Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
14 osób interesuje się tą książką
Dziewiąty tom sagi o Lipowie.
Berenika jest zbuntowana i lubi chadzać własnymi ścieżkami. Po raz kolejny znika z domu. Jednak tym razem wszystko wydaje się być nie tak jak zazwyczaj. Co gorsza w sprawę zaangażowany jest ojciec jednego z policjantów. Tymczasem w odległym o kilkadziesiąt kilometrów szpitalu psychiatrycznym zostaje zabita pacjentka. Na kilka godzin przed śmiercią wysyła enigmatyczną wiadomość z prośbą o pomoc. Czyżby wiedziała, że ktoś targnie się na jej życie? Jaki ma z tym wszystkim związek brutalnie okaleczone ciało odnalezione obok niedziałającej już dawno karuzeli? Co kryje studnia w zagajniku wśród pól? Czy aspirant Daniel Podgórski uporządkuje wreszcie swoje życie prywatne i zdoła powstrzymać mordercę, zanim zginie ktoś jeszcze?
Katarzyna Puzyńska (ur. 1985) – z wykształcenia psycholog. Przez kilka lat pracowała jako nauczyciel akademicki na wydziale psychologii. Teraz całkowicie skupiła się na realizowaniu swojej największej pasji, czyli pisaniu. W wolnych chwilach biega, spaceruje ze swoimi psami i jeździ konno. Uwielbia Skandynawię i Hiszpanię. Pochodzi z Warszawy, ale w dzieciństwie wiele czasu spędzała w niewielkiej wsi pod Brodnicą, gdzie toczy się akcja jej powieści.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 717
W SERII UKAZAŁY SIĘ:
Motylek
Więcej czerwieni
Trzydziesta pierwsza
Z jednym wyjątkiem
Utopce
Łaskun
Dom czwarty
Czarne narcyzy
Copyright © Katarzyna Puzyńska, 2018
Projekt okładki
Mariusz Banachowicz
Zdjęcie na okładce
© Elnur/Shutterstock
Redaktor prowadzący
Anna Derengowska
Redakcja
Małgorzata Grudnik-Zwolińska
Korekta
Maciej Korbasiński
ISBN 978-83-8295-598-9
Warszawa 2022
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
Dla Uczestników i Organizatorów
Zlotu Czytelników w Lipowie
w serdecznym podziękowaniu
OSOBY (LISTA NIEPEŁNA)
Borkowska Berenika „BiBi” – uczennica w SuperSzkole, córka Hanny
Dębicka Sara – historyczka
Dębowska Jowita – pani domu, żona Harolda, matka Renaty
Dębowska Renata – uczennica w SuperSzkole, córka Jowity i Harolda
Dębowski Harold – przedsiębiorca, dziedzic fortuny Dębowskich
Grabowski Mścisław – właściciel komisów samochodowych Grabowski Auto Handel
Kołodziej Danuta – pani domu, żona Lecha
Kołodziej Lech – właściciel sieci restauracji Kołodziej, mąż Danuty
Kowalski Jan – zarządca Ośrodka Pomocy Bezdomnym „Nowe Horyzonty”
Krawczyk Celina – asystentka Harolda
Krawczykowie Kazimiera i Bernard – rodzice Celiny
Majewski Wojtek – dostawca w sieci restauracji Kołodziej
Nowakowska Weronika – rozwódka z Warszawy, psycholog
Pawłowska Patrycja – lekarka, żona Chrystiana
Pawłowski Chrystian – pan domu, mąż Patrycji
Rosłońska Wiera – sklepikarka w Lipowie
Sawiccy Eliza i Jerzy – rodzice Doris
Sawicka Dagmara „Doris” – uczennica w SuperSzkole
SienkiewiczAlicja – gospodyni na plebanii w Bargowie, matka Edwarda i Jacka
SienkiewiczEdward – proboszcz w Bargowie, syn Alicji, brat Jacka
StępieńKarina – kelnerka w klubokawiarni Przy Rynku należącej do sieci Kołodziej
Urbańska Hanna – pani domu, matka Bereniki, żona Gustawa
Urbański Gustaw – przedsiębiorca, mąż Hanny
Wilczyński Wiesiek – psychiatra
Wójcik Gabriela „Gabi” – uczennica w SuperSzkole
Wójcik Magdalena i Ireneusz – rodzice Gabi
Zakrzewski Karol – barman w klubokawiarni Przy Rynku należącej do sieci Kołodziej
ZarębaCezary – nauczyciel w SuperSzkole, ojciec Marka
Zośka – recepcjonistka w przychodni w Nowych Horyzontach
POLICJANCI I PROKURATORZY
starsza aspirant Fijałkowska Laura
młodszy aspirant Kamiński Paweł
komisarz Kopp Klementyna(emerytowana)
aspirant Podgórski Daniel
komisarz Sienkiewicz Jacek – naczelnik wydziału kryminalnego
młodsza aspirant Strzałkowska Emilia
prokurator Więcek Ligia
sierżant sztabowy Zaręba Marek – pseudonim Młody
PROLOG
Cichy Lasek. Czwartek, 28 lipca 2016.
Godzina 17.00.
Wojtek Majewski
Wojtek Majewski chodził w tę i z powrotem. Krok za krokiem. Nerwowo. Ważył telefon w dłoni. Teraz jego wysłużony IPhone wydawał się ciężki jak cegła. Albo i cięższy. Rysy na ekranie stały się wyraźniejsze. Jakby Wojtek zyskał nagle niesamowitą ostrość widzenia. Przyglądał im się przez chwilę, chyba po to, by odwlec podjęcie decyzji.
Zadzwonić do tego policjanta czy nie? Zadzwonić do Podgórskiego czy nie?
Tak?
Nie.
Tak?
Nie.
Już wcześniej Wojtek przepisał numer Podgórskiego z wizytówki do telefonu. Tak na wszelki wypadek. A teraz brakowało mu odwagi. Dlaczego był takim tchórzem? Dlaczego? To będzie tylko krótka rozmowa. Powie, co ma do powiedzenia, i po krzyku. Czego tu się bać!
– A niech to – szepnął do siebie. Głos miał zduszony. Jakby Cichy Lasek pochłaniał wszystkie dźwięki.
Odetchnął powoli. Raz kozie śmierć, pomyślał i nacisnął zieloną słuchaweczkę na ekranie. Szybko. Żeby nie można było się wycofać. Melodia oczekiwania zagłuszała sygnał nawiązywania połączenia. To był jakiś rockowy kawałek. Wojtek skupiał się na pędzących nutach, ale nie potrafił rozpoznać piosenki.
– Halo?
Głos policjanta był głęboki i nieco zachrypnięty. Wojtek ścisnął mocniej telefon. Dłoń mu się pociła. A właśnie miał się rozłączyć! Teraz nie było już wyjścia. Musiał porozmawiać z Podgórskim. Odetchnął jeszcze raz, aby dodać sobie otuchy.
– Halo? – powtórzył policjant.
W tle słychać było jakieś damskie głosy. Najwyraźniej Podgórski nie był sam.
– Ja… ten… – zająknął się Wojtek. – To chyba jednak nic ważnego.
Zupełnie stracił odwagę.
– Kto mówi?
– Ja… to znaczy Wojtek Majewski. Zostawił nam pan wizytówkę. Wtedy w klubokawiarni. Nie wiem, czy pan pamięta?
Wyszło nieco nieskładnie. No ale przynajmniej zaczął. To już coś. Teraz będzie łatwiej.
– Oczywiście, że pamiętam. Coś się stało, panie Wojtku?
– Chodzi o tę dziewczynę, która zniknęła…
Jakiś delikatny szmer za plecami. A więc ten Cichy Lasek był cichy jedynie z nazwy. Wojtek nawet się nie odwrócił. Miał teraz ważniejsze sprawy na głowie.
– O Berenikę Borkowską? – upewnił się Podgórski. – O BiBi?
– Jo. I teraz jeszcze jedna osoba… Ja… wyszedłem sobie na spacer, żeby się trochę uspokoić. I postanowiłem zadzwonić do pana. Bo pan mówił, żeby dać znać, jeśli coś sobie przypomnimy.
– Bardzo dobrze, że pan dzwoni – zapewnił go policjant. – Proszę mi powiedzieć wszystko po kolei.
Kolejny głęboki oddech. Jakoś to pójdzie.
– Ja już nie wiem… To pewnie nieistotne.
– Wszystko może okazać się ważne.
– Po tylu latach… Ale teraz ta Berenika zapytała mnie o tę starą sprawę. Może dlatego zaginęła. I jeszcze jedna osoba… Wtedy, dwadzieścia lat temu, nikt mi nie uwierzył. Bo byłem dzieckiem i…
Nagle Wojtek poczuł ból.
Ostry i piekący.
Jakby ktoś przeciął mu ciało na pół.
Zanim zdążył się odwrócić, otrzymał kolejny cios. Kolejne cięcie.
Upuścił telefon.
AKT I
SCENA 1
Sklep Wiery w Lipowie.
Środa, 27 lipca 2016. Godzina 9.00.
Weronika Nowakowska
Dzwoneczki wiszące w progu zagrały melodyjnie, kiedy Weronika uchyliła drzwi. Wiera dostała kolejnego ataku kaszlu i Nowakowska chciała trochę sklep przewietrzyć. Była zdrowa, a i tak kręciło ją w nosie od mocnego aromatu ziół. Do środka wpadł lekki powiew. Zdawał się aż lepki od upału. Weronika westchnęła. To by było tyle, jeśli chodzi o wietrzenie.
Wiera znowu zakaszlała. Głośny, mokry kaszel. Niepokojący. Weronika spojrzała na przyjaciółkę z troską. Nadal nie wiedziała, co dolega sklepikarce. Już wcześniej obiecała sobie, że to z niej wyciągnie. A potem znajdzie specjalistę, który Wierę wyleczy. Na razie nic z tego nie wyszło głównie z powodu wydarzeń ostatnich dni i bardzo intensywnego śledztwa w sprawie czarnych narcyzów. Teraz będzie czas, żeby się tym zająć.
– I co? – zapytała sklepikarka.
Pytanie zabrzmiało nieco zaczepnie. Jakby Wiera domyśliła się, co właśnie postanowiła Weronika. Przyjaciółka reagowała wręcz alergicznie na wszelkie przejawy współczucia. O pomocy w podjęciu leczenia nawet nie wspominając.
– Może chociaż kupiłybyśmy dla ciebie komórkę – zaproponowała lekkim tonem. – Gdybyś się gorzej poczuła albo coś, zawsze mogłabyś do mnie zadzwonić.
Igor zajrzał do sklepu przez uchylone drzwi, głośno dysząc. Grube złote futro grzało go zapewne niemiłosiernie. Zawsze wolał zimę. Latem najchętniej chodziłby nad Bachotek albo Strażym. Godzinami mógł się moczyć w chłodnej wodzie głębokich polodowcowych jezior.
– Dam mu trochę wody – powiedziała Wiera.
Wyszła na zaplecze i po chwili wróciła z czarną ceramiczną miską. Postawiła ją przed psem. Igor zaczął łapczywie pić, rozchlapując wodę na boki.
– To jak z tą komórką? – powtórzyła Weronika.
Wiera poprawiła skołtunione ciemne włosy. Nietypowa fryzura i powłóczyste czarne suknie zapewniły jej w Lipowie przydomek wiedźmy. Niewiele sobie z tego robiła. Może dlatego, że tkwiło w tym ziarno prawdy?
– Weroniczko, wiesz dobrze, że nie używam takich rzeczy. To nie dla mnie, kochanieńka. Radzę sobie doskonale bez najnowszych technologii.
Weronika chciała zaoponować, ale Wiera natychmiast uniosła dłoń.
– A skoro już mowa o telefonach, to dostałaś jakąś nową wiadomość od tej Valentine Blue?
Valentine Blue odegrała niebanalną rolę podczas śledztwa dotyczącego czarnych narcyzów, a potem trafiła na obserwację do szpitala psychiatrycznego w Świeciu. Mimo to jakimś dziwnym sposobem wysłała wczoraj Weronice dość niepokojącą wiadomość. Jak to zrobiła, pozostawało zagadką. Pacjenci leżący na oddziale nie mieli dostępu do telefonu. Do komputera też nie.
Nowakowska wyciągnęła komórkę. Ikonka baterii wskazywała zaledwie dwadzieścia procent.
– Cholera.
– Coś się stało? – zaniepokoiła się Wiera.
– Nie. Tylko zapomniałam naładować telefon. Zawsze podłączam go na noc.
– No widzisz – powiedziała Wiera z wyraźną satysfakcją. Jakby fakt, że bateria w komórce może się rozładować, automatycznie przekreślał sens jej użytkowania.
Weronika uśmiechnęła się pod nosem i otworzyła okienko popularnego komunikatora, żeby raz jeszcze zajrzeć do wiadomości od Valentine Blue.
– Pamiętaj o Nowych Horyzontach – przeczytała w zamyśleniu. – Nie dopadną mnie.
Nowakowska nie zamierzała porzucić tematu stanu zdrowia Wiery, ale musiała przyznać, że i ją mocno zastanowiła wiadomość od Valentine. Nie dopadną mnie. Podobno dziewczyna miała schizofrenię paranoidalną. Na domiar złego przestała brać leki. U ludzi cierpiących na tę chorobą występuje nieadekwatne postrzeganie i ocena rzeczywistości. Urojenia prześladowcze byłyby więc jak najbardziej typowym objawem. Zwłaszcza po niekontrolowanym przerwaniu leczenia.
Owszem. Valentine mogła sobie coś wymyślić. Obiektywnie rzecz biorąc, wiele mogło na to wskazywać. Tylko że w tym wypadku to nie było wcale takie oczywiste. Po pierwsze, właściwie wszystko, co Valentine mówiła podczas śledztwa w sprawie narcyzów, okazało się prawdą. Mimo że początkowo brzmiało niedorzecznie.
Po drugie, Grzesiek Wilczyński miał wątpliwości, czy Valentine nie symulowała choroby. Dziewczyna mogła więc być de facto całkowicie zdrowa. Psychiatra i ordynator jednego z oddziałów w Świeciu był dawnym znajomym Weroniki. Wierzyła w jego osąd. To znaczy osąd w kwestiach zawodowych, poprawiła się Nowakowska w duchu. O innych sprawach związanych z Grześkiem wolała zapomnieć.
Po trzecie, pomyślała, odrywając się od rozważań na temat psychiatry, ona sama też miała dziwne przeczucia na temat Nowych Horyzontów. Wiera była pacjentką tamtejszej przychodni, dlatego obie miały okazję tam bywać. I za każdym razem Nowakowska czuła dreszcz niepokoju.
Na pierwszy rzut oka miejsce wydawało się piękne. Urocza biała willa w obsypanym kwiatami ogrodzie. Położona na obrzeżach Brodnicy, ale niezbyt daleko od ścisłego centrum. Na wzgórzu nad jeziorem Niskie Brodno. Nowe Horyzonty zupełnie nie przypominały typowych domów dla osób bezdomnych. Przynajmniej tych, do których Weronika zaglądała, kiedy jeszcze mieszkała i pracowała w Warszawie.
Wszystko wskazywało na to, że mieszkańcy willi mają się doskonale. Tylko że Weronika z jakiegoś powodu miała wrażenie, że to pozory. A już na pewno nie budził jej zaufania Jan Kowalski, który tą instytucją zarządzał. Mężczyzna ubrany zawsze na biało. O wyglądzie poczciwego ascety z twarzą zastygłą w uprzejmym uśmiechu. Do tego spokojny, ujmujący głos. Ktoś taki teoretycznie powinien wzbudzać pozytywne emocje. Przecież pomagał bezdomnym i dawał im dach nad głową.
Teoretycznie. Bo było w nim coś dziwnego. Nawet imię i nazwisko… najbardziej popularne w kraju. Podawane jako przykład na wzorach dokumentów w urzędach. Jan Kowalski. Czy naprawdę tak się nazywał?
Igor trącił Weronikę nosem. Jakby chciał dać jej znać, że zagalopowała się trochę w swoich rozważaniach. Uśmiechnęła się do niego i pogłaskała po złotej głowie.
– Valentine nic więcej nie napisała od wczoraj? – odezwała się tymczasem Wiera i znowu zakaszlała.
– Nie, nic.
Weronika odpisała Valentine od razu po otrzymaniu wiadomości. Pytała, o co chodzi. Do tej pory nie otrzymała żadnej odpowiedzi. Komunikator wskazywał, że dziewczyna nawet nie odczytała pytań Nowakowskiej.
– Powiedziałaś Danielowi o tej wiadomości? – zapytała Wiera.
Na jej bladej twarzy pojawił się łobuzerski uśmieszek. Weronika zaczerwieniła się. Podgórski. To był temat, którego zdecydowanie wolała nie poruszać. Nawet sama ze sobą. Nawet w przydługich monologach, które czasem prowadziła z psem i końmi, kiedy sprzątała stajnię.
Oczywiście, że go nadal kochała i chciała, żeby było jak dawniej. Ale nigdy już tak nie będzie. Weronika doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Nie ma szans na to, kiedy w pobliżu jest Emilia. A skoro nie mogło być jak dawniej, to należało spróbować pójść do przodu. Choćby miało to oznaczać, że musi iść dalej tylko w towarzystwie Igora i koni.
– No to jak? Powiedziałaś mu?
– Nie – odparła krótko Weronika. Chciała dać przyjaciółce do zrozumienia, że o Danielu rozmawiać nie będzie.
Wiera zaśmiała się głośno i śmiech przemienił się w kaszel.
– To chyba jesteśmy kwita – dodała, kiedy mogła już spokojnie mówić. – Ja nie chcę rozmawiać o telefonie, a ty o Danielu.
– A co zrobimy z Valentine Blue? – zapytała Weronika. Do tematu komórki zamierzała jeszcze wrócić.
Sklepikarka uśmiechnęła się szelmowsko.
– Może byłoby łatwiej, gdyby pomógł nam Daniel? W końcu jest policjantem.
– Wiera! – rzuciła Nowakowska ostrzegawczo.
– Skoro nie chcesz gadać z Podgórskim, kochanieńka, to może powinniśmy zacząć od samego źródła. Zawsze to powtarzam. Zacząć od źródła. Tylko wtedy można dojść do ujścia.
Weronikę rozśmieszyła ta złota myśl, szybko jednak spochmurniała. Oczywiście, że pomyślała już wcześniej, że trzeba by porozmawiać z Valentine. To nie było przecież niemożliwe.
Kiedy śledztwo w sprawie czarnych narcyzów zaczęło się komplikować, Daniel i reszta poprosili ją, żeby wykorzystała swoje koneksje i załatwiła dojście do szpitala w Świeciu. Wtedy właśnie Weronika zadzwoniła do Grześka. Wprawdzie nie miała na to ochoty, ale innego wyjścia nie było. Chciała pomóc Podgórskiemu.
– Może zadzwoń znowu do tego twojego psychiatry, kochanieńka – podrzuciła Wiera i znowu się rozkaszlała.
Igor zrobił kilka kroków i szturchnął ją głową. Zawsze w ten sposób starał się pocieszyć tych, których uważał za w jakiś sposób poszkodowanych. Sklepikarka pogłaskała go. Dłonie miała suche i spierzchnięte. Jakby ostatnio postarzała się o wiele lat.
Dzwonki znowu zagrały, kiedy drzwi otworzyły się szerzej i do sklepu weszły dwie kobiety. Obie niosły wiklinowe kosze na zakupy.
– Zadzwoń do niego – szepnęła Wiera i odwróciła się do klientek.
Weronika słuchała jednym uchem, jak kobiety rozpływały się nad swoimi wiklinowymi arcydziełami. Wyrabiał je niejaki Adrian Lis. Nowakowska wiedziała, o kim mówią. Wysoki chłopak w rozciągniętym dresie nie przypominał cierpliwego rzemieślnika, który wyplata kosze dla starszych pań. Pozory oczywiście mogły mylić. Weronika nieraz się o tym przekonała.
Wyszła przed sklep. Igor pobiegł za nią.
– To co radzisz? – zwróciła się do psa.
Pod wiatą przed sklepem jak zwykle siedziała grupa smakoszy piwa i innych niezbyt wyrafinowanych trunków. Odwrócili się, słysząc głos Weroniki. Może myśleli, że to ich pytała. Wyciągnęła szybko telefon, żeby uniknąć pogawędek. Trudno. Zadzwoni do Grześka. Niech już będzie. Wiadomość Valentine Blue i Nowe Horyzonty nie dawały jej spokoju. Czuła, że powinna spróbować to wyjaśnić.
Słuchała sygnału połączenia, przechadzając się po niewielkim parkingu przed sklepem. Po drugiej stronie ulicy trwało właśnie malowanie remizy ochotniczej straży pożarnej. Weronika od razu przypomniała sobie o tym, jak kiedyś tańczyła tam z Danielem. Wcześniej nigdy by nie uwierzyła, że kiedykolwiek weźmie udział w wiejskiej dyskotece. A raczej w tańcach, jak w Lipowie mówiono. A jednak.
– Weronika?
Głos Grześka Wilczyńskiego wyrwał ją z zamyślenia. Poczuła, że mięśnie jej tężeją. Dziwne. Kiedy rozmawiała z nim kilka dni temu, jej ciało nie zareagowało aż tak emocjonalnie.
– Cześć, Grzesiek – przywitała się. Starała się, żeby jej głos brzmiał wesoło i niezobowiązująco.
– Weronika – powtórzył psychiatra z nieoczekiwaną rezerwą.
– Przeszkadzam?
Drogą przejechał radiowóz. Marek Zaręba i Paweł Kamiński patrolowali wieś i okolice. Skinęła im głową na powitanie. Pijaczkowie spod wiaty unieśli kapelusze.
– O co chodzi? – zapytał Grzesiek zamiast odpowiedzi.
– Słuchaj, czy mógłbyś mi jeszcze raz załatwić wejście na oddział? – zapytała bez ogródek. Owijanie w bawełnę nie miało sensu, zwłaszcza że chciała jak najszybciej zakończyć rozmowę.
– Po co?
– Muszę jeszcze raz pogadać z Valentine Blue.
– Przecież niedawno z nią rozmawiałaś. Znowu chodzi o czarne narcyzy?
W głosie Grześka pobrzmiewała jakaś dziwna nuta. Podejrzliwość? Może. Ale niewykluczone, że coś więcej. Chyba że znowu szukała nieistniejących znaczeń. Weronika doskonale wiedziała, że ma taką przypadłość. Doszukiwanie się drugiego dna. Wszędzie. Nawet tam, gdzie go ewidentnie nie było.
– Nie, nie – zapewniła skwapliwie. – Chodzi o zupełnie coś innego. Tamto śledztwo jest już zamknięte. To znaczy z tego, co wiem, na komendzie już zmierza do finału.
– To o co chodzi?
Tym razem psychiatra zapytał delikatniej. Niemal po ojcowsku. Pewnie bawił się teraz kucykiem z długich kasztanowych włosów, jak to miał w zwyczaju.
– Takie tam – rzuciła lekko. Na razie nie chciała wchodzić w szczegóły. Jeśli zdecyduje się Grześkowi zaufać, opowie mu wszystko później. – To jak?
Wilczyński milczał. Słyszała jego oddech po drugiej stronie linii. Wyćwiczony. Wdech, wydech. Wdech, wydech. Znała ten rytm doskonale. Tego typu technik relaksacyjnych sama uczyła swoich pacjentów. Kiedy prowadziła gabinet w Warszawie.
– Pozwolisz mi z nią pogadać? – dodała, kiedy milczenie się przedłużało.
– To może być trudne.
– Dlaczego? Przecież jesteś ordynatorem.
Zabrzmiało to trochę tak, jakby Weronika była rozkapryszoną małą dziewczynką, która jest zła, że jej nie pozwolono zjeść cukierka. Odchrząknęła.
– Ostatnio wprowadziłeś mnie do niej bez problemu – przypomniała.
– Ona nie żyje.
– Valentine Blue nie żyje?!
Weronice aż zaschło w ustach. Przecież jeszcze wczoraj Valentine Blue do niej napisała: Pamiętaj o Nowych Horyzontach. Nie dopadną mnie. Teraz, kiedy dziewczyna nie żyła, słowa jej enigmatycznej wiadomości niebezpiecznie zyskiwały na znaczeniu.
SCENA 2
Ulica Sądowa w Brodnicy.
Środa, 27 lipca 2016. Godzina 9.00.
Młodsza aspirant Emilia Strzałkowska
Młodsza aspirant Emilia Strzałkowska uchyliła szybę samochodu jeszcze szerzej. Dojeżdżali już co prawda pod komendę, ale czuła, że dłużej nie wytrzyma i papierosowego dymu, i zamknięcia.
– Musisz tak dymić jak lokomotywa? – zapytała. Wyszło ostrzej, niż chciała. Może to i dobrze. Wcale nie miała ochoty, żeby Daniel wiedział, co naprawdę czuje. – Mogę chociaż to ściszyć?
Sięgnęła do pokrętła radia, zanim Podgórski zdążył odpowiedzieć, i zniżyła poziom głośności do minimum. Kiedy mocne nuty piosenki Iron Maiden ucichły, milczenie stało się jeszcze bardziej przytłaczające. Cisza potrafi nieprzyjemnie demaskować. Pogłośniła z powrotem.
Daniel patrzył na drogę przed sobą i dalej najspokojniej w świecie palił papierosa. Nie zareagował w żaden sposób na jej poczynania. To oczywiście bardziej ją rozwścieczyło. Która kobieta jest w stanie znieść taki brak reakcji podczas kłótni? Odpowiedź jest prosta. Żadna.
Emilia odetchnęła głębiej, żeby się uspokoić.
– Już ci przeszło? – zapytał Podgórski lekkim tonem, kiedy już prawie się opanowała.
Miała ochotę go uderzyć. Jeśli chciał w ten sposób rozładować sytuację, to zdecydowanie mu nie wyszło. A to, że nie wyglądał na szczególnie przejętego, było nie do zniesienia.
– Sienkiewicz powiedział ci, po co mnie wzywa? – zapytała, siląc się na spokój. – Wiesz coś na ten temat?
To, że Emilia siedziała zamknięta w zadymionym samochodzie razem z Podgórskim, nie było jej jedynym powodem do zmartwień. Miała poważniejsze kłopoty. Podczas śledztwa dotyczącego czarnych narcyzów została oskarżona o przekroczenie uprawnień służbowych. Nie wiedziała, co ostatecznie zdecydowała prokurator Więcek. Ani dlaczego naczelnik Sienkiewicz zadzwonił rano na posterunek do Lipowa i polecił, żeby przyjechała na komendę.
Miała dziś patrolować Lipowo razem z Markiem Zarębą. Zastąpił ją szef posterunku, Paweł Kamiński. Młody oczywiście był niepocieszony. Nic dziwnego. Nikt nie chciał spędzić całego dnia z Kamińskim, jeśli nie musiał. Ale co zrobić? Nie mogła odmówić Sienkiewiczowi.
– Nic nie wiem. Dziś mój pierwszy dzień, zapomniałaś? Naczelnik jeszcze ze mną nie rozmawiał.
Jakiś czas temu, po śledztwie dotyczącym domu czwartego, Podgórski został zawieszony. Ale ostatnio pojawiły się nowe dowody i Sienkiewicz wyraził zgodę, by Daniel wrócił do wydziału kryminalnego.
– Może podjęli decyzję w mojej sprawie? – zastanawiała się.
– Spokojnie. Nie zrobiłaś nic złego. Nie było innego wyjścia. Zdecydowałaś się działać. Dzięki temu uratowałaś komuś życie. Wszyscy to wiedzą.
– Media niekoniecznie tak to widzą. Uważają mnie za morderczynię.
Stanęli na światłach na skrzyżowaniu Sądowej, Zamkowej i Wiejskiej. Kierunkowskaz subaru tykał rytmicznie. Zdawał się zlewać z muzyką dochodzącą z głośników.
– Pieprzyć media, Mila. Rzecznik się tym zajmie. To nie twoje zmartwienie. Ważne, żeby Więcek nie bruździła. A z tego, co wiem, napomknęła, że nie będzie wyciągać konsekwencji. Podjęłaś dobrą decyzję. Żadnych uchybień.
Strzałkowska pokiwała głową. Prokurator Więcek się z nią nie kontaktowała i to był chyba dobry znak. Tak przynajmniej jeszcze rano zasugerował jej Łukasz. Starała się słuchać syna. Miał prawie siedemnaście lat. Ciągle wydawało jej się, że jest jej małym chłopcem, choć wyglądał jak dorosły mężczyzna. Jak Daniel. Podobieństwa nie dało się nie zauważyć.
– Więc spokojnie – powtórzył Podgórski. – Wszystko się ułoży.
Światła się zmieniły. Daniel podjechał kawałek, ale z prawej Sądową nadjeżdżały samochody. Zahamował płynnie. Emilia poczuła dziwną ulgę. Zyskała kilka dodatkowych sekund, zanim skręcą w Zamkową, miną Kaufland i dojadą do komendy.
– Mam nadzieję – szepnęła.
Jak na złość auta z prawej zatrzymały się. Daniel przeciął skrzyżowanie. Przez chwilę żadne z nich się nie odzywało.
– No i jeszcze Marek…
Nie dokończyła. Wczoraj wieczorem Młody powiedział jej o kłopotach ojca. Nie była pewna, czy zwierzył się Podgórskiemu. Przyjaźnili się, więc to było prawdopodobne. Miała nadzieję, że nie nadużyła zaufania Zaręby.
– Co z Młodym? – zainteresował się Daniel.
Wyglądał na zaskoczonego, więc chyba o niczym nie wiedział. Przez ostatnie miesiące zapijał smutki w stróżówce ośrodka wczasowego Słoneczna Dolina. Odsunął się od wszystkich. Od Zaręby najwyraźniej też, bo jak w takim razie wytłumaczyć, że Marek zwierzył się jej, a nie Danielowi?
Wjechali na parking za komendą. Większość miejsc była zajęta. Ludzie zatrzymywali się tu, kiedy przyjeżdżali do pracy do miasta. Mimo to Podgórski znalazł jakąś lukę i zaczął manewrować, żeby błękitne subaru się tam zmieściło. Postanowiła poczekać z rewelacjami, aż skończy.
– Co z Młodym? – powtórzył, kiedy wreszcie się udało. Zgasił papierosa w przepełnionej popielniczce.
Emilia spojrzała na Daniela spod oka. Nadal był blady i miał podkrążone oczy, ale chyba przystrzygł nieco brodę, bo zarost wyglądał dziś na bardziej zadbany. Włosy też najwyraźniej przyczesał. Przez to zaczynał przypominać dawnego siebie, a nie zapitego menela, który walił do jej drzwi i bełkotał, że chce się widzieć z synem.
Serce zabiło jej szybciej. Odwróciła się, by Podgórski nie wyczytał nic z jej twarzy.
– Ojciec Marka ma kłopoty – wyjaśniła.
Podgórski uniósł brwi znów zaskoczony.
– Przecież Młody nie utrzymuje z ojcem kontaktów – powiedział, zapalając kolejnego papierosa. – I to od lat. Będzie już ze dwadzieścia, jeśli dobrze liczę.
– Najwyraźniej kontakt się odnowił – zauważyła. Znowu zbyt ostro. – Naprawdę przestałbyś tak kopcić.
Daniel zaciągnął się głęboko. Jakby na złość. W zasadzie mu się nie dziwiła. Szczerze mówiąc, zmieniała się w jędzę. Najgorsze, że nic nie mogła na to poradzić. To działo się jakby samo.
– Odpalasz jednego od drugiego – dorzuciła z irytacją. Skoro już miała być zołzą, to na całego. – Opamiętaj się, człowieku.
– Jesteś moją matką czy co? – zaśmiał się Daniel. Znowu nie wyglądał na zbyt przejętego jej powtarzającymi się przytykami.
Zdecydowanie nie jestem, miała ochotę palnąć. Maria Podgórska była sekretarką na posterunku w Lipowie. Dumną żoną policyjnego bohatera, który stracił życie na służbie. Dostarczycielką najlepszych wypieków w całym powiecie, a może i w województwie. Emilia ewidentnie nie posiadała takich talentów.
– Zniknęła dziewczyna ojca Marka – wyjaśniła szybko, by nie wdać się w kłótnię. I tak była już spóźniona na spotkanie z naczelnikiem. Nie ma na to czasu. – Młody mówił mi, że to może być jakaś poważniejsza historia.
– Cezary zgłosił zaginięcie?
– Właśnie nie.
– A kiedy zaginęła?
– W środę, tydzień temu.
Daniel spojrzał na Emilię spod oka i znowu zaciągnął się papierosem.
– Nie ma jej od tygodnia?
– Dokładnie tak. Ojciec Marka boi się, że ona nie żyje.
– Tym bardziej powinien był to zgłosić. I to dawno.
– Marek mu to zasugerował, ale to podobno jest jakaś niejasna sytuacja.
– To znaczy?
– Ta jego dziewczyna, zdaje się Berenika, nazwiska nie pamiętam – zaczęła Emilia, ściszając nieco głos. Siedzieli co prawda w samochodzie, ale na zewnątrz mijał ich właśnie jakiś człowiek. Skinął głową Podgórskiemu, więc zapewne pracował w firmie. Strzałkowska go nie rozpoznała. – Ona jest nastolatką. Cezary Zaręba był jej nauczycielem.
Daniel uniósł brwi.
– Nieletnia?
Emilia pokręciła głową.
– Całe szczęście nie. W tym roku zdawała maturę. Skończyła niedawno dziewiętnaście, więc…
Nie dokończyła. Berenika była co prawda pełnoletnia, ale czy to zmieniało cokolwiek? Uczennica i jej nauczyciel. Było w tym coś… Strzałkowska szukała odpowiedniego słowa. Nie w porządku? Taka relacja nigdy nie mogła być czysta. Przynajmniej tak jej się wydawało. Mentor zawsze występuje z pozycji władzy. Tym bardziej że stary Zaręba związał się z uczennicą jakiś rok temu. Czyli spotykali się, kiedy Berenika chodziła jeszcze do jego klasy.
– Może ta Berenika jest po prostu na gigancie? – zastanawiał się Daniel. – Albo rozstała się z Cezarym i dlatego unika z nim kontaktu.
Wysiedli z samochodu i ruszyli do komendy. Robiło się późno.
– Skąd w ogóle pomysł, że ta dziewczyna nie żyje? – dodał.
– Zdaje się, że ojciec Młodego twierdzi, że ona nigdy by go tak nie zostawiła. Znaczy się bez słowa.
– Wiesz, że każdy tak mówi.
Daniel uśmiechnął się szeroko. Jego oczy jakby się przy tym rozjaśniły. Jak wtedy, kiedy go poznała. W szkole policyjnej wiele lat temu. Byli młodzi i naiwni, pełni ideałów. A teraz co? On z nieodłączną paczką papierosów i butelką czekającą w domu. Ona głupio zakochana szara myszka z nadbagażem kilogramów zgromadzonych w mało strategicznych okolicach bioder i ud.
– Wiem. Ale Marek z jakiegoś powodu uważa, że jego ojciec się nie myli. Poprosił, żebyśmy się tym zajęli. – Specjalnie użyła liczby mnogiej, choć Młody tylko ją prosił o pomoc. Jak bardzo jestem żałosna? – pomyślała. – Marek dał mi telefon do Cezarego – dodała szybko, starając się ukryć zakłopotanie. – Moglibyśmy do niego potem zadzwonić i dowiedzieć się, o co chodzi. Co ty na to?
– Czemu Młody sam się tym nie zajmie?
– Odniosłam wrażenie, że nie czuje się na siłach. Ty wiesz lepiej, co się działo pomiędzy nim a jego ojcem.
– Zajmiemy się tym po robocie – zdecydował Daniel. – I jak się dowiesz, czego chce od ciebie Sienkiewicz.
Weszli do budynku. Przywitali się krótko z dyżurnymi i ruszyli dalej korytarzem.
– No proszę. Jest i nasza dwójka z Lipowa – rozległo się z prawej strony.
Emilia odwróciła się. Naczelnik rozmawiał właśnie z krótkowłosą policjantką. Nazywała się Laura Fijałkowska. Strzałkowska miała okazję poznać ją przelotnie podczas śledztwa w sprawie czarnych narcyzów. Sienkiewicz przekazał Laurze jakieś papiery i kiwnął na nich.
– Trochę się spóźniliście – powiedział ni to tonem nagany, ni ironii, kiedy się przywitali. Zmarszczki wokół jego oczu bardziej się uwydatniły. Głębokie zakola i łobuzerski uśmiech sprawiały, że przypominał Emilii Bruce’a Willisa.
– Przepraszamy. Nie miałam podwózki. Zadzwoniłam do Daniela. Właśnie wyjeżdżał i…
Sienkiewicz machnął ręką, jakby nie miał ochoty słuchać żadnych wyjaśnień.
– Podobno w Świeciu mieli kłopoty z tą dziewczyną, która rozrabiała u was w Lipowie – rzucił tonem pogawędki.
– Valentine Blue? – zdziwił się Daniel.
– A no tak. Nie żyje. Ale to nie nasza sprawa. Koledzy ze Świecia wyjaśniają. My zajmujemy się swoim podwórkiem. Na dobry początek przyjmiecie zgłoszenie zaginięcia.
– My? Ale… – zaczęła Emilia.
Nadal nie rozumiała, po co ją wezwano na komendę. Tymczasem wyglądało na to, że właśnie dostała zadanie do wykonania.
– Chcę sprawdzić, jak sobie poradzisz w krymie – wyjaśnił krótko naczelnik. – Nie ukrywam, że po tych wszystkich aferach chętnie będę miał cię na oku. Jak się sprawdzisz, zostaniesz. Jak nie…
Nie dokończył. Nie była pewna, czy sugerował, że wróci do Lipowa, czy że wyleci z firmy. Wolała nie wnikać.
– Daniel, pamiętasz, jak się umawialiśmy? – zapytał Sienkiewicz, odwracając się do Podgórskiego. – Żadnego picia na służbie. Poza najlepiej też. I tak patrzą nam na ręce. Jak cię pismaki obfotografują zalanego w trupa, nie będę zadowolony.
– Oczywiście. Nie zawiodę.
– No to już. Zaginiona nazywa się Berenika Borkowska. Jej rodzice czekają. Bogata rodzina. Z roszczeniami, żeby odnaleźć dziewczynę szybko i tak dalej. Rozumiecie, o czym mówię. Zajmiecie się tym w ciągu dnia, a po południu przyjdziecie zdać mi relację. Czekam o szesnastej trzydzieści, bo potem mam jeszcze kilka innych spraw. Laura będzie was wspierać tu z komendy, jeśli będziecie czegoś potrzebowali.
Fijałkowska skrzywiła się nieznacznie, ale skinęła głową na znak aprobaty. Strzałkowska miała wrażenie, że policjantka unika jej spojrzenia.
SCENA 3
Ośrodek wczasowy Słoneczna Dolina.
Środa, 27 lipca 2016. Godzina 9.00.
Klementyna Kopp
Klementyna Kopp zatrzymała swoją małą czarną skodę na parkingu przed głównym budynkiem ośrodka Słoneczna Dolina. Byli na miejscu. Zamknęła okno, metodycznie kręcąc korbką.
– Naprawdę nie mogliśmy włączyć klimy? – zapytał Dawid Przybylski z siedzenia obok.
– Nie – odparła krótko.
– Cały jestem spocony i śmierdzę – zrzędził chłopak. – A może w tym gruchocie klima w ogóle nie działa?
Gruchot, co? Kopp spojrzała na niego spod oka. Skoda była może i brzydka. Ale! Za to zdecydowanie niezawodna. A już na pewno nie żaden gruchot. Brzydka-ale-niezawodna. Jak sama Klementyna. Żaden przerośnięty dryblas nie będzie jej mówił, że jest inaczej. Nawet jeżeli był synem Teresy. Jej-Teresy.
Nie zaszczyciła jego słów najmniejszym komentarzem. Zerknęła we wsteczne lusterko. Marta siedziała na tylnej kanapie z nogami podciągniętymi pod samą brodę. I tak przez całą drogę z Brodnicy. Nie była to najbezpieczniejsza pozycja do podróżowania. Mimo to Kopp nie zwróciła jej uwagi. Ani razu. Mimo że naprawdę przykładała wagę do bezpiecznej jazdy. Dziewczyna Dawida nie potrzebowała teraz ostrych słów ani kłótni. Nie po tym, co przeszła kilka dni temu.
– Dopiero dziewiąta, a już taki upał – marudził dalej Dawid.
Zupełnie jak rozpieszczony dzieciak, a miał już dwadzieścia lat. Do tego prawie dwa metry i bicepsy szerokości talii Klementyny. A nigdy nie przypominała osy. Nawet w młodości. Co dopiero teraz, kiedy przekroczyła sześćdziesiątkę.
– Spoko. Ale! Może już się zamknij, co? – nakazała. Najspokojniej, jak się dało. Przecież nie chciała dodatkowo niepokoić Marty.
Dawid i Marta. Dawid-i-Marta. Ta dwójka trafiła do niej kilka dni temu, kiedy razem z Danielem i resztą zajmowała się czarnymi narcyzami. Zdarzyło się to, można by rzec, nieoczekiwanie. Przyjęła ich pod swój dach. Bo co niby miała zrobić, co?
Dryblas był przecież synem Teresy. Kobiety, którą Klementyna kochała bardziej niż kogokolwiek. Kiedykolwiek. Teresa na pewno by chciała, żeby pomogła tej dwójce. Nawet jeśli wymagało to olbrzymich pokładów cierpliwości. A nie trzeba dodawać, że Kopp nigdy takowymi nie dysponowała. Nawet w najlepszych czasach. Z wiekiem było z tym tylko gorzej.
Co więcej, Dawid okazał się chłopkiem roztropkiem z przerostem gangsterskich ambicji. Och, jak on uwielbiał używać tego słowa. Był w gangu w Bydgoszczy. Bardziej komicznego karmienia własnego ego Kopp nie mogła sobie wyobrazić. To by było doprawdy zabawne. Tylko że niestety poczynania syna Teresy miały swoje konsekwencje.
Klementyna znowu zerknęła we wsteczne lusterko na Martę. Tragiczne konsekwencje, warto dodać. I to nie dla samego Dawida, ale dla jego dziewczyny. Kolesie z gangu postanowili odegrać się na Marcie. Mimo że nie była winna. Już poszli siedzieć. Kopp tego dopilnowała. Ale! Nie było co się łudzić, że Marta kiedykolwiek zapomni, że ją zgwałcono. Takie rzeczy zostają w kobiecie do końca życia.
To, że koleżkowie Dawida trafili za kratki, również nie pozostanie bez konsekwencji. A to dlatego, że będą sypać. Wcześniej czy później. Tacy jak oni zawsze są mocni w gębie tylko do czasu, kiedy się ich nie przyciśnie. Nawet nie trzeba było tego robić ze szczególnym zapałem. Wystarczyło od niechcenia, a już gadali jak najęci.
– Przemyślałeś, co ci mówiłam, co? Najlepszym rozwiązaniem jest pójście na współpracę z policją. Zanim twoi kolesie narobią ci kłopotów.
Sprawę komplikował fakt, że tatusiek Dawida był nie byle kim, tylko komendantem wojewódzkim w Bydgoszczy. Starego Przybylskiego znali wszyscy. I wszyscy przed nim trzęśli portkami. Łobuzy i ci tak zwani dobrzy. Zawsze postępował według litery prawa. Jak automat. Nie było mowy o żadnych ustępstwach ani układach i układzikach. Nawet jeśli chodziło o własną rodzinę. Dlatego właśnie jeśli chciała pomóc Dawidowi, trzeba było robić to z głową.
– No nie wiem – mruknął chłopak.
Klementyna na razie nie zamierzała naciskać. Jeszcze nie. Potem się zobaczy. To, że Dawid dotąd nie został zatrzymany, oznaczało, że stary Przybylski jeszcze się o niczym nie dowiedział. To z kolei mogła być kwestia najbliższych tygodni, a może nawet dni, jeśli gangsterzy okażą się bardziej gadatliwi. W pewnym momencie trzeba to będzie Dawidowi bardziej dobitnie uświadomić. Bo na razie chyba nie do końca łapał sytuację. Ale! To potem.
Na razie odwróciła się do Marty. Dziewczyna wzbudzała w niej matczyne uczucia, co było nieco przerażające. Kopp uważała się za ostatnią osobę, która mogłaby kogoś wychowywać. Może kiedyś tak. Ale! Teraz stanowczo nie.
– To idziemy na plażę, co? – zapytała.
Marta wyglądała na wielbicielkę solarium. Brązowa skóra, tipsy i takie tam. Na pewno w domu w Bydgoszczy opalała się często i długo. Dlatego Klementyna wpadła na pomysł, by przyjechać nad Bachotek.
– Okej – odpowiedziała dziewczyna.
A więc sukces. Choćby dlatego, że Marta wreszcie się odezwała. No i Klementyna mogłaby przysiąc, że na jej twarzy zamajaczył cień uśmiechu.
Wysiedli z samochodu. Z miejsca poczuli zapach jeziora i rozgrzanego palącym słońcem lasu. Zapach lata. Wplątała się w to woń frytek smażonych na starym oleju. Jak w każdym ośrodku wypoczynkowym tak i tu bez tego wakacyjnego rarytasu nikt nie mógł się obyć. Kopp od razu zrobiła się głodna. Nie jadała zbyt regularnie. Właściwie nigdy zdrowo. Frytki na śniadanie to nie byłoby nic dziwnego w jej menu. Może kupi sobie jedną porcję.
– Tam jest plaża? – zapytała Marta.
No proszę, jaka nagle gadatliwa. Przyjazd tu był naprawdę dobrym pomysłem. Kopp z miejsca porzuciła pomysł jedzenia frytek. Trzeba było kuć żelazo, póki gorące, i jak najszybciej zabrać Martę nad jezioro.
– Tak.
Z kąpieliska na dole dochodziły śmiechy i odgłosy wesołej zabawy. Wyglądało na to, że turyści dopisali. Po południu będzie jeszcze więcej ludzi, bo mieszkańcy Brodnicy też spędzali nad okolicznymi jeziorami letnie popołudnia. Słoneczna Dolina nad Bachotkiem była szczególnie często odwiedzana. Pewnie z powodu sporego kąpieliska i drewnianego pomostu, z którego młodzież lubiła skakać do wody.
Kopp zaglądała tu dosyć regularnie. Ale! Nie po to, żeby zażywać kąpieli. Na takie swawole była już zdecydowanie za stara. Przyjeżdżała tu, żeby obserwować właściciela ośrodka. Chciała, żeby Wiśniewski nie zapomniał, że ktoś ciągle ma go na oku. Zwłaszcza po tym, co się tu stało kilka lat temu podczas dochodzenia w sprawie Mordercy Dziewic.
Spojrzała na główny budynek ośrodka. Trzypiętrowy pawilon z balkonami wychodzącymi na jezioro i betonową ścianą od parkingu. Przed wejściem kilka ławek. Wiśniewski miał zwyczaj przesiadywania na pierwszej z nich i obserwowania swojego przybytku. Teraz też tam był. Rozmawiał z jakimś wychudzonym okularnikiem.
– Weźcie ręczniki, a ja pójdę się przywitać z panem właścicielem – rzuciła Kopp do Dawida i Marty.
– Nie! – wyrwało się chłopakowi.
Klementyna zatrzymała się w pół kroku zaskoczona jego gwałtowną reakcją.
– Co?
– Wracajmy może do domu – bąknął Dawid nerwowo. – To chyba nie był dobry pomysł, by tu przyjechać. Marta powinna odpoczywać.
Kopp spojrzała na Dawida spod oka.
– Skąd to nagłe zainteresowanie dobrostanem Marty, co? Przedtem jakoś nie było ci spieszno się przejmować.
Nie odpowiedział.
– Wolałabym zostać – odezwała się Marta. Zaczynała wykazywać inicjatywę, to był naprawdę dobry znak. – O, Dawid, a czy to Mścisław Grabowski? Tam na ławce.
Kopp odwróciła się w stronę Wiśniewskiego i jego kompana. Marta widać znała wychudzonego okularnika. Dawid ewidentnie też.
– Tak – mruknął chłopak. – Chodźmy już na plażę.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI