Rodzanice - Katarzyna Puzyńska - ebook + audiobook + książka

Rodzanice ebook

Katarzyna Puzyńska

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

12 osób interesuje się tą książką

Opis

Zbliża się krwawy superksiężyc. Mieszkańcy maleńkich Rodzanic boją się, że ta niezwykła pełnia uwolni z dawna uśpionego demona. Tymczasem na zamarzniętym, smaganym zimowym wichrem jeziorze znaleziono ciało zamordowanej dziewczyny. Jest przykryta kocem. Gdyby nie to, że jakieś zwierzę poszarpało jej rękę, wyglądałaby, jakby spokojnie spała. Tego samego dnia umiera pewna dziennikarka. W ostatnich słowach przestrzega byłą komisarz Klementynę Kopp przed wilkołakiem. Wkrótce emerytowana policjantka znika bez śladu… Pojawiają się sugestie, że to Kopp dokonała zbrodni. Tylko aspirant Daniel Podgórski wierzy, że dawna koleżanka jest niewinna. Jaki sekret skrywa sam Podgórski? Dlaczego odpowiedzi warto szukać w szklanej kuli? Ile prawdy jest w anonimie zapowiadającym śmierć wszystkich mieszkańców Lipowa? I kto tak naprawdę czai się w ciemności?

"Rodzanice" to dziesiąty tom sagi kryminalnej o policjantach z Lipowa. Opowieści o Lipowie łączą w sobie elementy klasycznego kryminału i powieści obyczajowej z rozbudowanym wątkiem psychologicznym. Porównywane są do książek Agathy Christie i powieści szwedzkiej królowej gatunku, Camilli Läckberg. Prawa do publikacji serii sprzedane zostały do ponad dwudziestu krajów.

Katarzyna Puzyńska (ur. 1985) – z wykształcenia psycholog. Przez kilka lat pracowała jako nauczyciel akademicki na wydziale psychologii. Teraz całkowicie skupiła się na realizowaniu swojej największej pasji, czyli pisaniu. W wolnych chwilach biega, spaceruje ze swoimi psami i jeździ konno. Uwielbia Skandynawię i Hiszpanię. Pochodzi z Warszawy, ale w dzieciństwie wiele czasu spędzała w niewielkiej wsi pod Brodnicą, gdzie toczy się akcja jej powieści.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 433

Oceny
4,4 (3244 oceny)
1821
896
399
107
21
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
aleexx

Dobrze spędzony czas

Brak Klementyny jest odczuwalny, zbrodnia dość ciekawa, ale to co się dzieje między bohaterami w życiu prywatnym to zbyt duża ilość dramatu i zaczyna być to bez sensu
10
gosiajasinska

Dobrze spędzony czas

jedna z najlepszych z całej serii
00
agn1es7kaa

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągająca ,zaskakująca. Polecam
00
EwelinaChudy

Całkiem niezła

Wielka szkoda, że z serii o Lipowie zrobiła się telenowela
00
breeAnna

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00

Popularność




 

 

W serii ukazały się:

Motylek

Więcej czerwieni

Trzydziesta pierwsza

Z jednym wyjątkiem

Utopce

Łaskun

Dom czwarty

Czarne narcyzy

Nora

 

Copyright © Katarzyna Puzyńska, 2019

 

Projekt okładki

Mariusz Banachowicz

 

Zdjęcie na okładce

© Maksimenko Taras/Shutterstock

 

Redaktor prowadzący

Anna Derengowska

 

Redakcja

Małgorzata Grudnik-Zwolińska

 

Korekta

Maciej Korbasiński

 

ISBN 978-83-8169-553-4

 

Warszawa 2019

 

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Gintrowskiego 28

www.proszynski.pl

 

Dla K. i M

 

In wildness is the preservation of the world

So seek the wolf in thyself

Of Wolf and Man (Hetfield/Urlich/Hammett), Metallica

 

PROLOG

Rodzanice. Niedziela, 31 stycznia 1999.

Godzina 23.50.

Anastazja Piotrowska

Anastazja usłyszała przeciągłe wycie. A więc to prawda! Wilkołak. Rodomił miał rację. Wilkołak przybył! Legenda o Nocach Odrodzenia jest prawdziwa. Piotrowska popędziła przez śnieg w stronę gospodarstwa Wilków. Musiała to zobaczyć na własne oczy. Nawet jeśli po ciele przebiegał nieprzyjemny dreszcz strachu.

Psy z hodowli Rodomiła ujadały wściekle. Jazgot sprawiał, że trudno było się skupić. Zwolniła nieco. Zawsze się ich bała. Były dzikie i nieposkromione. Rodomił do tego je podjudzał. Chciał, żeby były jeszcze bardziej agresywne. Bardziej i bardziej.

Pomyślała, że wdrapie się na szczyt wzgórza i z bezpiecznej odległości będzie obserwować okolicę. Znów przyspieszyła. Światło idealnie okrągłego księżyca odbijało się od śniegu. Było jasno. Niemal jak w dzień. Z tą tylko różnicą, że w dzień cienie nie czają się wśród drzew w mrocznej poświacie.

Stanęła na szczycie wzgórza, oddychając ciężko. Rozejrzała się. Stąd był najlepszy widok nie tylko na gospodarstwo Wilków, ale i na całe Rodzanice.

Nagle Anastazja zobaczyła coś, co zmroziło krew w jej żyłach. Przykucnęła natychmiast. Na śniegu była przecież doskonale widoczna. Nie mogła ryzykować zauważenia! To byłoby niebezpieczne! Mogła stać się kolejną ofiarą!

Z łomotem serca patrzyła na rozgrywającą się scenę. Psy przestały szczekać. Rozszarpywały zaciekle ciało Rodomiła. Wyrywały sobie resztki tego, co po nim zostało.

Potem nastała cisza.

 

KSIĘGA PIERWSZA

2018

Dzień

 

Rozdział 1

Plaża w Rodzanicach.

Wtorek, 30 stycznia 2018. Godzina 12.00.

Aspirant Daniel Podgórski

Aspirant Daniel Podgórski wpatrywał się w ciało leżące na śniegu. Dziewczyna miała zamknięte oczy i spokojną twarz. Wyglądała niemal, jakby spała. Oczywiście gdyby nie krew na czole i wokół ciała. Surrealistyczne wrażenie potęgował stary koc, którym została przykryta.

– Jakby jej kurwa jeszcze mogło być zimno – mruknął Paweł Kamiński. – Nie to, co nam. Normalnie pizga złem. Pierdolona zima musiała akurat teraz przyjść. Że też jakiemuś złamasowi chciało się ją zajebać akurat teraz. Zamiast siedzieć w cieple. W domu. Jak normalni ludzie. Kurwa.

Zawiało jeszcze mocniej. Daniel otulił się szczelniej kurtką, ale podmuchy lodowatego wiatru zdawały się bez trudu przenikać przez materiał. Mróz szczypał boleśnie w twarz.

Od wczoraj pogoda zmieniła się diametralnie. Do tej pory zima obchodziła się z nimi całkiem łagodnie. Bezśnieżne święta rozczarowały niektórych, ale Podgórski przyjął je ze spokojem. Przynajmniej nie trzeba było latać z łopatą i odśnieżać.

Wszystko zmieniło się wczorajszej nocy. Prószyło wprawdzie delikatnie przez cały dzień, ale po dwudziestej rozpętała się prawdziwa zamieć. Padało tak, że wydawało się wręcz, iż człowiek oddycha śniegiem. Daniel ledwo dotarł do stajni, żeby pozamykać drzwi. Konie kręciły się po boksach niespokojnie. Nie dziwił im się. W tej nagłej zmianie aury było coś złowrogiego. Zły omen, mruknęła wtedy Weronika.

Policjant spojrzał na ciało martwej dziewczyny. Zły omen. Najwyraźniej.

– Paweł, trudno oczekiwać, że morderca będzie zabijał na twoje zamówienie w środku sierpnia – zaśmiała się Emilia Strzałkowska. – Nie wiem, czy dożyjemy.

Policjantka opatuliła się w puchową kurtkę i wciągnęła czapkę z wielkim pomponem. Nie wyglądała zbyt poważnie, ale kto by się tym teraz przejmował. Chodziło o to, żeby się ogrzać. Każdy robił, co mógł.

– Poza tym zabójcy to na ogół nie są normalni ludzie – wtrącił się Marek Zaręba.

– Kurwa – warknął Kamiński, kopiąc hałdę śniegu obok ciała. – Nawet prorokowi1 się nie chciało przyjechać. Całą robotę my musimy odwalać.

Zaręba i Kamiński ubrani byli w granatowe mundury, kurtki i służbowe czapki uszatki. Daniel im nie zazdrościł. W takich chwilach praca w wydziale kryminalnym i możliwość noszenia cywilnych ubrań były błogosławieństwem. Można na siebie włożyć tyle warstw, ile się tylko zapragnie.

Koledzy przyjechali na miejsce od razu po wezwaniu. Z posterunku w Lipowie mieli najbliżej. Zabezpieczali teren, póki nie zjawiła się grupa z komendy. Ponieważ byli tu dłużej od Daniela i Emilii, przemarzli do szpiku kości. Na zamarzniętym jeziorze nie było żadnej ochrony przed wiatrem i mrozem.

– Niech pan uważa, panie Pawle – powiedział z uśmiechem doktor Koterski. – Chyba nie muszę mówić, że tu wszędzie może być jakaś rzecz potencjalnie istotna. To miejsce zbrodni.

– Ziółek i reszta już skończyli tu grzebać – mruknął Kamiński, ale zatrzymał nogę w połowie ruchu. Kolejna zaspa została oszczędzona.

Szef techników ze swoją ekipą wycofali się na brzeg, kiedy Daniel, Emilia, Paweł i Marek podeszli, żeby porozmawiać z Koterskim. Lód zdawał się wprawdzie stabilny, wzmocniony jeszcze nagłym spadkiem temperatury, ale co jakiś czas słychać było złowieszcze trzaski. Nie chcieli ryzykować, że pęknie pod ciężarem ich wszystkich.

– Oczywiście kurwa pieprzona Laura musiała mnie wrobić w sterczenie na pierdolonym lodowisku – mruknął Kamiński z wściekłością. – Tak to jest, jak się z baby robi szefa. Nic nie jest tak, jak powinno. Co za sucz.

Daniel i Marek wymienili spojrzenia. Czekali, aż Emilia zaprotestuje, słysząc te słowa, ale o dziwo milczała. Może Pawłowi upiekło się dlatego, że w plotkach, które obiegły ostatnio Lipowo, zapewne kryło się przynajmniej ziarno prawdy. Podgórski wolał nie wnikać. Trzymał się od tego z daleka.

– I ta pedalska czapka – ciągnął Kamiński zupełnie niezrażony ich spojrzeniami. – Wyglądam jak jakiś Rusek czy inny. Kurwa. Dobrze chociaż, że nie ma dziennikarzy. Nikt mi nie jebnie fotek.

Znów mocniej zawiało. Człowiek zaczynał mieć wrażenie, że znalazł się na biegunie północnym. Daniel sięgnął do kieszeni po paczkę papierosów w nikłej nadziei, że wątły płomyk trochę go ogrzeje.

– Przestań się nad sobą rozczulać – ofuknęła Kamińskiego Strzałkowska. Nareszcie Emilia zareagowała tak, jak można się było spodziewać. – A ty przestań kopcić jak lokomotywa. To jest miejsce zbrodni. Nie wiem, czy to do ciebie dotarło.

– Brakowało mi twojej beztroski i luzu, Mila – mruknął Daniel. Nie mógł się powstrzymać.

Strzałkowska poczerwieniała. Tym razem raczej nie z zimna.

– Nie nazywaj mnie tak – warknęła, krzyżując ręce na piersi.

Paweł Kamiński parsknął głośnym śmiechem.

– To co? Można powiedzieć, że jak za starych dobrych czasów – podsumował Marek Zaręba. Wyraz twarzy miał kamienny, ale w oczach widać było iskierki. Jakby ledwo powstrzymywał się przed chichotem. – Znów we czwórkę.

Kiedy do komendy dotarła informacja o dziewczynie na lodzie, Podgórski wcale się nie zdziwił, że właśnie jemu naczelnik zlecił tę sprawę. Rodzanice leżały niewiele ponad dwa kilometry od Lipowa, rodzinnych stron Daniela. Policjant nie spodziewał się natomiast, że przełożony przydzieli mu do pomocy właśnie Emilię.

Podgórski wiedział oczywiście, że Strzałkowska miała dzisiaj dyżur, ale od dawna nikt nie kierował ich do tych samych spraw. Tak się utarło. Wszyscy wiedzieli, że relacje między nimi są napięte. Początkowo plotkowano trochę i koledzy robili sobie żarty, ale powoli im się znudziło. Ciągle coś się działo, nie brakowało ciekawszych, przede wszystkim nowszych tematów. Na komendzie Daniel i Emilia trzymali się od siebie z daleka. Kiedy zdarzyło im się być w tym samym pomieszczeniu, oboje zachowywali się tak, jakby drugiego tam nie było. I tak to jakoś się toczyło.

Strzałkowska została przeniesiona do krymu2 jakieś półtora roku temu. Propozycję dostała już wcześniej, ale najpierw trzeba było załatwić kilka spraw zarówno w wydziale, jak i na posterunku w Lipowie. Trochę to trwało.

W Lipowie też nastąpiło sporo przetasowań. Matka Daniela nadal siedziała w recepcji, ale Kamiński nie był już kierownikiem. Jego miejsce zajęła Laura Fijałkowska, która przedtem pracowała w Brodnicy. Paweł wrócił do patrolowania wsi i okolic.

Podgórski westchnął. Wolał nie myśleć o aferze, która rozpętała się pod koniec dwa tysiące szesnastego roku. Im rzadziej tamte wydarzenia wspominał, tym czuł się lepiej. Nie pił już trzysta dziewięćdziesiąt cztery dni. Jeżeli dotrwa do północy oczywiście. To było najważniejsze.

– Raz muszkieterem, zawsze muszkieterem – zaśmiał się jeszcze Marek Zaręba.

– O to, to, Młody – zawtórował mu Kamiński.

Strzałkowska przewróciła oczami z wyraźną irytacją.

– Rozumiem, że chłopcy to raczej do piaskownicy niż do poważnej roboty, ale nie wiem, czy zauważyliście, że mamy tutaj martwą dziewczynę? Może odrobinę skupienia i powagi by się przydało? Nie uważacie?

Podgórski zerknął w jej stronę. Kiedy naczelnik wezwał ich oboje do siebie i oznajmił, że to oni we dwoje zajmą się dochodzeniem, Strzałkowska zrobiła taką minę, że Daniel o mało nie zakrztusił się kawą. Ale jednocześnie jej skrępowanie sprawiło, że on poczuł się pewniej. A może tylko opanował go czarny humor.

Od dłuższego czasu unikała go nie tylko w pracy. Kiedy przychodził do Łukasza, to albo wychodziła, albo chowała się w swojej sypialni i zostawiała go z synem sam na sam. Wyjątek zrobiła tylko raz, kiedy nawrzucała Podgórskiemu, że pozwala nastolatkowi brać samochód i jeździć po lesie. Wpadła wtedy w prawdziwą furię. Z kurwami i wymyślaniem od nieodpowiedzialnych idiotów włącznie.

Łukasz nie miał jeszcze prawa jazdy, to prawda, ale Daniel już dawno nauczył go jeździć. Wydawało mu się, że to był jedyny czas, kiedy nastoletni syn łapie z nim jakiś kontakt. Nie zamierzał z tego rezygnować dlatego, że Strzałkowska się wściekała. Nic nie rozumiała. Sama miała syna na co dzień.

– Skoro przykrył ją kocem, to może znaczyć, że mu na niej zależało – zgadywał Marek, przyglądając się martwej dziewczynie. – Jakby chciał się nią zaopiekować. Przecież to nie przypadek. Musiał ten koc przynieść tu ze sobą. Nie uważacie? Zamknął jej oczy. Bo raczej tak z zamkniętymi chyba nie umarła. No i ułożył ją na plecach.

– To na pewno któryś z miejscowych szajbusów – wtrącił się Kamiński. – Zanim dojechaliśmy tu z Młodym, to trzeba było odśnieżyć drogę. Wszystko kurwa zasypane. Na szosie spoko, ale jak się zjechało w las, to kurwa nie szło. Musieliśmy wezwać Kuszewskiego z traktorem. Nikt z zewnątrz by tu nie dotarł.

Daniel spojrzał w stronę brzegu. Na wzgórzu widać było tylko jeden z trzech domów, które wchodziły w skład niewielkiej wioseczki zwanej Rodzanicami. Dwa pozostałe znajdowały się z prawej i lewej strony sporej łąki. Bliżej przeciwległych ścian lasu.

Kamiński mógł mieć trochę racji. W taką pogodę jak ta miejscowość była niemalże odcięta od świata. Z dwóch stron łąka otoczona była lasem. Z trzeciej ciągnęły się zasypane śniegiem pola. Najbliższe siedziby ludzkie znajdowały się w Lipowie. Dojechać tu można było wyłącznie wąską drogą przez las. Ewentualnie dotrzeć węższymi ścieżkami. Ale wtedy trzeba by przyjść na piechotę.

– Zakładając oczywiście, że sprawca przyjechał tu samochodem – zauważyła Strzałkowska.

Najwyraźniej pomyślała dokładnie o tym samym co Podgórski. Kiedyś lubił z nią współpracować. Uzupełniali się. Oczywiście zanim życie im się pokomplikowało.

– A tego nie możemy zakładać, prawda? – dodała. – Zresztą mógł przyjechać wcześniej. Zanim zaczęła się śnieżyca. Przed nią drogi były przejezdne. Wiadomo, kiedy ona umarła, doktorze?

– Sami widzicie, że ciało jest praktycznie zamarznięte – powiedział Koterski. – To znacznie utrudni ustalenie czegokolwiek w tej kwestii. Obawiam się, że będziecie musieli zacząć od sprawdzenia, kiedy widziano ją żywą, i wtedy będę mógł starać się jakoś to uściślić.

– Czy mogły to zrobić psy z hodowli? – zapytał Podgórski.

Prawa ręka martwej dziewczyny wystawała spod koca. Kurtka na przedramieniu i bicepsie była podarta. Pod spodem widać było wyszarpane kawałki ciała.

– Wypowiem się po sekcji – powiedział jak zwykle Koterski. – Muszę zobaczyć, co uda mi się ustalić. Rozstaw zębów i tak dalej.

– Nie byłby to kurwa pierwszy raz – wtrącił się Kamiński. – Pamiętacie, co się stało dwadzieścia lat temu z Rodomiłem Wilkiem? A może to było wcześniej?

– Dziewiętnaście – sprostował Daniel. – W dziewięćdziesiątym dziewiątym.

To była wówczas głośna sprawa. Przynajmniej w Lipowie. Rodomił Wilk prowadził hodowlę psów. Teoretycznie szkolił je do obrony, ale w praktyce chyba raczej do walki. Zimą dziewięćdziesiątego dziewiątego roku znaleziono go martwego na wybiegu. Okazało się, że mężczyzna poślizgnął się na zamarzniętej kałuży, kiedy wszedł nakarmić swoich podopiecznych. Uderzył głową w lód i stracił przytomność. Wygłodniałe psy rzuciły się na niego. Jego żona nie żyła już od dawna. Zostawił nastoletnią wtedy córkę.

Podgórski znów zerknął w górę na Rodzanice. Gospodarstwo Wilków znajdowało się po lewej stronie, nieco w dole. Nie było widoczne z tafli zamarzniętego jeziora, ale z oddali dało się słyszeć szczekanie.

Po śmierci ojca Żywia musiała radzić sobie sama. Nadal prowadziła hodowlę. Ale zajęła się psami innej rasy. W przeciwieństwie do podopiecznych Rodomiła były całkowicie łagodne. Podgórski sam się o tym przekonał. Jednego kupił jesienią w prezencie dla Weroniki.

– Kurwa, mam wrażenie, że ta pierdolona Laura wysłała mnie tu specjalnie – mruknął Kamiński. – Przecież doskonale wie, że po tych wszystkich aferach nienawidzę tej dziury.

– Daj spokój – szepnęła Emilia. Tym razem bez przekory.

Daniel starał się nie patrzeć na Kamińskiego. Paweł faktycznie miał prawo nie czuć się w Rodzanicach dobrze. Nie po tym, co tu się stało pod koniec dwa tysiące szesnastego roku, i po tym jakie to miało konsekwencje dla jego kariery i życia prywatnego. Nie po śmierci Żegoty Wilka.

Podgórski też nie czuł się z tym najlepiej. To był naprawdę trudny czas. Z wielu względów. Daniel zrobił wiele rzeczy, których się wstydził. Nie chciał do tego wracać.

– To jest ta sama dziewczyna, którą wtedy uwolniliście, prawda? – zapytał Koterski nieświadom rozterek policjanta.

– Jo. Michalina Kaczmarek – potwierdził Daniel.

Doktor Koterski pokręcił głową. Z jego wesołej zazwyczaj twarzy na chwilę zniknął uśmiech.

– Osiem lat w piwnicy i teraz to. Pechowa dziewczyna.

Stwierdzenie, że Michalina Kaczmarek nie miała łatwego życia, to było niedopowiedzenie. Mieszkała w trzecim z gospodarstw w Rodzanicach. W wieku dziewięciu lat została porwana. Przetrzymywano ją przez kolejnych osiem. Na wolność wyszła pod koniec dwa tysiące szesnastego roku.

Podgórski po raz kolejny spojrzał na wzgórze, na Rodzanice. Pamiętał to zdarzenie doskonale. Są takie sprawy, których nigdy się nie zapomina. To była właśnie jedna z takich. Michalina została porwana przez sąsiada. Bohdan Piotrowski mieszkał w środkowym domu. Tym, który widać było z plaży. Teraz została tam tylko jego żona, Anastazja. I makabryczna piwnica. Pamiątka po przetrzymywaniu w niej dziewczynki.

Zaduchu, który panował w środku, nie dało się zapomnieć. Tak samo jak duszącego smrodu odchodów w przepełnionym wiadrze. Ani porwanej różowej sukienki, w którą ubrana była Michalina, kiedy Daniel i reszta ekipy ją stamtąd wyciągali. Groteskowy strój przeznaczony dla małej dziewczynki ledwo mieścił się na wychudzonej nastolatce. Ale najbardziej poruszające były jej oczy. Malowało się w nich takie przerażenie, że Podgórski sam poczuł ogarniający go lęk.

Niejedno widział podczas wszystkich tych lat służby w policji, ale w tym wypadku trudno było mu zrozumieć, jak jeden człowiek może zgotować taki los drugiemu. Kiedy Michalina łamiącym się głosem zapytała, gdzie jest tatuś, Danielowi o mało po raz pierwszy na służbie nie poleciały łzy z oczu.

A teraz leżała martwa na lodzie.

– Myślicie, że to ma związek z tym przetrzymywaniem? – zapytała Strzałkowska. Jakby znów odgadła, o czym Podgórski właśnie pomyślał.

– Bohdan Piotrowski strzelił samobója w kiciu, więc on raczej jej nie zajebał – odpowiedział Kamiński.

Piotrowski spędził w Starych Świątkach niecały rok. Pedofile nie mają łatwego życia w więzieniach. Może dlatego się powiesił. A może ktoś mu w tym pomógł. Daniel wiedział, że jeszcze tego nie wyjaśniono. Wątpił, żeby sprawa miała priorytet. Ludzie raczej się cieszyli, że potwór nie żyje.

– Co powiesz o tej ranie na skroni? – zapytał Koterskiego. – To może być bezpośrednia przyczyna zgonu?

Oprócz rozszarpanej ręki Michalina miała niewielką ranę na skroni. Wokół ciała było sporo krwi. Nie wyglądało na to, żeby pochodziła z rany na głowie, ale Podgórski wolał zapytać.

– To na skroni to pikuś – zaśmiał się doktor Koterski. – Podejrzewam, że prawdziwa przyczyna zgonu znajduje się pod kocem. Wolałbym go tu nie zdejmować. Jest być może przymarznięty do ciała i…

– Kurwa, doktorze, nie patyczkujmy się.

Zanim ktokolwiek zdążył zareagować, Kamiński poderwał brzeg koca. Na szyi dziewczyny błysnął naszyjnik w kształcie półksiężyca. Daniel go rozpoznał. Weronika miała identyczny.

– Ja jebię – zaklął Paweł, kręcąc głową.

Tak. Przyczyna zgonu była jasna.

1 Prokurator.

2 Wydział kryminalny.

 

Rozdział 2

Dworek Weroniki w Lipowie.

Wtorek, 30 stycznia 2018. Godzina 12.00.

Weronika Podgórska

Weronika Podgórska wypuściła Kofiego na padok. Wystrzelił do przodu, rżąc radośnie, i pogalopował w stronę Lancelota. Kary koń tarzał się zapamiętale w śniegu. Zrobiły się prawdziwe zaspy. Aż trudno uwierzyć, ile napadało w nocy. I to przejmujące zimno, przed którym nie chroniła nawet najgrubsza kurtka.

Bajka zaszczekała głośno. Weronika odpięła karabińczyk i pozwoliła suczce pobiec za końmi. Nie był to może najlepszy pomysł, ale nie miała siły jej powstrzymywać. Pitbulka była rozbrykana i pełna energii. Przez cały spacer ciągnęła smycz tak, że Weronika miała wrażenie, że suczka urwie jej rękę.

Kiedy w drodze powrotnej nieoczekiwanie spotkały Klementynę, Bajka wpadła w prawdziwy szał radości. Weronika z trudem ją utrzymywała. Na szczęście Kopp nie była dziś szczególnie rozmowna. Wymieniły więc tylko uprzejmości i każda poszła dalej w swoją stronę.

Weronika uśmiechnęła się pod nosem. Klementyna babcią! Aż trudno było w to uwierzyć. Tatuaże, ogolona na łyso głowa i skórzana kurtka niezbyt pasowały do stereotypowego obrazu dobrotliwej babci. A jednak ekspolicjantka odnajdywała się w nowej roli całkiem dobrze.

– Bajka! – krzyknęła Podgórska, kiedy suczka podbiegła niemal pod kopyta Lancelota. – Wracaj!

Kary stulił uszy i zrobił groźną minę. Nie lubił psów. Igor to wiedział i zawsze omijał go szerokim łukiem. Bajka będzie jeszcze musiała się tego nauczyć.

Weronika westchnęła cicho. Minęło już tyle czasu, a ona nadal nie mogła pogodzić się z myślą, że złoty golden retriever nie wybiegnie z wesołym szczekiem na powitanie. Daniel próbował ją pocieszać, mówił, że pies zginął bohatersko, próbując jej bronić. Niewiele to pomagało. Igor nie żył, a obraz zakrwawionych wideł ciągle Podgórską prześladował. Budziła się w nocy zlana potem. Daniel przytulał ją wtedy i kołysał, jakby była małym dzieckiem.

A dwa miesiące temu kupił jej Bajkę. Przyniósł małe zawiniątko ukryte pod pazuchą. Bajka patrzyła na Weronikę wielkimi oczami nieco przestraszona. Nie przypominała groźnego pitbula, widywanego na zdjęciach czy w filmach. Miała wiecznie uśmiechnięty pyszczek. Weronika od razu ją pokochała.

Nie zmieniało to wcale faktu, że doskonale wiedziała, dlaczego Podgórski kupił jej psa. Wcale nie chodziło mu tylko i wyłącznie o to, żeby przestała rozpaczać po Igorze. Chodziło o coś, o co prosiła go od kilku miesięcy. Myślał chyba, że jak Weronika zajmie się malutkim psem, zapomni, czego tak naprawdę chciała.

– No i co? – zaśmiała się, kiedy Bajka podbiegła do niej przestraszona parskaniem Lancelota. – Chodź. Obejrzymy zdjęcia ze spaceru.

Weronika oparła się o płot padoku i wyjęła telefon z kieszeni. Z trudem odblokowała ekran. Szybka zbiła się wczoraj, kiedy Bajka z rozpędu wpadła na stolik nocny. Co gorsza, suczka chwyciła potem komórkę w zęby i podjęła próbę konsumpcji. Weronika odebrała jej telefon w ostatniej chwili. Gdyby nie to, zapewne już by nie działał. Trzeba będzie szybko pomyśleć o nowym.

Zaczęła przeglądać zdjęcia. Zima dawała się we znaki, zwłaszcza tu na wsi, ale trzeba było przyznać, że zasypany białym puchem las wyglądał cudownie. Wielkie czapy śniegu na gałęziach sosen. Tropy zwierząt prowadzące gdzieś w zarośla. Skrzypienie butów niosące się daleko. I ten zapach. Zapach zimy.

Poszły z Bajką nad Skarlankę. Zawróciły, zanim dotarły na mostek. Zima miała również swoje złe strony. Weronice wydawało się, że odmroziła sobie dłonie, zanim pokonały połowę planowanej trasy.

– Cholera – mruknęła pod nosem, kiedy ekran odmówił posłuszeństwa.

Potrząsnęła telefonem i znów go odblokowała. Tym razem zadziałał, wróciła więc do przeglądania zdjęć. Niedaleko mostku na Skarlance pstryknęła kilka fotografii sobie i Bajce. Przykucnęła, obejmując suczkę ramieniem.

– Zaraz…

Weronika wróciła do poprzedniego zdjęcia. Uśmiechały się obie do aparatu. W tle za ich plecami widać było mostek na Skarlance. Ktoś tam stał. Już samo to wzbudziło w Podgórskiej nieprzyjemne uczucie niepokoju. Wydawało jej się, że była w lesie sama.

Ale nie tylko to ją zaniepokoiło. Miała wrażenie, że zobaczyła ducha. I to dosłownie.

– Przecież ona nie żyje – szepnęła ni to do Bajki, ni do siebie. – Wiera nie żyje.

Przyjaciółka zmarła trzydziestego lipca dwa tysiące szesnastego roku. Rak płuc był nieubłagany, zabrał Wierę szybko. Zdecydowanie za szybko. Kończyli wtedy śledztwo w sprawie Nory. Daniel właśnie oświadczył się Weronice. Sklepikarka zasłabła dosłownie chwilę później. Karetka przyjechała niemal natychmiast, ale niewiele dało się już zrobić.

Wiera obudziła się jeszcze na moment w szpitalu. Nie zdołała już nic powiedzieć, ale Weronika pocieszała się myślą, że przynajmniej zdążyły się pożegnać. Nawet jeżeli nie wypowiedziały przy tym żadnych słów, tylko trzymały się za ręce.

Weronika powiększyła zdjęcie, choć z powodu popękanego ekranu potrzebowała na to kilku prób. Wiera z całą pewnością nie żyła. A jednak stała na moście. Plecami do aparatu. Długie ciemne włosy poprzetykane siwizną. Opierała się o barierkę i patrzyła na północ wzdłuż biegu Skarlanki.

Nie, to było niemożliwe, ale przecież aparat się nie mylił. Była tam. Dzisiaj. Nie tak dawno.

 

Rozdział 3

Plaża w Rodzanicach.

Wtorek, 30 stycznia 2018. Godzina 12.15.

Młodsza aspirant Emilia Strzałkowska

No to mamy przyczynę zgonu – stwierdził doktor Koterski. Nie skomentował niefrasobliwości Kamińskiego, ale rzucał policjantowi niezbyt zadowolone spojrzenia. – Ta cała krew to właśnie stąd.

Młodsza aspirant Emilia Strzałkowska przypatrywała się pojedynczej ranie w brzuchu Michaliny Kaczmarek.

– Jest pan pewien, że to jest przyczyna śmierci? – zapytał Kamiński.

Paweł mówił poważnym tonem. Może odechciało mu się nareszcie idiotycznych żarcików. Emilia przewróciła oczami. Rychło w czas. Współpraca z grupą mężczyzn bywała męcząca. Choćby z powodu ich ciągłych przepychanek ukrytych za żartami. Dawno nauczyła się je ignorować. A przynajmniej się starać.

– Wypowiem się po sekcji.

– Niech już doktor da spokój. A tak na oko? – nie odpuszczał Kamiński.

– Na oko to dziadek umarł czy jakoś tak – oznajmił Koterski z szerokim uśmiechem na pulchnej twarzy. – A poważnie: istnieje duże prawdopodobieństwo, że tak. Ktoś ją dźgnął.

Koterski nie przypominał ani trochę ponurego patologa z książek czy filmów. Był zawsze wesoły i uśmiechnięty. Zdaniem Strzałkowskiej bardziej wyglądał na nauczyciela niższych klas szkoły podstawowej. Może nawet na wychowawcę w przedszkolu. Bez trudu mogła go sobie wyobrazić wśród dziecięcych rysunków i zabawek. W miejscu zbrodni pasował jakby mniej. Ale od dawna wiedziała, że pozory mogą mylić. I to bardzo.

– Ta rana na głowie to nie od noża? – pytał dalej Kamiński.

Patolog pokręcił głową.

– Zdecydowanie nie. Na głowie jest rana tłuczona. Zadana tępym narzędziem. Nożem na pewno nie.

– A kamieniem? – nie odpuszczał Paweł.

– Nie mogę tego wykluczyć.

Przez chwilę nikt nic nie mówił. Wiatr zdawał się przybierać jeszcze na sile. W powietrzu unosił się zapach, który zawsze kojarzył się Emilii z zimą. Dym z kominów. Musiał dochodzić ze wzgórza, z Rodzanic.

– Pojedyncza rana – odezwał się Marek Zaręba. – Sprawca wiedział, co robi.

– Albo sprawczyni – dopowiedziała Strzałkowska. Nie przepadała za Klementyną Kopp, ale w jednym zdecydowanie się z byłą komisarz zgadzała. Nigdy niczego za wcześnie nie zakładać.

– Kobieta mogła ją zajebać? – zapytał znów Kamiński.

Emilia zerknęła w jego stronę. Był dziś szczególnie dociekliwy.

– Myślę, że nie możemy tego wykluczyć – przyznał medyk sądowy. – Dziewczyna jest wysoka, ale szczupłej budowy. Zresztą niczego nie możemy teraz wykluczyć. Ma na sobie kurtkę, więc nie mogę stwierdzić z całą pewnością, ale nie widzę innych ran. To wygląda, jakby się nie broniła.

– Może ją zaskoczył – zastanawiał się Podgórski.

Emilia zerknęła na niego.

– Albo zaskoczyła.

Daniel podkreślił ostatnie słowo chyba tylko po to, żeby zagrać jej na nosie. Zapalił papierosa. Strzałkowska miała ochotę znowu coś powiedzieć, ale się powstrzymała. Niech Podgórski się truje, jak chce. To już nie była jej sprawa.

Jak zanieczyści miejsce zbrodni, to też on będzie miał kłopot. Skoro już byli skazani na prowadzenie tej sprawy razem, to przynajmniej będzie się starała trzymać od niego jak najdalej. Już dawno to sobie postanowiła.

Nie zamierzała być tą trzecią. Z tym koniec. Miłość to głupota. A inne sprawy… Zerknęła na Kamińskiego. Cóż. Z innymi sprawami radziła sobie całkiem nieźle.

– Naprawdę kobieta mogła to zrobić? – jeszcze raz zapytał Paweł.

– Już powiedziałem, że tak – roześmiał się Koterski.

– A Michalina nie mogła sobie tego zrobić sama?

– A coś ty się tak nagle przejął, Paweł? – mruknął Daniel, wydmuchując przed siebie kłąb papierosowego dymu.

Lód zatrzeszczał pod ich nogami. Emilia spojrzała tęsknie na brzeg. Marzyła, żeby wreszcie schronić się przed przenikliwym wiatrem.

– Zrzuciłbyś trochę kilogramów, bo inaczej kurwa zatoniemy wszyscy – odciął się Kamiński. – Lód zaraz pęknie.

Podgórski faktycznie przytył ostatnio. Emilia też to zauważyła. Brzuch rysował mu się wyraźnie pod kurtką. Przypominał teraz dawnego siebie. Choć dłuższa niż kiedyś broda sprawiała, że jego twarz wydawała się szczuplejsza. Odwróciła wzrok.

– Na zimę parę kilo tu i tam się przydaje – zaśmiał się Koterski. – Sam coś o tym wiem. A wracając do pytania, samobójstwa oczywiście nigdy na takim wczesnym etapie nie można wykluczyć, ale powiem tak: samobójcy z reguły odsłaniają fragment ciała, gdzie chcą się zranić. Tu narzędzie przeszło przez bluzę. Ale ważniejsze: jeżeli dziewczyna sama by się zabiła, raczej nie przykryłaby się potem kocem. Nieprawdaż?

Kamiński kiwnął głową. Nie wyglądał na zadowolonego.

– Może była pod wpływem – rozważał Marek Zaręba, jakby nie słyszał całej rozmowy. Był całkowicie skupiony na martwej dziewczynie. – Pijana albo wzięła narkotyki? Może była po prostu nieprzytomna, jak jej to zrobił. Dlatego się nie broniła.

– Tego tu teraz wam nie powiem. Dziś wieczorem mam dyżur, więc zrobię sekcję. Wtedy się dowiemy.

– No i mamy chyba narzędzie zbrodni – odezwał się Podgórski. – Tu pod ciałem.

Emilia zrobiła kilka kroków w tamtą stronę. Faktycznie przy ciele leżał nóż. Był częściowo przykryty połą kurtki. Podgórski wyjął torebkę na dowody i sięgnął po narzędzie. Technicy planowali chyba jeszcze wrócić na lód. W przeciwnym razie by go nie zostawili.

– Logo firmy Juniora Kojarskiego – powiedział policjant.

Wielkie stylizowane logo JK rzucało się od razu w oczy. Jakiś czas temu Junior Kojarski rozkręcił biznes związany z produkcją noży. Zapewne jeden z wielu, który należał do jego rodzinnego konsorcjum.

A może nie? Mówiło się, że odkąd wybuchła afera z anonimowym listem dwa lata temu, z Kojarskim nie jest najlepiej. Żył samotnie w wielkiej rezydencji, a biznesem zarządzała z Warszawy jego żona. Może było w tym ziarno prawdy, bo jakiś miesiąc temu Junior sam chodził po wsi i sprzedawał te swoje noże. Twierdził, że to wyjątkowa kolekcja. Kiedy Emilia mu otworzyła drzwi, prawie go nie poznała, widząc drżące ręce, zapadniętą twarz i rozbiegane oczy. W niczym nie przypominał butnego bogacza, którym był kiedyś.

Z tego wszystkiego Strzałkowska kupiła od Juniora nóż, mimo że miała wrażenie, że mocno przepłaca. Nie była nawet pewna, do czego mogłaby go używać. Do kuchni był zbyt duży i nieporęczny. Dlatego niezbyt się przejęła, kiedy w pewnym momencie gdzieś się zapodział. Tylko że teraz patrzyła na dokładnie identyczny.

– Na ostrzu jest krew – poinformował Daniel. – A przynajmniej tak mi się wydaje. Ziółek będzie musiał to sprawdzić. Pasowałby do tej rany?

– Wypowiem się po sekcji – powiedział żartobliwym tonem Koterski. – Ale na oko tak.

Wszyscy się zaśmiali, jednak Strzałkowskiej wcale nie było do śmiechu. To oczywiście mógł być przypadek. Kojarski wspominał co prawda, że to kolekcja limitowana, ale przecież na pewno wyprodukował więcej niż jedną sztukę każdego modelu. Na pewno, powiedziała sobie w duchu Strzałkowska.

Ale nie mogła przestać myśleć o tym, że dokładnie taki sam nóż zniknął z jej kuchni. I to całkiem niedawno.

Rozdział 4

Nad Skarlanką.

Wtorek, 30 stycznia 2018. Godzina 14.30.

Klementyna Kopp

Była-komisarz Klementyna Kopp szła szybkim krokiem wzdłuż biegu Skarlanki. Woda szumiała cicho, mimo że znaczna szerokość jej nurtu pokryła się lodem. Ciężkie, wojskowe buty byłej policjantki zanurzały się głęboko w śniegu. Nie ułatwiało to wędrówki. Ani trochę.

Skórzana kurtka i szary szal też niezbyt nadawały się na leśne wędrówki. Ale! Kopp była ostatnią osobą, która posiadałaby w domu jakikolwiek strój sportowy. Głównie dlatego, że była ostatnią osobą, która w ogóle uprawiałaby jakikolwiek sport. Do teraz.

Wnuk. Klementyna uśmiechnęła się szeroko. Dla małego Jaśka mogłaby nawet zacząć biegać maratony, jeżeli będzie trzeba. Może i była głupią-starą-babą. Ale! Po raz pierwszy od śmierci Teresy była szczęśliwa.

Całe jej życie wywróciło się do góry nogami, kiedy tamtego letniego wieczoru Dawid i Marta obwieścili jej, że będą mieli dziecko. Dawid trochę nabroił i należało się spodziewać, że trafi za kratki. Dlatego prosił, żeby Klementyna zajęła się jego dziewczyną i dzieckiem-w-drodze. Kopp nie mogła odmówić. Nie synowi zmarłej partnerki. Teresa.

Od tamtej pory wszystko zdawało się toczyć z zaskakującą wręcz prędkością. Marta urodziła Jaśka wczesną wiosną. Dawid poszedł odsiedzieć swoje, a one zostały we dwie z maleńkim chłopczykiem. Wnuk. Kopp nigdy nie sądziła, że taka mała istota może zmienić dosłownie wszystko. Wszystko.

Klementyna właściwie nie rozstawała się z wnukiem. Aż do dziś. Marta zabrała synka i pojechała do jakichś znajomych nad morzem.

– Poradzisz sobie sama? – zapytała dziewczyna.

Kopp uśmiechnęła się krzywo. Pytanie zdawało się zabawne, bo przecież to ona nad nimi czuwała. Tak się wydawało do chwili, kiedy Marta i Jasiek zniknęli w pekaesie, a Klementyna została na przystanku. Sama. Niby co miała zrobić ze swoim czasem, co? Czym się zajmowała, zanim urodził się wnuk?

Odpowiedź była oczywiście prosta. Wplątywała się w aferę za aferą, łaziła w miejsca, gdzie nie powinna, spotykała ludzi, którzy próbowali ją zabić. Jednym słowem była policjantką. Ale! Z tym wszystkim koniec.

Nie dlatego, że ją wywalili i na wszelki wypadek wpakowali do domu wariatów na obserwację. Dla Jaśka żadnych trupów, żadnej krwi. Żadnego plątania się tam, gdzie babcie plątać się nie powinny. Babcia. Wnuk. Nowe słowa. Jakże niespodziewanie przyjemne.

Oczywiście trudniej wykonać niż powiedzieć. Wracając z dworca, Klementyna musiała minąć komendę. Szczęśliwy traf chciał, że zapomniała wziąć z domu komórkę. Inaczej pewnie zadzwoniłaby do Podgórskiego, żeby zapytać, co nowego słychać w firmie. A tego właśnie miała nie robić. Babcia-wnuk.

Nie pozostało więc nic innego, jak zająć czymś myśli. Marta od dawna powtarzała jej, że powinna zacząć zażywać ruchu. Dziewczyna była w tym podobna do Teresy. Obie starały się dbać o zdrowie Klementyny. Jakby w wieku sześćdziesięciu czterech lat nie umiała robić tego sama. Znaczy sześćdziesięciu trzech. Do maja jeszcze daleko. Ot co.

Tak czy inaczej, Kopp uznała, że trochę odmiany się przyda. Zamiast wracać do domu, wsiądzie w samochód i pojedzie się przejść po lesie. Mała czarna skoda może i była brzydka. Ale! Nawet w tym śniegu na pewno bez problemu dowiezie ją do celu. Brzydka-ale-niezawodna.

Zaparkowała kawałek za Lipowem, żeby nikogo nie spotkać. Ale! Oczywiście zaraz natknęła się na rudą Weronikę. Ominęła wszelkie pytania i zadowolona ruszyła dalej. Szło jej naprawdę całkiem nieźle. Była przykładną emerytką. Babcia-wnuk.

Kopp przyspieszyła kroku. Emerytka to brzmiało nieco gorzej niż babcia. No i niezbyt jej się w tym lesie podobało. Mróz szczypał w odsłonięte ręce. Lodowate podmuchy wiatru zdawały się palić ogoloną na zero czaszkę. Tym bardziej że kręciła się po lesie już ze dwie godziny. O ile nie dłużej. Trzy. Widziała już przed sobą most nad Skarlanką. Dotrze tam i zawróci. Co za dużo, to niezdrowo.

Zeszła z leśnej ścieżki na drogę. Nieopodal był leśny parking. Stał tam stary czarny mustang. Kopp znała ten samochód i jego właścicielkę. To była ta pismaczka, która się kręciła po okolicy. Klementyna rozejrzała się ze złością. Ale! Nikogo nie zauważyła. Za to na dróżce skręcającej w stronę jeziora Kochanka coś leżało. Coś, co zupełnie nie pasowało do zaśnieżonego zimowego lasu.

Podeszła tam powoli. Miała złe-przeczucia. A jej złe przeczucia z reguły się sprawdzały. Potarła szczęśliwy tatuaż. Nawyk, którego nabrała, kiedy przez lata pracowała w firmie. Złe przeczucia zwykle prowadziły do sytuacji, które nie były dobre dla odpowiedzialnych-babć-małych-chłopców-potrzebujących-opieki. A już na pewno nie dla takich, które obiecały sobie, że nie będą miały już nic wspólnego z  żadnymi aferami.

Ale! Zwykły gruby zeszyt w twardej oprawie. Co w tym niebezpiecznego, co? Na okładce jakaś gwiazda futbolu. Obok napis FIFA World Cup 2010. Klementyna niezbyt interesowała się piłką nożną, mimo to pamiętała, że tamten mundial odbył się w Południowej Afryce. Przez cały miesiąc trwania meczów Teresa powtarzała, że zawsze chciała tam pojechać. Dwa lata później nie żyła. Zmarła dwudziestego piątego stycznia dwa tysiące dwunastego roku. Nigdy nie zobaczyła RPA.

Kopp zaklęła w duchu. Była wściekła na siebie, że nigdy nie zabrała Teresy do Afryki. Ani zresztą nigdzie. Zawsze była praca i praca. Kochanka dobrze to rozumiała. Pochodziła z policyjnej rodziny, a jej eksmąż był szychą w komendzie wojewódzkiej. Teresa-rozumiała. To nie znaczyło, że Klementyna kiedykolwiek to sobie wybaczyła.

Ze złością sięgnęła po zeszyt. Jakby to była wina tego zużytego brulionu porzuconego w śniegu. Podstawowa zasada w tej robocie: niczego nie dotykać bez rękawiczek. Ale! Kopp nie była już policjantką. Była cywilem. Rozzłoszczonym-na-siebie-cywilem.

Uchyliła okładkę ostrożnie. Nie było to łatwe, bo palce zgrabiały jej z zimna. Ale! Nigdy nie pozwalała na to, żeby pogoda dyktowała jej, jak ma się ubierać. Nienawidziła rękawiczek i ciepłych kurtek. O czapkach nie wspominając.

– Pamiętniczek – przeczytała na głos.

Słowo zapisano koślawym, dziecięcym pismem. Pamiętniczek. Litery miały dużo zawijasów, kwiatków i serduszek. Pasowały do dziewczynki, chociaż okładka zeszytu sugerowałaby raczej chłopca.

Nagle zaszeleściły gałęzie. Była-komisarz spojrzała pomiędzy drzewa. Zobaczyła wielkiego kruka. Przez chwilę przyglądali się sobie intensywnie.

– Spoko – mruknęła, nie spuszczając z niego oczu.

Ptak zakrakał głośno. Jego wielkie skrzydła załopotały złowieszczo, kiedy wzbił się w powietrze. Zniknął za zakrętem drogi. Tam odpowiedziało mu kolejne krakanie. Głośniejsze. I jeszcze jedno. Brzmiało tak, jakby ptaki o coś walczyły. Droga zakręcała, więc Klementyna nie widziała, co tam się dzieje.

Wtedy usłyszała jęk. Był cichy i ginął w hałasie robionym przez ptaki. Kopp nie miała jednak wątpliwości, że ktoś tam był i cicho wzywał pomocy. A przynajmniej próbował. Upuściła zeszyt z powrotem na śnieg i pobiegła w tamtą stronę.

Kiedy Klementyna wybiegła zza zakrętu, znów rozległo się krakanie. Kruki nie były najwyraźniej zachwycone, że ktoś im przeszkadza. Zerwały się do lotu z wyraźną niechęcią. Przeleciały tuż nad nią. Uchyliła się natychmiast. Ale! Jeden i tak dotknął jej wielkim skrzydłem. Poczuła się, jakby nagle znalazła się na planie filmu Hitchcocka. Przeszedł ją dreszcz.

– Pomocy…

Na pokrytej zaspami leśnej drodze ktoś leżał. Kopp poznała ją z daleka. To była ta pismaczka, która pisała o aferach, które zdarzyły się w dwa tysiące szesnastym roku. Joanna Kubiak. Też mi zaskoczenie. Jej samochód stał przecież niedaleko.

Kopp nienawidziła dziennikarzy, a tej Kubiak za grosz nie ufała. Ale! Nie mogła jej tak zostawić. Już z daleka widać było krew. Chyba coś ją pogryzło. Ubranie miała porozrywane. Kubiak spróbowała się podnieść. W jej ruchach była dziwna niezdarność, jakby pismaczka nie kontrolowała własnego ciała. Upadła z powrotem na śnieg.

– Czekaj! Stop! Lepiej się nie ruszać – zawołała Kopp, podbiegając.

Sięgnęła do kieszeni po telefon. Pusto. Zaklęła pod nosem. No tak. Głupia-stara-baba. Zapomniała przecież komórki. Zorientowała się już na dworcu Pekaesu, jak odprowadzała Martę i Jaśka. Tylko że potem zamiast wrócić do domu po telefon, wsiadła do skody i przyjechała spacerować po lesie.

Gdzieś pomiędzy drzewami rozległo się pojedyncze wycie. Długie i przeciągłe. Spoko. Najpierw kruki, a teraz… Jeszcze wilków brakowało Kopp do szczęścia. Słyszała jakiś czas temu w lokalnych mediach, że w okolicy zamieszkała nowa wataha. Być może zgłodniałe zwierzęta wybrały się właśnie na polowanie. Pocieszała się tym, że podobno bały się ludzi na tyle, że nie podchodziły za blisko.

Klementyna lubiła wilki. Wydawały się wolne, niezależne i pełne mocy. Były nawet bohaterami wolnościowej piosenki z dawnych lat. Obława! Obława! Na młode wilki obława, śpiewał Jacek Kaczmarski. Klementyna sama wielokrotnie powtarzała te słowa i melodię, mimo że nie była zbyt muzykalna, a psy gończe kojarzyły się nieuchronnie z jej własnym zawodem.

Tak więc dotychczas wilki budziły w niej raczej pozytywne skojarzenia. Rzecz się miała zupełnie inaczej, kiedy znajdowała się sama w lesie. W towarzystwie poranionej kobiety.

– Wilko… – wymamrotała z trudem Joanna Kubiak.

– Co?

– Wilkołak.

Może i pismaczka bełkotała. Ale! Z pewnością brzmiało to jak ostrzeżenie.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI