Saga o policjantach z Lipowa. Utopce (ilustrowane brzegi) - Katarzyna Puzyńska - ebook

Saga o policjantach z Lipowa. Utopce (ilustrowane brzegi) ebook

Katarzyna Puzyńska

0,0
56,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Z okazji dziesięciolecia sagi czytelnicy współtworzą to wyjątkowe wydanie.

Latem tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego czwartego roku ofiarą krwiożerczego wampira padły dwie osoby. Czy gwałtowna śmierć obu ofiar naprawdę jest dziełem upiora? A może to któryś z mieszkańców wsi miał swoje powody, żeby zabić? Trzydzieści lat później sprawę rozwikłać muszą Daniel Podgórski i kontrowersyjna Klementyna Kopp. Perturbacje w życiu prywatnym śledczych utrudniają dotarcie do prawdy. Czy odkryją tożsamość mordercy, czy obudzą tylko przyczajonego przez lata wampira i nic nie będzie już w stanie powstrzymać nadchodzącego zła?

Katarzyna Puzyńska – z wykształcenia psycholog. Jest autorką bestsellerowej serii kryminałów, powieści fantasy, horroru oraz książek non-fiction. Z okazji jubileuszu stulecia Polskiej Policji za książki "Policjanci. Ulica" i "Policjanci. Bez munduru" otrzymała od Komendanta Głównego nagrodę w kategorii "Policja w literaturze".

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 545

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



W serii ukazały się:

Motylek

Więcej czerwieni

Trzydziesta pierwsza

Z jednym wyjątkiem

Utopce

Łaskun

Dom czwarty

Czarne narcyzy

Nora

Rodzanice

Pokrzyk

Śreżoga

Martwiec

Żadanica

Zgłoba

Copyright © Katarzyna Puzyńska, 2015

Projekt okładki

Mariusz Banachowicz

Zdjęcie na okładce

© fot. archiwum M. Banachowicz

Redaktor prowadzący

Anna Derengowska

Redakcja

Anna Sidorek

Korekta

Maciej Korbasiński

Maria Talar

ISBN 978-83-8352-453-5

Warszawa 2024

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

Welcome to my house!

Enter freely and of your own free will!

Bram Stoker, Dracula

Witam w moim domu!

Proszę wejść swobodnie

i z własnej nieprzymuszonej woli!

Bram Stoker, Dracula

(przełożyła Magdalena Moltzan-Małkowska)

Zapis przesłuchania świadka

sierż. szt. Emilii Strzałkowskiej

Miejsce przesłuchania: Komenda Powiatowa Policji w Brodnicy

Termin przesłuchania: 10 listopada 2014

Przesłuchanie prowadzą: insp. Judyta Komorowska i podinsp. Wiesław Król

Judyta Komorowska: W myśl artykułu sto dziewięćdziesiątego kodeksu postępowania karnego raz jeszcze pouczam świadka o odpowiedzialności karnej za zeznanie nieprawdy lub zatajenie prawdy. Podstawa prawna artykuł dwieście trzydzieści trzy paragraf jeden kodeksu karnego. Czy świadek zobowiązuje się do składania zeznań zgodnych z prawdą i rozumie swoje prawa?

Emilia Strzałkowska:Tak.

Wiesław Król: Jak pani wie, pani sierżant, chcemy porozmawiać trochę o tym, co wydarzyło się przedwczoraj. A przede wszystkim o roli komisarz Klementyny Kopp w tym, co zaszło. Czy udzieli nam pani odpowiedzi na kilka pytań, pani sierżant?

Emilia Strzałkowska: Chyba nie mam wyboru, prawda?

Wiesław Król: Rzeczywiście, obawiam się, że nie.

Judyta Komorowska: Czy świadek widziała całą sytuację?

Emilia Strzałkowska: Tak.

Wiesław Król: Czy można było zrobić cokolwiek, żeby zapobiec wydarzeniom z przedwczoraj?

(świadek milczy)

Judyta Komorowska: Czy świadek zrozumiała pytanie?

Emilia Strzałkowska: Rozumiem.

Judyta Komorowska: To proszę odpowiedzieć. Czy można było zrobić cokolwiek, żeby zapobiec przedwczorajszym wydarzeniom?

(po chwili)

Emilia Strzałkowska: Trudno mi powiedzieć.

Wiesław Król: Zacznijmy może po kolei, pani sierżant. Czy komisarz Klementyna Kopp od początku waszego śledztwa zachowywała się dziwnie?

Emilia Strzałkowska: Państwo znają Klementynę?

Judyta Komorowska: Nie osobiście.

(świadek się śmieje)

Judyta Komorowska: Czy powiedziałam coś zabawnego?

Emilia Strzałkowska: Nie. Chodzi tylko o to, że… no, Klementyna z reguły zachowuje się dziwnie. Zrozumie pani, kiedy ją pozna.

Wiesław Król: Może spróbuję w takim razie inaczej sformułować pytanie. Czy w sobotę ósmego listopada zachowanie komisarz Klementyny Kopp w widoczny sposób odbiegało od jej standardowego sposobu bycia?

Emilia Strzałkowska: Powiedziałabym, że początkowo wszystko było jak zazwyczaj.

Judyta Komorowska: A jednak doszło do tych wydarzeń, więc coś poszło nie tak, jak trzeba.

(świadek milczy przez chwilę)

Emilia Strzałkowska: Tak.

Judyta Komorowska: Czy świadek spodziewała się, że to nastąpi?

Emilia Strzałkowska: Nie. Zupełnie nie. To było za wiele. Nawet jak na Klementynę.

CZĘŚĆ PIERWSZA

ROZDZIAŁ 1

Utopce. Sobota, 25 sierpnia 1984.

Godzina 8.30.

Wojtek Czajkowski

Wojtek Czajkowski leżał na łóżku i patrzył w sufit. Okno było otwarte, więc słyszał wesoły śpiew ptaków i delikatny szum wiatru w koronach drzew. Ich dom znajdował się tuż przy ścianie lasu. Gałęzie prawie wdzierały się do pokoju chłopaka. Podobało mu się to. Sprawiało wrażenie, jakby on sam był częścią tego magicznego świata.

Powoli przekręcił się na bok. Jego spojrzenie padło na zdjęcie Olafa. Westchnął. Młodszy brat wyjechał wczoraj rano na kolonie. Bez niego ten dom był zupełnie nieznośny. I żadne drzewa tu nie pomogą. Nic. Brat był bowiem chyba jedyną względnie normalną osobą, która mieszkała w „Żebrówce”.

Wojtka opanowało dziwne rozrzewnienie. Wstał powoli z łóżka i wyjrzał przez okno. Zapach lasu był tu jeszcze silniejszy, ale nie zagłuszał niemożliwej do zignorowania woni świń dolatującej od gospodarstwa sąsiadów. Matka nazywała ten zapach smrodem. Wojtek jakoś nie potrafił. W tych zwierzętach było coś niesłychanie ludzkiego, chociaż Gloria nigdy by tego nie przyznała. Może stąd właśnie jej nienawiść. Może to przez Orwella?

Wojtek wzruszył ramionami i pociągnął nosem, mimo że nie miał kataru. Z matką bywało trudno. Bywało? To chyba nie najlepsze określenie. Zawsze było z nią trudno. Gloria udawała, że ich kocha. Młodszy brat chyba w to wierzył, ale Wojtek zawsze wiedział lepiej. Już dawno zrozumiał, że matka w rzeczywistości ich nienawidzi. A zwłaszcza jego. Podejrzewał, że winiła go za przedwcześnie zakończoną karierę w świecie filmu. Nigdy mu tego nie zapomniała. A może ona po prostu nie umie kochać?

Czas było się ubrać. Powoli. Z namaszczeniem. Wojtek miał dziś dziwną potrzebę celebrowania każdego, najmniejszego nawet ruchu. Jakby był jego ostatnim. Najpierw dokładnie cztery kroki od okna do drewnianej szafy. Uniesienie nogi. Opuszczenie. Uniesienie. Opuszczenie. Lewa. Prawa. Potem uniesienie ręki i otworzenie drzwiczek. Drewnianych. Wyciągnięcie zaprasowanej w kant koszuli, która też zdawała się drewniana.

Drewno. Drewno. Drewno. Wszystko w „Żebrówce” było z drewna. Jak zresztą w całych Utopcach. Drewno tu, drewno tam. A wokoło jeszcze więcej drewna. Wieś znajdowała się przecież dokładnie w środku lasu na podłużnej, otoczonej strumieniem polanie. Do najbliższej wsi, Zbiczna, było stąd ponad sześć kilometrów. Najpierw około pięciu przez gęsty las, a potem jeszcze kilometr polną drogą. Za Utopcami nie było już nic. Przycupnęły na krańcu świata.

Wojtek westchnął. Trudno sobie wyobrazić, żeby kiedykolwiek miało być inaczej. To zdawało się niemożliwością.

Chłopak skończył się ubierać i spojrzał w lusterko. Włosy miał zmierzwione. Sięgnął więc po kościany grzebień, który dostał kiedyś od Glorii. Chyba jedyny prezent od matki. Znowu westchnął. Już miał wyjść z pokoju, kiedy zauważył, że drewniana szafa pozostała otwarta. Drzwiczki zaskrzypiały z wyrzutem, gdy je zamykał. A może złowrogo? Wojtek zganił się za tę dziecinną myśli. To chyba przez historię z altaną i wampirem coś takiego w ogóle przyszło mu do głowy.

– Co za głupota – mruknął do siebie. Mimo to poczuł, jak po karku przebiega mu dreszcz niepokoju.

Wyjrzał raz jeszcze przez okno. Altana stała niemal pod samą ścianą lasu. W jasnym świetle dnia zdawała się zupełnie niewinna. Aż dziw, że tyle było o nią krzyku. Pomyśleć, że pani Czesława omal ich nie pozabijała. Święta inkwizycja Utopców pachnąca świniami ze swojej hodowli, zaśmiał się Wojtek w duchu. Godna przeciwniczka dla matki.

Wojtek wyszedł z pokoju i stanął na środku korytarza na piętrze. Trwał tak przez chwilę bez ruchu. Znowu pociągnął nosem. Z dołu dochodziły go głosy rodziców. Głęboki bas ojca i lalkowaty falset matki. Odgłosy dzieciństwa. Przez moment prawie zapomniał, że ma już dziewiętnaście lat. Że jest już mężczyzną.

Nagle matka krzyknęła coś głośniej. To natychmiast wyrwało Wojtka z zamyślenia. Ruszył korytarzem w kierunku schodów. Zawahał się przez moment przed drzwiami do pokoju Olafa. W końcu zajrzał do środka. Nie mógł się powstrzymać.

Wszystko oczywiście elegancko poukładane. Najwyraźniej młodszy brat sprzątnął tu bardzo dokładnie tuż przed wyjazdem na obóz. Nigdy niczego nie zostawiał nieskończonego. Był pedantyczny do bólu.

Na twarzy Wojtka zatańczył uśmiech. On i Olaf tak bardzo się różnili. Młodszy brat był taki sam jak ojciec – ścisły, uporządkowany umysł. Wojtek był artystą. Jak matka. Może dlatego Gloria nigdy nie mogła go znieść. Unikała go, jak tylko mogła. Może dlatego go nie kochała?

Wojtek zamknął ostrożnie drzwi pokoju brata i zszedł po drewnianych schodach na parter. Znał doskonale każde skrzypnięcie. Na pierwszym stopniu cichy trzask. Potem zgrzytnięcie i przeciągły pisk. Później znowu trzask. Potem chwilę nic i dwa krótkie skrzypnięcia na najniższych stopniach. Wojtek był pewien, że zapamięta tę dziwną melodię do końca życia.

Na dole odgłosy kłótni rodziców przybrały na sile. Matka rozprawiała o czymś gniewnie. Ojciec tylko wydobywał z siebie raz po raz jakieś monosylaby. Najwyraźniej nie miał najmniejszej ochoty na dyskusję. Właściwie nie było w tym nic szczególnie dziwnego. Gloria potrafiła być męcząca. Wojtek bardzo dziwił się ojcu, że wytrzymał z matką tyle lat i nie odszedł. A może nie zawsze tak było? Może Wojtek nie pamięta lepszych czasów? Czy to jego wina, że matka jest taka, a nie inna? Gdyby się nie urodził, jej kariera nie ległaby w gruzach.

– Myślisz, że ta altana mi wystarczy?! – krzyczała Gloria z typową dla siebie afektacją.

Wojtek westchnął. Znowu altana. Od miesiąca nie było żadnych innych tematów. Altana to, altana tamto. Wojtek zdążył już znienawidzić to słowo.

Altana

Któregoś dnia ojciec przyszedł do pokoju Wojtka. To było jakoś pod koniec lipca. Środek lata. Wojtek pamiętał, że słońce świeciło ostro, a upał dawał się we znaki jeszcze bardziej niż teraz. Wojtek cieszył się, że tak bardzo w ostatnich miesiącach wychudł. Bezsenność i niezdrowe pobudzanie miały jednak swoje plusy. Łatwiej znosił upały.

Ojciec otarł pot z czoła. Oczywiście chusteczką z monogramem „T.Cz.”. Od pewnego czasu Tadeusz uwielbiał epatować swoimi inicjałami. Na palcu zawsze nosił nieodłączny sygnet, jakby był jakimś szlachcicem.

Szczerze mówiąc, Wojtek nie znosił tej pretensjonalności. Nie komentował jej jednak. Postanowił sobie bowiem, że jego kontakty z ojcem muszą ulec poprawie. Dalsze kłótnie do niczego nie prowadziły. Zupełnie. Mogły wręcz zaszkodzić. Wzbudzić nadmierne zainteresowanie, a Wojtek potrzebował przecież przestrzeni. Jak nigdy dotąd. W ten sposób przynajmniej tęsknota za akceptacją matki była łatwiejsza do zniesienia.

Tadeusz raz jeszcze otarł czoło i schował zdobioną inicjałem chusteczkę do kieszeni marynarki.

– Wybudujemy altanę – oznajmił.

Wybudujemy altanę. Tylko te dwa słowa. Ojciec nigdy nie lubił zbyt wiele mówić. Wybudujemy altanę. Jakby to miało cokolwiek wyjaśnić. Jakby to mówiło już wszystko.

– Co masz na myśli, tato? – zapytał wtedy Wojtek.

Tadeusz podszedł do okna, które było otwarte równie szeroko jak dzisiejszego ranka. Przysiadł na drewnianym parapecie. Wyglądał teraz młodo mimo swoich przedwcześnie posiwiałych skroni. Siwizny spowodowanej Jaruzelskim i innymi, jak zwykł powtarzać.

Wojtek ze swojej strony miał w dupie Jaruzelskiego. I innych. Przywilej młodości. I przywilej artysty. Bo przecież był artystą. Jak Gloria. Wojtek nie sądził, by matka przejmowała się polityką w jakimkolwiek stopniu. Myślała tylko i wyłącznie o sobie. Zawsze.

– Mama ma czterdzieste urodziny – stwierdził Tadeusz.

Trudno było nie pamiętać. Matka mówiła o tym od początku roku. „Dwudziestego trzeciego sierpnia zakończy się pewien etap” – powtarzała bez wytchnienia każdemu, kto tylko chciał jej słuchać.

„Dwudziestego trzeciego sierpnia zakończy się pewien etap”. I tak bez końca. Patrzyła przy tym na ojca. Dziko. Jakby to Tadeusz był winien, że wskazówki zegara przesuwają się nieubłaganie do przodu. Ojciec zdawał się nie zauważać pretensji matki, ale Wojtek, owszem, widział. Gloria chciała być zupełnie gdzie indziej. Na pewno nie w Utopcach. Chciała lśnić jak w latach sześćdziesiątych, kiedy była jeszcze królową wielkiego ekranu.

– I co z tego? – zapytał Wojtek nieco gniewnie, porzucając myśli o matce.

Zamiast odpowiedzi Tadeusz wydobył z kieszeni złożony we czworo plan altany.

– Mamie bardzo spodobał się ten projekt – wyjaśnił. – Kiedy byliśmy w Warszawie.

Rodzice rzeczywiście byli w stolicy jakiś czas temu. Na konferencji naukowej, gdzie ojciec miał odczyt. Wojtek nie wiedział dokładnie, czego wykład dotyczył. Nigdy nie potrafił zrozumieć zawiłych wyjaśnień Tadeusza, który ekscytował się niezmiernie przedmiotem swoich badań i na ten akurat temat mógł rozprawiać godzinami. Tetraetyloołów. To było obce słowo. Jak z zupełnie innego języka. Brzmiało groźnie. I takie też było. O ile Wojtek dobrze ojca zrozumiał.

Tetraetyloołów nie był jednak najważniejszy. Na pewno nie dla matki. Kiedy Tadeusz wygłaszał w stolicy swoje kazania na temat toksykologii, Gloria brylowała na salonach. Wojtek doskonale ją sobie wyobrażał. W eksponującej figurę nieco przyciasnej wieczorowej sukience i w utapirowanych blond włosach niegdysiejszej seksbomby. Matka udająca gwiazdę, którą już przecież nie była. Żony dygnitarzy najwyraźniej ją jednak lubiły i chętnie zapraszały na swoje przyjęcia. A może to ich mężowie, poprawił się w duchu Wojtek. Nie znał chyba żadnej kobiety, która darzyłaby Glorię przyjaźnią.

Podczas jednej z takich wizyt, gdzieś pomiędzy tetraetyloołowiem, anegdotami o Kalinie Jędrusik i kolejnymi kieliszkami szampana, matka zobaczyła altanę. Z miejsca oznajmiła ojcu, że też musi mieć taką. Przynajmniej tyle jej się należy za życie na prowincji, na które ją skazał.

Wojtek był pewien, że matka nie powiedziała tego wprost. Miała swoje sposoby, żeby zasugerować to i owo. Ojciec z reguły zbywał jej starania typowym dla siebie milczeniem. Jednak nie tym razem.

– Mamie też coś się od życia należy – powiedział Tadeusz tamtego dnia miesiąc temu. Cały czas zaciskał w dłoniach projekt altany. – Zamierzam też trochę wyremontować naszą „Żebrówkę”. Może Glorii będzie łatwiej.

Trzy zdania. Ojciec rzadko kiedy mówił tak dużo naraz. Oczywiście nie licząc tematów związanych z toksykologią.

– Pomyślałem, że może byś mi pomógł? – kontynuował. – Chciałem też wynająć tych twoich kolegów. Jak oni się nazywają?

– Mówisz o Kosmie i Rafale?

Ojciec pokiwał głową.

– Trzeba dać zarobić miejscowym – powiedział. – Zapytasz ich, czyby chcieli?

– Jasne, tato. Zajmiemy się tym.

Wojtek nie miał najmniejszych wątpliwości, że Kosma i Rafał się zgodzą. Co mieli innego do roboty? Kosma Żebrowski uczył się w zawodówce na budowlańca, więc był oczywistym kandydatem na wykonawcę. Poza tym był biedny jak mysz kościelna. Wytarte ubrania zawsze na nim wisiały, a jego twarz była kwadratowa i koścista. W zaciśniętych ustach zawsze trzymał nieodłącznego papierosa. O ile to możliwe, Kosma był jeszcze większym milczkiem niż ojciec. Odzywał się tylko monosylabami, a i te były ledwo zrozumiałe.

Rafał stanowił kompletne przeciwieństwo Kosmy. Wyszczekany, wszędzie było go pełno. Zawsze ciągnął się za nim zapach świń z hodowli jego matki. Nie przeszkadzało mu to jednak w najmniejszym stopniu w podrywaniu lokalnych dziewcząt.

Wojtek nigdy specjalnie nie lubił Rafała. Ani Kosmy, jeżeli już o to chodzi. W Utopcach nie było jednak szczególnie wielkiego wyboru. Wieś była tak mała, że jako rówieśnicy właściwie byli na siebie skazani. W dzieciństwie większość czasu spędzali razem. Teraz też, ale chyba bardziej z przyzwyczajenia niż chęci. Trzej drewniani muszkieterowie, na drewnianej polanie, wśród drewna okolicznej puszczy.

Dokładnie tak, jak Wojtek przewidział, Kosma i Rafał nie zawiedli. Na początku sierpnia osiemdziesiątego czwartego roku zaczęli we trzech remontować „Żebrówkę”. Ojciec obiecał, że do nich dołączy, ale skończyło się jak zwykle. Musiał pojechać do Warszawy, żeby nadzorować kolejny etap jakiegoś eksperymentu. Podobno bardzo nowatorskiego. Nawet władze PRL były dumne z siwowłosego Tadeusza. A to już przecież coś. Gloria oczywiście z zadowoleniem wykorzystała kolejną okazję, żeby wyrwać się z Utopców do stolicy.

Chłopcy mieli więc dom dla siebie. Kosma narzucał im jednak równe tempo, jakby to jemu najbardziej zależało na poprawieniu wyglądu starej drewnianej willi. Może dlatego, że dawno temu „Żebrówka” należała do jego rodziny. Nie pozwalał na zbyt długie odpoczynki, chociaż nawet on lubił wieczorami przysiąść na ganku i wypić jedną czy dwie butelki piwa.

Altana.

Ją zostawili sobie na koniec, mimo że ojciec prosił, żeby właśnie od niej zaczęli. Drewnianym muszkieterom nie chciało się pracować na dworze w tym upale. Zwłaszcza że pod ścianą lasu, gdzie miała stanąć, powietrze dosłownie wisiało bez ruchu. Ich zapomniana polana tego sierpnia zmieniła się w wielką rozgrzaną patelnię.

Pracowali bez koszulek. Żebra Kosmy odcinały się pod skórą, kiedy kolega głęboko zaciągał się papierosem. Rafał był o wiele potężniejszej budowy. Miał wyraźnie zarysowane mięśnie, ale też niewielką oponkę, której dorobił się na wieprzowinie z hodowli matki. Nie wiedzieć czemu Wojtek nie mógł oderwać oczu od kolegów, niezdrowo zafascynowany ich młodymi ciałami. Czuł się z tym dziwnie. Zdecydowanie wolał przecież dziewczyny. Zwłaszcza jedną.

Ojciec i matka wrócili do domu, kiedy trzej drewniani muszkieterowie właśnie zaczynali kopać płytki dół pod fundament. Tadeusz był wyraźnie niezadowolony, że altana jeszcze nie stoi. Gloria też oczywiście była obrażona. Jak zawsze, kiedy wracała do znienawidzonej wsi i znienawidzonego drewnianego domu. Do znienawidzonego syna, dodał w duchu Wojtek. Uśmiechnęła się tylko raz, kiedy Olaf poszedł się z nią przywitać. Tylko młodszego brata jakoś tolerowała.

Tadeusz wziął Wojtka na stronę.

– Co z altaną? – zapytał niemal gniewnie. A przecież ojciec, w przeciwieństwie do matki, rzadko kiedy pozwalał sobie na okazywanie złości.

– Właśnie zaczynamy – pospieszył z wyjaśnieniami Wojtek.

Kosma i Rafał pokiwali głowami dla poparcia jego słów. Stali nieopodal oparci o szpadle. Ojciec spojrzał na chłopców spod oka. Nadal nie był usatysfakcjonowany. Wojtek poczuł się więc w obowiązku coś dodać.

– Dziś zaczynamy kopać fundamenty. Potem Kosma zrobi wylewkę. Sama konstrukcja nie powinna nam zająć wiele czasu.

Tadeusz zmierzył syna od stóp do głów urażonym spojrzeniem. Nie odezwał się, ale Wojtek doskonale wiedział, co ojciec chce mu przekazać. Jest prawie połowa miesiąca. Czterdzieste urodziny matki już niedługo. Zdążycie? Zdążycie?! Mam dosyć utyskiwania Glorii. Altana musi być gotowa na 23 sierpnia. Żeby nie wiem co.

– Wszystko będzie gotowe na urodziny mamy – zapewnił raz jeszcze Wojtek.

Ojciec odetchnął, jakby nareszcie uspokojony. Poszedł do domu, zostawiając ich samych.

– To robimy czy nie robimy? – zapytał Rafał ze śmiechem.

Kosma wypuścił tylko kłąb dymu. Wciąż wpatrywał się w „Żebrówkę”, jakby tam kryło się coś bardzo ciekawego. Co jakiś czas czyścił paznokcie szpikulcem swojego bosmańskiego noża. Chyba kiedyś nazwał to coś marszpiklem. Wojtek pierwszy raz słyszał to słowo. Szpikulec służył podobno do wykonywania splotów na stalowych linach. Wojtek nie wiedział, skąd przyjaciel ma ten nóż. Jego dziadek był co prawda żołnierzem podczas drugiej wojny światowej, ale chyba nie w marynarce wojennej.

– Jasne, że kopiemy. I to szybko. Ojciec i tak już jest wściekły – powiedział Wojtek. Niepotrzebnie, przecież Rafał i Kosma doskonale słyszeli ich rozmowę. – Kosma, jesteś pewien, że zdążymy na tego dwudziestego trzeciego? Matka już planuje fetę. Nie chcę kłopotów.

Kosma raz jeszcze zaciągnął się swoim nieodłącznym papierosem. Zgniótł niedopałek i schował nóż do kieszeni. W końcu niechętnie oderwał spojrzenie od „Żebrówki” i skinął powoli głową.

– Załatwmy to szybko – rzucił Wojtek. – I po kłopocie.

I po kłopocie? Może nie powinien był tak mówić? Potem zastanawiał się, czy może w ten sposób obudził jakieś zło.

Kosma kopał intensywnie, unikając teraz patrzenia na dom. Rafał pogwizdywał pod nosem, pozwalając koledze odwalić większą część roboty. Mimo to na jego czole i tak perliły się krople potu. Wojtek z trudem odwrócił wzrok.

Wtedy właśnie usłyszał trzask. Kosma wciągnął głęboko powietrze do płuc. Natychmiast też przestał kopać.

– Co do cholery? – wyrwało mu się. Trzy długie słowa. Wielka elokwencja jak na Kosmę.

Wojtek pamiętał dokładnie, że przyszła mu wtedy do głowy zabawna myśl. Jak by to było, gdyby zamknąć ojca i Kosmę w jakimś pomieszczeniu. Razem. Odciętych od świata. Czy którykolwiek z nich by się odezwał? Czy może siedzieliby w całkowitej ciszy przez całe lata. Każdy zatopiony we własnych myślach.

Rafał podszedł do sporego już otworu, który w tym czasie zdążył wykopać Kosma.

– Ja pierdolę – mruknął i gwizdnął przeciągle.

Wojtek też zbliżył się powoli do dziury. Z ziemi wystawało wieko skrzyni. Pękło chyba od uderzenia szpadla. W środku widniały kości.

– Kopiemy dalej? – zapytał Kosma, teraz już z całym spokojem.

Wojtek spojrzał na kolegę zaskoczony.

– Przecież to jakiś grób! – wykrzyknął Rafał. – Trzeba zawiadomić proboszcza Jankowskiego. A może lepiej moją matkę.

Rafał, nieodrodny syn świętej inkwizycji pani Czesławy.

– Pójdę po ojca – oznajmił Wojtek. To wydawało mu się najbardziej logiczne, skoro nieoznakowana mogiła znajdowała się w ich własnym ogrodzie. Niech Tadeusz zdecyduje, co dalej.

– Czyli nie kopiemy – podsumował Kosma, nagle gadatliwy.

Zapalił papierosa powolnym ruchem i podniósł z ziemi swoją wypłowiałą czerwoną koszulkę. Cała była w piasku, ale niezbyt się tym przejął.

– No raczej – stwierdził Rafał. – Pójdę po matkę. Ona zna się na takich sprawach. Powie nam, czy warto niepokoić proboszcza. Zaczekajcie tu.

Wojtek chciał go powstrzymać, ale kolega zniknął już pomiędzy chlewami, które stały tuż przy granicy obu posesji. Pozostało tylko szybko przyprowadzić ojca. Niech on się martwi świętą inkwizycją.

Kiedy Wojtek wrócił w towarzystwie Tadeusza, pani Czesława stała już nad dziurą w ziemi. Od razu można było dostrzec, że coś się dzieje. Chociażby dlatego, że matka Rafała robiła co chwila znak krzyża na piersi. Wojtek widział dokładnie jej połamane brudne paznokcie. Spracowane ręce. Tak różne od wypielęgnowanych dłoni Glorii.

– Co tu się dzieje? – zagrzmiał basowo Tadeusz.

– To wampir! – krzyknęła pani Czesława. – Strzeżcie się!

Ojciec zajrzał do wykopu i pokręcił głową.

– Co też pani opowiada – zbył ją. Był naukowcem. Wampir nie mieścił się w jego światopoglądzie. No, chyba że zrobiony byłby z tetraetyloołowiu. – To tylko stare kości. Zupełnie nieszkodliwe.

Gloria wyszła z domu zwabiona ogólnym poruszeniem. Szła przez trawę w swoich domowych bucikach. Oczywiście na obcasie. Minęła Czesławę bez słowa i zajrzała ostrożnie do otworu w ziemi.

– Co za świństwo! – wykrzyknęła z afektacją. – Zabierzcie to stąd i kontynuujcie budowę. Altana musi być gotowa na moje urodziny! Przecież tu ma być za dwa tygodnie przyjęcie!

Pani Czesława spojrzała na matkę złowrogo. Sąsiadki nigdy się nie lubiły. Ani trochę.

– Pani zdaje się nie rozumieć – powiedziała Czesława groźnie. – To jest pochówek wampirzy. Proszę tylko spojrzeć. Jest cegła, którą pewnie wetknięto mu do ust, żeby nie mógł gryźć, ciało położone jest twarzą w dół, całe zwinięte! Nie ma wątpliwości!

Gloria raz jeszcze zerknęła do dziury w ziemi.

– Bzdury pani gada! – oznajmiła piskliwie. – Zostało niewiele czasu. Dwudziestego trzeciego sierpnia zaczynam nowy etap – przypomniała na wszelki wypadek, gdyby Wojtek i Tadeusz zapomnieli. – Załatwcie to. Idę przygotować obiad dla Olafa.

Dla Olafa, powtórzył Wojtek w myślach. Jakby tylko młodszy syn się dla niej liczył, a mąż i starszy syn byli jedynie budowniczymi altany, w której za dwa tygodnie miała błyszczeć jako gwiazda wieczoru.

– Zawiadomię Drzewieckiego – zdecydował tymczasem ojciec. – Chyba już wrócił z Brodnicy. On będzie wiedział, co z tym zrobić. Może chociaż raz się przyda.

W Utopcach nie mieli oczywiście swojego komisariatu. Wieś była na to o wiele za mała. Mieszkał tu natomiast milicjant z Brodnicy. Tadeusz Czajkowski i porucznik Józef Drzewiecki od lat toczyli pozornie żartobliwe potyczki o to, kto ma większe wpływy i silniejszą pozycję. Drzewiecki był wysoko postawionym funkcjonariuszem komendy w Brodnicy, Czajkowski dumą Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej w dziedzinie toksykologii. Godni siebie przeciwnicy.

– To mamy kopać czy nie? – zapytał Kosma raz jeszcze.

– Oczywiście, że nie – odparli chórem Tadeusz i pani Czesława. W tym się zgadzali, chociaż z różnych względów.

– To mój ogród, więc pozwoli sąsiadka, że zajmę się tą sprawą sam – powiedział ojciec zjadliwie.

Święta inkwizycja Utopców odwróciła się do swojego syna.

– Rafał, ty już tu nie pracujesz! – warknęła rozkazująco. – Zakazuję ci mieć cokolwiek do czynienia z tą altaną i z tymi przeklętymi ludźmi.

Pani Czesława pokazała palcem na Tadeusza i Wojtka. Rafał wzruszył ramionami, jakby było mu zupełnie wszystko jedno. Może dlatego, że aż tak bardzo nie potrzebował dodatkowego zarobku. Własną wieprzowiną świetnie mógł się najeść.

– Pójdę po Drzewieckiego – powtórzył Tadeusz swoim basowym głosem. – Sąsiadka niech się w to nie miesza.

Pani Czesława spojrzała na niego wściekle.

– Pan nie rozumie – syknęła. – Tego nie wolno ruszać! To wampir. Pan pożałuje! Nie wolno budzić zła! Pan pożałuje!

ROZDZIAŁ 2

Lipowo i Utopce.

Poniedziałek, 27 października 2014.

Po południu

Młodszy aspirant Daniel Podgórski z trudem się powstrzymał, żeby nie trzasnąć głośno drzwiami. Zamiast tego zamknął je powoli. Towarzyszył temu lekki grymas, ale przecież nikt już go nie widział. Zawsze uważał się za spokojnego człowieka. Kiedyś rzadko się denerwował, ale teraz zdarzało się to niestety coraz częściej.

Stał przez chwilę na ganku i przyglądał się w zamyśleniu pęknięciom w kamiennym podeście. Od pewnego czasu to miejsce było jego domem, a przynajmniej miało być. Dom to wielkie słowo, pomyślał. Dom to bezpieczne miejsce. Tak przynajmniej powinno być.

Zszedł po kamiennych schodkach i spojrzał na tonący w jesiennym mroku dworek Weroniki Nowakowskiej. Wkrótce to będzie i jego dom. Daniel westchnął, ale niezbyt głośno, żeby przypadkiem nie dać nikomu powodów do ewentualnego komentarza. Nikomu?

– Dobre sobie – zaśmiał się pod nosem.

Ruszył w kierunku samochodu. Kurtkę miał rozpiętą. Po kilku dniach nagłego spadku temperatury znowu zrobiło się dość ciepło. Teraz dziesięć stopni na plusie wydawało się policjantowi wręcz tropikalnym upałem. Wrażenie potęgowało jeszcze piękne słońce, które królowało na niebie przez cały dzień. Jego wesołe promienie tańczyły na kolorowych liściach. Złota polska jesień trwała w najlepsze i za nic miała sobie to, że wielkimi krokami zbliżał się listopad. Listopad, miesiąc o złej sławie.

Dzień chylił się już ku końcowi. Po wczorajszej zmianie czasu był wyjątkowo krótki. Daniel zerknął na zegarek przelotnie. Było wpół do czwartej, a słońce schowało się już prawie całkowicie za ścianą lasu. Teraz tonęło pewnie w dolinie jeziora Bachotek.

Wsiadł do swojego błękitnego subaru imprezy GC i siedział przez chwilę, oddychając ciężko. Zerknął raz jeszcze w stronę dworku. Jak to leciało? „A miało być tak pięknie”… czy jakoś tak. Daniel oświadczył się Weronice późną wiosną. Od razu po zakończeniu śledztwa, którym się wtedy zajmował.

Oświadczyny wypadły po domowemu i bez specjalnych fanfar. Głos mu drżał. Ręka z pierścionkiem zresztą też. Był prawie pewien, że na policzkach wykwitł niechciany tam wcale rumieniec. To była chwila, o której marzył od dawna, ale której jednocześnie się obawiał. Wprawdzie wiedział, że Weronika go kocha, ale zawsze pozostawał element niepewności.

Daniel przekręcił kluczyk w stacyjce i słuchał przez chwilę bulgoczącego śpiewu silnika. Został przyjęty. „Misja oświadczyny” zakończona pełnym sukcesem. Szybko się jednak okazało, że było to obwarowane pewnymi warunkami.

Muszę ci coś powiedzieć, tak chyba brzmiały słowa Weroniki. Podgórski zaśmiał się w duchu. „Muszę ci coś powiedzieć”. Tak dokładnie brzmiały słowa Weroniki. Nie ma co się oszukiwać, pamiętał każdą sylabę, każdą głoskę. Zresztą przez te miesiące niemożliwością było zapomnieć.

– Daniel, czy to nie byłby problem, gdyby moja mama pomieszkała z nami przez jakiś czas? – zapytała go świeżo upieczona narzeczona, kiedy tylko wsunęła pierścionek na smukły palec. – Mama rozwiodła się z kolejnym mężem. Jest bardzo rozgoryczona i nie chciałabym zostawiać jej teraz samej.

Podgórski pocałował Weronikę w czoło i włożył jej kosmyk kręconych rudych włosów za ucho.

– Jasne, że to nie problem – zapewnił ją.

To nie problem. Tak myślał wtedy. Teraz chciało mu się tylko gorzko śmiać.

Daniel początkowo cieszył się, że pozna matkę ukochanej. Sam był bardzo zżyty ze swoją mamą, więc doskonale rozumiał, że Weronika chce pomóc swojej rodzicielce w tak trudnym dla niej czasie. Nie spodziewał się jednak, że kolejne słowa narzeczonej okażą się prorocze.

– Mama ma dość trudny charakter – zastrzegła Weronika, starając się ostudzić jego początkowy entuzjazm.

– Nie ma problemu – zapewnił Daniel gorąco. Pewnie dlatego, że nie spotkał jeszcze Dominiki Bednarczyk (nazwisko po trzecim mężu idiocie!).

Podgórski znowu uśmiechnął się pod nosem i wycofał samochód z podjazdu przed starym dworkiem. W skrytości ducha żal mu było męża numer trzy. Daniel miał dziwne wrażenie, że pan Bednarczyk mógł być całkiem przyzwoitym facetem.

No, ale dosyć narzekania! Podgórski jechał przez Lipowo z silnym postanowieniem, że przynajmniej podczas zbliżającego się wieczoru nie poświęci przyszłej teściowej ani jednej myśli. To mogło być bardzo odprężające.

Podjechał pod dom sierżant sztabowej Emilii Strzałkowskiej, która miała mu dziś towarzyszyć. Zatrąbił, żeby policjantka wiedziała, że już na nią czeka. Wyszła z parterowego domku niemal od razu. Miała na sobie brązową cywilną kurtkę i granatową apaszkę. Włosy w mysim kolorze blond jak zwykle związała w kucyk. Strzałkowska była niemal uosobieniem nierzucającej się w oczy szarej myszki. Pozornie tylko. Kiedy lepiej się ją poznało, od razu można było dostrzec jej niezłomny charakter.

Daniel miał okazję poznać Emilię dość dobrze. Strzałkowska nie tylko była jedną z jego pracownic na posterunku w Lipowie, ale też eksdziewczyną jeszcze z czasów szkoły policyjnej. Eksdziewczyną, z którą Daniel miał nastoletniego syna. Syna, o którym Emilia przez czternaście lat nie raczyła Podgórskiemu wspomnieć. Zdanie zmieniła dopiero kilka miesięcy temu, kiedy to nagle poprosiła o przydział w Lipowie.

Policjant uśmiechnął się pod nosem. Sam nie wiedział, kiedy jego życie stało się tak skomplikowane. Teraz wszystko zdawało się toczyć w zawrotnym tempie. Jakby siedział w wagoniku rozpędzonego rollercoastera. Najpierw przez trzydzieści trzy lata żył sobie w spokoju. Przejął komisariat w Lipowie po ojcu bohaterze. Razem z kolegami zajmowali się prostymi sprawami, wśród których zaginięcie kota czy sąsiedzka kłótnia o miedzę należały do najtrudniejszych. Daniel w sekrecie marzył o karierze w policji kryminalnej w wielkim mieście. Tak mu się przynajmniej wtedy wydawało. Teraz tęsknił do tych beztroskich, radosnych dni.

Przez trzydzieści trzy lata nic. Jakby górska kolejka dopiero czekała, aż wszyscy kupią bilety i zajmą miejsca w wagonikach. Przyszedł rok 2013 i rollercoaster zaczął niepokojąco szybko nabierać prędkości. Aż był zupełnie nie do zatrzymania.

Najpierw do Lipowa przyjechała Weronika. Niedługo potem zdarzyły się morderstwa i śledztwo w sprawie Motylka. Potem kolejne dochodzenia i kolejne sprawy. Nagle Lipowo nie było już takie senne jak zawsze. Następnie zjawiła się Emilia z nastoletnim Łukaszem. Później Daniel oświadczył się Weronice. Podgórski miał wrażenie, że jego życie pędzi na złamanie karku, a on nie ma dostępu do hamulca. Ktoś inny tym wszystkim steruje. Gdzieś. Jakoś.

– Cześć – powiedziała Strzałkowska, wsiadając do samochodu.

Wyglądała na zmęczoną. Oczy miała podkrążone. Jej nieco pulchne zazwyczaj policzki teraz wydawały się dziwnie zapadnięte. Daniel nie był pewien, czy powinien zapytać, o co chodzi. Przyzwyczaił się już do obecności byłej dziewczyny, ale nadal traktował ją z dużą dozą zdroworozsądkowej ostrożności.

– Cześć – odparł nieco sztywno.

Emilia była dobrą policjantką, ale Daniel mimo wszystko żałował, że nie może wziąć ze sobą Marka Zaręby. Z nim chyba wszystko byłoby łatwiejsze. Komendant Olaf Czajkowski wyraził się jednak jasno. Im mniej osób uczestniczy w tym przedsięwzięciu, tym lepiej. Klementyna Kopp, Daniel i maksymalnie jedna osoba z Lipowa to było wszystko, na co komendant mógł i chciał się zgodzić. Podgórski wiedział, że od Czajkowskiego zależą dalsze losy ich komisariatu, więc nie zamierzał się kłócić. Wybrał Emilię, bo czuł, że Marek powinien zostać na miejscu i doglądać bieżących spraw. Zaręba był z tego powodu trochę obrażony, ale Daniel w duchu liczył na to, że przyjacielowi złość wkrótce przejdzie.

– Klementyna będzie na miejscu? – zapytała Emilia.

Zdjęła granatową apaszkę i ułożyła ją sobie na kolanach. Była bez munduru, ale i tak wyglądała na policjantkę. Jakby uniform do niej przylgnął i nie chciał się odczepić. Podgórski czasem też miał wrażenie, że policyjny uniform to jego druga skóra. Czuł się z tym dobrze.

– Tak. Ma przyjechać na miejsce z komendantem Czajkowskim – wyjaśnił.

Skręcili w drogę prowadzącą w kierunku Zbiczna. W tym czasie zrobiło się już prawie zupełnie ciemno. Nad lasem widać było tylko czerwonawą poświatę, która sugerowała, że słońce trzyma się jeszcze linii horyzontu. Niebo powoli zasnuwały szarawe chmurki.

– Myślisz, że coś zdziałamy?

– Przyznam, że to jest dość… nietypowa sytuacja – odparł Podgórski zamiast odpowiedzi.

Emilia zaśmiała się wesoło.

– Nietypowa to mało powiedziane – stwierdziła rozbawiona.

Daniel nie mógł się z Emilią nie zgodzić. Kilka miesięcy temu w świat ruszyła plotka, że w związku z cięciami budżetowymi mniejsze komisariaty będą zamykane, a ich tereny przejdą w gestię Komendy Powiatowej w Brodnicy.

Niestety szybko się okazało, że Lipowo również znalazło się na czarnej liście i w ciągu najbliższego roku ich mały komisariat miał zostać zamknięty. Klementyna Kopp wpadła wówczas na diaboliczny plan zaszantażowania komendanta i wybicia mu z głowy równie kiepskich pomysłów. Twierdziła, że nie istnieje człowiek, który nie miałby nic do ukrycia, a wszystko jest tylko kwestią posiadania odpowiedniej dźwigni. Podgórski nie był pewien, gdzie słyszał te słowa. Może pochodziły z jakiegoś filmu albo książki.

Komisarz Kopp zaczęła przeszukiwać papiery i wygrzebała sprawę z przeszłości komendanta, o której Czajkowski wolał chyba przez lata nie pamiętać. Daniel mu się nie dziwił. Bolesne sprawy rodzinne to nie było coś, co chciałoby się wywlekać przy każdej okazji.

Tymczasem, zanim doszło do szantażu, Czajkowski zorientował się jakimś sposobem, że Klementyna szperała w starych dokumentach i raportach ze śledztw. Daniel podejrzewał, że komisarz Kopp dopuściła do tego celowo. Jeżeli chciałaby, żeby nikt nie dowiedział się o jej poczynaniach, nikt nie dowiedziałby się o jej poczynaniach. Proste.

Niespodziewanie komendant sam zaproponował im układ. Oni rozwiążą pewną starą sprawę, a on nie zamknie komisariatu w Lipowie. Jasne zasady. Widocznie w budżecie komendy dało się pozatykać takie drobne dziury jak ich niewielki posterunek.

A dziury budżetowe były widoczne na każdym kroku. Ostatnio Daniel i reszta funkcjonariuszy z Lipowa musieli zrobić zrzutkę na opłacenie ogrzewania w komisariacie. Inaczej nie zostałoby w ogóle włączone. Kaloryfery przykręcone były do minimum. Maria siedziała opatulona w wielki sweter, a Daniel najchętniej nie zdejmowałby kurtki. Bał się myśleć, co będzie, kiedy nastanie zima. Dobrze, że chociaż teraz zrobiło się cieplej, a prognozy były nadal bardzo optymistyczne. Podobno na Święto Zmarłych miało być nadal dziesięć stopni.

– Klementyna wyjaśniła ci, o co chodzi w tej starej sprawie, którą mamy się zająć? – zagaiła Emilia, wyrywając Podgórskiego z meteorologicznego zamyślenia.

Daniel pokręcił głową.

– Wiem tylko, że chodzi o gwałtowną śmierć brata i ojca komendanta Czajkowskiego. Reszty dowiemy się na miejscu.

– Jasne – mruknęła Strzałkowska.

Podgórski zauważył, że minę miała nieco zaciętą. Prawdopodobnie dlatego, że Emilia i Klementyna nie dogadywały się zbyt dobrze. Pani komisarz raczej nie miała daru zjednywania sobie ludzi. Była jak gorzka kawa, do której trzeba dojrzeć, żeby poczuć jej prawdziwy aromat.

Przejechali mostem między jeziorami Strażym i Zbiczno. Minęli stary niemiecki bunkier, który teraz niknął we wcześnie zapadającym jesiennym zmroku. Jechali dalej przez las. W ciszy. Daniel zastanawiał się, czy nie włączyć radia, żeby przerwać to nieco niezręczne milczenie. Emilia wpadła chyba na ten sam pomysł, bo zaczęła nagle grzebać w schowku. Wyjęła kilka płyt. Nie pytała o pozwolenie.

– Gust ci się, widzę, nie zmienił – powiedziała rozbawiona. – Od…

Od czasu, kiedy byliśmy razem, dokończył za nią Daniel. Nie na głos. Tego tematu unikali przecież jak ognia.

Strzałkowska włożyła jedną z płyt do odtwarzacza. Radio zacharczało, jakby wcale nie miało zamiaru współpracować. Na zbliżającym się przeglądzie trzeba będzie sprawdzić elektronikę. Subaru miało już swoje lata.

Odtwarzacz kaszlnął raz jeszcze i wkrótce samochód wypełniła muzyka. Daniel od razu rozpoznał tę piosenkę. Powolne pierwsze takty. Delikatność, która nie zapowiadała jednak późniejszego napięcia.

So close no matter how far

Couldn’t be much more from the heart

Forever trusting who we are

And nothing else matters1.

– Lubię tę piosenkę – przyznała Emilia łaskawie.

Śpiewała cicho pod nosem razem z Jamesem Hetfieldem. Daniela przeszedł krótki dreszcz. Zapomniał już, że ta niepozorna myszowata dziewczyna miała tak dobry głos.

Nagle ogarnęło go nieprzeparte uczucie, że powinien natychmiast wyłączyć płytę. Nothing Else Matters Metalliki to ballada miłosna, której teraz niezbyt potrzebował. Było już jednak za późno. Jego myśli poszybowały z powrotem do dworku Weroniki, do teściowej, do zbliżającego się ślubu. Ślubu, który wcale nie wywoływał już teraz tak wielu pozytywnych emocji.

Minęli Zbiczno i pojechali dalej w stronę skraju lasu.

– Jak idą przygotowania do ślubu? – zapytała Strzałkowska, jakby czytała mu w myślach.

Łagodne Nothing Else Matters przeszło tymczasem w znacznie ostrzejsze Of Wolf and Man.

– Tak sobie – stwierdził Daniel.

Ślub to była ostatnia rzecz, o której miał ochotę rozmawiać. Wcisnął mocniej pedał gazu. Silnik subaru pracował coraz głośniej, kiedy zagłębili się w las. Skończył się asfalt, dalej droga była gruntowa. Samochód podskakiwał na wybojach. Na szczęście nie padało. W deszczowe dni ten leśny dukt musiał być naprawdę trudno przejezdny.

Otaczał ich coraz gęstszy mrok. Po jakichś dwóch kilometrach lawirowania przez koleiny spostrzegli, że las iglasty zmienił się w mieszany. Drzewa rosły tu ciasno jedno przy drugim, jakby nie chciały wpuścić nikogo pomiędzy swoje grube pnie. Zawiał wiatr. Na drogę spadł deszcz brązowych liści. Było ich tak dużo, że Daniel przez chwilę nie widział trasy przed sobą. Odruchowo włączył wycieraczki, jakby to miało w czymkolwiek pomóc. W ostatniej chwili zauważył, że droga nagle skręciła. Wykonał szybką kontrę kierownicą. Serce biło mu szybciej. Prawie wjechał w wielki sękaty buk. Drzewo rosło na samym zakręcie i wyciągało wielkie powyginane konary w stronę drogi, jakby było milczącym strażnikiem leśnego szlaku.

Strzałkowska wyłączyła radio.

– Mam wrażenie, jakbyśmy jechali do Sleepy Hollow – powiedziała. Wyglądała przy tym na zaniepokojoną, chociaż Daniel miał wrażenie, że bardzo stara się tego nie okazać. – Widziałeś Jeźdźca bez głowy? Ten film Tima Burtona.

– Tak.

Sleepy Hollow albo jakieś inne miejsce z horroru. Daniel sam zaczynał mieć podobne wrażenie. Tym bardziej że las zrobił się jeszcze gęstszy. Smukłych sosen już w ogóle nie było. Zamiast nich królowały poprzytulane do siebie dęby, leszczyna, buki, klony, jawory i jarzęby.

Nagle drzewa znowu zatańczyły na wietrze. Ich półnagie teraz gałęzie zdawały się sięgać samochodu. Daniel przyspieszył. Miejsce z horroru, przeszło mu znowu przez myśl. A może to tylko słowa, które rzuciła Klementyna przez telefon, tak na niego działały. „Będziemy ścigać wampira”. Tyle wiedział o tej starej sprawie.

W końcu wyjechali na ukrytą wśród gęstego lasu polanę. Utopce znajdowały się niecałe trzynaście kilometrów od Lipowa, ale Daniel miał teraz wrażenie, że są w zupełnie innym świecie. W oknach porozrzucanych tu i ówdzie domów paliły się pojedyncze lampy. Wyglądały jak błędne ogniki kuszące przejezdnych w ciemnościach. Polanę okalał wąski, wartki strumyk. W ciemności wczesnej jesiennej nocy woda zdawała się czarna jak smoła.

Daniel zwolnił nieco przed kamiennym mostkiem. Był tak wąski, że policjant miał nieprzyjemne wrażenie, iż błękitne subaru nie przeciśnie się na drugą stronę i resztę drogi zmuszeni będą pokonać pieszo. Udało im się jednak przeprawić i znaleźli się w Utopcach. Droga była tu brukowana. Koła podskakiwały na wypolerowanych przez lata kamiennych kocich łbach.

Zaczęli rozglądać się za podanym im przez komendanta adresem. Opisał im dokładnie, jak wygląda budynek, ponieważ na domach nie było tu numeracji. Zresztą nie na wiele by się w tej ciemności przydała, przeszło Danielowi przez myśl. Przy drodze nie stała ani jedna latarnia, która rozświetliłaby mrok.

– Mam wrażenie, że czuję zapach czekolady – powiedziała nagle Emilia.

Podgórski odetchnął głębiej. Rzeczywiście w powietrzu unosił się delikatny aromat kakao. Sprawiało to pozornie uspokajające, swojskie wrażenie. Zaraz jednak policjant przypomniał sobie powyginane wrogie drzewa, które otaczały polanę. Może ta czekolada to była tylko pułapka zastawiona na nich przez czarownicę?

Młodszy aspirant Daniel Podgórski zaśmiał się pod nosem ze swoich niedorzecznych pomysłów. To zwykłe śledztwo… Za każdym przestępstwem stoi człowiek. Nie ma czarownic. Nie ma wampirów.

Są tylko ludzie.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI

1 Tak bliscy, choć w oddaleniu / Serce nie może bić goręcej / Ufamy sobie beż zastrzeżeń / Nie liczy się dla nas nic więcej.