Sanatorium zagłada - Max Czornyj - ebook + audiobook + książka

Sanatorium zagłada ebook i audiobook

Max Czornyj

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Nikt nie miał prawa skazać na śmierć drugiego człowieka, nikt nie miał też prawa odebrać mu bez jego winy wolności.

 Lew Wilcek to potomek prastarego rodu, wychowywany w całkowitym odosobnieniu i przeświadczeniu, że wciąż trwa belle époque. Człowiek dawnych ideałów oraz minionych wartości, który niespodziewanie musi skonfrontować się z okrutną rzeczywistością.

Aresztowany przez Niemców i umieszczony w Zakładzie dla Umysłowo i Nerwowo Chorych w Kobierzynie odkrywa, że wszystko, w co wierzył, stanowiło jedynie wytwór fantazji.

Na świecie trwa wojna, zamiast cesarzy i królów niemal całą Europą władają naziści, a motorem napędowym istnienia jest pragnienie przetrwania.

 Czy w tej obdartej z ideałów, przerażającej rzeczywistości jest miejsce na jedyną znaną księciu miłość? Na miłość przeniesioną z kart wielkich romansów?

 W życiu Lwa niebawem pojawia się kilka kobiet, z których każda ma swoje sekrety i skrywane pragnienia. Książę wpada w sieć intryg, oszustw i kłamstw snutych na ogromnym terenie zakładu dla obłąkanych. Tymczasem naziści planują akcję Lebensunwertes Leben mającą na celu eksterminację pacjentów.

 „Nie dziwić się” – to dewiza co rusz powtarzana przez Lwa. Dewiza, która wiedzie go ku nieuchronnemu.

Być może jego misja została zapisana w słowach biblijnych proroków?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 483

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 13 min

Lektor: Max Czornyj
Oceny
4,1 (140 ocen)
62
37
30
10
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MsgNaz1975

Nie oderwiesz się od lektury

Nie wiem czy można w ten sposób napisać o książce poruszającej takie tematy, ale według mnie to jedna z najpiękniejszych książek, a trochę ich już przeczytałam. Ukłony dla autora. Z jednej strony mroczne thrillery, a z drugiej poruszająca powieść o człowieczeństwie w niełatwych czasach. Na prawdę warto po nią sięgnąć. Oby więcej takiej literatury. Jak dla mnie pięć gwiazdek to za mało, więc dodaję jeszcze parę ⭐⭐⭐⭐⭐. Polecam.
10
Agale67

Nie oderwiesz się od lektury

Mądra, poruszająca.
10
Malbem81

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobrze się czyta historię o księciu Lwie. A jednocześnie jest w książce pokazane w jaki sposób traktowano osoby z zaburzeniami psychicznymi, jakim terapiom im poddawano. Oprócz tego pojawiają się wątki, takie jak w życiu codziennym, czyli miłość.
10
marianchytla

Nie oderwiesz się od lektury

b. dobra Marian z Sanoka.
00
coolturka

Dobrze spędzony czas

polecam
00

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Ofiarom Lebensunwertes Leben, setkom tysięcy umysłowo i nerwowo chorych. Każdych czasów i wszelkich przestrzeni.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

HIC JACET CASPARUS HAUSER AENIGMA SUI TEMPORIS IGNOTA NATIVITAS OCCULTA MORS MDCCCXXXIII

„Tu spoczywa Kaspar Hauser, zagadka swoich czasów. Narodzony w nieznanych okolicznościach, zmarły tajemniczo w 1833 roku”

 

Inskrypcja z nagrobku Kaspara Hausera, Ansbach, Bawaria

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Opowieść inspirowana prawdziwą historią

 

 

 

 

 

 

Podaj mi rączkę, trumienko. Konik

Wędzidło gryzie, chrapami świszcze.

Już stangret wciska czaszkę na piszczel,

Dziurawą trąbkę bierze do dłoni.

 

A więc ruszymy na jednym kole,

Pod poszarpanym w nic baldachimem,

Ale wesoło! Mam mandolinę,

Z której wygnamy oślepłe mole.

 

He, he, trumienko, gdzieś jest cmentarzyk,

Gdzie przykucniemy z wielką ochotą,

Żeby przykryci spierzchłą kapotą

Bardzo intymnie sobie pogwarzyć.

 

Mysz nas nawiedzi, przyfrunie sowa,

Szakal przyczłapie z obwisłą szczęką,

Kornik zacyka do drzwi tak cienko,

Jakby żałował czegoś, trumienko,

Jakby żałował…

 

S. Grochowiak, Menuet

 

 

 

 

δ

 

Słowem wstępu, czyli o tym, jak książę podążył ku Niebu

 

Czy można przewidzieć swoją śmierć? Zdarza się to czasami w bajkach, lecz pewnie nigdy w rzeczywistości. Albo tak samo rzadko, jak przewidzenie nieszczęścia, pogody lub wyniku loterii, o ile w tych przypadkach w ogóle wypada mówić o przewidzeniu. Oczywiście, można snuć pewne prognozy, ale te stanowią jedynie wypadkową zebranej wiedzy i pobożnych życzeń. W końcu nawet w najbardziej uporządkowanym świecie notorycznie zdarzają się niespodzianki. Tak było też i w tym przypadku. Któż zaś nie lubi niespodzianek? Zapewniam was, że są i tacy.

Najbardziej niezwykły dzień w życiu Lwa Wilcka rozpoczął się jak wszystkie inne, odkąd pamiętał. A pewnie i te wcześniejsze. Tak wczesne, że ginęły w otchłani legend, baśni oraz nieskończonych wewnętrznych dysput o tym, kim się było przed własnym przyjściem na świat. Ale na filozoficzne tematy jeszcze przyjdzie czas. Aby nie wydały się czcze i nudne, należy zakreślić pod nie właściwy grunt, wtedy rzucone ziarno rozkwitnie rozedrganiem serc oraz dusz, o ile ktokolwiek jeszcze będzie wierzył w dusze. Nie wybiegajmy więc w zbyt daleką przeszłość.

Po pierwsze nasz bohater otworzył oczy. Jak zwykle nie pozwalając sobie na próżne lenistwo, natychmiast po przebudzeniu usiadł na łóżku. Postawił stopy dokładnie obok siebie, przez chwilę delektując się miękkością dywanu wykonanego z najlepszego kaszmirskiego jedwabiu. Był to jeden z jego żelaznych rytuałów. W swoim życiu Lew miał ich wiele, lecz bardzo ważna dla tej historii jest chronologia, wobec czego, na ile to tylko będzie możliwe, postaramy się jej trzymać.

Mężczyzna podniósł się z łóżka dokładnie w momencie, gdy płomień ogarka niebezpiecznie zatańczył. To właśnie pojedyncza woskowa świeca wetknięta do srebrnego, barokowego kandelabra przez cały czas oświetlała pokój. Trudno byłoby teraz ocenić jego wielkość, gdyż wątłe światło sprawiało, że skraje pomieszczenia ginęły w cieniu. Chybotliwa jasność padała jedynie na metalowe, żołnierskie łóżko, na hebanowy stolik karciany oraz na komodę krytą mahoniem tak dobieranym, że w blasku świecy drewno dosłownie płonęło czerwonym żarem afrykańskich bezdroży. Żarem wieczornego słońca padającego na stoki Kilimandżaro – co przecież od stuleci opisywano w wielu książkach podróżniczych.

Wilcek sięgnął pod łóżko i mechanicznym ruchem wyciągnął kolejną świecę. Odpalił ją od dogasającego ogarka, po czym zamienił z nim miejscami. Fiat lux![1]Po pomieszczeniu rozlała się fala jasności, która obmyła skryte dotąd w mroku dwa biedermeierowskie krzesła oraz witrynę pełną kolorowych szkieł i porcelany. Obok witryny na giętej konsolce wykonanej z brzozy złocistej stało okrągłe lustro. Na blacie prężył się zegar wsparty na dwóch kolumnach, pomiędzy którymi łyskało mosiężne wahadło w kształcie głowy Meduzy. I to byłoby wszystko. Przynajmniej wszystko, co, mówiąc kpiarsko, rzucało się w oczy na pierwszy rzut oka.

Dochodziła piąta trzydzieści jeden rano. Warto odnotować, że Lew Wilcek dzień w dzień wstawał z łóżka dokładnie o tej porze. Nie wiedział, czy lubi regularność, jednak z pewnością do regularności go wychowano. Ordnung muss sein, i tak dalej… Nigdy nie pomyślał, by cokolwiek w swym życiu zakwestionować. Bo i po co? Gentleman winien traktować los z wyrozumiałością, a wtedy i los wyrozumiałością będzie mu odpłacał. Głęboko wierzył w ten wyświechtany frazes wyczytany w jakiejś książce. (Och, jakże miał się na nim zawieść…)

Tymczasem wstał bez rozpatrywania, czy dłuższe wylegiwanie się w łóżku byłoby miłe, czy nie. Wstał, bo nadeszła pora wstawania i kropka. Jednocześnie ledwie zauważalnie się uśmiechnął. Właściwie drgnęły jedynie kąciki jego mięsistych ust, lecz każdy, kto go znał (a takich osób w tamtym czasie nie było zbyt wiele), wiedziałby, że oto na jego twarzy zagościł prawdziwy uśmiech. W końcu nowy dzień należało witać radośnie. Pewnego ranka nie będzie już takiej szansy, a potem nie będzie już jej na zawsze. Była to jedna z myśli, które natrętnie dręczyły go po przebudzeniu się zaszczepione nie przez książkę, a przez jakąś kasandryczną modlitwę odmawianą w niezbyt zamierzchłych czasach. Ale dość tych ponuractw.

Lew Wilcek strzepnął pościel i rozłożył na niej grubą kapę wyszywaną w geometryczne huculskie wzory. Był eleganckim, drobnym trzydziestotrzylatkiem o pociągłej twarzy i nieco zapadniętych, lecz bystrych oczach. Charakterystycznego rysu dodawały mu krótkie, lekko zadarte wąsy, które co rusz odruchowo podkręcał. O tej porannej porze jego policzki porastał szorstki, ciemny zarost. Za dwie minuty powinien rozpocząć golenie, kwadrans później przebrać się, by dokładnie o piątej pięćdziesiąt pięć sięgnąć po talerz ze śniadaniem podany przez otwór w drzwiach. Jednak tego dnia wszystko miało potoczyć się całkowicie inaczej.

W momencie, gdy Lew ściągnął poły bonżurki i skierował się do łazienki, szczęknęła żelazna zasuwa. Choć Wilcek nie widział w tym nic dziwnego, czytelnikowi należy się wyjaśnienie, że istotnie – znajdowała się ona po zewnętrznej stronie drzwi do jego pokoju. To jedna z tajemnic, które wkrótce zostaną wyjaśnione.

Zaskoczony tym nagłym wtargnięciem Lew się odwrócił i zmrużył oczy. Jego mięśnie nie napięły się ani mężczyzna nie przyjął pozycji obronnej. To nie leżało w jego naturze. Nigdy nie zaznał podobnego gwałtu, więc był na niego całkowicie nieprzygotowany. Nie poprawił nawet bonżurki, której poły ponownie rozchyliły się, odsłaniając jego owłosioną klatkę piersiową.

Drzwi z impetem rąbnęły o ścianę, sprawiając mu niemal fizyczny ból. Nie lubił hałasu i w ogóle był wyjątkowo wrażliwy na dźwięki. Wychwytywał najdrobniejsze potknięcie pianisty w sonacie waldsteinowskiej, co zdaniem niektórych wskazuje na słuch niemal absolutny, ale w tamtym momencie nie miało najmniejszego znaczenia. Lew skrzywił się na sam łomot. Po nim natomiast nastąpiła cała feeria kakofonicznych odgłosów. Krzyki i przekleństwa przeplatały się z tupotem bosych stóp, dudnieniem ciężkich butów oraz dziwnym chrobotem. Ułamek sekundy później do pokoju wpadł ojciec Lwa. Wysoki, giętki mężczyzna o skroniach przyprószonych siwizną i gładko ogolonej twarzy angielskiego arystokraty. W jego oczach skrzyła się rozpacz, usta łapczywie chwytały powietrze, a na czole widniała plama rozmazanej krwi. To właśnie on był boso, co wprawiło Lwa w osłupienie, bo nigdy wcześniej nie widział stóp swojego rodziciela. Mimo zaciekawienia nie zdążył się jednak im przyjrzeć. Zaraz za ojcem do pokoju wpadło trzech żołnierzy w mundurach, które nie figurowały na żadnych rycinach studiowanych przez Lwa, a przecież było ich naprawdę sporo. Swego czasu namiętnie je kolekcjonował.

Ojciec zatrzymał się obok stolika karcianego i jakby tknięty zaskoczeniem syna, natychmiast się opanował. Wyprostował się, po czym z godnością splótł dłonie na piersi. Był ubrany w bawełniane spodnie w kolorze miodu lipowego oraz śnieżnobiałą koszulę. Pod jego brodą wisiał rozpięty halsztuk, który upstrzyły kropelki krwi.

– Dość – sapnął. – On jest niczemu niewinny.

Lwa zaskoczyło, że jego ojciec odezwał się po niemiecku. Czasem rozmawiali w tym języku, ale jedynie dla ćwiczenia lub na tematy, do których lepiej pasował – historii, sztuki, obyczajów wojennych. Jak dotąd nie miał przyjemności zetknąć się z kimś, dla kogo owa szwargocząca mowa była mową ojczystą. A właśnie tak musiało być w przypadku wspomnianych trzech żołnierzy w stalowoszarych mundurach.

Dostrzegłszy, że z pomieszczenia nie ma innej drogi ucieczki, żołdacy wyraźnie się uspokoili. Dwóch młodszych, być może nawet młodszych od Lwa, mierzyło do jego ojca z karabinów. Trzeci, oficer, o wychudzonej, surowej twarzy jezuity, zatrzymał się nieco z tyłu. W jednej dłoni ściskał opuszczony pistolet, a w drugiej skórzaną rękawiczkę. To właśnie on odezwał się szorstkim, drwiącym głosem:

– Jego wina to już nie moja sprawa. Dzięki Bogu.

– Możecie pozwolić nam odejść. – Ojciec Lwa poruszył się, stając między synem i żołnierzami. – To zależy tylko od pana, Herr Leutnant, ale przecież mogliście zastać dom pusty. Prawda? Pan mnie zna i wie, jakim jestem człowiekiem. Całe nieporozumienie wynikło z głupiego żartu, który niestety nie został odebrany jako żart, a jako obraza. Wie pan o tym.

Herr Leutnant powoli wyszedł zza pleców żołnierzy i stanął naprzeciw starego Wilcka. Zmierzył go chmurnym spojrzeniem szarych oczu, po czym z zadumą pokiwał głową. W świetle świecy jego twarz nabrała odcienia starego, pożółkłego pergaminu. Oficer wyglądał na znużonego i niewyspanego.

– Chciałby pan, żebym skłamał? Właśnie pan tego chce?

– Broń Boże, nie mówię o kłamstwie. Wystarczy niedopowiedzenie, bo przecież naturalną implikacją niedopowiedzenia wcale nie jest fałsz, rozmawialiśmy o tym wielokrotnie, wie pan, co mam na myśli. W dzisiejszych czasach właśnie tak musimy sobie radzić, jeśli tylko…

– Nie. Wcale nie. Nie możemy dopasowywać perspektywy postrzegania do czasów. Jest pan zwykłym tchórzem, ale mogłem się tego spodziewać. Szczerze powiedziawszy, taki mi się pan zawsze wydawał, choć nie sądziłem, że zastanę pana bez wyglancowanych butów.

Lew zrobił krok w stronę biurka. Niewiele rozumiał z tej wymiany zdań, lecz głęboko dotknęło go, że ktoś śmiał nazwać jego ojca tchórzem. Jeszcze bardziej zdziwił się, widząc, że ojciec zareagował na to, kręcąc głową. Do tego nieco się przygarbił, co mu się nigdy nie zdarzało. Seria zaskoczeń trwała w najlepsze, gdy oficer z pogardą splunął na podłogę. I tę obelgę ojciec zniósł bez mrugnięcia okiem.

– Proszę… – rzekł łamiącym się głosem. – Herr Leutnant…

Tego było za wiele. Lew błyskawicznie dopadł do biurka i chwycił krótką szpadę wsuniętą w uchwyt ukryty pod blatem. Wymierzył nią prosto w oficera, przybierając szermierczą pozycję quarto – nogi szeroko rozstawione, lewa ręka nad głową, a prawa wyciągnięta wraz z bronią. Swoim zachowaniem natychmiast przykuł uwagę żołnierzy. Wszyscy przez moment przyglądali mu się z konfuzją, aż wreszcie oficer wybuchnął śmiechem. Po chwili dołączyli do niego podkomendni. Śmiech zmieszał się z niemal końskim rżeniem, parskaniem oraz chichotem, chichotał rzecz jasna najmłodszy z żołnierzy.

– A więc pański ojciec mówił prawdę. – Leutnant nagle spoważniał. Przez jego twarz przemknął grymas bólu. – Przynajmniej wtedy.

Lew hardo spojrzał mu prosto w oczy.

– Nazwał go pan kłamcą. Może za to żądać od pana satysfakcji.

Dwóch żołnierzy ponownie zarechotało, lecz oficer jeszcze pilniej wpatrywał się w Wilcka.

– Pan to opuści – odezwał się, wskazując na szpadę. – Żaden z nas nie chce dodatkowych problemów, a pan ma zostać dostarczony żywy. Tą zabawką można zrobić sobie krzywdę.

– Ale mój ojciec…

– Pański ojciec zapewne nie czuje się obrażony. Prowadziliśmy zbyt wiele rozmów na rozmaite tematy, abym mógł się mylić w osądzie. Znieważyłoby go całe mnóstwo rzeczy, lecz przecież teraz wszystko podlega osobnej perspektywie. Perspektywie czasów, ludzi albo po prostu siły. – Leutnant nie krył sarkazmu, jednak jego twarz pozostawała śmiertelnie poważna. Wciąż patrzył na Lwa. – Prawda, panie Wilcek? Nie mylę się? To filozoficzne smęcenie…

– Ja… Absolutnie…

– Dokładnie tak myślałem. Słowa, słowa, słowa…

Oficer nagle uniósł dłoń i bez mrugnięcia oddał dwa strzały. Przeraźliwy huk poniósł się pustym echem po pomieszczeniu oraz przyległym korytarzu. Lew pochylił głowę, lecz nie odskoczył. Stał z lekko otwartymi ustami, nierozumnie wpatrując się w ojca chwytającego się za pierś, potem w Leutnanta, a potem znów w ojca, teraz już bezwładnie leżącego na podłodze, z szeroko otwartymi oczami oraz martwym spojrzeniem. Wokół niego gwałtownie rosła plama krwi. Nagle bosa stopa drgnęła spazmatycznie, pięta głucho uderzyła o podłogę, po czym zapadła całkowita cisza. Całkowite cisze zawsze skazane są na zagładę.

Lew po raz pierwszy w życiu stracił nad sobą panowanie. Choć być może w owej utracie panowania przejawiało się właśnie całe jego jestestwo – wszelkie tak skrzętnie i wielokrotnie analizowane koncepcje, przekonania oraz ideały. Dziko wrzeszcząc, rzucił się ze szpadą na Leutnanta. Wykonał dwa pchnięcia, z których pierwsze rozcięło mundur oficera i lekko otarło delikatną aryjską skórę, lecz drugie było już całkiem chybione. Leutnant odskoczył, mimo to nie wystrzelił. Gwałtowność ataku Lwa wyraźnie go zaskoczyła i z przestrachem zerknął na zranienie. Wydawał się zdumiony, że uraz jest tylko tak powierzchowny. Skinął głową, nakazując żołnierzom, by zajęli się Wilckiem, jednak gdy młodszy po raz kolejny nerwowo przeładował zamek mausera kar98 model kurz, z irytacją machnął ręką.

– Pojmać, nie strzelać.

Przez te kilka sekund po nieudanym ataku Lew zamarł w bezruchu. Ciężko dyszał. Stał ze szpadą w wyciągniętej dłoni, lecz z drugą ręką już opuszczoną w wyrazie bezradności i jakimś potwornym tikiem raz po raz wykrzywiającym mu twarz. W jego oczach zastygło bezgraniczne zdziwienie. Wzrok, choć skierowany na leżącego tuż obok ojca, był całkowicie pusty. Przypominał wzrok posągów wykutych w marmurze lub uformowanych w glinie. Nabrał ostrości dopiero, gdy starszy żołnierz chwycił go pod ramię i wytrącił szpadę.

Lew jak rażony apopleksją upadł na kolana. Przeniósł wzrok na Leutnanta i cały zadrżał. Potworny tik ponownie wykrzywił mu twarz.

– Zastrzelcie – wyszeptał. – Proszę, zastrzelcie…

– Na to być może jeszcze przyjdzie czas. Teraz niech pan wstanie, panie Wilcek, i przestanie być dzieckiem.

– Zastrzelcie. Jeśli miły wam mój honor, zróbcie to, dobrzy ludzie, zróbcie to tu i teraz.

– Dobrzy ludzie… Nazywa pan nas dobrymi ludźmi? Właśnie nas?

– Wszyscy ludzie są dobrzy. – Lew bez strachu zerknął na Leutnanta. W jego spojrzeniu krył się ogrom tak intensywnych emocji, że oficer po raz pierwszy odwrócił wzrok. – To musi być tylko jakieś nieporozumienie. Okropne nieporozumienie, skoro mój ojciec nie czuł urazy. Mój Boże… Ojcze… Ty im wybaczyłeś, prawda?

Gefreiter Wehrmachtu łypnął na dowódcę.

– To kompletny wariat – zawyrokował, ale gdy Lew przeniósł na niego spojrzenie, natychmiast stracił rezon. – Wariat… – powtórzył już bez przekonania.

– Zabierzcie go – nakazał Leutnant. – Zabierzcie mi go z oczu! – wrzasnął tonem, w którym pojawiły się nuty strachu tak wyraźne, że aby je wychwycić, niepotrzebny był doskonały słuch Wilcka. Mimo to nikt nie zwrócił na nie uwagi. – Szybciej, szybciej! Zabierajcie go.

Najmłodszy z żołnierzy podszedł do Lwa i szarpnął go lewą dłonią za kołnierz bonżurki. Zrobił to tak mocno, że wyrwał strzęp materiału. Zmrużył oczy, jakby delikatność aksamitu nagle go zirytowała. Przełknął ślinę i oburącz chwycił mauzera.

– Jaśnie Oświecony książę pozwoli z nami. – Zarechotał, szukając spojrzeniem aprobaty wśród towarzyszy. Gdy zrozumiał, że w tym momencie jego słowa nie mogą wywołać należytego wrażenia, uniósł karabin i z całej siły uderzył kolbą w potylicę Wilcka. – Już go stąd zabieramy, Herr Leutnant.

Lew Wilcek nie przewidział końca swojego świata, podobnie jak nikt nigdy nie mógł niczego przewidzieć. A był to dopiero początek całego pasma zaskoczeń.

 

 

 

[1]Łac. „Niech stanie się światłość”.

 

 

 

 

 

 

Patrzy przez okno dzień chory, trupio nabrzękły i siny.

Po korytarzu szpitalnym wolno przechodzą godziny.

Szaro. I cicho. I pusto. Nie ma radości ni smutku.

Chmury się snują po niebie, jak chorzy w ciasnym ogródku.

Palce, jak martwe pająki, nad czymś się trudzą, mozolą.

W szklanym wazonie powiędły kwiaty pachnące karbolem.

Myśli, jak muchy jesienne, łażą, czepiają się sprzętów,

po raz ostatni skrzydłami biją o okna zamknięte.

Ktoś się zaczaił pod drzwiami. Ktoś podsłuchuje i czeka.

Cicho, na palcach podchodzą – śmierć, zakonnica i lekarz.

 

W. Broniewski, Śmierć

 

 

 

 

Ω

 

„Skazuję cię na śmierć przez spalenie na stosie” – wciąż brzmiało jej w uszach, gdy wleczono ją z powrotem do siódmego kręgu piekielnego kazamatów; kręgu, w którym miała porzucić wszelką nadzieję. Jak to na śmierć? I jak to, na stosie? Przecież stosy w Europie nie płonęły już od dziesiątków lub setek lat, przecież nie była czarownicą, nie zawierała konszachtów z diabłem ani nie rzucała uroków. Nie była jakąś Saint Joan z odległej Francji (w ogóle o niej nie słyszała!), lecz Barbarą Zdunk, prostą dziewczyną z ludu. W obliczu śmierci człowiek myśli o dziwnych rzeczach.

Nie zrobiła nic złego. Nie sprzeniewierzyła się żadnemu z przykazań i nie zbluźniła choćby pokusą. No, dobrze, cudzołóstwo bywa rozmaicie interpretowane, ale do diabła, co to za Bóg, który skazuje na stos za niewinny numerek? Chyba że wliczyć w to wszystkie razy, gdy nie pozostawiono jej żadnego wyboru i kazano, by zabrała się do roboty, jak wtedy, gdy… Przerwała tę myśl. Zresztą Boga nie powinna w to mieszać. Jej procesu nie prowadził inkwizytor z ohydną tonsurą na głowie, ale sztywny jak miotła sędzia wojskowy, bo zgodnie z najnowszymi przepisami sprawy o zbrodnie rozpatrywać mieli podstarzali żołdacy, którzy zamiast odejść na emeryturę, dorabiali jako członkowie trybunałów, jebał ich pies. Tego dowiedziała się od jednej z siedmiu więzionych z nią kobiet. Akurat ta w systemie sądownictwa była naprawdę biegle rozeznana. We krwi miała wielopokoleniową tradycję popełniania przestępstw, choć potworna wada, wynikła zapewne z faktu, że jej rodzicami było rodzeństwo (cioteczne co prawda, ale to tylko szczegóły), pozbawiła ją sprytu. Tymczasem Barbara Zdunk nigdy nie potrzebowała być sprytna. Żyła prosto, skromnie, a jej największym przekleństwem była uroda, głośna nie tylko w powiecie, lecz w całej rejencji. Z jej piętnem musiała się mierzyć, odkąd skończyła trzynaście lat.

Gdy strażnik otworzył zamek w drzwiach celi, złapał ją jeszcze za pierś, a drugą dłoń (wciąż z kluczem) wsunął między jej nogi. Nie robiło to już na niej żadnego wrażenia. Pierwsze razy tak, ale nie teraz, po dwudziestu sześciu gwałtach dokonanych na niej w ciągu pięciu lub piętnastu dni, wszak nie potrafiła ich zliczyć. Pod ziemią noce zlewały się z dniami, więc zamiast nich pozostawało odliczać stosunki wymuszone przez strażników lub współosadzone. Dwadzieścia sześć od chwili aresztowania, plus niezliczona mnogość uścisków, pocałunków lub palców wsadzonych we wszelkie otwory jej ciała, czego przecież nikt nie nazwałby gwałtem.

– Jestem niewinna, błagam, powiedz im… – załkała.

Strażnik nagle się wyprostował, otworzył drzwi celi i pchnął ją w mrok tak cuchnący, że gdyby jeszcze czuła zapachy, zebrałoby się jej na wymioty. Ostatnia próba przekupstwa była nieudana, w końcu nie mogła żądać zapłaty za coś, co i tak brano za darmo.

– Szkoda puszczać z dymem taką ślicznotkę, ale co ja tam mogę?

W jednym świecie brzęknęła zasuwa, a w drugim rozległy się dzikie, powitalne gwizdy. Najgłośniej gwizdały siostry, których twarzy nigdy nie widziała, lecz które co kilka godzin, z dziką regularnością żądzy domagały się jej ciała.

Dwadzieścia siedem.

Dwadzieścia osiem.

 

 

 

 

1.

W nowym domu

 

Pomieszczenie było ciasne, znacznie mniejsze od pokoju Lwa Wilcka, do tego bardzo duszne i zajmowały je aż cztery łóżka. Na dwóch z nich leżeli mężczyźni przykryci brudnymi, dziurawymi kocami. Jeden miał bladą, wychudzoną twarz gruźlika, wielkie, nieco wybałuszone oczy oraz nienaturalnie czerwone wargi. Drugi był znacznie pełniejszy, dawniej zapewne nawet gruby, lecz na skutek bliżej nieznanych jeszcze Lwu okoliczności obecnie pozostawał swoją marną namiastką z tamtego okresu. Miał spłaszczony nos i czerstwą skórę. Obaj mężczyźni byli niemal łysi. Ich czaszki pokrywał jedynie mech rzadkich włosów, których koloru trudno się było choćby domyślać.

Za Wilckiem zamknęły się drzwi i szczęknęła zasuwa. Jakże dobrze znał te odgłosy, a jednak w tym miejscu brzmiały całkowicie inaczej. Niosły się echem tonącym wśród dobiegających z dala krzyków, dzikich nawoływań i wrzasków. Lew powoli podszedł do jednego z łóżek, znajdującego się bliżej zakratowanego okna po lewej stronie. Położył na nim niewielki tobołek – nawet nie wiedział, kiedy znalazł się w jego ręku. W ogóle ostatnie minuty albo godziny zlewały mu się w jeden niezwykły obraz. Zawrót głowy, ból, pieczenie, ktoś chwytający go pod ramiona i ktoś inny za nogi, potem ciemność, nagły rwący potok kolorów, zapach, którego nigdy nie czuł, a który nieco go ocucił, wreszcie warkot silnika, szarpnięcie pojazdu i podróż znowuż w ciemności i w ciemność. To wszystko się mieszało, a choć usiłował rozdzielać wspomnienia, te przenikały się w dowolnej kolejności. Nie był w stanie ich uporządkować. Właściwie szybko zarzucił jakiekolwiek starania, przypominając sobie ojcowską maksymę: „Wszystko smakować, niczemu się nie dziwić”. Tylko czy teraz mógł zdawać się na jego słowa? Po raz pierwszy zrodziła się w nim wątpliwość co do osądu całego życia, a więc przede wszystkim ojca, bo życie nieustannie z nim było związane i przez niego określone. Strumień myśli został gwałtownie zatamowany.

– Czy pan naprawdę jest księciem? – Przyjemnym, łagodnym głosem zapytał mężczyzna o twarzy gruźlika. – Chyba się nie przesłyszałem, że tak zwracano się do pana na korytarzu. Proszę wybaczyć pytanie. – Mężczyzna podniósł się i usiadł na łóżku. Był bardzo chudy, a palce jego stóp powykręcane. Na odsłoniętych przez podciągnięte spodnie kostkach widniały strupy krwi. Spojrzał uważnie na Wilcka i pogodnie się uśmiechnął. – Nie wątpiłbym, gdyby nie to, że na bloku kobiecym jest Anastazja Romanowa i Anna Karenina. U nas mamy Jezusa oraz Buddę albo Zaratustrę, nieważne. Jest też Kazimierz Wielki, ale moim zdaniem tak naprawdę ma się za Aleksandra Wielkiego, tylko pokręciły mu się imiona. Przecież to Aleksander miał konia Bucefała i… Ale dość. Czy pan jest prawdziwym księciem?

Lew wysłuchał tej całej tyrady z wyraźnym zaciekawieniem. Nie poruszył się nawet o krok, drgały jedynie jego brwi oraz końcówki wąsów. Gdy mężczyzna zamilkł, Wilcek odwrócił spojrzenie i gwałtownie rozprostował obie dłonie, jakby coś z nich wyrzucał.

– Tak… Zdaje się tak… – odparł tonem ocierającym się o pytanie. – Mój ojciec był księciem, więc z tego by wynikało, że i ja nim jestem. Oczywiście, gdyby nie ustawy. Ja o nich wiem, ja o nich czytałem, proszę nie myśleć, że uzurpuję sobie prawo, którego nikt nie ma… – Nagle drgnął i podszedł do siedzącego. Wyciągnął dłoń. – Lew Wilcek. A pan? Jak się pan nazywa?

– Feliks Piter.

Już sam uścisk ręki księcia był niezwykły. Lew przedłużał go, ile mógł, nie patrząc przy tym w oczy rozmówcy, lecz właśnie na jego dłoń. Jego palce gładziły przy tym skórę wewnętrznej strony nadgarstka Pitera, jakby sprawdzały jej chropawość. Wreszcie Wilcek z zakłopotaniem rozluźnił uścisk.

– Moja przyjemność – rzekł, po czym zwrócił się ku postawnemu mężczyźnie leżącemu na łóżku obok. – A pan? Czy mogę mieć przyjemność pana poznać?

– Proszę nawet nie próbować. – Feliks poruszył się, jakby chciał go powstrzymać. – On jest… Sam, pan widzi. Czy powinienem tytułować pana księciem?

Lew nie odpowiedział. Dopiero teraz dostrzegł, że ręce i nogi leżącego są przywiązane do łóżka skórzanymi pasami. Mężczyzna wbijał w księcia wściekłe spojrzenie ciemnych, przekrwionych oczu. Jego nozdrza rozwarły się jak u byka szykującego się do ataku. Mimo to Lew podszedł do jego łóżka i delikatnie dotknął owłosioną, silną dłoń. Zakończone połamanymi paznokciami palce przywiązanego przecięły powietrze. Olbrzym groźnie sapnął.

– Nazywamy go Cerber – wyjaśnił pośpiesznie Piter. – Ale wydaje mi się to nie do końca poprawnym określeniem, gdyż ani niczego nie strzeże, ani sam nie uważa się za psa. Choć cholera wie, za kogo się ma. Nigdy nie powiedział nawet słowa. Czasem jedynie warczy jak pies albo żałośnie skomli. Tyle że, jak to się mówi, nie wszystko złoto, co się świeci…

– A więc Cerber.

Lew spojrzał prosto w oczy leżącego. Od kilku minut otumanienie powoli ustępowało. Nie dziwić się… Wydawać by się mogło, że po stracie ojca powinien w tym momencie rozpaczać i drzeć włosy z głowy. Albo przynajmniej zamknąć się w sobie, oddać smutkowi oraz wspomnieniom. Jednak Lew Wilcek nie odczuwał takiej potrzeby. Na skutek okoliczności, które wkrótce znajdą wyjaśnienie, jego umysł pracował całkowicie inaczej niż jakikolwiek inny. A nawet abstrahując od umysłu, chłodnych kalkulacji i lodowatych analiz, całkowicie inaczej funkcjonowała jego psychika. Bezgraniczna ciekawość świata wzięła górę nad kruchym sentymentem, którego, swoją drogą, niemal nie było. Pragnienie empirycznego potwierdzenia, że jest się „tu i teraz”, a nie „gdzieś tam”, na przykład we śnie lub w krainie obłędu, przegnało rodzące się poczucie pustki. Jedyne pytanie kołaczące się w jego głowie brzmiało „dlaczego zginął ojciec?”. Ot co. Wilcek z natury poszukiwał praprzyczyn i praodpowiedzi, lecz w tym momencie i one zeszły na dalszy plan.

Powoli nachylił się nad Cerberem. Patrząc mu w oczy, sięgnął ku klamrze na pasku krępującym jego lewą rękę. Sprawnie, długimi palcami, podważył ją i przewlókł pas przez obręcz.

Feliks jak oparzony zerwał się z łóżka. Z rozdziawionymi ustami wpatrywał się w Wilcka, wymachując przy tym rękoma. Zdawało się, że jego wielkie oczy jeszcze mocniej wyszły z orbit.

– Niech książę tego nie robi – wyszeptał drżącym głosem. – Proszę przestać…

Lew sięgnął ku drugiej klamrze. Jednocześnie nachylił się nad Cerberem tak, że jego pierś niemal dotykała szerokiej, falującej w rytmie przyspieszonych oddechów piersi spętanego. Mężczyzna najpierw poruszył palcami uwolnionej ręki, a potem obrócił nadgarstkiem.

– Przecież on… On jest związany jak zwierzę. Tak nie można.

– Nic mu nie będzie – zapewnił Feliks.

– Skoro ja widzę, że już mu coś jest. Jest zniewolony i tego nie chce…

– To wszystko dla jego dobra.

– Dla jego dobra? – Lew zamarł w pół ruchu. Po chwili, wciąż pochylony nad Cerberem, odwrócił się do Pitera. – Kto o tym decyduje? Czy mylę się, sądząc, że ten nieszczęśnik pragnie się uwolnić? No, proszę powiedzieć. Wydawało mi się, iż dobre jest dla nas to, czego pragniemy, nawet jeśli byłyby to najstraszniejsze rzeczy.

Feliks przypatrywał się mu z niedowierzaniem. Cofnął się w stronę łóżka i uderzył udem o metalową szafkę. Syknął z bólu.

– Mówi pan jak szaleniec – odezwał się, rozcierając stłuczenie. – Czy pan jest szalony?

Lew Wilcek wzruszył ramionami.

– A pan?

– Mówią, że tak. Ale całkowicie zdroworozsądkowo tłumaczę panu, że nie wszyscy zasługują na wolność. To nie budzi żadnych wątpliwości.

Książę się wzdrygnął.

– O nie, nie, nie… – Pokręcił głową tak żywiołowo, jakby natychmiast chciał wyrzucić z umysłu słowa Feliksa. – Myli się pan. Wolność jest immanentną cechą człowieczeństwa. Tak twierdziło nie tylko wielu filozofów, których dzieła czytałem, ale tak stoi nawet w Biblii.

– Więc niechże się pan zda na Biblię i wiarę w Boga. Oraz na filo…

Feliks nie dokończył. W momencie, gdy wypowiadał ostatnie słowo, Cerber rozpiął poluzowaną klamrę i wyrwał rękę ze skórzanego okowu. Choć jego nogi wciąż pozostawały przypięte do łóżka, gwałtownie się wyprostował. Ze zwinnością dzikiego zwierzęcia chwycił Lwa za gardło i z całych sił zacisnął na nim palce. Na twarzy księcia momentalnie pojawiły się pąsowe plamy. Usiłował złapać Cerbera za ramię, lecz jego dłoń bezradnie przecięła powietrze. Mimo bólu skrzyżował spojrzenie ze spojrzeniem napastnika. W jego ciemnych, niemal czarnych oczach znów pojawiło się odwieczne pytanie o praprzyczynę. Dlaczego?

– Ratunku! Pomocy!

Feliks, krzycząc, dopadł do Cerbera. Złapał go za ręce, usiłując odciągnąć je od księcia, lecz był bezsilny wobec opętańczej furii olbrzyma. Krople potu wystąpiły na jego blade czoło.

– Pomocy!

W tym czasie spojrzenie Lwa zaszło mgłą, a pytanie o sens wszechrzeczy rozwiało się, stając równie nieistotne jak wszystkie inne. Kręciło mu się w głowie. Lewą dłoń zacisnął na skraju łóżka, a drugą nakreślił w powietrzu rozedrgany krzyż.

– Puść go! Puść!

Feliks był blady jak kreda. Pot ściekał po jego nosie strugą, która rozlewała się ponad linią krwistoczerwonych ust. Dyszał, jakby to jego duszono. W wyrazie beznadziei okładał Cerbera pięściami. Robił to na oślep i nie mogąc tym wyrządzić olbrzymowi żadnej szkody. W momencie, gdy pod księciem ugięły się nogi, drzwi sali otworzyły się i do środka wpadło dwóch pielęgniarzy. Jeden z nich natychmiast grzmotnął Cerbera gumową pałką w podbrzusze, a drugi wbił w jego ramię strzykawkę. Wszystko rozegrało się w ciągu kilkunastu sekund jak ćwiczona wiele razy scena.

W tej chwili Lew już nie pojmował, co się wokół niego dzieje. Gdy ręce Cerbera nieco zwolniły uścisk, padł na kolana i odruchowo łapczywie złapał oddech. Odkaszlnął. Ktoś delikatnie położył go na plecach i podtrzymał jego głowę.

– Jakim cudem on się uwolnił? – Jeden z pielęgniarzy zaklął, ściskając pasem rękę półprzytomnego Cerbera. – Sprawdzałem dwa razy…

Feliks trząsł się jak osika. To siadał na łóżku, to wstawał i zerkał przez ramię drugiego pielęgniarza, upewniając się, że Lew odzyskuje normalne barwy – czyli niemal bratnią mu, trupią bladość. Gdy książę otworzył oczy, uśmiechnął się szeroko. Miał nadzieję, że niebezpieczeństwo zostało zażegnane.

Był w błędzie.

 

 

 

 

2.

Dojrzewające rodzynki

 

Wreszcie zaległa cisza. Cerber przestał dyszeć i powarkiwać. Zasnął kamiennym snem, jego pierś falowała zupełnie regularnie, a twarz się rozluźniła. W tej chwili nie wydawał się groźny. Liczył zapewne około czterdziestu lat, lecz miał ową nieokreśloną urodę utrudzonego człowieka, który równie dobrze mógł ledwie otrzeć się o wiek Chrystusowy. Przypominał karykaturalnego boksera albo cyrkowca siłacza, na którego ramionach staje cała plejada kuso ubranych panien, a on uśmiecha się, jakby w ogóle nie zdawał sobie z tego sprawy. Pod prawym okiem mocarza ciągnęła się kilkucentymetrowa głęboka i mocno zaróżowiona blizna. Książę dostrzegł, że płatek jego lewego ucha został w większości odcięty. Zastanawiał się, jak wiele śladów walk oraz znaków przeszłości nosi jeszcze to ciało, okryte teraz kraciastym, podartym pledem.

– To moja wina – wychrypiał, siadając na skraju łóżka.

– Co też książę wygaduje?

Feliks Piter pokręcił głową. Wciąż miał rozpalone spojrzenie, a pot skrzył się na jego czole i skroniach.

– Nie posłuchałem pana. Ale z drugiej strony…

Lew Wilcek westchnął. Dotknął palcami szyi, jakby sprawdzał, czy nie ma w niej dziur na wylot. Uspokojony wynikiem pobieżnej obdukcji szybko zarzucił tę czynność, po czym wyprostował się i odkaszlnął. Przeniósł wzrok na leżący obok tobołek. Z bocznej kieszonki wystawała srebrna dewizka. Sięgnął ku niej i wyciągnął sfatygowaną kieszonkową doxę z wygrawerowanym na deklu herbem. Przedstawiał on biegnącego wilka z lekko rozwartym pyskiem i nisko opuszczonym ogonem. W klejnocie znajdowała się korona zwieńczona trzema kłami, z której opadały bogate, misternie żłobione liściaste labry. Książę delikatnie je pogładził i schował zegarek do kieszeni. Nie wiedział, kto spakował jego tobołek, lecz to, że miał przy sobie doxę, sprawiło mu przyjemność. Drgnął, zdając sobie sprawę, że Feliks przez ostatnie minuty najwyraźniej wciąż mówił.

– Dlatego książę nie mógł o tym wiedzieć, choćby miał najlepsze intencje – perorował w tej chwili. – W tym miejscu wszyscy jesteśmy przypięci do łóżek, tyle że nie każdy z nas skórzanym pasem. To wcale nie metafora. Ale książę mnie chyba wcale nie słucha?

– Nie, nie… Przepraszam. Zamyśliłem się.

– Powinienem zostawić księcia w spokoju, pozwolić położyć się spać i odpocząć po wydarzeniach całego dnia. Wiem, jak ciężkie bywają pierwsze godziny spędzone w naszym Niebie, ale przecież…

Lew oparł dłonie na kolanach i wszedł Feliksowi w słowo.

– Niebie?

– Ach, tak tylko o tym mówimy. Wie książę, ta urzędowa nazwa naszego ośrodka jest tak długa, że nikt by jej nie spamiętał. Zresztą i po co? Jest tyle rzeczy przyjemniejszych do zapamiętania. Na przykład pańskie imię oraz nazwisko. Lew Wilcek – widzi książę, jak pamiętam zaledwie po jednokrotnym usłyszeniu. Swoją drogą, czy ma pan drugie imię? Zdaje się, że książęta zazwyczaj mają wiele imion?

Lew zdjął buty (mimo usiłowań nie mógł sobie przypomnieć momentu ich zakładania) i położył się na łóżku. Sprężyny jęknęły, a metalowy stelaż zgrzytnął. Książę założył dłonie za głowę, po czym wbił spojrzenie w sufit.

– Maksymilian, Jupiter, Dionizy… Co za różnica. Jak pan słusznie powiedział, „po co zapamiętywać”? Więc po co zapamiętywać cały szereg imion albo tytułów, skoro tych pierwszych się nie używa, a te drugie to ledwie scheda spadkowa po przodkach? I to, zgodnie z moimi badaniami, po części mocno wątpliwa.

– A więc pan jest liberał! – wykrzyknął Feliks, a fala zrozumienia przetoczyła się po jego ekspresyjnej twarzy. – Oni stanowczo się pomylili, zamykając pana tutaj! Dla takich jak książę są całkowicie inne ośrodki.

– Obawiam się, że nie.

– Ależ tak, tak, tak. Słyszałem o nich. Dyrektorzy zastanawiali się, czy nie przekazać do jednego z nich pewnego filozofa, który u nas ciągle plótł o rewolucji i zmianach ustrojów. W końcu chyba uznali, że bez różnicy gdzie jest, bo i tak prawie nikt go nie rozumiał.

Lew podkręcił wąsa i spojrzał na Feliksa. Jego wzrok był tak przenikliwy, że Piter poczuł się nieswojo. Nerwowo poprawił koc i odchrząknął.

– No, co książę tak patrzy?

Wilcek natychmiast przeniósł spojrzenie gdzieś dalej, na ścianę.

– Przepraszam… Ja… Po prostu widzę człowieka.

– A kogo miałby książę widzieć? Zwierzę? Cerber śpi.

– To… Nieważne. Niech mi pan nie ma za złe.

– Skądże, ja nie z obrażalskich czy nadwrażliwych. Choć jeden doktorek twierdzi, że mam zwiększony próg uczuciowości czy jakoś tak… – Piter odrzucił koc i znowu usiadł na skraju łóżka. – Ale niech książę powie, za co tu tak naprawdę pana umieścili? Bo i ten liberalizm jakiś naciągany, w końcu pozwala się pan tytułować księciem. No? Niechże pan mówi.

Lew odezwał się dopiero po chwili namysłu.

– Zdaje mi się, że przez ojca.

Piter radośnie machnął rękoma.

– Z księcia w każdej mierze rodzynek. Podobnych przypadków tu nie ma. Ale ja bardzo chętnie wysłucham historii, bo mieć kogo posłuchać to zawsze coś. Trzeci z naszej sali umarł dziesięć dni temu. Apopleksja. A z tym… – skinął głową w stronę Cerbera – to ani pogadać, ani nic. No, opowie książę?

– Ale co?

– Swoją historię, w jaki sposób można się tu dostać przez własnego, rodzonego ojca.

Lew westchnął. Wahadło jego nastroju wychylało się w drugą stronę niż przez parunastoma minutami. Ciekawość świata bladła, pytanie o praprzyczynę stawało się mniej istotne, a ciężar ostatnich wydarzeń przytłaczał. Poza tym wzmagało się zmęczenie, choć doxa wskazywała dopiero wczesny wieczór. Uleciało mu z życia przeszło dwanaście godzin. Przez ten czas musiał spać lub być nieprzytomny, a mimo to z trudem stłumił ziewnięcie. Uważał jednak za głęboko niestosowne zostawić bez odpowiedzi prośbę kogoś, kogo na swój sposób miał za gospodarza. Tyle że jaki był początek jego historii?

– Dziś, po ponad ćwierćwieczu zobaczyłem świat – odezwał się, starając się zebrać myśli. – Przez cały ten czas mieszkałem w wydzielonej części naszego rodzinnego pałacu. Raz na kilka dni mogłem wyjść na niewielki zamknięty z czterech stron dziedziniec, ale wtedy nikt inny na nim nie był obecny. Ojca widywałem rzadko, zazwyczaj jedynie przychodził sprawdzić stan mojej wiedzy albo opowiedzieć o wydarzeniach na świecie. Dopuszczeni bowiem byli do mnie pojedynczy korepetytorzy, którzy nie mogli zająknąć się choć słowem o czymkolwiek niezwiązanym z nauczanym przedmiotem. Dziś mój ojciec został zastrzelony, a mnie pojmano i wywieziono tutaj, czego ukoronowaniem jest nasze tête-à-tête. Właściwie do tego mógłbym sprowadzić swoją historię, jeśli miałbym to zrobić w kilku zdaniach i przy tym pana nie zanudzić.

Feliks założył ręce na piersi i zmarszczył czoło. Rozdziawił usta. Przysłuchiwał się słowom Lwa w sposób, w jaki ludzie pierwotni musieli wysłuchiwać opowieści plemiennych starców. W pewnym momencie otrząsnął się z wrażenia i szeroko się uśmiechnął.

– Pan sobie żartuje albo mnie okłamuje – powiedział, poważniejąc. – Pan cały czas ze mnie kpi!

Słysząc ten wyrzut, książę podniósł się i oparł o ścianę.

– Nie, dlaczego pan tak w ogóle myśli? – zapytał żarliwie. – Brzydzę się kłamstwem i forowaniem z innych ludzi.

– Pan tak dziwnie mówi, że mógłbym uwierzyć…

– Więc łaskawie proszę nigdy nie zarzucać mi kłamstwa.

– Ale… – Feliks zerwał się z łóżka. Zerknął na Cerbera, który przez sen odkaszlnął, po czym zrobił kilka kroków wąskim przejściem. – Książę sam mówił, że wolność to immanentna cecha człowieczeństwa, a sam jej nie miał.

Lew skubnął dłonią podbródek. Delikatnie pokiwał głową i zerknął w stronę okna. Zrobił to po raz pierwszy, odkąd znalazł się w pomieszczeniu. Wcześniej za każdym razem przemykał po nim spojrzeniem, lecz nie skupiał wzroku. Dopiero teraz przyjrzał się żelaznym kratom szczerzącym się na tle pomarańczowo-fioletowego nieba. Biorąc pod uwagę perspektywę, musiał znajdować się na parterze lub pierwszym piętrze budynku. Nie pamiętał, żeby szedł po jakichkolwiek schodach.

Feliks zabębnił palcami w metalową ramę łóżka. Był wyraźnie zniecierpliwiony.

– Nigdy nie myślałem o tym z tej perspektywy – odezwał się książę. – Czy człowiek nie czuje się wolny, wiedząc, że nie może dostać się na księżyc lub ku widocznym na niebie gwiazdom? Chyba nie ma takiego prawa. – Lew pytał sam siebie i sam odpowiadał na zadane pytania. Niemal nie zważał na Feliksa, który stanął oparty o wezgłowie łóżka. – Ojciec przekonywał mnie, że kiedyś będę musiał wyjść na zewnątrz, dlatego sporo mi opowiadał i pokazywał rozmaite zdjęcia. Zdziwił mnie dźwięk, jaki wydaje jadąca ciężarówka, ale znałem jej kształt oraz przeznaczenie. Podobnie elektryczność… Mój dom oświetlały świece, lecz wiele czytałem o Edisonie oraz Tesli. Ojciec opowiadał mi o oświetlonych ulicach Paryża, Wiednia i Nowego Yorku. O budynkach sięgających chmur, w których każdym pokoju pali się elektryczne światło. Wiedziałem o świecie, ale… – Lew machnął ręką, jakby odganiał niemiłe myśli. Zamrugał i podniósł wzrok na Feliksa. – A pan, czy jest pan szalony?

Piter przeczesał palcami krótkie włosy. Ponownie zerknął na Cerbera i wrócił na łóżko. Usiadł na nim, zakrył kolana kocem, lecz zaraz go odrzucił.

– Kilka razy chciałem się zabić, ale czy to szaleństwo? – Prychnął lekceważąco. – Mniej więcej powiedział pan, że dobre dla człowieka jest to, czego pragnie, nawet jeśli byłyby to najstraszniejsze rzeczy. Zgadza się?

– Zdaje się, że mogłem coś takiego powiedzieć. To dla mnie oczywiste.

– No więc, wtedy samobójstwo wydawało mi się dobrym rozwiązaniem, pragnąłem go. Czasem nadal pragnę.

Tym razem to książę wstał z łóżka i podszedł do okna. Oparł się o wgłębienie w murze. Pochylił się, po czym dotknął czołem chłodnej szyby. Pomyślał, że kraty powinny znajdować się od środka pomieszczenia, ale ta myśl zaraz wydała mu się nieistotna. Spojrzał na rozległą panoramę, która rozmywała się w półmroku wieczoru. Na gołe pola, odległe bezlistne lasy i błotniste ugory. Na kilka budynków, przy których krzątali się ludzie, i na ciężarówkę stojącą obok bramy z zapalonymi światłami. Z ziemi powstawała gęsta mgła.

Książę przytknął palce do skroni i zamknął oczy. Bolała go głowa, ale wciąż przewijały się w niej pytania. Czy było więcej ludzi takich jak Feliks? Jeżeli tak, znaczyłoby to, że stracił całe dotychczasowe życie, obcując tylko ze sobą. A wobec tego przed czym strzegł go ojciec, skazując na wieloletnią separację od świata?

Wstrząsnął nim dreszcz. Włożył dłonie do kieszeni niezdjętej od rana bonżurki i nabrał powietrza. Gdzieś z oddali dobiegł go rozpaczliwy kobiecy wrzask. Po chwili dołączyły do niego kolejne krzyki oraz nawoływania, które uzupełnił brzęk metalowych sprzętów. Ktoś zaintonował Cichą noc, a ktoś inny naśladował odgłosy trąbki. Świat żył. Mimo nadchodzącej pory spoczynku ośrodek leczenia psychicznie i nerwowo chorych niespodzianie się rozbudził.

Książę Lew Wilcek nie mógł dłużej powstrzymać łez.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

Copyright © by Max Czornyj, 2021

Copyright © by Wydawnictwo FILIA, 2021

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2021

 

Projekt okładki: Mariusz Banachowicz

Zdjęcia na okładce: © Lee Avison/Trevillion Images

© watcharlie/Unsplash

© Alekon Pictures/Unsplash

 

Redakcja: Marta Akuszewska

Korekta: Monika Ślusarska

Skład i łamanie: Dariusz Nowacki

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

 

eISBN: 978-83-8195-638-3

 

 

Wydawnictwo Filia

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]