Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Była komisarz Klementyna Kopp po czterdziestu latach wraca w rodzinne strony. Na prośbę matki ma przyjrzeć się sprawie pewnego morderstwa. W drodze do Złocin znika jednak bez śladu. Mieszkańcy zgodnie twierdzą, że nigdy nie dotarła do miasteczka, ale aspirant Daniel Podgórski odkrywa, że musiało być inaczej. Dlaczego wszyscy kłamią? Co stało się z Klementyną? Kto maluje tajemnicze graffiti z czarną szubienicą i podrzuca martwe ptaki? Jaki ma to związek z okrutną egzekucją, dokonaną nad jeziorem Bachotek w październiku 1939 roku?
„Dom czwarty” to siódmy tom sagi kryminalnej o policjantach z Lipowa. Opowieści o Lipowie łączą w sobie elementy klasycznego kryminału i powieści obyczajowej z rozbudowanym wątkiem psychologicznym. Porównywane są do książek Agathy Christie i powieści szwedzkiej królowej gatunku, Camilli Läckberg. Prawa do publikacji serii sprzedane zostały do ponad dwudziestu krajów.
Katarzyna Puzyńska (ur. 1985) – z wykształcenia psycholog. Przez kilka lat pracowała jako nauczyciel akademicki na wydziale psychologii. Teraz całkowicie skupiła się na realizowaniu swojej największej pasji, czyli pisaniu. W wolnych chwilach biega, spaceruje ze swoimi psami i jeździ konno. Uwielbia Skandynawię i Hiszpanię. Pochodzi z Warszawy, ale w dzieciństwie wiele czasu spędzała w niewielkiej wsi pod Brodnicą, gdzie toczy się akcja jej powieści.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 519
W serii ukazały się:
MOTYLEK
WIĘCEJ CZERWIENI
TRZYDZIESTA PIERWSZA
Z JEDNYM WYJĄTKIEM
UTOPCE
ŁASKUN
DOM CZWARTY
Copyright © Katarzyna Puzyńska, 2016
Projekt okładki
Mariusz Banachowicz
Redaktor prowadzący
Anna Derengowska
Redakcja
Małgorzata Grudnik-Zwolińska
Korekta
Maciej Korbasiński
Mapa
Aleksandra Olszewska
ISBN 978-83-8295-521-7
Warszawa 2016
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Ta opowieść to fikcja literacka. Będę jednak zaszczycona,
jeżeli choć w drobnej mierze przyczyni się do zachowania pamięci o ofiarach egzekucji, które miały miejsce
w okolicach jeziora Bachotek w 1939 roku.
PROLOG
Birkenek. Wtorek, 10 października 1939. Godzina 19.45.
Estera
Nie potrafiła odwrócić wzroku. Uparcie patrzyła na dwa oblepione krwią ciała leżące na brudnej podłodze ciężarówki. Podskakiwały przy każdym ruchu pojazdu, jakby mężczyźni ciągle jeszcze żyli. Miała wrażenie, że zaraz zwariuje z przerażenia. To uczucie zupełnie nią zawładnęło. Chciała krzyczeć, ale nie mogła wydusić ani słowa. Pozostali więźniowie też milczeli. Nawet jej szwagier, który zawsze był przecież taki wygadany.
Nie wiedziała, gdzie ich wiozą, ale musieli zjechać z szosy na polną drogę, bo samochód podskoczył kilka razy na większych wybojach. Jej zmaltretowane po przesłuchaniach ciało zaprotestowało, kiedy straciła równowagę i zatoczyła się na plandekę. Gdyby nie była związana rękami ze szwagrem, upadłaby pewnie na podłogę. Tuż obok zabitych.
Gdzieś w oddali szczekały psy. Kiedyś tak bardzo je lubiła. Jednak po torturach w willi nienawidziła tego ujadania. Za bardzo kojarzyło się ze strażnikami przechadzającymi się na zewnątrz z wielkimi owczarkami niemieckimi u nogi. Na samą myśl ciarki przebiegły jej po skórze. Chętnie by się rozpłakała, ale oczy miała tak podpuchnięte, że ledwie się otwierały, a poparzona skóra piekłaby od pełnych soli łez.
Starała się skupić na głośnych jękach resorów ciężarówki, a nie na wspomnieniach. One tylko potęgowały wszechogarniającą panikę. Tak bardzo nie chciała umierać. Wstyd i gorycz, że nie wytrwała, paliły.
W końcu ciężarówka się zatrzymała. Po chwili plandeka z tyłu została odchylona.
– Raus!Raus! – krzyczeli strażnicy, ciągnąc więźniów i poganiając ich kolbami karabinów.
Szwagier pomógł jej zeskoczyć na ziemię, ale i tak omal nie upadła. Z trudem oddychała. Auta esesmanów zostały ustawione tak, że oświetlały rowy wykopane wśród drzew. Las tonął w ciemności jesiennej nocy. Mimo to wiedziała już, gdzie się znajdują. Tuż obok jeziora Bachotek. Przy niewielkim kamiennym moście nad rzeczką.
Strażnicy poprowadzili ich w kierunku rowów. Próbowała zapierać się nogami, ale to na nic się zdało. Mimo zimna całe ciało miała zlane potem. Drżała.
– Już dobrze – pocieszył ją szwagier. – Już dobrze. Zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy. Najgorsze minęło. Umrzemy z honorem.
Chciała krzyknąć, że szwagier i pozostali więźniowie zrobili wszystko, co mogli, ale ona na pewno nie. Nagle usłyszała cichy trel kosa. Dochodził gdzieś z ciemności. Październik, a jemu jeszcze chciało się śpiewać? To dodało jej odwagi.
CZĘŚĆ PIERWSZA
Róża Grabowska
ROZDZIAŁ 1
Przed Komendą Powiatową Policji w Brodnicy. Sobota, 19 marca 2016. Godzina 10.15.
Weronika Nowakowska
Weronika Nowakowska zerknęła na zegarek niezadowolona. Była już dziesiąta piętnaście. Komendant Cybulski miał się zjawić kwadrans temu. Zawiał wiatr. Dziś dzień wstał słoneczny. Przyjemna odmiana po wczorajszej ponurej aurze. Niestety zrobiło się też zimno, więc żałowała, że umówili się przed budynkiem.
Zadrżała. Mogło być niecałe trzy stopnie powyżej zera. Karygodnie mało jak na początek wiosny! Oby tylko Cybulski wreszcie przyszedł. W przeciwnym razie Weronika tu zamarznie. Niepotrzebnie wyciągnęła z szafy lżejszą kurtkę i wiosenne buty. Przydałaby się pikowana parka, którą nosiła przez całą zimę.
Zaczęła przestępować z nogi na nogę, żeby się chociaż troszkę ogrzać. Kilku umundurowanych policjantów, którzy dyskutowali o czymś żywo na parkingu przed komendą, zaczęło zerkać na nią z rozbawieniem. Nie zamierzała się tym przejmować.
– Dzień dobry – rzucił jeden z funkcjonariuszy z pewnym zakłopotaniem.
Skinęła mu głową. Znała go dość dobrze z gabinetu. Po tym, jak prowadził dochodzenie w sprawie pewnej dzieciobójczyni, poprosił o kilka spotkań. Od dwóch lat współpracowała z komendą jako psycholog. Nie na pełny etat, raczej kiedy jej pomoc była potrzebna. Czas poświęcała głównie rozbudowywaniu swojej stajni w Lipowie. Dziś miało się to zmienić. O ile oczywiście dobrze zrozumiała, co komendant Cybulski chciał jej zaproponować.
Nie była wcale pewna, czy się cieszy. Szczerze mówiąc, bała się nowego wyzwania. Jej dotychczasowe zapędy detektywistyczne zawsze kończyły się fiaskiem. Tymczasem Cybulski z jakiegoś powodu uparł się, że ma podszkolić warsztat i zostać profilerką kryminalną.
Znowu zerknęła na zegarek. Trzydzieści minut spóźnienia. Gdyby wiedziała, że Cybulski nie przyjdzie o umówionej porze, zostałaby z Danielem na siłowni. Zabawnie było obserwować, jak Podgórski wyciska z siebie siódme poty. Albo raczej byłoby zabawnie, gdyby nie to, że trochę bała się tej jego nowej obsesji.
– Weroniko!
Nareszcie, pomyślała, odwracając się. Komendant Cybulski nadchodził szybkim krokiem. Jak zwykle ubrany był w dwurzędowy płaszcz i jedwabny szalik. Jak zwykle bardzo elegancko. Pomachała mu ręką na przywitanie. Przyspieszył jeszcze kroku.
– Bardzo przepraszam za spóźnienie – powiedział i poprawił okulary w szylkretowej oprawce. Miały upodabniać go chyba do słynnego aktora o tym samym nazwisku. – Byłem u lekarza. Myślałem, że badania się wcześniej skończą. Nawet nie mogłem zadzwonić. To naprawdę nieuprzejme z mojej strony. Weroniko, mam nadzieję, że mi wybaczysz.
– Nic się nie stało – skłamała. Przyszło jej to z pewnym trudem, bo przecież już cała skostniała z zimna.
– Wejdziemy?
– Może poczekajmy jeszcze chwilę. Daniel zaraz powinien podjechać.
– Jest na siłowni?
Pokiwała głową zamiast odpowiedzi.
– Przemyślałaś moją propozycję, Weroniko?
– Nie jestem profilerem – powiedziała powoli.
– Ale jesteś psychologiem.
– To nie to samo. Zupełnie nie to samo – podkreśliła dla pewności.
Komendant uśmiechnął się tylko uprzejmie, jak to miał w zwyczaju.
– Rozmawiałem z Gawrońskim. On i pozostali w prokuraturze też uważają, że to bardzo dobry pomysł. Byłabyś dumą naszej jednostki. Myślę, że mogłabyś wnieść świeży powiew do naszej pracy, i to wszystko – Cybulski zatoczył ręką po budynku komendy – znalazłoby się na zupełnie nowym poziomie. Światowym poziomie. Naprawdę zależy mi, żebyśmy podążali z duchem czasu.
– No nie wiem…
– Już rozmawiałem z województwem. Fundusze na szkolenie się znajdą, tym się nie przejmuj. Wyślemy cię do Stanów Zjednoczonych albo do Wielkiej Brytanii.
– I na to są pieniądze? – zapytała z niedowierzaniem. – Z tego, co wiem, ciągle są jakieś braki i…
– Już powiedziałem, że fundusze się znajdą.
Przez chwilę stali w milczeniu.
– Po prostu nie jestem pewna, czy się nadaję do tego typu pracy i tyle – przyznała Weronika. – To duża odpowiedzialność.
Komendant nie zdążył odpowiedzieć, bo od strony parku przy wieży krzyżackiej dało się słyszeć głośną pracę silnika. Spojrzała w tamtą stronę z pewnym rozbawieniem. Nie trzeba było długo czekać, aż w zasięgu wzroku pojawiło się błękitne subaru Podgórskiego.
Daniel zaparkował obok rozgadanej grupki mundurowych. Wysiadł i przystanął, żeby chwilę z nimi porozmawiać. Jakiś młodzik oparty o motocykl drogówki podał mu ogień. Z tej odległości Weronika nie widziała dokładnie, ale mogłaby przysiąc, że chłopakowi dopiero sypnął się wąs. Dzieciak patrzył na Podgórskiego jak w obrazek. Daniel klepnął go po przyjacielsku w ramię i wydmuchał przed siebie kłąb dymu. Powiedział coś do kolegów. Potem ruszył w stronę budynku.
– Taka tragedia… – mruknął komendant cicho, przypatrując się idącemu w ich kierunku policjantowi. – Całe szczęście, że jakoś się wszystko ułożyło.
Weronika nie odpowiedziała. Podgórski faktycznie mógł teraz uchodzić za wyjątkowo poukładanego. Z tego, co wiedziała, od miesięcy nie pił, a z dawnych słabości zostało mu jedynie palenie. Mogła się z niego podśmiewać, ale godziny na siłowni też zrobiły swoje. Plecy miał szerokie, a ramiona umięśnione. Przy jego wzroście wyglądało to doprawdy imponująco. Jeżeli dodać do tego kilkudniowy zarost i niski głos, na pewno mógł robić wrażenie.
Zupełnie nie przypominał misiowatego policjanta z prowincjonalnego komisariatu, którego poznała kilka lat temu. A już na pewno nie zaglądającego zbyt często do kieliszka bywalca szemranych nocnych klubów, w jakiego stopniowo się zmienił. Tak. Wiele kobiet na pewno uznałoby teraz Daniela za pociągającego mężczyznę. Tylko że Weronika wciąż nie mogła przestać myśleć o jego oczach.
Kiedyś były niebieskie. Teraz zdawały się czarne i nieprzeniknione. Widziała w nich jedynie nieprzyjemny chłód i dystans. Jakby pozornie okiełznane smutek i rozpacz właśnie w tych niepokojących oczach znajdowały swoje ujście.
A przecież oczy nigdy nie kłamią. Może chodzi o mikroekspresje, zastanawiała się Weronika. Pojawiają się automatycznie i trwają ułamki sekund. Większość z nas nie potrafi ich kontrolować. Jakkolwiek było, oczy Daniela sprawiały, że ogarniał ją lęk.
– Poćwiczone? – zagadnął komendant Podgórskiego, kiedy ten do nich podszedł.
Głos Cybulskiego wydawał się teraz przesadnie wesoły, jakby zawstydził się swojego wcześniejszego komentarza albo obawiał, że Daniel mógł go usłyszeć.
– Jasne.
– Imponujące samozaparcie – pochwalił komendant z tym samym fałszywym entuzjazmem. – Chyba będę musiał wziąć z ciebie przykład. Jak wiecie, jestem amatorem dobrej kuchni, więc ostatnio tu i ówdzie mi trochę przybyło.
Cybulski klepnął się po brzuchu. Daniel uśmiechnął się uprzejmie. Zapewne doskonale wyczuwał sztuczność w tonie komendanta.
– Możemy porozmawiać chwilę o tej sprawie, co wspominałem wczoraj? – zapytał. – Mam kilka wątpliwości. Poza tym chłopaki z plutonu1 mówią, że kolejnego nurka2 ktoś zajebał. Kosa3 w brzuch.
Weronika spojrzała na Daniela. Nawet mówił teraz inaczej. Naprawdę wydawał się jej kimś obcym.
– Niby nic, co by mogło budzić podejrzenia, ale było tam jakieś ustrojstwo w rodzaju wahadełka – dodał Podgórski. – Jak w tamtej…
– Daniel, masz wolny weekend. Odpocznijże trochę – żartobliwie przerwał mu komendant. – Sam się tym zajmę, bo czuję, że za biurkiem rdzewieję. Nie musisz brać się do wszystkich spraw. Roboty wystarczy dla każdego.
Daniel nie wyglądał na szczególnie przekonanego, ale w końcu popatrzył na Weronikę z uśmiechem.
– To co, wszystko ustalone? Mamy nową koleżankę?
Zrobiła do niego minę. Doskonale przecież wiedział o jej wątpliwościach w kwestii propozycji komendanta. W końcu ją tu odwiózł. Klarowała mu to przez całą drogę. Zanim zdążyła odpowiedzieć, Daniel odwrócił się w stronę ulicy Zamkowej.
– Liliana? – zdziwił się.
Rzeczywiście w kierunku komendy szła długowłosa blondynka w kremowym płaszczu. Pomachała im wielką kopertówką. Zapewne od znanego projektanta. Weronika nie przypominała sobie, żeby widziała ją kiedykolwiek mniej elegancko ubraną. Nie to, żeby szczególnie często się spotykały. Liliana była partnerką komisarz Klementyny Kopp. Poznały się podczas jednego ze śledztw. Klementyna nie należała do osób towarzyskich, więc jakiekolwiek wspólne wyjścia ograniczała do minimum. Potem, kiedy Weronika i Daniel się rozstali, siłą rzeczy i te kontakty się skończyły.
Na ich widok kobieta zaczęła biec. W szpilkach musiało być to niełatwe.
– Klementyna zniknęła! – zawołała. – Musicie coś zrobić!
1 Pluton (slang.) – policjanci z ogniwa patrolowo-interwencyjnego.
2 Nurek (slang.) – bezdomny.
3 Kosa (slang.) – nóż.
ROZDZIAŁ 2
Drozdy. Sobota, 22 listopada 2014. Godzina 7.30.
Róża Grabowska
Hej, Różo!
Róża Grabowska nie mogła w to uwierzyć. Dopiero co wyszła z domku ogrodnika, a pani Kopp znowu swoje? Stoi na ganku z tyłu dworu od samego rana i nic, tylko obserwuje?
– Pozwól no na chwileczkę! – zawołała znowu Helena.
Róża, nadal zgięta wpół, odwróciła się w stronę Drozdów. Ledwie widziała zarysy budynku. Tonął w gęstej porannej mgle. Jesienią, zimą i wczesną wiosną wilgoć ciągnąca od stawów była właściwie nie do zniesienia. W takie dni jak ten Róża tęskniła za powrotem do domu ojca w Złocinach. Mama tak pięknie go urządziła. Urocza kuchnia cała w pastelach, grube dywany. Zupełnie nie to co ponure korytarze Drozdów i te niewiele od nich lepsze w domku ogrodnika.
Odetchnęła głębiej i wyprostowała się powoli. Czy pani Helena naprawdę nie może zrozumieć, że Róży jest teraz ciężko? Jak ktoś stoi oparty o ścianę wychodka z głową pochyloną w dół, jakby zaraz miał się wyrzygać, może chyba oczekiwać odrobiny zrozumienia, prawda? I nie chodziło wyłącznie o poranne nudności pierwszych miesięcy ciąży. Znowu znalazła martwego kosa na ganku. Ile można? To zaczynał być obłęd!
– Już idę! – zawołała z uśmiechem.
Jak tylko, cholera, dojdę do siebie, dodała w duchu. Do pani Heleny oczywiście nigdy by tak nie pyskowała. Nie zrobiłaby tego Błażejowi. Był z przyszywaną ciotką bardzo blisko. Zwłaszcza teraz, kiedy jego matka Aniela była tak bardzo chora i mogła w każdej chwili umrzeć.
Właściwie trudno się dziwić, że relacje tak się zacieśniły. Oprócz państwa Kopp Błażej nie miał przecież innej rodziny. Jego dziadkowie zginęli podczas wojny. Oprócz państwa Kopp miał więc tylko księdza Ignacego. Aniela latami pracowała na plebanii jako gospodyni, więc niektórzy szeptali nawet, że to ksiądz jest ojcem Błażeja. Żaden z zainteresowanych nigdy się nie wypowiedział w tej sprawie.
– Powinnaś zapiąć kurtkę, Różo. Już prawie grudzień – upomniała ją delikatnie pani Helena, kiedy dziewczyna podeszła do ganku z tyłu hotelu. Był mniejszy niż ten z przodu i w zdecydowanie gorszym stanie. Tak naprawdę wszystko się tu sypało.
– Wyszłam tylko na chwilę. Błażej poszedł z Oskarem do szopy po strzelby. Właśnie szłam, żeby do nich dołączyć. To przecież blisko. Nie chciało mi się zapinać.
– Błażej wybiera się na polowanie? – zapytała Helena.
Róża pokiwała głową. Mimo wszystko zapięła kurtkę. Nie tylko ze względu na panią Kopp. Jakby mgły było mało, zaczęła siąpić mżawka, więc naprawdę zrobiło jej się zimno. A kto wie, jak długo będzie musiała tu sterczeć, zanim staruszka wypuści ją ze swoich szponów.
– Jo. Bardzo martwi się chorobą Anieli. Przyda mu się trochę relaksu.
Pani Kopp westchnęła głośno.
– Tak. Zdecydowanie. Jak przyjdzie ten dzień, kiedy moja siostra odejdzie, na pewno będzie mu bardzo trudno.
– Na pewno – powtórzyła Róża.
Doskonale pamiętała, jak sama przeżywała śmierć swojej mamy. Nie chciała nawet wracać myślami do tamtego czasu. A teraz dość miała tej rozmowy. Zaczęła przestępować z nogi na nogę w nadziei, że ta niezbyt subtelna aluzja trafi do pani Heleny.
– Jak się czujesz? – zapytała niestety tamta tonem pogawędki. Zerknęła na brzuch Róży, więc pewnie chodziło jej o dziecko.
– W porządku.
– Słuchaj… – zaczęła pani Kopp. Jej twarz przybrała teraz uroczysty wyraz. Wyglądało na to, że miała do zakomunikowania coś ważnego. – Zobacz.
Wyciągnęła z kieszeni tweedowego żakietu czarno-białe zdjęcie. Róża wzięła je ostrożnie do ręki. To była ślubna fotografia Klementyny i Jędrzeja. Nieco zniszczona, jakby ktoś często ją oglądał.
Róża przyjrzała się zdjęciu chciwie. Córki państwa Kopp nie było tu od siedemdziesiątego szóstego roku. Z tego, co wiedziała, tata załatwił jej wtedy pracę w Gdańsku. Podobno po latach wróciła w te okolice i była teraz policjantką w Brodnicy.
– Pomyślałam, że mogłabyś pięknie wyglądać w sukience Klementyny – szepnęła pani Kopp. – Myślę, że kilka poprawek tu i ówdzie i pasowałaby idealnie na twój ślub z Błażejkiem.
Róża poczuła, że ze zdenerwowania serce zaczyna bić jej coraz szybciej. Nie chodziło o to, że zmieniła zdanie co do ślubu. Po prostu wszystko trochę się pokomplikowało. Po pierwsze Borys. Ale to mniejszy kłopot. Sprawę z nim załatwi jeszcze dzisiaj. Idealnie się składało, że Błażej jedzie na polowanie.
Tak, Borys to był zdecydowanie mniejszy kłopot. Bardziej martwiła Różę wizytówka, którą dostała od tamtego Niemca. Ileż to razy chciała ją spalić, ale jakoś ciągle się na to nie zdobyła. Nie wiadomo dlaczego schowała ją pomiędzy bielizną i udawała, że kartonik nie istnieje.
– Co ty na to? – zapytała Helena. – Chciałabyś tę sukienkę?
– Och, nie mogłabym…
– Ależ oczywiście, że tak – powiedziała pani Kopp z uśmiechem. – Leży na stryszku i tylko się kurzy.
Róża nie wiedziała, jak potraktować te słowa. Na wszelki wypadek się uśmiechnęła. Nawet jeżeli miała dostać tę suknię, bo „i tak leży i się kurzy”, to chyba powinna się cieszyć, bo przecież Nadziei, pierwszej żonie Błażeja, pani Helena sukni nie dała. Można było czerpać z tego jakąś satysfakcję. Róża wreszcie nie była traktowana tylko jako kochanka. Intruzka, która rozbiła wspaniałe małżeństwo Błażeja i Nadziei. No przynajmniej pani Helena się ocknęła, bo pan Romuald nadal nie do końca Różę akceptował. Być może nigdy się to nie stanie. Stary był zbzikowany na punkcie rozbijania małżeństw i nie aprobował rozwodów.
– Tylko musisz sama sobie ją przynieść, bo ja już nie dam rady wdrapać się na stryszek. Za stromo tam.
– Mówi pani o tym stryszku w szopie? – upewniła się Róża.
Nigdy dotąd nie wchodziła na pięterko drewnianego budynku przy grobli. Na dole Błażej trzymał swoją kolekcję broni i narzędzia ogrodnicze. Na górę nie było po co włazić.
– Tak, tak. Sukienka powinna być w pudle z rzeczami Klementyny. Na pewno ją znajdziesz.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI