów, że oto stał się cud. To nieprawda, że w Polsce jest kryzys, że ludzie nie mają szczęścia. Otóż mają je! Mają! Andrzej Kowalski z Poznania wygrał właśnie na loterii nowojorskiej sto milionów dolarów.

– Słyszy mnie pan, panie Andrzeju? – dopytywał radośnie. – A może już pan wie? Jasne, że tak! To przecież wygrana sprzed miesiąca, ale utajniona, gdzieś tajemnie przekazana, szanujemy to, panie Andrzeju, szanujemy! – umilkł, zaplątał się, uratował następnym wybuchem entuzjazmu: – Cieszymy się razem z panem! Sto milionów dolarów – nieoczekiwane, przecudowne szczęście!

Sto milionów zelektryzowało Familię. Głowy okręciły się ku ekranowi i tak zastygły. Pojawiła się następna panienka, z następnym życiowym odkryciem, które zdążyła wyszczebiotać do połowy, a oni wciąż milczeli jak porażeni.

Nagle podniecony głos Bibi przebił szczebiot panienki:

– Co on powiedział?! Andrzej Kowalski?! Z Poznania?! To ten mój Kowalski wygrał. Mój Endriu!

Zeskoczyła z bujaka. Pochyliła się nad Szefem, pokazując Brelokowi skąpe koronkowe majteczki, i coś zaszeptała.

– Fakty! – powiedział sucho Szef.

– Jakie fakty?! – zakrzyknęła Bibi. – Szef słyszał?! Cała Polska słyszała.

– Bibi – rzekł Szef chłodnym opanowanym głosem, kulturalnie akcentując każde słowo. – Nie trać głowy, Bibi. To byznes.

– Nie tracę – zapewniła żarliwie Bibi. – Kiedy spał, zajrzałam do portfela. Muszę wiedzieć, kogo wprowadzam do raju. Nie miał zielonych, ale, Szefie, ja ich też w kosmetyczce nie noszę. Miał paszport. Był w Wiedniu, Szwajcarii, w Ameryce. Po co człowiek tyle jeździ?! Żeby zarobić, wygrać i złożyć na hasło.

– I tobie zdradzi hasło – rzekł ironicznie Konsul.

– Jestem kobietą – odrzekła Bibi wyniośle. – Może ty byś, Konsul, nie wyznał hasła w miłosnej ekstazie, ale ten mój Endriu jest uczuciowy.

Szef postukał fajką w blat stołu. Oczy miał nadal jak dwa kamienie, ale już przebłyskiwała jakaś myśl.

– Monte Carlo – powiedział cicho i zamilkł. – Monte Carlo – powtórzył jeszcze ciszej i znowu zamilkł. – Popracuj nad nim, Bibi. Pora rozwinąć branżę.

– Najwyższa, Szefie – odezwał się Brelok. – Dwa salony padły, trzeba branży dodać czadu. Potrzebna jest prawdziwa ruletka. Mechaniczne zabawki już nie rozpalają.

Szef zawadził o Breloka okiem.

– Kowalski jest mój! – oznajmił ostro Konsul.

Szef nawet na niego nie spojrzał. Podszedł do okna. Zapatrzył się w hiszpańską willę. Stała tam pozłacana, goła w swej wspaniałości, wybudowana błyskawicznie i nie wiadomo za co.

Żółte piórko znowu przepłynęło nad bombiastymi krzewami. Szef czuł każdym nerwem, że tam jest coś wielkiego majstrowane. Nie za wygrane na loterii pieniądze. Nie za protezy zębowe i ból. Co może organizować taki Wyrwiząb? Jaki przekręt? Szef nie znał odpowiedzi, ale czuł, że powinien. Stał tak, rozdwojony między dwa znaki zapytania. Między dwie tajemnice, z których ta pierwsza dolarowa nie powinna wyjść poza ten pokój. Sto milionów przepłynęło ocean i osiadło na tajemnym haśle w Szwajcarii.

– Ten Kowalski jest mój! – powtórzył Konsul ostrzej.

– Po martwym Kowalskim nie ty będziesz dziedziczył – odrzekł Szef. – Przemyśl to sobie, Konsul, jeżeli potrafisz.

Odwrócił się od okna, popatrzył na swoją Familię.

– Zbudujemy Monte Carlo – powiedział cicho. – Polskie Monte Carlo. Są tacy, którzy nam ten pomysł dawno ukradli i pobudowali się w Europie i za wielką wodą. Taki jest ten agresywny zachodni kapitalizm. My zbudujemy to bez krwi. Zdystansujemy cały świat. Polska lubi się bawić, nawet gdy nie ma za co. Zbudujemy imperium. W lesie. Niedaleko stąd. Ściany już stoją – w równym głosie Szefa zabrzmiały nutki marzenia, a może obsesji. – Zbudujemy ruletkowe imperium. Ludowi się to należy. Lud potrzebuje chleba i tego dostarczy mu rząd. Rozrywki i szczęścia dostarczymy my, spójna, zwarta Familia. Niech no tylko ten Kowalski zdradzi hasło w uszka naszej Bibi.

– Szefie – odezwał się terkotliwie Oczko Szefa – a jak nasza Bibi pryśnie z tym Kowalskim i milionami?

– Bibi jest uczciwa – odrzekł łagodnie Szef. – Uczciwy człowiek wie, co mu się lepiej opłaca.

– A jak się Zachciały i Kaczmarki dowiedzą? – niepokoił się nadal Oczko Szefa.

– Zawarliśmy pakt o nieagresji – odrzekł Szef – i to na razie wystarczy.

– Szef wie, z kim ma do czynienia? – ośmielił się Konsul.

– Ja wiem. Ty zaś zapomniałeś w tej chwili, kogo masz przed sobą – odrzekł Szef.

Ta sama czerwcowa środa, godzina 13.00

Lola Kowalska, piękna, przeszło trzydziestoletnia kobieta, przeglądała się w witrynie sklepowej. Wielki cyklamenowy kapelusz, nowy nabytek, spoczywał na czarnych włosach z nieopisaną elegancją. Podziwiając swoje odbicie, Lola zastanawiała się równocześnie, jak załatać dziurę w budżecie domowym. Wydatek był szalony, lecz bezwzględnie konieczny, Lola nie miała wątpliwości.

Wtem witryna odbiła postać zbliżającego się mężczyzny. Był wysoki, przystojny i chyba nie należał do najfatalniejszych wyborów w jej życiu. Lola uśmiechnęła się więc szeroko do nadchodzącego. Obróciła się i zastygła. Uśmiech zniknął.

Młoda dziewczyna w jaskrawej czerwieni, z platynową czupryną, właśnie podbiegała do przystojniaczka. Sposób, w jaki go przywitała, nie zostawiał żadnych wątpliwości, co do rodzaju związku.

Lola, znowu z twarzą w witrynie, prześledziła spokojnie, a nawet z zainteresowaniem, tak pięknie zaczętą schadzkę. Andrzej Kowalski, ten jej wybrany przed laty mężczyzna, jak się okazało, zupełnie omyłkowo – odkleił nareszcie od siebie purpurowe szaleństwo. Wydawał się spłoszony.

Widać nie zmądrzał.

Nikt mu nie wytłumaczył, że grzesznik musi zachowywać się niewinnie.

W dawnych czasach, gdy całował legalnie swoją legalną dziewczynę Lolę, też rozglądał się nerwowo, czy ktoś nie zerka na nich z sąsiedniej ławki. Lola westchnęła z niesmakiem do wspomnień, a także do obrazka, na który patrzyła. Purpurowe szaleństwo właśnie uprowadzało Andrzeja w stronę alei Marcinkowskiego. Niebawem zniknęli za hotelem BAZAR, czule prowadząc jedno drugie. No niezupełnie. Uprowadzany wciąż się rozglądał. Gówniarz.

Lola złapała rondo kapelusza i wcisnęła głęboko na czoło. Ruszyła swoim długim krokiem lekkoatletki. Akurat przy krawężniku zatrzymała się taksówka. Pasażer gramolił się powoli, wobec czego otworzyła drugie drzwi i wsiadła. Dwa trzaśnięcia nałożyły się na siebie. Kierowca zorientował się dopiero po chwili, że nie jest sam. Obruszyła go ta bezceremonialność.

– Jestem zajęty! – upomniał gniewnie.

– Zgadza się – potwierdziła Lola. Pochyliła się energicznie, rondo wielkiego cyklamenu stuknęło kierowcę w kark.

Odwrócił się poirytowany. Wtedy dostał uzupełnienie w nos. Popatrzył w lusterko zły, ale także zaintrygowany. Spod wielkiego ronda połyskiwały ku niemu wielkie, bardzo piękne oczy.

– Zasłania pani widok – rzekł łagodniej. – Walnie mnie ktoś w rufę i nie zauważę kto.

– Co daje wiedza po fakcie – na to Lola.

– O przepraszam – zaoponował.

Nie skończył.

Ktoś wjechał w rufę.

– No to pan już wie, co daje wiedza po fakcie – rzekła Lola i wysiadła.

Ale na siedzeniu zostawiła banknot.

Ta sama czerwcowa środa, po piętnastu minutach

Lola wbiegła do bramy domu przy ulicy Prusa 101. Biorąc od razu po dwa stopnie, szybko dotarła na pierwsze piętro. W judaszowej dziurce naprzeciwko zamigotało czyjeś oko. Lola obróciła się i najgrzeczniej jak umiała, pokłoniła się.

Kłótliwy głos zza drzwi poinformował ją, że właśnie nadszedł tydzień Loli i że niech sobie Lola nie myśli, że wielkie paniusie w kapeluszach są zwolnione od sprzątania schodów.

Lola zamiotła rondem cyklamenu podest. Gestem zapewniła, że bardzo się przejęła i że niezwłocznie wykona polecenie. Po czym wmaszerowała do korytarza.

Kuchnia przywitała ją znajomym bałaganem. Nadal w kapeluszu, w rękawiczkach, z torebką na ramieniu, Lola zabrała się do zmywania naczyń. Talerzy nie odkładała. Rzucała nimi jak dyskiem, nie sprawdzając, czy trafiają na suszarkę. Brzęk tłuczonej porcelany nie docierał do niej. Jeden z talerzy trafił w fotografię w ramkach, stojącą na kredensie. Spadła.

Lola obejrzała się. Chwilę przyglądała się twarzy Andrzeja. Matołek, wybrany zbyt pochopnie przed laty, nadal był przystojny. Wpatrywał się teraz bezczelnie w Lolę swymi dość ładnymi oczami.

– Nie będzie remisu w tym meczu – rzekła do niego i wywierciła cienkim obcasem dziurę pośrodku uśmiechniętej twarzy.

Usłyszała dźwięk telefonu.

Nie zwlekając, wciąż w kapeluszu i rękawiczkach, ruszyła do pokoju. Wyświetlony numer powiadamiał, że oto dzwoni zastarzała przyjaciółka.

Istotnie, w słuchawce zabrzmiał głos umiarkowanie żywy:

– Halllo…

– Sejfa, ile dają za morderstwo? – spytała Lola bez wstępu.

– Z premedytacją? – głos Sejfy ani drgnął.

– W afekcie.

– Do dziesięciu.

– Nie wart tego – rzekła Lola. – Poczekaj, ktoś dzwoni. – Trzasnęła swoją słuchawką, po czym ruszyła do drzwi.

Właśnie się otwierały, Kira bowiem miała własny klucz. Była to ładna rudowłosa kobieta, której ani w głowie było dbać o linię. Jej zielone oczy szybko zlustrowały Lolę. Głos skomentował wrażenie.

– Popatrz, nie wiedziałam! To teraz nosi się pianę na rękawiczkach, a cyklamena na łbie? Padam z głodu. Masz coś zjadliwego? – Co mówiąc, już przetrząsała lodówkę. – Nie mogę rzec, abyś była dobrą gospodynią – przyganiła, obgryzając kurze udko. Urwała. Przyjrzała się uważnie fotografii leżącej na podłodze. – Sam zleciał, czy mu pomogłaś?

– Blondynka, około dwadzieścia, w pospolitej purpurze – skróciła wywiad Lola.

– Wolał brunetki – wyraziła zdziwienie Kira, rozglądając się za drugim udkiem.

– Zapomniał.

– Odświeżysz mu pamięć? – zaciekawiła się Kira.

Lola zabrała się znowu z pasją do zmywania naczyń. Dało się także słyszeć piękne gwizdanie o „krokodylowej rzece, do której nie sposób wejść dwa razy”.

Kira usadowiła się wygodnie, nieszczególnie przejęta. Ułożyła nogi na taborecie i włączyła swój wysoki głos do duetu. Prześpiewały w ten sposób dwie zwrotki do samego końca.

– Pytałam, czy mu odświeżysz pamięć – wróciła Kira do sprawy.

– Później – odrzekła Lola z namysłem. – Niech sobie trochę pohula. Niech mu się uzbiera. A jak nabierze smaku, stanę w poprzek i powiem stop. Ty wiesz, Kira, jak się czuje facet, gdy ma wszystko pięknie nagrane i nagle urywa się pieśń?

– Jasne, że wiem – odrzekła Kira. – To ja jestem facetem w moim domu. Ile razy nagram lirycznie wiadomą rzecz, to Feliks ma migrenę.

– Daruj mu, to Sobieski – rzekła Lola.

– Przestrzegano mnie przed błękitną krwią z nielegalnej linii – powiedziała Kira z ubolewaniem. – Jasio III Sobieski i jego uwielbiana Marysieńka to mit monarchistyczny.

– Nie szkaluj Feliksa – upomniała ją Lola. – Bądź co bądź, macie wspólnego Gacka, nie wchodzę, czy z bocznej linii.

Lola umilkła. Odezwał się bowiem telefon. Kira ruszyła się z wygodnego miejsca, gestem zapytała, czy Lola jest. Lola była. Wobec tego Kira stanęła w drzwiach pokoju, aby mieć dobrą widoczność na kuchnię, po czym wyrzekła hallo, po którym baryton Andrzeja wypełnił się miodem po drugiej stronie linii.

– Dzięki Bogu, to ty, Kira. Bądź oliwą dla Loli.

– Nieee… – zdziwiła się Kira. – Coś przeskrobałeś?

– Skąd! – oburzył się baryton Andrzeja. – Nie przyjdę na obiad. A ona pewnie czeka nad garnkami.

Kira popatrzyła na Lolę.

– Czeka – potwierdziła. – Dać ci ją?

– Cześć, kotku – rzekła Lola ze słodyczą. – Pewnie masz naradę w instytucie?

– Skądże – zarzekł się Andrzej. – To ten prototyp. Przeglądam go właśnie z Romanem. No i wszystkie receptury. Musimy to mieć za cztery dni w idealnym stanie. Jedziemy do Wiednia na sympozjum, nie pamiętasz?

– Z prototypem jedziesz? – zainteresowała się Lola. – Co ja gadam – zreflektowała się. – Nieprzenośny. Szkoda, żeś zajęty. Pójdę sama do Bronka Buca. Wieczorem. Szkoda, że nie możesz.

Po drugiej stronie zapadła cisza.

– Do Bronka Buca? – odezwał się wreszcie sfrustrowany głos. – Jesteśmy umówieni?

– Jesteśmy – odrzekła Lola zgodliwie. – Możesz nie przyjść. Ale pamiętaj, tylko Bronek naprawia naszego gruchota za darmo.

– Przyjdę – rzekł głos Andrzeja z nutką rozpaczy.

Lola odłożyła słuchawkę.

– Nie wiedziałam, że wieczorem idziecie do Buca – odezwała się Kira, wciąż coś zagryzając.

– Też nie wiedziałam – odrzekła Lola, promieniejąc. – Kira, zrób herbatę. Dodaj araku dla smaku. Mam cudowną koncepcję.

– No to się świat zatrzęsie – na to Kira z ogromnym zadowoleniem. – Za długo nic się nie działo.

I zabrała się do zaparzania herbaty.

Popołudnie tej samej środy

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Nieco późniejsze popołudnie tej samej środy

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Jeszcze późniejsze popołudnie tej samej środy

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Późny wieczór tej samej czerwcowej środy

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Środa, ta sama. Wieczór, śródmieście

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Ta sama czerwcowa środa, o północy

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Wybiła druga po północy.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Czwartek, wczesny ranek

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Czwartek rano, około dziesiątej

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Ten sam czwartek. Rano, na Żarnowieckiej

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Czwartek. Północ

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Czwartek, noc

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Piątek, rano

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Piątek, rano

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Piątek, nieco późniejszy ranek

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Piątek, południe

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Ten sam piątek, południe, za króciutką chwilę

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Piątek, wczesne popołudnie

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Piątek, popołudnie

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Piątek, popołudnie

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Piątek, nieco późniejsze popołudnie

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Piątek, popołudnie w plenerze

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Ten sam piątek, po nieudanym porwaniu

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Sobota, przedpołudnie

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Sobota, nieco późniejsze południe

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Sobota, to samo przedpołudnie

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Ta sama sobota, wczesne popołudnie

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Sobota, popołudnie

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Ta sama sobota, popołudnie

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Sobotni wieczór

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

To samo sobotnie popołudnie, godzinę później

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

To samo sobotnie popołudnie, tylko jeszcze późniejsze

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Sobota, późny ciemny wieczór

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Sobota, noc

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Wczesny niedzielny ranek

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.