Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
15 osób interesuje się tą książką
Czwarty tom serii o policjantach z małej wsi Lipowo.
Po zimie w Lipowie nie zostało już śladu. Wiosna przejmuje świat w swoje władanie. Kwitną kasztanowce, a na polach szumi zielone jeszcze zboże. Przy tej sprzyjającej aurze młodszy aspirant Daniel Podgórski zamierza nareszcie zmienić swoje życie i oświadczyć się Weronice Nowakowskiej.
Tymczasem w okolicach Lipowa umiera pewna kwiaciarka. Kobieta jest już wiekowa, jej śmierć początkowo nie wydaje się więc wcale podejrzana. Z jakiegoś powodu jednak ratowniczka medyczna z karetki pogotowia wezwanej przez sąsiadkę zmarłej nalega na natychmiastowe sprowadzenie policji. Szybko okazuje się, że kobieta miała rację: kwiaciarka została zamordowana.
Daniel Podgórski i komisarz Klementyna Kopp stają przed kolejnym trudnym zadaniem. Kto mógł życzyć śmierci samotnej starszej pani? Dlaczego wytatuował na jej piersi trudny do odcyfrowania napis? Co ma z tym wszystkim wspólnego historia pary młodych ludzi sprzed ponad stu sześćdziesięciu lat?
„Z jednym wyjątkiem" to czwarty tom serii o policjantach z niewielkiej wsi Lipowo. To trzymające w napięciu klasyczne kryminały psychologiczne z mocnym tłem obyczajowym.
Najwyższy już czas, żeby polscy filmowcy wzięli się do ekranizacji prozy Katarzyny Puzyńskiej. Młodszy aspirant Daniel Podgórski i komisarz Klementyna Kopp to jeden z najbardziej intrygujących duetów współczesnego kryminału, a czwarta część ich przygód trzyma czytelnika w napięciu do ostatniej strony. Polecam.
Leszek Lichota
Katarzyna Puzyńska (ur. 1985) – z wykształcenia psycholog. Przez kilka lat pracowała jako nauczyciel akademicki na wydziale psychologii. Teraz całkowicie skupiła się na realizowaniu swojej największej pasji, czyli pisaniu. W wolnych chwilach biega, spaceruje ze swoimi psami i jeździ konno. Uwielbia Skandynawię i Hiszpanię.
Pochodzi z Warszawy, ale w dzieciństwie wiele czasu spędzała w niewielkiej wsi pod Brodnicą, gdzie toczy się akcja jej powieści. Jej książki cenione są za unikalny styl narracji, trzymającą w napięciu fabułę i doskonale dopracowane portrety psychologiczne bohaterów. Specjalizuje się w tematyce kryminalnej, ale swoje historie osadza w szerokim kontekście społeczno-obyczajowym. Dlatego saga o Lipowie doceniana jest również przez wielbicieli innych gatunków literackich.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 725
W serii ukazały się:
Motylek
Więcej czerwieni
Trzydziesta pierwsza
Z jednym wyjątkiem
Wkrótce:
Utopce
Copyright © Katarzyna Puzyńska, 2015
Projekt okładki
Mariusz Banachowicz
Zdjęcie na okładce
© Olga Popova/Shutterstock
Redaktor prowadzący
Anna Derengowska
Redakcja
Anna Sidorek
Korekta
Maciej Korbasiński
ISBN 978-83-8234-441-7
Warszawa 2015
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Dla Balbiny i Krzyśka
A real sacrifice involves a radical change in the character of a game which cannot be effected without foresight, fantasy, and the willingness to risk.
Leonid Shamkovich
Prawdziwe poświęcenie polega na radykalnej zmianie charakteru rozgrywki, która nie mogłaby zostać dokonana bez zdolności przewidywania, fantazji i chęci podjęcia ryzyka.
Leonid Szamkowicz
PROLOG
Brodnica. Piątek, 3 stycznia 2014
Leżał na łóżku niemal bezwładnie.
Strasznie było patrzeć na tego pełnego dotychczas sił witalnych człowieka… teraz zupełnie bezbronnego. Jego ciało ginęło niemal wśród tych wszystkich rurek i aparatów, którymi go otoczono.
– Mówią, że z tego wyjdziesz…
Mężczyzna machnął tylko ręką. Oddychał z trudem.
– Muszę wyznać ci prawdę… – powiedział jednak. Wyglądało na to, że każde słowo sprawia mu ból. – Muszę… Zanim odejdę…
– Nigdzie nie odejdziesz. Lekarze mówią, że teraz musisz odpoczywać, a wszystko się jakoś powoli ułoży. Porozmawiamy, jak poczujesz się lepiej, dobrze?
– Nie! Teraz muszę powiedzieć ci, co się tak naprawdę stało… Teraz! – krzyknął niemal. – Rozumiesz? Potem zrobisz z tym to, co uznasz za stosowne…
CZĘŚĆ PIERWSZA
ROZDZIAŁ 1
Lipowo i kolonia Żabie Doły. Poniedziałek, 12 maja 2014. Rano
Młodszy aspirant Daniel Podgórski rozejrzał się po pokoju z uznaniem. Wnętrze utrzymane było w stonowanych kolorach bieli i szarości. Na ścianach wisiały czarno-białe grafiki. Gdzieniegdzie tylko pojawiały się dyskretne elementy kolorystyczne, które podkreślały ascetyczny wygląd salonu. Jedyne, co tu nie pasowało, to pastelowy porcelanowy zegar ustawiony na półce z książkami. Poza tym wnętrze było zaskakująco gustowne. Zwłaszcza jak na dom w kolonii Żabie Doły, uznał policjant, rozglądając się dookoła raz jeszcze.
Daniel zaraz skarcił się w duchu za tę drobną uszczypliwość. Powinien zachować większy profesjonalizm. Nawyk był jednak silniejszy. Popegeerowska kolonia Żabie Doły i Lipowo, skąd pochodził Podgórski, od dawna były skonfliktowane. Nie wiadomo, od czego właściwie się zaczęło, ale mieszkańcy obu wsi położonych na wschodnim i zachodnim brzegu jeziora Bachotek dogryzali sobie przy każdej okazji.
Dwie zwaśnione wsie zdecydowanie się od siebie różniły. Być może właśnie to było powodem konfliktu. Lipowo było malowniczą miejscowością z ceglanymi domkami, starym kościołem i piękną aleją zacienioną lipowym starodrzewem. Kolonia Żabie Doły zaś, leżąca bliżej Brodnicy, stanowiła dość smutną pozostałość po czasach komunizmu. Przez wiele lat działało tu prężne państwowe gospodarstwo rolne. Teraz z dawnej świetności zostały tylko przypominające pudła betonowe bloczki i dziurawe drogi.
Daniel westchnął w duchu. Prawie rok temu prowadził w Żabich Dołach śledztwo, o którym wolałby zapomnieć. Teraz, chcąc nie chcąc, będzie się musiał do tego miejsca przyzwyczaić na nowo. W ostatnich miesiącach, po restrukturyzacji, tutejszy komisariat policji został zlikwidowany, a tereny niegdysiejszego pegeeru znalazły się w gestii posterunku w Lipowie.
Dlatego Podgórski trafił do tego minimalistycznie urządzonego pokoju.
– Nie żyje – stwierdziła ratowniczka medyczna, podchodząc do Daniela.
Lekarka wskazała na wpółleżącą na szarej kanapie kobietę. Staruszka była całkiem słusznej postury. Ostrzyżone na krótko włosy miała pofarbowane na rudawokasztanowy odcień, ale przy skórze na skroniach widać już było siwe odrosty. Ubrana była w kwiecistą bluzkę i jaskrawoczerwone spodnie.
– Jest pani pewna? – zapytał Podgórski zbytecznie. Sam widział, że kobieta nie żyje. Nie potrzeba było do tego studiów medycznych. Czuł jednak, że powinien coś powiedzieć.
– Oczywiście – odparła ratowniczka. – Pani Małgorzata Głuszyńska nie żyje. I to już od jakiegoś czasu.
Daniel westchnął cicho i zrobił krok w stronę ciała. Zadrżał. Nie potrafił przyzwyczaić się do widoku śmierci, mimo że miał już całkiem spore doświadczenie w tych sprawach. Uczucie lekkości, które towarzyszyło mu, kiedy wychodził dziś rano z dworku Weroniki Nowakowskiej, minęło bezpowrotnie.
Policjant starał się przywołać beztroską radość poranka, żeby poprawić sobie nastrój. Rano podjął decyzję. Zamierzał oświadczyć się Weronice. Małżeństwo to było coś, czego pragnął już od jakiegoś czasu. Miał też nadzieję, że gdy już uporządkuje tę sferę życia, znajdzie odpowiedzi na inne pytania. A pytań bez odpowiedzi było przecież sporo.
Kilka miesięcy temu Podgórski dowiedział się, że ma nastoletniego syna. Łukasz był synem policjantki, z którą Daniel spotykał się jeszcze w szkole policyjnej pod Warszawą. Emilia Strzałkowska dopiero w tym roku zdecydowała się wyjawić Danielowi prawdę.
Policjant ciągle nie wiedział, co właściwie czuje w związku z całą tą sprawą. Emilia wprawdzie nie wywierała na nim presji. Daniel czuł jednak, że powinien bardziej się postarać. Jak do tej pory chyba niezbyt dobrze umiał odnaleźć się w zaistniałej sytuacji. Musiał przyznać, że jego relacje z Łukaszem nie były najlepsze. Obaj patrzyli na siebie podejrzliwie, ilekroć się spotykali. Na pewno nie był to filmowy happy end, w którym ojciec i syn skaczą sobie w ramiona ze łzami szczęścia w oczach.
Łukasz najwyraźniej nie ufał Danielowi. Podgórski wiedział, że to on jako rodzic powinien coś z tym zrobić, ale wszystko się w nim buntowało. Nie tak to sobie przecież wyobrażał. Chciał mieć żonę (byłoby świetnie, gdyby Weronika go przyjęła) i dzieci (byłoby równie fantastycznie, gdyby Weronika także chciała je mieć). Jak wpasować do tej układanki Łukasza Strzałkowskiego? Jak dopasować do tej układanki Emilię?
– Możemy chwilę porozmawiać na osobności? – spytała cicho lekarka, wyrywając Daniela z zamyślenia.
Ratowniczka medyczna spojrzała wymownie na stojącą pod ścianą sąsiadkę zmarłej Małgorzaty Głuszyńskiej. Kobieta nazywała się Barbara Krakowiak. Była chuda i żylasta. Siwe włosy okalały jej pociągłą twarz. To ona wezwała pogotowie i policję, kiedy znalazła Głuszyńską martwą tego ranka. Barbara Krakowiak przyglądała się teraz ciału bez większych emocji. Jakby śmierć znajomej nie zrobiła na niej większego wrażenia.
– Oczywiście – powiedział Daniel i również zerknął na sąsiadkę zmarłej.
Pani Krakowiak zorientowała się chyba, że szeptana wymiana zdań może jej dotyczyć, bo spojrzała na Podgórskiego znad okrągłych okularów. Policjant nie mógł oprzeć się wrażeniu, że pani Krakowiak wygląda w nich jak nieco starsza, damska wersja Johna Lennona. Z pewnością nie przypomina typowej mieszkanki kolonii Żabie Doły, uznał Daniel i zaraz skarcił się w duchu za kolejny przytyk do popegeerowskiej miejscowości.
– Czy to był atak serca? – zapytała Barbara Krakowiak. Nadal wpatrywała się w Podgórskiego intensywnie. – Tak pomyślałam, kiedy weszłam tu dziś rano.
– Proszę chwileczkę poczekać – odparł policjant uprzejmie. Skinął głową lekarce, żeby wyszli na dwór, aby tam kontynuować rozmowę. – Zaraz do pani wrócę, dobrze?
– Oczywiście.
Daniel i lekarka wyszli, zostawiając panią Krakowiak nad ciałem sąsiadki. Stanęli obok karetki. Było cicho. A przecież karetka przyjechała tu na sygnale dosłownie kilka minut temu. Pacjentce nie można było już pomóc, więc zapanowało dziwne odrętwienie. Jeden z ratowników medycznych ukrył się w cieniu przekwitającego kasztanowca, który zajmował sporą część ogrodu. Mężczyzna spokojnie palił papierosa, jakby nie przeczyło to w najmniejszym stopniu jego zaszczytnej profesji.
Na ich widok z radiowozu wysiadł młody Marek Zaręba, który przyjechał na wezwanie razem z Danielem. Marek miał podkrążone oczy. Widocznie kilkumiesięczna córeczka nadal dawała mu się we znaki. Dziewczynka nie sypiała podobno zbyt dobrze.
Myśli Daniela powędrowały z powrotem do Łukasza. Czy Podgórski mógł być dla niego ojcem, jeżeli do tej pory wcale nie był obecny w życiu chłopaka? Nie wstawał do niego w nocy, nie opatrywał stłuczonego kolana, nie uczył jazdy na rowerze ani gry w piłkę. Nic. Kolejne pytanie było jeszcze bardziej przerażające. Czy Daniel w ogóle potrafił być ojcem? To chyba właśnie było kluczowe pytanie.
– Co się dzieje, szefie? – zapytał Marek Zaręba z właściwym sobie entuzjazmem. Młody był stworzony do roli policjanta. Nigdy nie tracił energii do działania.
Podgórski skinął na niego. Zaręba podszedł szybkim krokiem.
– Co pani chciała mi powiedzieć, pani doktor? – zapytał Daniel ratowniczki medycznej. – Sąsiadka twierdzi, że pani Głuszyńska miała kłopoty z sercem. Czy rzeczywiście powodem śmierci był zawał? Ma pani jakieś wątpliwości?
Krótkowłosa lekarka oparła się o drzwi karetki.
– Nie jestem patologiem sądowym, ale swoje widziałam – stwierdziła sentencjonalnie. – Zanim zaczęłam pracować tutaj, kilka lat jeździłam w karetce w Bydgoszczy. Dlatego mam wrażenie, że wiem, co było przyczyną śmierci tej kobiety. A nie był to zawał. Oczywiście mogę się mylić…
Podgórski odetchnął głęboko. To krążenie wokół tematu zaczynało działać mu na nerwy. Ostatnio miał niestety coraz mniej cierpliwości. Pokładał wielkie nadzieje w tym, na co się zdecydował. Poprosi Weronikę o rękę, a może potem wszystkie elementy jego życia wrócą na swoje miejsce. Włącznie z cierpliwością.
– Co takiego pani odkryła? – zainteresował się Marek.
Lekarka przetarła ręką twarz.
– Chodzi o to, że…
– Czy ja będę jeszcze państwu potrzebna?
Wszyscy odwrócili się zaskoczeni. Nikt z nich nie usłyszał, że sąsiadka zmarłej wyszła z domu. Barbara Krakowiak spoglądała na nich znad swoich lenonek.
– Trochę niezręcznie się czuję, czekając tam w salonie z Małgorzatą… kiedy ona nie żyje – dokończyła kobieta. Jej siwe włosy tańczyły na lekkim wietrze. – Jeżeli będziecie mnie potrzebować, jestem przecież w domu obok. Nigdzie się nie wybieram. Przynajmniej na razie. Potem może pojadę do Brodnicy.
Barbara Krakowiak wskazała swój dom. Jak na warunki kolonii Żabie Doły zarówno dom zmarłej Małgorzaty Głuszyńskiej, jak i jej sąsiadki były w całkiem dobrym stanie, chociaż na pewno nie można było uznać ich za ładne. Panie mieszkały nieco na uboczu wsi i chyba starały się dbać o swoje otoczenie. Tylko opuszczona rudera, która straszyła po drugiej stronie drogi, psuła efekt ich starań.
– Oczywiście, nie ma problemu – zreflektował się Podgórski. – Przepraszam. Niech pani wraca do siebie. Dziękuję za pomoc.
Pani Krakowiak skinęła głową i odeszła szybkim krokiem.
– Zauważyła pani coś niepokojącego – przypomniał młody Marek Zaręba, kiedy tylko Barbara Krakowiak zniknęła za drzwiami swego domu.
Lekarka pokiwała głową.
– Nie chcę krakać, ale chyba to nie była śmierć… naturalna – powiedziała z naciskiem. Nadal stała oparta o samochód, jakby miał dodać jej sił. – Chociaż oczywiście to lekarz sądowy wyda ostateczną opinię. W każdym razie ja uważam, że to nie była śmierć naturalna. A już na pewno nie zawał.
Policjanci spojrzeli po sobie.
– Dlaczego pani tak sądzi?
Lekarka nie zdążyła odpowiedzieć, ponieważ na nieogrodzoną posesję Małgorzaty Głuszyńskiej wkroczył pewnym krokiem ubrany w skórzaną kamizelkę mężczyzna. Długie włosy miał związane w kucyk, który zwisał luźno na plecach.
– Miłosz Janiszewski, „Prawdziwy Głos” – przedstawił się szybko mężczyzna.
„Prawdziwy Głos” był brukowcem, który działał w Brodnicy od kilku lat. Prawie nikt nie przyznawał się do tego, że go czytuje. Gazeta miała się jednak dobrze, więc najwyraźniej spragnionych sensacji czytelników nie brakowało.
– Co tu się dzieje? – zapytał dziennikarz, wyciągając z kieszeni skórzanej kamizelki niewielki aparat fotograficzny.
Lekarka spojrzała na Miłosza Janiszewskiego spłoszona. Daniel Podgórski znowu westchnął. Obecność dziennikarza wcale mu się nie podobała.
– Proszę pozwolić nam pracować w spokoju – powiedział Daniel uprzejmie. Przynajmniej miał nadzieję, że zabrzmiało to uprzejmie. – Nic wielkiego się nie dzieje.
– Doprawdy? – odparł dziennikarz z rozbawieniem.
Błysnął flesz małego aparatu. Młodszy aspirant Daniel Podgórski zerknął na Marka Zarębę. Nie rozumiał, jak Miłosz Janiszewski mógł zwietrzyć trop tak szybko. Przecież policjanci dopiero teraz dowiedzieli się, że ktoś mógł pomóc Małgorzacie Głuszyńskiej zejść z tego świata. Zaręba skinął nieznacznie głową. Chyba on także uważał, że prawdopodobnie będą potrzebowali wsparcia. Daniel sięgnął po telefon.
Stanisław Szczepański rozejrzał się po swoim gabinecie. Wszystko było tu zupełnie nowe. Ściany lśniły bielą, a na eleganckich biurowych meblach nie zdążyła osiąść najmniejsza drobinka kurzu. Na półkach stały przygotowane na dokumentację segregatory. Komputer pracował cicho na biurku. Jednym słowem wszystko było gotowe. Wszystko oprócz… Stanisław wolał nie kończyć myśli.
Brod-Dysk to było jego dziecko. A może nawet więcej? Stanisław Szczepański zainwestował w nowy zakład wytwórczy większość swojego majątku i miał wielką nadzieję, że ta inwestycja się zwróci. Mogło tak być. Bez wątpienia. Był tylko jeden mały problem. Zakład nie mógł rozpocząć produkcji.
– Cholera jasna – mruknął Szczepański.
Zerknął w lustro. Musiał się trochę uspokoić. Zdenerwowanie na pewno nie pomagało.
– Jestem właściwym człowiekiem na właściwym miejscu – powiedział do swojego odbicia Stanisław. To była mantra, której kiedyś nauczył się na studiach. Przydała mu się w życiu niejeden raz. – Jestem właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Jestem właściwym człowiekiem na właściwym miejscu.
Stanisław Szczepański czuł, że powoli ogarnia go względny spokój. Spojrzał na swoje odbicie raz jeszcze. Miał lekko kręcone, modnie obcięte włosy. Garnitur w intensywnym fioletowym odcieniu był nowym nabytkiem. Oczywiście wyszedł spod ręki znanego projektanta. W lustrze Stanisław widział obraz człowieka sukcesu.
Właściwy człowiek na właściwym miejscu. Uspokoiło go to całkowicie. Stanisław Szczepański nie był mężczyzną, który łatwo się poddaje. Wiedział, że jest gotów zrobić wszystko, żeby Brod-Dysk mógł nareszcie rozpocząć produkcję. I zrobi to.
Podniósł słuchawkę telefonu i wykręcił numer wewnętrzny do Liliany Brzezińskiej, chociaż wystarczyło otworzyć drzwi gabinetu i krzyknąć. Jego współpracownica była przecież dwa pokoje dalej. Oprócz nich dwojga biuro świeciło na razie pustkami. Przychodziła tu tylko asystentka, która pomagała im w nieistniejącej na razie organizacji zadań.
Pustka była na tyle przygnębiająca, że Szczepański wolał dzwonić do Liliany, zamiast oglądać puste korytarze. Miał nadzieję, że to się wkrótce zmieni i biuro zacznie tętnić życiem. Nie mógł sobie przecież pozwolić na więcej strat.
– Tak? – odezwała się Liliana Brzezińska.
Jej głos brzmiał jak zwykle profesjonalnie. Idealna rzeczniczka prasowa dla nieźle funkcjonującego zakładu przemysłowego średniej wielkości. Kłopot polegał na tym, że zakład jeszcze nie działał.
– Cholera jasna – mruknął Stanisław Szczepański znowu.
– Stanisław? – spytała Liliana zaskoczona.
– Przepraszam. Zamyśliłem się – wyjaśnił szybko Szczepański. – Jak wygląda sytuacja z Janiszewskim? Już się tu kręci?
Po drugiej stronie słuchawki zapadła cisza. Mogli przecież porozmawiać bezpośrednio, ale Szczepańskiego opanowała dziwna niemoc. Jakby zmęczenie nie pozwoliło mu przejść tych kilku kroków do gabinetu koleżanki.
– Dzisiaj go jeszcze nie było – wyjaśniła Liliana po chwili.
– A ekolodzy?
– Też cisza.
– To świetnie.
Stanisław Szczepański poczuł, że energia powoli wraca. Może wreszcie wyjdą na prostą. To naprawdę najwyższy czas, żeby Brod-Dysk ruszył z produkcją.
Komisarz Klementyna Kopp zaparkowała swoją małą czarną skodę przy rozłożystym kasztanowcu. Kilka drobnych białych kwiatków spadło na przednią szybę. Zaraz jednak poleciały dalej gnane wiosennym wiatrem. Klementyna sięgnęła po plecak, który leżał na tylnym siedzeniu samochodu, i wydobyła z niego butelkę coli. Pociągnęła długi łyk. Zdążyła poznać Żabie Doły podczas jednej ze spraw, którą prowadziła niespełna rok temu. Teraz znowu tu była. Historia zatoczyła kolejne koło.
– No to chyba jesteśmy. Miło, że mnie podwiozłaś, Klementyna – odezwał się prokurator Leon Gawroński z siedzenia pasażera. – Szkoda jeździć dwoma samochodami. Następnym razem się odwdzięczę. Dobrze?
Klementyna Kopp wzdrygnęła się rozeźlona. Co to ma być, pomyślała. Jakaś forma towarzyskiej rozmówki, co? Nowy prokurator działał Klementynie na nerwy od momentu, kiedy tylko się poznali.
Policjantka nie była do końca pewna, dlaczego właściwie Gawroński tak ją irytował. Może chodziło o ten jego krok, zastanawiała się komisarz Kopp. Zamaszysty krok w wypielęgnowanych, eleganckich butach. Krok, który wyrażał niezachwianą pewność, że prokurator jest samcem alfa. W jakimkolwiek stadzie by się znalazł.
Samce alfa, prychnęła w duchu Klementyna. Nienawidziła takich mężczyzn. Zbyt wiele razy widziała, co tacy jak Gawroński potrafią zrobić kobiecie.
– To chyba bierzemy się do pracy – spróbował znowu prokurator i rzucił Klementynie uśmiech prowincjonalnego George’a Clooneya.
Policjantka ze złością owinęła szyję długim szarym szalem. Musiała znosić tego faceta od początku roku, kiedy to prokurator Jacek Czarnecki przeszedł na emeryturę. Komisarz Kopp przeklinała ten dzień. Przedtem miała względny spokój. Czarnecki dawał jej wolną rękę. Nie mieszał się w jej metody prowadzenia śledztwa. Ale! Nie ma co się martwić na zapas, uznała. Gawroński też będzie musiał się tego nauczyć. Nie wchodzić jej w drogę.
– Gotowa?
Prokurator Leon Gawroński westchnął, nie doczekawszy się odpowiedzi. Wysiadł z samochodu. Obszedł maskę i spróbował otworzyć drzwi kierowcy. To chyba miał być szarmancki gest prawdziwego dżentelmena. Niedoczekanie.
Komisarz Klementyna Kopp błyskawicznie zamknęła drzwi. Nie zamierzała pozwolić, żeby prokurator Gawroński sprowadził ją do poziomu jakiegoś podlotka. Była na to zdecydowanie za stara. Odetchnęła głębiej. Odczekała kilka sekund i otworzyła drzwi. Sama. Z godnością.
– Słyszałem, że ten Daniel Podgórski z lokalnego komisariatu całkiem nieźle sobie radzi – zagadnął znowu prokurator, zbliżając się do Klementyny. – Kiedy przejmowałem sprawy, Czarnecki trochę mi o nim opowiedział. Podobno chłopak ma potencjał. To prawda?
Klementyna wzruszyła tylko ramionami. Nie zamierzała tracić ani chwili. Nawet w obronie Daniela. Podgórski sam sobie poradzi, jeżeli zajdzie potrzeba. Poza tym Klementyna zamierzała być bardzo, bardzo ostrożna w kwestii Daniela. Nie chciała znowu wyjść na idiotkę. Była na to za stara. Zdecydowanie. Klementyna wolała nawet nie myśleć o tym, że za kilka dni skończy okrągłe sześćdziesiąt lat. Ona? To wydawało się co najmniej niemożliwe.
Komisarz Kopp ruszyła szybkim krokiem w kierunku domu zmarłej Małgorzaty Głuszyńskiej. Najlepiej było nie myśleć o nadchodzących urodzinach, uznała policjantka w duchu. Potarła szybko szczęśliwy tatuaż. To była tradycja, z której w żadnym wypadku nie zamierzała rezygnować. Raz jeden to zrobiła i śledztwo zakończyło się fiaskiem. Drugi raz nie zamierzała popełnić tego samego błędu.
– To chodźmy na miejsce przestępstwa – rzucił za policjantką prokurator Leon Gawroński. Chciał chyba stworzyć iluzję, że kontroluje sytuację. Niedoczekanie.
Daniel Podgórski i młody Marek Zaręba czekali przed wejściem do domu zmarłej. Kwitnący kasztanowiec rzucał długi cień na niewielki betonowy ganek. Wiatr znowu powiał mocniej. Wiszące przy stropie doniczki zakołysały się niebezpiecznie. Kilka płatków czerwonej pelargonii spadło na drucianą wycieraczkę.
Małgorzata Głuszyńska mieszkała w ostatnim domu po zachodniej stronie kolonii Żabie Doły. Dalej było już tylko pole i coś w rodzaju niewielkiej fabryki. Klementyna rzeczywiście jakiś czas temu słyszała, że coś mieli tu wybudować. Ale nie pamiętała dokładnie, co to miał być za zakład. Policjantka nie wiedziała też, czy fabryczka zaczęła już coś produkować. Cokolwiek to miało być.
Daniel skinął Klementynie głową i wyciągnął rękę do prokuratora Gawrońskiego.
– Młodszy aspirant Daniel Podgórski z posterunku w Lipowie – przedstawił się. – To jest starszy sierżant Marek Zaręba. To my byliśmy pierwsi na miejscu zdarzenia. Przyjechaliśmy na wezwanie sąsiadki zmarłej kobiety. Doktor Koterski i technicy już tu są.
– Leon Gawroński – przedstawił się prokurator i uścisnął rękę policjanta. – Będę prowadził to postępowanie przygotowawcze. No to zobaczmy, jak się sprawy mają.
Klementyna Kopp weszła do domu, nie czekając na dalsze powitania. Jeżeli miała prowadzić tę sprawę, chciała zobaczyć wszystko pierwsza. O ile to w ogóle była sprawa. O ile ten fircyk w garniturze, prokuratorzyna Gawroński, nie będzie jej rzucał kłód pod nogi.
W salonie czuć było lekki powiew. Klementyna rozejrzała się szybko. Nic dziwnego, że wiało. Wszystkie okna były otwarte. Na oścież. Wszędzie kręcili się już technicy, a lekarz sądowy kucał skupiony przy ciele. To by było na tyle, jeżeli chodzi o oglądanie wszystkiego w spokoju. Jako pierwsza.
Klementyna Kopp zaklęła cicho pod nosem. Znowu potarła szczęśliwy tatuaż. Może za pierwszym razem nie zadziałało, jak trzeba. Dopełniwszy obowiązku, zbliżyła się do pracującego przy ciele patologa.
– Cześć, Klementyna – przywitał się doktor Zbigniew Koterski. Wstał z klęczek, stękając cicho.
Komisarz Kopp nieznacznie skinęła mu głową i spojrzała na trupa. Według dokumentów, które policjantka przeglądała przed przyjazdem na miejsce, Małgorzata Głuszyńska miała osiemdziesiąt cztery lata.
Klementyna przyjrzała się jej krytycznie. Denatka nie wyglądała, jakby przeżyła ponad osiem dekad. Komisarz Kopp była ponad dwadzieścia lat młodsza. Ale nagle odniosła wrażenie, że jej własna twarz wygląda nieskończenie starzej.
Za stara na co? Na flirty i miłostki? Nie żeby to miało już jakiekolwiek znaczenie. Czasy wielkich miłości minęły. Klementyna nie chciała po raz kolejny… Nieważne. Miała swoje wspomnienia o Teresie i to musiało wystarczyć. Teresa. Jej jedyna wielka miłość. Tyle.
– Okej. No dobra. Wiadomo już coś, co? – zapytała Koterskiego, żeby zakończyć jałowe rozważania.
Lekarz sądowy przejechał dłonią po kasztanowych włosach.
– Co do przyczyny zgonu… wolałbym wypowiedzieć się już po sekcji – powiedział ostrożnie. – Ale zobacz tutaj. Znalazłem coś interesującego.
Doktor Koterski rozchylił nieco kwiecistą koszulę zmarłej. Komisarz Klementyna Kopp spojrzała na pomarszczony mijającymi latami dekolt Małgorzaty Głuszyńskiej. Na lewej piersi zauważyła tatuaż.
– Czekaj. Stop. Całkiem świeża dziara – wyrwało jej się. – A to ciekawe!
Tymczasem do ciała podszedł prokurator Gawroński. On też spojrzał zaintrygowany na dekolt Małgorzaty Głuszyńskiej. Klementyna z trudem powstrzymała się, żeby nie odepchnąć natręta. Ale przecież nie mogła zacząć tej sprawy od oskarżenia o pobicie prokuratora. Komendant mógłby uznać, że tym razem przesadziła. A tego nie chciała. W końcu była za stara.
– Co to za napis? Ktoś coś z tego rozumie? – zapytał Gawroński, rozglądając się po zebranych. – Ktoś umie to odczytać?
– Nikomu nie przychodzi do głowy, co może znaczyć ten tatuaż – przyznał Daniel Podgórski, który stanął kawałek dalej.
Klementyna próbowała rozszyfrować napis. Jednak nie było to łatwe.
– Pani Kopp, możemy już się zabrać za ten stolik? – zapytał szef techników kryminalnych z tym swoim lisim uśmieszkiem.
Pani Kopp? Klementyna wzdrygnęła się nieznacznie. Była pewna, że szef techników nazwał ją tak specjalnie. Wiedział, że tego nienawidzi. Od dawna ich relacje nie były zbyt ciepłe. Czasem ją to męczyło, ale starała się o tym nie myśleć. Tym razem też postanowiła w żaden sposób nie reagować.
– Czekaj. Stop. Chcę najpierw zobaczyć, co i jak – odparła z wystudiowanym spokojem. – Potem zrobicie swoje.
Obok kanapy, na której została usadzona zmarła, stał niewielki stolik brydżowy. Rozłożono na nim szachownicę z rozpoczętą partią. Wyglądało na to, że Małgorzata Głuszyńska grała czarnymi bierkami, a druga osoba białymi. Obok szachownicy pyszniły się talerze z ciasteczkami i dzbanek z zimną już teraz herbatą. Po stronie, gdzie siedziała Małgorzata Głuszyńska, stała filiżanka. Przy drugim stanowisku nie było ani filiżanki, ani kubka, ani nawet talerzyka. Nic. Null.
Klementyna zajrzała ostrożnie do filiżanki, z której prawdopodobnie piła zmarła. Na dnie zostało jeszcze trochę brunatnego płynu. Na wierzchu pływał osad.
– Chcę mieć analizę tego, co jest w tej filiżance – rzuciła policjantka. – I to szybko.
– Oczywiście, pani Kopp – odparł technik natychmiast. Jego głos wręcz ociekał sarkazmem. – Sam bym na to nie wpadł. Dziękuję serdecznie.
Klementyna zerknęła w jego stronę niechętnie.
– Wygląda na to, że Małgorzata Głuszyńska miała gości – podsumował z uśmiechem amanta Leon Gawroński.
Prowincjonalny George Clooney czuł chyba, że musi się wtrącić, żeby powstrzymać ewentualną eskalację konfliktu pomiędzy komisarz Kopp a szefem techników. Może i miał rację. Klementyna nie była najlepsza w trzymaniu nerwów na wodzy. Nigdy nie twierdziła, że jest inaczej.
– Sprawdźcie też ten fotel po drugiej stronie stolika – dokończył prokurator. – Nigdy nie wiadomo, prawda? Gość Głuszyńskiej może był, a może nie był zamieszany w sprawę. Warto jednak sprawdzić, prawda?
– Tylko Głuszyńska piła tę herbatę, co? – zapytała Klementyna w zamyśleniu.
– Co masz na myśli?
– To raczej dość dziwne, że jest tylko jeden kubek, co? Jeżeli Głuszyńska zaprosiła kogoś na podwieczorek, czemu nalała herbaty tylko sobie? Czy tak postępują dobrze wychowane starsze panie, co?
– Jeżeli mogę się wtrącić, pani Kopp – powiedział szef techników kryminalnych, odchrząkując lekko.
Pani Kopp po raz trzeci. Klementyna spojrzała na mężczyznę ostro.
– Co?
– W kuchni znaleźliśmy taką samą filiżankę – wyjaśnił technik. Uśmiechnął się niedbale. – Te dwie filiżanki to chyba był komplet z tym dzbankiem do herbaty, który stoi tu na stoliku. Sprzedają takie w supermarkecie. Moja żona ostatnio kupiła coś takiego.
Klementyna Kopp popatrzyła na technika z nowym zainteresowaniem.
– Gdzie jest ta druga filiżanka, co?
– Spakowaliśmy ją już do sprawdzenia – wyjaśnił szybko mężczyzna. – Wygląda na to, że jest umyta, więc chyba nic z tego nie będzie. Nawet jeżeli to zabójca z niej pił.
– Ta druga filiżanka była w szafce kuchennej – dodał Daniel Podgórski.
– Gdzie? – spytała z niedowierzaniem komisarz Kopp.
Podgórski ruszył w stronę kuchni. Klementyna poszła za nim. Współpraca z Danielem na pewno była znośniejsza niż z prokuratorem Gawrońskim i szefem techników.
Kuchnię urządzono równie minimalistycznie jak salon. Nie było tu ani jednej niepotrzebnej ozdóbki. Komisarz Kopp nie mogła uwierzyć, że Małgorzata Głuszyńska sama zaprojektowała tę przestrzeń. Wszystko było jak z katalogu i kompletnie nie pasowało do przesadnie zdobnej kwiecistej koszuli, w którą zmarła była ubrana.
Daniel wskazał szafkę nad zlewem. Klementyna zdjęła plecak i wyjęła z niego lateksowe rękawiczki. Technicy może i już tu pracowali. Mimo to nie zamierzała ryzykować.
– Tu wszystko było takie pootwierane, co? – zapytała Klementyna, wskazując kuchenne okno.
– Jak przyszliśmy, to tak. Wszystkie okna po tej stronie domu były otwarte – wyjaśnił Podgórski. – Druga filiżanka z zestawu stała tu.
Klementyna Kopp otworzyła szafkę. Jej oczom ukazały się poustawiane w równych rzędach talerze.
– Dziwne – mruknęła policjantka.
Zaczęła metodycznie przeglądać pozostałe szafki.
– Ciekawe…
– Poczekaj, aż zobaczysz sypialnię – powiedział tymczasem Daniel.
Wyszli z powrotem na korytarz. Głosy prokuratora i szefa techników dobiegały gdzieś z prawej strony. Klementyna spojrzała pytająco na Daniela. Policjant skinął tylko głową. Uśmiechnęła się do niego. Lubiła konkrety.
– Klementyna, chodź no tu! – zawołał Leon Gawroński z sypialni. – Chyba mamy włamanie. Sama zobacz.
Komisarz Kopp zajrzała do sypialni. Pokój zasadniczo różnił się od reszty domu. W salonie i kuchni dominował minimalistyczny, stonowany styl. Sypialnia zaś, może dla odmiany, przeładowana była najrozmaitszymi bibelotami. Jakby Małgorzata Głuszyńska niedawno wyremontowała salon i kuchnię, a niepotrzebne przedmioty wrzuciła do sypialni. Trudno było odnaleźć w tym jakiś sens. Ale! W końcu ludzie robili znacznie głupsze rzeczy.
Większość tych gratów była teraz porozrzucana po podłodze. Klementyna próbowała wyłowić z tego jakiś istotny szczegół. Porcelanowe kotki w pastelowych odcieniach, kwiatki, wstążki, długopisy, flakoniki z perfumami. Nawet czarne ptasie pióro i zardzewiała podkowa. Wszystko było skotłowane i wymieszane z ubraniami, które z pewnością należały do starszej kobiety, sądząc po dość siermiężnym stylu.
– Ostrożnie, bo tu jeszcze nie skończyliśmy – poinstruował szef techników. – W każdym razie sami widzicie. Wygląda na to, że ktoś tu czegoś szukał. I to intensywnie.
– I nie miał zamiaru po sobie posprzątać – zażartował młody Marek Zaręba, który właśnie stanął w drzwiach. – Albo nie miał czasu.
– Może mu po prostu nie zależało – zaproponował Daniel Podgórski.
– Czy ja wreszcie dostanę odpowiedzi na moje pytania? – rozległo się z salonu. – Miłosz Janiszewski, „Prawdziwy Głos”. Moi czytelnicy mają prawo wiedzieć, co tu się dzieje! Żądam jakichś wyjaśnień.
– Kto wpuścił pismaka, co?! – krzyknęła komisarz Klementyna Kopp.
Policjantka czuła, że ogarnia ją niepohamowana fala gniewu. Po jej miejscu zdarzenia kręcił się najbardziej wścibski dziennikarz Brodnicy. Jakby nowy prokurator o aparycji fircyka to było za mało.
Weronika Nowakowska stanęła na środku placu do jazdy konnej, który zbudowali z Danielem Podgórskim w marcu. Mieli przy tym sporo zabawy, ale też kilka nieuniknionych kłótni, kiedy prace szły niezupełnie tak, jak to sobie zaplanowali. Najwięcej czasu zajęło im usunięcie korzeni pewnego niezwykle upartego krzewu, który był już od dawna suchy, ale nadal trzymał się ziemi z całych sił. Plac nie był jeszcze do końca taki, jak Weronika to sobie wymarzyła, ale był kolejnym krokiem, który zbliżał ją do otworzenia własnego klubu jeździeckiego.
O klubie jeździeckim Weronika marzyła od dawna. Kiedy przyjechała do Lipowa ponad rok temu, sądziła, że po kilku miesiącach stajnia będzie działała pełną parą. Niestety życie zweryfikowało te marzenia.
Nowakowska nie poddawała się. Postanowiła zastosować metodę mniejszych kroków, które ostatecznie zaprowadzą ją do sukcesu. Zaczęła od kupna drugiego konia, który miał się stać towarzyszem dla Lancelota i służyć do nauki jazdy. Nowakowska udzielała kilku prywatnych lekcji tygodniowo. Na duże grupowe zajęcia przyjdzie jeszcze czas. To będzie kolejny krok.
Weronika patrzyła uważnie na stępującą wokół niej uczennicę. Dziewczyna miała jakieś osiemnaście lat i nazywała się Nikola Szczepańska. Przychodziła na lekcje jazdy od kilku miesięcy. Z tego, co Weronika zdążyła zauważyć, ciemnowłosa Nikola była przyzwyczajona, że wszyscy robią to, czego ona sobie zażyczy. Było to dość irytujące, ale Weronika nie miała na razie zbyt wielu klientów. Musiała więc pogodzić się z humorami uczennicy.
– Delikatniejsza ręka – poinstruowała Nikolę, kiedy ta zbyt mocno szarpnęła za wodze. – Niech koń już teraz swobodnie opuści szyję. Kończymy na dzisiaj.
Nikola Szczepańska nadspodziewanie posłusznie odpuściła wodze. Weronika odetchnęła z ulgą. Początkowo udzielała lekcji na ukochanym Lancelocie, później jednak postanowiła dokupić drugiego konia i tak do stajni trafił Kofi.
Kofi był może niezbyt urodziwy, ale za to bardzo zdyscyplinowany. Nie miał jednego z przednich zębów, co razem z opadającą na oczy rudą grzywką dodawało mu zadziorności, ale i uroku. Teraz najczęściej to właśnie nowy mieszkaniec stajni odgrywał rolę konia-profesora, podczas gdy Lancelot z zadowoleniem przeżuwał trawę na padoku obok placu do jazdy.
– I jak poszło dzisiaj Nikolce? – zapytała matka uczennicy.
Kobieta nazywała się Nadia Trojanowska. To ona zazwyczaj przywoziła Nikolę na lekcje jazdy. Często przyjeżdżał z nimi również ojczym Nikoli, Franciszek.
Trojanowscy stanowili dziwną parę. Nadia była bardzo wysoka. Zwłaszcza jak na kobietę. Mogła mieć nawet powyżej stu dziewięćdziesięciu centymetrów. Miała szczupłą sylwetkę i twarz o oryginalnym androginicznym charakterze. Franciszek Trojanowski natomiast stanowił całkowite przeciwieństwo żony. Był niski i zupełnie niepozorny. Łysiał na czubku głowy, co starał się zasłonić, zaczesując resztkę włosów na błyszczącą łysinę.
– Nikolka, jak lekcja? – zawołał Franciszek do dziewczyny, wtórując żonie. – Fajnie chyba było, prawda?
Nikola Szczepańska jak zwykle nie zaszczyciła Franciszka najdrobniejszą odpowiedzią. Zamiast tego rzuciła mu tylko nienawistne spojrzenie. Weronice natychmiast zrobiło się szkoda Trojanowskiego. Niepozorny mężczyzna musiał mieć smutne życie. Ani Nadia, ani Nikola nie zdawały się darzyć go zbyt ciepłymi uczuciami.
– Będziemy musiały popracować jeszcze nad kłusem ćwiczebnym. Są pewne problemy z dosiadem – powiedziała Nowakowska do Franciszka Trojanowskiego. Czuła potrzebę, żeby jakoś pomóc temu zagubionemu mężczyźnie. – Ale poza tym wszystko poszło bardzo dobrze. Nikola ma talent do jazdy konnej. Naprawdę robi postępy.
Weronika nie musiała nawet kłamać. To była prawda. Nikola rzeczywiście robiła postępy. Dziewczyna była z jednej strony rozpieszczona, ale z drugiej niesamowicie zdyscyplinowana. Widać było, że jak się czegoś podejmie, będzie dążyła do sukcesu za wszelką cenę.
– Myślałam, że Nikolka będzie mogła zacząć się przygotowywać do zawodów – wtrąciła się Nadia Trojanowska. Poprawiła opadające na twarz włosy w kolorze burgunda. – Mój mąż… to znaczy mój były mąż zastanawia się nad kupnem konia dla Nikoli.
– Daj spokój – żachnął się Franciszek Trojanowski, zadając kłam swojemu wyglądowi. – Nie mieszajmy w to Stanisława. Zapomnij o nim. Teraz to my jesteśmy rodziną. Już mówiłem, że to ja kupię konia dla Nikoli. Jeżeli tylko Nikola zechce.
Sama zainteresowana zatrzymała tymczasem Kofiego tuż obok Weroniki. Koń dotknął twarzy Nowakowskiej chrapami i dmuchnął delikatnie. Weronika uśmiechnęła się do zwierzaka. Dała mu kostkę cukru, którą przygotowała sobie na taką właśnie okazję. Igor zaszczekał zazdrośnie zza ogrodzenia maneżu, ale nie zrobił ani kroku do przodu. Pies miał całkowity zakaz wchodzenia na plac, kiedy trwała jazda. O dziwo zazwyczaj go respektował.
– To jak, Nikolka? – zapytał Franciszek Trojanowski z nadzieją. – Możemy już zacząć się rozglądać za jakimś rumakiem? Przyznam, że już trochę posprawdzałem…
– Tylko że ja nie mam ochoty na prezenty od ciebie – odparła Nikola Szczepańska jadowicie. – Mój tata kupi mi konia.
Dziewczyna zsiadła z Kofiego i szarpnęła go w kierunku wyjścia z placu. Koń zarżał niechętnie, ale ruszył za Nikolą.
– Ja już się nim zajmę – zaproponowała Weronika szybko.
– Niech będzie – rzuciła Nikola Szczepańska i podała Nowakowskiej wodze.
– Do widzenia.
Nikola i Nadia pomaszerowały do samochodu ramię w ramię. Franciszek Trojanowski uśmiechnął się przepraszająco.
– Proszę wybaczyć. Nasza rodzina przechodzi teraz trochę trudniejszy okres – wyjaśnił niespodziewanie miękko. – Nikola wciąż nie może się pogodzić z rozwodem rodziców, mimo że minęło już przecież trochę czasu. Zastanawiam się, czy kiedykolwiek mnie zaakceptuje… no, ale rozgadałem się niepotrzebnie. Dziękuję serdecznie za lekcję.
Franciszek Trojanowski wetknął Weronice pieniądze do kieszeni i oddalił się pospiesznie.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI