Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
To było najpiękniejsze lato Amelii. Ona i Simon byli nierozłączni i marzyli o wspólnym życiu. Niestety po śmierci brata Simon odziedziczył tytuł, wyjechał z Kornwalii i poślubił inną kobietę.
Gdy ponownie spotyka się z Amelią, jest wdowcem z trójką małych dzieci i gorączkowo poszukuje gospodyni. Amelia przyjmuje posadę, jednak nie poznaje dawnego przyjaciela. Czy podczas pobytu w ogarniętym rewolucją Paryżu Simon został francuskim szpiegiem? Dlaczego igra z życiem, przekazując informacje i Francuzom, i Anglikom? Nigdy nie przestała go kochać, jednak gdyby okazał się zdrajcą, musiałaby raz na zawsze zapomnieć o jego istnieniu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 345
Brenda Joyce
Sekretna misja lorda St. Justa
Tłumaczenie: Zofia Uhrynowska-Hanasz
HarperCollins Polska sp. z o.o. Warszawa 2020
Tytuł oryginału: Persuasion
Pierwsze wydanie: Harlequin Books, 2012
Redaktor serii: Grażyna Ordęga
Opracowanie redakcyjne: Grażyna Ordęga
© 2012 by Brenda Joyce Dreams Unlimited, Inc.
© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2020
Wydanie niniejsze zostało opublikowane na licencji Harlequin Books S.A.
Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części dzieła w jakiejkolwiek formie.
Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych i umarłych – jest całkowicie przypadkowe.
Harlequin i Harlequin Romans Historyczny są zastrzeżonymi znakami należącymi do Harlequin Enterprises Limited i zostały użyte na jego licencji.
HarperCollins Polska jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.
Ilustracja na okładce wykorzystana za zgodą Harlequin Books S.A. Wszystkie prawa zastrzeżone.
HarperCollins Polska sp. z o.o.
02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B, lokal 24-25
www.harpercollins.pl
ISBN 978-83-276-4794-8
Konwersja do formatu EPUB, MOBI: Katarzyna Rek / Woblink
Więzienie Luxembourg, Paryż, Francja, marzec 1794
A więc w końcu po niego przyszli.
Ze strachu zamarło mu serce. Nie mógł złapać tchu. Powoli, w napięciu odwrócił się w stronę ciemnego korytarza. Pochwycił ciche, miarowo zbliżające się kroki.
Wiedział, że musi dokonać maksymalnego wysiłku umysłowego. Przeszedł do drzwi celi i uchwycił się lodowatych metalowych prętów. Kroki były teraz głośniejsze.
Strach miał mdły smak. Czy dożyje jutra?
Cela cuchnęła. Wszyscy jego poprzednicy oddawali tu mocz, wypróżniali się, wymiotowali. Na podłodze i na pryczy, na której nie miał odwagi się położyć, były ślady zaschniętej krwi. Ludzi bitych i torturowanych. Naturalnie byli…byli to wrogowie la Patrie.
Nawet powietrze, które wpadało do celi przez jedyne zakratowane okienko, było cuchnące. Kilka metrów poniżej więziennych murów znajdował się La Place de la Revolution. Właśnie tam pod gilotyną zginęły setki, nie, tysiące ludzi. Krew winnych, ale i niewinnych, zatruła nawet powietrze.
Teraz już słyszał zbliżające się głosy.
Zaczerpnął tchu, ze strachu poczuł mdłości.
Od chwili, kiedy wpadł w zasadzkę przed biurem, gdzie pracował na rzecz Komuny, minęło dziewięćdziesiąt sześć dni. Został napadnięty, skuty i zarzucono mu kaptur na głowę. „Zdrajca”, z pogardą syknął znajomy głos i jednocześnie ciśnięto go na dno wozu. Godzinę później zdarto mu kaptur z głowy i okazało się, że stoi pośrodku swojej obecnej celi. Jest oskarżony, jak oznajmił strażnik, o zbrodnię przeciwko Republice. A przecież wszyscy wiedzieli, co to znaczyło…
Nigdy nie widział człowieka, który do niego mówił, ale był prawie pewien, że jest to Jean Lafleur, jeden z najbardziej radykalnych przedstawicieli władz miasta.
Wyobraźnia podsuwała mu najróżniejsze obrazy. Miał dwóch synów, byli to mali, śliczni niewinni chłopcy. Starał się być bardzo ostrożny, ale jak widać, nie dość ostrożny, kiedy opuścił Francję, by ich odwiedzić w Londynie. Wypadały akurat urodziny Williama. Ogromnie tęsknił za nim i za Johnem. Niedługo zabawił w Londynie, bał się, że wpadnie. Nikt poza najbliższą rodziną nie wiedział, że jest w mieście. Świadomość szybkiego rozstania zaprawiła spotkanie z synami goryczą.
Od chwili, kiedy wrócił do Francji, czuł, że jest śledzony. Nigdy nikogo nie zauważył, ale był pewien, że za nim chodzą. Jak większość Francuzów i Francuzek żył w nieustannym strachu. Na każdy cień reagował gwałtownie. Nocami budziło go wyimaginowane stukanie do drzwi, którego tak bardzo się bał. Bo stukanie o północy znaczyło, że przyszli po ciebie …
Dokładnie tak jak teraz. Kroki stały się głośniejsze.
Nabrał powietrza w płuca, starając się opanować narastającą panikę.
Jeżeli wyczują, że się boi, to już po nim. Jego strach będzie dla nich równoznaczny z przyznaniem się do winy. Tak było teraz w Paryżu, ale i poza miastem, na wsi.
Mocniej zacisnął ręce na prętach. Jego czas się skończył. Albo zostanie dopisany do Liste Generale des Condamnes i będzie oczekiwał na sprawę w sądzie, a następnie na egzekucję za swoje zbrodnie, albo wyjdzie z więzienia jako wolny człowiek.
Znalezienie w sobie odrobiny odwagi stało się chyba najcięższym zadaniem w jego życiu. Najpierw zobaczył światło tańczące na wilgotnych murach więzienia. W końcu dostrzegł sylwetki mężczyzn, którzy szli w milczeniu.
Serce biło mu jak oszalałe, stał bez ruchu.
Z mroku jako pierwsza wyłoniła się sylwetka strażnika więziennego. Łypał okiem, jakby już z góry znał jego los. Więzień rozpoznał stojącego za nim jakobina. Był to, jak się domyślał, zaciekły, radykalny i niezwykle brutalny heberysta Jean Lafleur.
Wysoki, chudy i blady podszedł do krat celi.
– Bonjour, Jourdan. Commet allez-vous aujourd’hui? – Uśmiechnął się, najwyraźniej delektując się tą chwilą.
– Il va bien – odparł gładko. – Wszystko w porządku.– A ponieważ ani nie prosił o litość, ani nie zapewniał o swojej niewinności, uśmiech Lafleura zniknął, a jego spojrzenie stało się surowe.
– Czy to wszystko, co masz do powiedzenia? Jesteś zdrajcą, Jourdan. Przyznaj się do swoich zbrodni, a zapewniam cię, że nie będziemy zwlekali z procesem. Mogę nawet sprawić, że twoja głowa spadnie z karku jako pierwsza. – Lafleur uśmiechnął się ponownie.
Gdyby kiedykolwiek miało do tego dojść, to wolał być pierwszy do gilotyny. Nikt nie chciał sterczeć tam godzinami, oczywiście w kajdankach, patrzeć, jak lecą głowy innych i czekać na swoją kolejkę.
– To będzie twoja strata. – Nie chciało mu się wierzyć, że potrafił tak panować nad swoim głosem.
Lafleur patrzył na niego zdziwiony.
– Dlaczego nie zapewniasz o swojej niewinności?
– Czy to mi w jakikolwiek sposób pomoże?
– Nie.
– Tak też myślałem.
– Jesteś trzecim synem wicehrabiego Jourdana i twoje nawrócenie było kłamstwem. Nie kochasz La Patrie, ty szpiegu! Twoja rodzina nie żyje, a ty wkrótce dołączysz do nich u bram piekła.
– W Londynie jest nowy szef siatki szpiegowskiej.
Lafleur ze zdziwienia wybałuszył oczy.
– A to co znowu za sztuczka?
– Musisz wiedzieć, że moja rodzina od lat finansuje kupców w Lyonie i że mamy z Anglikami rozległe stosunki.
Jakobiński radykał przyglądał mu się przez chwilę.
– Zniknąłeś z Paryża na miesiąc. Pojechałeś do Londynu?
– Zgadza się.
– A więc przyznajesz się?
– Przyznaję, że miałem w Londynie różne sprawy do załatwienia, Lafleur. Rozejrzyj się dokoła siebie. W Paryżu wszyscy głodują. Przydział jest fikcją. A na moim stole nigdy nie brakuje chleba.
– Przemyt to przestępstwo. – Jednak oczy Lafleura zabłysły, a twarz złagodniała. Wzruszył ramionami. Czarny rynek w Paryżu był ogromny i nietykalny. Nie zanosiło się na to, że się skończy. W każdym razie nie teraz.
– Na co mógłbym liczyć? – zapytał Lafleur ściszonym głosem. Spojrzenie jego czarnych oczu było teraz nieustępliwe.
– Nie słyszałeś, co mówiłem?
– Czy rozmawiamy o chlebie i złocie, czy o szefie siatki szpiegowskiej?
– Mam coś więcej niż powiązania biznesowe w tym kraju – odparł bardzo cicho. – Hrabia St. Just jest moim kuzynem i gdybyś się dobrze zapoznał z moimi rodzinnymi koligacjami, tobyś o tym wiedział.
Widać było, jak szare komórki Lafleura przyspieszyły.
– St. Just plasuje się bardzo wysoko w kołach elity. Myślę, że wiadomość o tym, że jeden z jego kuzynów przeżył katastrofę miasta, sprawi mu przyjemność. Z pewnością z otwartymi ramionami powita mnie w swoim domu.
Lafleur nie przestawał się na niego gapić.
– To jakiś podstęp – powiedział w końcu. – Nigdy byś nie wrócił!
Więzień uśmiechnął się na te słowa.
– To możliwe – odparł. – Mógłbym istotnie nigdy nie wrócić. Albo mógłbym zostać enrage, za jakiego się mam, tak samo lojalnym jak ty. Mógłbym wrócić z taką informacją, jakiej są w stanie dostarczyć tylko nieliczni szpiedzy Carnota. Z informacją bezcenną, która pomogłaby nam wygrać wojnę.
Wzrok Lafleura pozostał niewzruszony.
Nie zadał sobie nawet trudu, by mocniej podkreślić korzyści płynące z faktu, że zdobyłby w Londynie cenne i ściśle tajne informacje.
– Nie mogę takiej decyzji podjąć samodzielnie – odparł w końcu Lafleur. – Będziesz musiał stanąć przed le Comite, Jourdan, i jeśli ich przekonasz o swojej przydatności, ocalisz głowę.
Jourdan nawet nie drgnął.
Lafleur wyszedł.
A Simon Grenville padł na leżącą na podłodze pryczę.
Greystone Manor, Kornwalia
4 kwietnia 1794
Zmarła żona Grenville’a.
Amelia Greystone stała ze stosem talerzy w ręku i patrzyła na swojego brata, ale właściwie go nie widziała.
– Słyszałaś, co powiedziałem? – zapytał Lucas, a w jego szarych oczach malowała się troska. – Wczoraj wieczorem zmarła lady Grenville, wydawszy na świat dziewczynkę.
Jego żona nie żyje.
Ta wiadomość dosłownie poraziła Amelię. Codziennie przychodziły wiadomości o tym, co działo się we Francji, ale czegoś takiego jednak się nie spodziewała.
Jak to możliwe, że lady Grenville umarła? Taka elegancka, taka piękna, ale przede wszystkim za młoda, by umierać!
Nie mieściło się to Amelii w głowie. Od czasu ślubu Grenville’ów, czyli od dziesięciu lat, noga lady Grenville nie postała w St. Just Hall, podobnie jej męża. Dopiero w styczniu tego roku pojawiła się w rodzinnej siedzibie lorda z całym dobytkiem, dwoma synami i trzecim dzieckiem w drodze. St. Justa z nią nie było.
Kornwalia to miejsce zakazane, tym bardziej w styczniu. W samym środku zimy w tym niegościnnym zakątku świata było lodowato, wiały porywiste wiatry, a wybrzeże nawiedzały potężne sztormy.
Kto w samym środku zimy przyjeżdża na koniec świata, żeby rodzić dziecko? Pojawienie się lady Grenville było nad wyraz dziwne.
Wiadomością tą Amelia była nie mniej zdziwiona niż inni sąsiedzi i kiedy dostała zaproszenie na herbatę, nie mogła go nie przyjąć. Była bardzo ciekawa Elizabeth Grenville, nie tylko dlatego, że zostały sąsiadkami. Interesowało ją, jaka też była hrabina St. Just.
A była dokładnie taką osobą, jaką sobie Amelia wyobrażała: pełną wdzięku, piękną, elegancką i dystyngowaną blondynką. Z ciemnym, chmurnym mężem tworzyli idealną parę. Elizabeth Grenville miała wszystko, czego nie dostawało Amelii Greystone.
Jednak Amelia pogrzebała przeszłość już dawno, dokładnie dziesięć lat temu, więc nie miała okazji dokonać porównania. Ale teraz, kiedy tak stała, starając się zapanować nad szokiem, zaczęła się nagle zastanawiać, czy rzeczywiście chciała poznać bliżej kobietę, którą Grenville wybrał zamiast niej.
Drżąc, tuliła do piersi talerze. Jeśli nie będzie się pilnowała, znów powrócą wspomnienia z przeszłości. Przeraziła ją ta myśl.
Spodobała jej się Elizabeth Grenville, a jej związek z Grenville’em zakończył się dziesięć lat temu.
Wyrzuciła go wtedy z pamięci i nie zamierzała odbywać teraz podróży w przeszłość.
Nagle jednak poczuła się, jakby znów miała szesnaście lat. Była młoda, piękna, naiwna, ufna i ach, jakaż bezbronna. W objęciach silnych ramion Simona Grenville’a czekała na wyznanie miłości i propozycję małżeństwa.
Świadomość tego, że puściły tamy wspomnień, wstrząsnęła Amelią, ale było już za późno. Przed jej oczami zaczęły się przesuwać poruszające sceny z przeszłości. Leżą razem na trawie na piknikowym kocu, bawią się w chowanego w labiryncie pokojów za holem, jadą jego powozem. On ją całuje w szaleńczym porywie namiętności, ona te pocałunki odwzajemnia, zupełnie jakby stali na skraju bardzo niebezpiecznej przepaści.
Zaczerpnęła tchu, wstrząśnięta nagłym powrotem do tamtego szalonego, dawno minionego lata. A przecież nic poważnego się za tym nie kryło, on się nawet nie starał o jej rękę. Teraz miała dość zdrowego rozsądku, żeby to właściwie ocenić. Jednak wtedy oczekiwała obietnicy małżeństwa, a jego zdrada złamała jej serce.
Dlaczego śmierć lady Grenville wywołała w niej wspomnienie tamtego czasu? Latami nie wracała pamięcią do tamtych dni, nawet gdy siedząc w salonie lady Grenville, popijała herbatę i dyskutowała o wojnie.
Ale teraz Grenville został wdowcem…
Lucas wziął od niej talerze, przywołując ją do rzeczywistości. A ona tylko gapiła się na niego, przerażona swoimi myślami, bojąc się tego, co mogły znaczyć.
– Amelio?– zagadnął zatroskany.
Nie wolno jej rozpamiętywać przeszłości. Nie miała pojęcia, dlaczego te głupie myśli w ogóle ją nawiedziły, ją, dwudziestosześcioletnią obecnie kobietę. Czas najwyższy zapomnieć o tym flircie. Dlatego wyrzuciła z pamięci tamtą sprawę już tyle lat temu, kiedy Grenville wyjechał z Kornwalii bez słowa, naglony tragicznym wypadkiem, w którym zginął jego brat.
O tym wszystkim należało zapomnieć.
I to zostało zapomniane! Oczywiście, nie obyło się bez bólu serca i żalu, ale jej życie toczyło się nadal własnym rytmem. Całą uwagę poświęciła mamie cierpiącej na otępienie, braciom, siostrze i majątkowi. Udało jej się właściwie na całe dziesięć lat zapomnieć o ukochanym z młodości i o tym, co ich łączyło. A i dla niego życie nie stało w miejscu. Ożenił się i doczekał dzieci.
Nikt do nikogo nie miał żalu. Rodzina jej potrzebowała. Zajęcie się nimi wszystkimi było jej obowiązkiem od czasów dzieciństwa, od kiedy odszedł od nich ojciec. Niestety wybuchła rewolucja i rozpętała się wojna, która zmieniła wszystko.
– O mało nie upuściłaś tych talerzy! – wykrzyknął Lucas. – Jesteś chora czy co? Zrobiłaś się biała jak papier!
Amelia wzdrygnęła się. Rzeczywiście źle się poczuła. Ale przecież nie pozwoli, by dawno pogrzebana przeszłość na nowo nią zawładnęła.
– To straszna tragedia.
Lucas, ze złocistymi włosami, zaczesanymi do tyłu i związanymi w kitkę, przyglądał jej się badawczo. Dosłownie w tej chwili wszedł do domu po przyjeździe z Londynu. A przynajmniej tak twierdził. Był wysoki i prezentował się elegancko w zielonkawym aksamitnym surducie, płowych pantalonach i pończochach.
– Co się z tobą dzieje, Amelio? Dlaczego jesteś taka poruszona?
Amelia zdobyła się na powściągliwy uśmiech. Dlaczego była poruszona? Nie chodziło o Grenville’a. Umarła młoda, piękna matka, zostawiając trójkę małych dzieci.
– Umarła, rodząc trzecie dziecko, Lucas. I są jeszcze dwaj mali chłopcy. Poznałam ją w lutym. Była piękną, elegancką i pełną wdzięku kobietą.
Kiedy tylko Amelia weszła do jej salonu, wiedziała, dlaczego Grenville wybrał tę kobietę. On był ciemny i biła od niego siła, ona była radosną, beztroską blondynką. Razem tworzyli idealną arystokratyczną parę. – Jej uprzejmość i gościnność zrobiły na mnie wielkie wrażenie. Była też bardzo bystra. Miałyśmy niezwykle ciekawą rozmowę. To straszne, co się stało.
– Rzeczywiście. Bardzo współczuję i dzieciom, i St. Justowi.
Amelia powoli odzyskiwała równowagę. I chociaż wiedziała, że obraz Grenville’a będzie ją od tej pory często nawiedzał, to przynajmniej wrócił zdrowy rozsądek. Sąsiadom należały się teraz kondolencje, a może i pomoc.
– Biedni chłopcy, biedne niemowlę. Bardzo mi ich żal!
– Przed nimi trudny czas – zgodził się z nią Lucas i jakoś dziwnie spojrzał na siostrę. – Trudno się pogodzić ze śmiercią młodej osoby.
Amelia domyślała się, że Lucas ma na myśli wojnę, wiedziała wszystko o jego wojennych działaniach. Ale teraz myślała tylko o tych biednych dzieciach, co było znacznie lepsze i bezpieczniejsze od myślenia o Grenville’u. Wzięła od brata talerze i w dość ponurym nastroju zaczęła nakrywać do stołu.
No cóż, kiedyś była zakochana, ale teraz już nie jest. Powinna robić, co do niej należy.
Simona Grenville’a nie widziała od dziesięciu lat. Może go nawet w ogóle nie pozna. Pewnie utył. I posiwiał. Nie był już tym uroczym młodym rozpustnikiem, który przyprawiał ją o szybsze bicie serca.
No i on pewnie jej nie pozna. Nadal była szczupła – może nawet za szczupła – i drobna, ale jej uroda, jak to zwykle bywa, z wiekiem zblakła. I chociaż starsi dżentelmeni nadal zerkali w jej stronę, to przecież nie była już tak pociągająca jak kiedyś.
Poczuła lekką ulgę. To fatalne zauroczenie już nie wróci, a on jej już więcej nie upokorzy. Ostatecznie była teraz starsza i mądrzejsza. Mogła być zubożałą szlachcianką, ale skromne środki, jakimi dysponowała, rekompensowała zaletami charakteru.
Kiedy więc zobaczy się z Grenville’em, musi mu złożyć kondolencje jak zwykłemu dotkniętemu tragedią sąsiadowi.
Poczuła się odrobinę lepiej.
– Rodzina z pewnością nie może się po tym pozbierać – powiedział Lucas. – St. Just musi być w szoku.
Lucas miał rację. Grenville musiał bardzo kochać swoją piękną żonę.
– Zaskoczyłeś mnie, Lucas, jak zwykle! Nie spodziewałam się ciebie. A ty przychodzisz z taką koszmarną wiadomością.
Lucas objął siostrę ramieniem.
– Bardzo mi przykro. Dowiedziałem się o lady Grenville w Penzance, kiedy się zatrzymałem, żeby zmienić powóz.
– Bardzo się niepokoję o dzieci. Musimy pomóc rodzinie na wszelkie możliwe sposoby. – Amelia nie rzucała słów na wiatr, nigdy nie odwróciła się od nikogo, kto potrzebował pomocy.
Lucas uśmiechnął się blado.
– To jest siostra, którą znam i kocham. Nic dziwnego, że im współczujesz. Jestem przekonany, że Grenville podejmie stosowne decyzje, kiedy tylko wyjdzie z szoku.
Amelia popadła w zadumę.
– Tak, z pewnością. – Spojrzała na ładnie nakryty stół. Niełatwo było go zastawić w tak skromnych warunkach. Ogrody jeszcze nie obudziły się do życia i dekorację kwietną musiał zastąpić stary srebrny kandelabr. W pokoju królował jako jedyny mebel sędziwy kredens, w którym wystawiono najlepszą porcelanę. Hol był urządzony równie skromnie.
– Za kilka minut będzie lunch. Przyprowadzisz mamę?
– Naturalnie.
– Kiedy przyjeżdżasz, jestem bardzo szczęśliwa. Zasiądziemy do stołu jak normalna rodzina.
– W dzisiejszych czasach jest coraz mniej normalnych rodzin, siostro.
Nieśmiały uśmiech Amelii zgasł. Nie widziała Lucasa od miesiąca. Zauważyła jego podkrążone oczy i niewielką bliznę na policzku. Nie miała odwagi zapytać, w jaki sposób się jej dorobił, a tym bardziej gdzie. Lucas nadal był niepokojąco przystojnym mężczyzną, ale rewolucja we Francji i wojna w zasadniczy sposób wpłynęły na jego życie.
Przed upadkiem monarchii francuskiej żyli skromnie. Lucas zarządzał majątkiem, mając szczególnie na uwadze wydajność kopalni i kamieniołomu. O rok młodszy od niej Jack parał się przemytem. A młodsza siostra Julianne każdą chwilę spędzała w bibliotece, gdzie czytała dosłownie wszystko, co jej wpadło w ręce, podgrzewając swoje jakobińskie sympatie. Greystone Manor był gwarnym szczęśliwym domem. I chociaż niewielki majątek zawdzięczał swoje istnienie niemal całkowicie kopalniom rudy żelaza i cyny, radzili sobie nieźle. Opieka nad całą rodziną, łącznie z matką, spoczywała na głowie Amelii. Jedynym, czego nie zmieniła wojna, był stan matki.
John Greystone, ojciec Amelii, opuścił rodzinę, kiedy jego starsza córka miała zaledwie siedem lat. Wkrótce potem mama zaczęła się rozmijać z rzeczywistością. Amelia szybko przejęła pałeczkę, sporządzając listy zakupów, planując menu, a nawet zarządzając nieliczną służbą. Głównie jednak zajmowała się dopiero raczkującą wówczas Julianne. Wuj Sebastian Warlock przysłał im wtedy człowieka, który miał pełnić obowiązki zarządcy, ale bardzo szybko, bo w wieku niespełna piętnastu lat, przejął je Lucas. Ich dom był dość nietypowy, ale rodzinny i pełen życia, miłości i śmiechu, niezależnie od skromnych środków.
Obecnie dom był prawie pusty. Julianne zakochała się w Bedfordzie, kiedy bracia ustanowili go gospodarzem siedziby rodzinnej. Oczywiście nie wiedziała, że był szpiegiem Pitta, a ona przecież sympatyzowała z jakobinami. Co dziwniejsze uciekli z Bedfordem do Londynu, gdzie urodziła córkę. Amelia potrząsnęła głową. Jej siostra, osoba o radykalnych poglądach, była lady Bedford, nieprzytomnie zakochaną w mężu torysie.
Życie jej braci też się zmieniło. Lucas rzadko wpadał do Manor House. A ponieważ były między nimi zaledwie dwa lata różnicy, Amelia stała się powiernicą brata, aczkolwiek na ogół nie wtajemniczał jej w szczegóły swoich działań. Nie potrafił usiedzieć na miejscu, gdy przez Francję przewalała się fala rewolucji. Jakiś czas temu potajemnie zgłosił się do Ministerstwa Wojny. Ostatnie dwa lata spędził, przyjmując fale francuskich emigrantów, których następnie z wybrzeży Francji ekspediował do Anglii.
Była to niebezpieczna działalność. Gdyby kiedykolwiek został złapany przez francuskie władze, zostałby aresztowany i stracony. Amelia była dumna z brata, ale jednocześnie bardzo o niego niespokojna.
Cały czas drżała o jego życie, był opoką, na której opierała się rodzina, jej patriarchą. Ale o Jacka bała się jeszcze bardziej. Jack był nieustraszony i nierozważny. Zachowywał się, jakby był przeświadczony o swojej nieśmiertelności. Przed wybuchem wojny trudnił się po prostu przemytem. Jak wielu zwykłych Kornwalijczyków żył z przemytu, idąc w ślady przodków. Obecnie robił niesłychane pieniądze, szmuglując najróżniejsze towary pomiędzy dwoma zwaśnionymi krajami. Trudno było o bardziej niebezpieczną grę. Jack od lat zajmował się przechytrzaniem Marynarki Królewskiej. Jeszcze przed wojną czekałoby go za to więzienie. Obecnie byłby oskarżony o zdradę, a tę karano stryczkiem.
Od czasu do czasu Jack pomagał Lucasowi przemycać ludzi z Francji.
Amelia cieszyła się, że przynajmniej Julianne, zajęta mężem i córką, była bezpieczna.
– Martwię się o ciebie i o Jacka – odpowiedziała na pytające spojrzenie Lucasa. – Przynajmniej na razie nie muszę się martwić o Julianne.
– Zgadzam się z tobą całkowicie. Jest pod dobrą opieką i bezpieczna.
– Żeby tylko ta wojna się skończyła! Żeby wreszcie przyszły jakieś dobre wieści! – Amelia potrząsnęła głową, myśląc o biednej lady Grenville.
– Mamy szczęście, że nie żyjemy we Francji. – Z twarzy Lucasa znikł uśmiech.
– Proszę cię, daj spokój. Już nie mogę słuchać o tych okropnościach.
– Nie mam zamiaru cię tym obciążać. Przy odrobinie szczęścia nasze wojska pokonają wiosną Francuzów. Jesteśmy gotowi na inwazję Flandrii. Jeśli wygramy wojnę, Republika upadnie. A dla nas to wszystkich oznacza wyzwolenie.
– Modlę się o nasze zwycięstwo – powiedziała Amelia, nie przestając myśleć o hrabinie St. Just i dzieciach, które pozostawiła.
Lucas nachylił się do niej, mówiąc ściszonym głosem, jakby się bał, że ich ktoś podsłucha.
– Przyjechałem do domu, bo się martwię. Słyszałaś, co się wydarzyło u dziedzica Penwaithe?
– Naturalnie. Wszyscy słyszeli. Przyszło do nich trzech francuskich marynarzy, dezerterów, i poprosiło o jedzenie. Gospodarz dał im posiłek. Po jedzeniu marynarze, trzymając domowników na muszce, splądrowali dom.
– Szczęśliwie schwytano ich już następnego dnia i nikomu nic się nie stało. – Lucas uśmiechnął się ponuro.
Amelia doskonale wiedziała, o czym myślał. Przecież ona też mieszkała w odosobnieniu, tylko z matką i służącym. Szczęśliwie Garrett służył kiedyś jako sierżant w piechocie i umiał się obchodzić z bronią. Jednak Greystone Manor było położone na jednym z bardziej wysuniętych na południowy zachód terenie Kornwalii. To właśnie izolacja tego miejsca sprawiła, że było przez wieki rajem dla przemytników. Z Sennen Cove, położonego dosłownie poniżej ich domu, był tylko rzut kamieniem do francuskiego Brestu.
Amelia wiedziała, że francuscy dezerterzy mogą się w każdej chwili pojawić u ich drzwi.
Poczuła narastający ból głowy. Przytłoczona tymi zmartwieniami, potarła skronie. Na szczęście skład broni był pełny, a ona jako mieszkanka Kornwalii dobrze wiedziała, jak załadować i strzelić z muszkietu, karabinu i pistoletu.
– Uważam, że ty i mama powinnyście spędzić wiosnę w Londynie – powiedział Lucas kategorycznym tonem. - W mieszkaniu Warlocka na Cavendish Square jest dość miejsca i będziecie mogły często odwiedzać Julianne.
Po urodzeniu siostrzenicy Amelia spędziła miesiąc w Londynie u swojej siostry. Były ze sobą bardzo blisko, a ten pobyt stanowił miłą przerwę w jej codzienności.
– To nie jest zły pomysł, ale co z naszym domem? Tak po prostu zamkniemy go na kłódkę? I co z dzierżawcą Richardsem? Przecież wiesz, że teraz, kiedy ciebie nigdy nie ma, płaci dzierżawę mnie.
– Załatwię, by ktoś inny ją odbierał. Gdybym nie zabrał stąd ciebie i mamy w bezpieczne miejsce, oznaczałoby to, że zaniedbuję swoje powinności wobec rodziny.
– Przygotowania zajmą mi trochę czasu – powiedziała.
– Postaraj się zamknąć dom jak najszybciej – polecił jej Lucas. – Ja niestety muszę wracać do Londynu. Wyjadę zaraz po pogrzebie. Daj mi znać, kiedy będziesz gotowa, to albo przyjadę po was, albo przyślę Jacka, albo ostatecznie stangreta.
Amelia skinęła głową, ale w tej chwili nie mogła myśleć jedynie o pogrzebie.
– Czy wiesz, kiedy będą uroczystości pogrzebowe? – zwróciła się do brata.
– Słyszałem, że ma być nabożeństwo w niedzielę w kaplicy St. Just, a pochówek w rodzinnym mauzoleum w Londynie.
Amelia zamarła. Był już przecież piątek!
– Muszę być na tym nabożeństwie. Ty również.
– Jasne, możemy iść razem.
Amelia z ciężkim sercem spojrzała na brata. Nie mogła opanować gonitwy myśli. W niedzielę po raz pierwszy od dziesięciu lat zobaczy Simona.
Amelia siedziała z Lucasem i mamą w powozie, mocno zaciskając dłonie. Nie mogła się nadziwić, jak bardzo jest zdenerwowana.
Było niedzielne południe. Za pół godziny miało się rozpocząć nabożeństwo żałobne w intencji zmarłej Elizabeth Grenville.
Widać już było St. Just Hall.
Była to ogromna rezydencja, zupełnie niepasująca do Kornwalii. Zbudowana z jasnego kamienia, z centralną częścią wznoszącą się na wysokość dwóch pięter, szczyciła się czterema wielkimi kolumnami z białego alabastru, które otaczały wejście. Niższe, jednopiętrowe skrzydło, położone od strony lądu, miało spadzisty dach. Za domem znajdowała się kaplica ze zdobiącymi fasadę kolumnami i narożnymi wieżyczkami.
Dom otaczały wysokie, ciemne, pozbawione liści drzewa. Dopiero w maju wszystko zaczynało ożywać.
Amelia znała to z własnego doświadczenia.
Nie wolno jej teraz rozpamiętywać tamtego epizodu, kiedy to zabłądziła w tutejszym labiryncie. I kiedy w końcu, zdyszana i skołowana, wylądowała w ramionach Simona…
Wstrząśnięta, odcięła się od tych myśli. Na nabożeństwo pogrzebowe lady Grenville stawiła się cała parafia. Dzierżawcy stali ramię w ramię z panami.
A ona za kilka minut zobaczy Grenville’a.
– Czy to bal? – zapytała podniecona mama. – Kochanie, idziemy na bal?
Lucas poklepał matkę po ręce.
– Nie, mamo. Nie idziemy na bal, tylko na nabożeństwo pogrzebowe lady Grenville.
Mama była drobną, siwą kobietą, niższą od Amelii. Amelia już przestała się martwić jej kondycją. Ostatnio matka rzadko mówiła z sensem. W tej chwili uznała Amelię za debiutantkę, a Lucasa prawdopodobnie za męża.
Amelia wyglądała przez okno powozu. W ciągu ostatnich dwóch dni starała się skupić na doraźnych zadaniach. A była ich cała masa, jeśli mieli zamknąć dom i przenieść się z mamą do miasta. Napisała już do Julianne, informując ją o bieżących planach. Zaangażowanie w te przygotowania przynosiło jej ulgę. Od czasu do czasu ze współczuciem myślała o dzieciach lady Grenville i chociaż starała się nie myśleć o Simonie, to te wysiłki spełzały na niczym.
Była wyraźnie zdenerwowana. Co będzie, kiedy po tych wszystkich latach spotkają się twarzą w twarz? Może Simon jej nie pozna? A jeśli pozna, to z pewnością już dawno zapomniał o ich głupim flircie.
Mimo to nie mogła pozbyć się tych wspomnień. Przypomniała sobie, jak bardzo była załamana, kiedy St. Just wyjechał z Kornwalii i nawet się z nią nie pożegnał, nawet nie zostawił bileciku.
Przypomniały jej się tygodnie wypełnione rozpaczą i tęsknotą, nieprzespane noce. Teraz musi się zachowywać dumnie i godnie.
– Wszystko w porządku? – ponury głos Lucasa przerwał jej rozmyślania.
Nawet nie próbowała zdobyć się na uśmiech.
– Jestem rada, że tu przyjechaliśmy. Mam nadzieję, że zanim zacznie się nabożeństwo, będę miała okazję poznać dzieci. O nie martwię się teraz najbardziej.
– Jesteś bardzo zdenerwowana – powiedział Lucas.
– Miałam na głowie przygotowania do wyjazdu – skłamała. – Żyłam w ciągłej gorączce. – Uśmiechnęła się do matki. – Czy powrót do miasta to nie wspaniała perspektywa?
– A to my jedziemy do miasta? – zdziwiła się starsza pani. Była zachwycona.
Amelia ścisnęła matkę za rękę.
– Tak, jak tylko będziemy gotowe.
Spojrzenie Lucasa było sceptyczne.
– Jeśli myślisz o przeszłości, to przecież nikt cię za to nie potępia.
Amelia o mało się nie zadławiła.
– Co powiedziałeś?
– To było dawno temu, ale nie zapomniałem, jak się zabawiał twoim kosztem. – Lucas zmrużył oczy. – Złamał ci serce, Amelio.
– Miałam wtedy szesnaście lat! To było dziesięć lat temu!
– Zgadza się. I ani razu przez te wszystkie lata się tu nie pojawił, rozumiem więc, że jesteś trochę zdenerwowana.
Amelia oblała się rumieńcem. Lucas znał ją jak własną kieszeń.
– Lucas, ja już dawno o tym wszystkim zapomniałam.
– To bardzo się cieszę! Nigdy nic nie mówiłem, ale od czasu do czasu widywałem go w mieście. Nie ma sensu chować urazy po tylu latach.
– Oczywiście – szepnęła. – Po co się boczyć? Nasze losy potoczyły się różnymi ścieżkami. – Nie zdawała sobie sprawy, że Lucas utrzymywał kontakty towarzyskie z Grenville’em, ale ponieważ często teraz bywał w mieście, to jasne, że musieli na siebie wpaść. Miała ochotę zapytać, co u Simona i jak się zmienił, ale w porę się opamiętała.
– Coś musiało go zatrzymać. Przypuszczam, że jeszcze go nie ma w St. Just Hall.
– To niemożliwe. Gdziekolwiek był, kiedy lady Grenville umierała, od jej śmierci minęły trzy dni. Już do tej pory powinien tu być!
Ich powóz zatrzymał się w końcu niedaleko kaplicy.
– Drogi są wprawdzie fatalne o tej porze roku, ale zgadzam się, powinien już dotrzeć.
Amelia patrzyła przed siebie pustym wzrokiem.
– Chyba nie rozpoczną nabożeństwa bez St. Justa?
– Cała parafia już się stawiła.
Wyjrzała przez okno powozu. Teren był zastawiony wszelkiego rodzaju powozami i karocami.
– O Boże – szepnęła zaniepokojona. – Może nie zdążyć na pogrzeb własnej żony!
– Miejmy nadzieję, że się lada chwila pojawi. – Lucas wysiadł z powozu i pomógł wysiąść matce, a na koniec wyciągnął rękę do Amelii.
Ku kaplicy ciągnął żałobnie ubrany tłum. Amelia zatrzymała się i bystrym wzrokiem powiodła dokoła. Dzień był wietrzny i dygotała z zimna mimo wełnianego płaszcza. Ostatni raz była tu dziesięć lat temu, ale nic się nie zmieniło.
Kiedy podążali za żałobnikami, jej obcasy zaczęły grzęznąć. Odtajałe trawniki zrobiły się błotniste i Lucas skierował ją ku wyłożonej kamieniami ścieżce wiodącej do kaplicy.
Ciekawe, czy rodzina jest już w środku?
Amelia obejrzała się ku frontowemu wejściu i zobaczyła schodzącą po stopniach grupę, szczupłego mężczyznę i pulchną siwą kobietę z dwoma małymi chłopcami.
To muszą być synowie Grenville’a, pomyślała dziwnie poruszona.
Ciemnowłosi chłopcy byli ubrani w ciemne żakieciki, pantalony i jasne pończochy. Jeden mógł mieć osiem lat, drugi cztery albo pięć. Młodszy chłopiec trzymał kurczowo brata za rękę. Amelia zorientowała się, że zawinięty w gruby biały kocyk tobołek na rękach kobiety musiał być nowo narodzoną dziewczynką.
Amelia nie miała okazji poznać chłopców tamtego dnia, kiedy gościła na herbacie u ich matki. Gdy grupa podeszła bliżej, stwierdziła, że obaj są podobni do ojca i z pewnością wyrosną na przystojnych mężczyzn. Młodszy chłopiec płakał, starszy próbował zachować spokój.
Amelia błyskawicznie podjęła decyzję.
– Wejdź z mamą do środka, ja zaraz wrócę – powiedziała i nie czekając na reakcję Lucasa, zdecydowanym krokiem ruszyła ku dzieciom.
Uśmiechnąwszy się do towarzyszącego im mężczyzny, powiedziała:
– Jestem Amelia Greystone, sąsiadka lady Grenville. Co za straszna tragedia.
Mężczyzna miał łzy w oczach. Mimo bardzo przyzwoitego ubrania był to najwyraźniej ktoś ze służby, do tego cudzoziemiec.
– Jestem Antonio Barelli, panno Greystone, nauczyciel chłopców. A to jest pani Murdock, guwernantka. A to lord William i panicz John.
Amelia szybko podała rękę nauczycielowi i pani Murdock, która też była bliska łez. Nie dziwiło to Amelii, lady Grenville musiała być bardzo lubiana. A potem uśmiechnęła się do starszego chłopca, Williama, który najwyraźniej, jako spadkobierca, dostał imię po nieżyjącym bracie Grenville’a.
– Bardzo mi przykro z powodu twojej straty, William. Niedawno poznałam twoją mamę i zrobiła na mnie wielkie wrażenie. To była wspaniała dama.
Wiliam, z buzią w podkówkę, poważnie skinął głową.
– Widzieliśmy panią wtedy, panno Greystone – odpowiedział. – Czasem z okna na piętrze patrzymy, kto przychodzi w gości.
– To musi być bardzo ciekawe – odparła Amelia z uśmiechem.
– Owszem, czasem. A to jest mój młodszy braciszek John – zakończył William, ale nie odwzajemnił uśmiechu.
Amelia ukucnęła i uśmiechnęła się do Johna.
– Ile masz lat? – zapytała.
– Cztery.
– Cztery! – wykrzyknęła. – A ja myślałam, że przynajmniej osiem!
– Ja mam osiem – wtrącił się poważnie William, a potem przymrużył z lekką ironią oczy i dodał: – A pani myślała, że ile?
– Dziesięć albo nawet jedenaście. Widzę, że wspaniale opiekujesz się młodszym bratem. Mama byłaby z ciebie dumna.
Chłopiec poważnie skinął głową i spojrzał na panią Murdock.
– Mamy też siostrę, ale ona jeszcze nie dostała imienia.
Amelia uśmiechnęła się do Williama.
– Nic w tym dziwnego – odparła i położyła mu rękę na głowie. Jego włosy były równie jedwabiste, jak włosy ojca. – Jestem gotowa do wszelkiej pomocy. Mieszkam po sąsiedzku. To niecała godzina drogi powozem.
– To bardzo miło z pani strony – odparł William zupełnie jak dorosły.
Amelia tymczasem zwróciła się do guwernantki. Siwa, tęgawa kobieta zaczęła płakać. Amelia miała nadzieję, że ze względu na dzieci kobieta weźmie się w garść.
– A jak miewa się maleństwo? – zapytała.
Pani Murdock nabrała tchu.
– Marudzi, od kiedy… Nie wiem, jak mam ją karmić, panno Greystone. Jestem zrozpaczona! – Kobieta najwyraźniej wpadła w panikę.
Amelia podeszła bliżej, żeby spojrzeć na śpiącego noworodka. Pani Murdock odsunęła brzeg kocyka i oczom Amelii ukazało się jasnowłose maleństwo, bardzo podobne do matki.
– Ależ ona jest śliczna.
– Wykapana lady Grenville, niech z Bogiem spoczywa. O mój Boże, dopiero co zgodziłam się tu do pracy, panno Greystone. Jestem zupełnie obca. Nie wiemy, co robić. I do tego jeszcze nie ma nikogo, kto by zarządzał domem.
– Co takiego? – Amelia była wyraźnie poruszona.
– Przez wiele lat była tam pani Delaney, ale zachorowała i umarła około Bożego Narodzenia, zaraz po tym, jak ja zostałam zaangażowana. Lady Grenville sama prowadziła dom, panno Greystone. Pani zamierzała zaangażować nową gospodynię, ale nikt jej nie odpowiadał. No i teraz nie ma nikogo, kto by się zajął domem!
Amelia zorientowała się, że musi tam panować niewyobrażalny chaos.
– Jestem przekonana, że lord Grenville niezwłocznie zatrudni nową gospodynię – powiedziała.
– Ale przecież nawet go tu nie ma! – wykrzyknęła pani Murdock.
– Nigdy go nie ma w domu – dodał Barelli z wyraźną dezaprobatą. – Ostatni raz widzieliśmy go w listopadzie, i to krótko. Czy on w ogóle zamierza przyjechać? Dlaczego do tej pory go nie ma? Gdzie się podziewa?
Amelia była wyraźnie zaniepokojona. Powtórzyła to, co wcześniej powiedział Lucas:
– Lada moment powinien tu być. O tej porze roku drogi są w strasznym stanie. Czy przybędzie z Londynu?
– Nie mamy pojęcia, gdzie przebywa. Zwykle mówi, że jest na północy w jednej ze swoich wielkich posiadłości.
Amelię uderzyło słowo „mówi”. Co pan Barelli chciał przez to powiedzieć?
– Tata przyjechał na moje urodziny – wyjaśnił William poważnym tonem. – Chociaż jest bardzo zajęty zarządzaniem majątkiem.
Amelia nie miała wątpliwości, że mały powtarza słowa ojca. Nie bardzo mogła zrozumieć ten dziwny stan rzeczy. W domu nie było gospodyni, St. Just prawie się nie pokazywał i nikt właściwie nie wiedział, gdzie się obecnie podziewa. Co to wszystko miało znaczyć?
John na nowo zaczął płakać. William wziął go za rękę.
– On jest w drodze do domu – oznajmił z mocą, jednocześnie energicznym mruganiem starając się powstrzymać łzy.
Amelia spojrzała na chłopca i stwierdziła, że w przyszłości będzie kopią ojca. To on w tej chwili wszystkim zarządzał. Zanim zdążyła zapewnić go, że St. Just pojawi się lada chwila i natychmiast przywróci w domu porządek, usłyszała odgłos zbliżającego się powozu.
Nie miała wątpliwości, kto z niego wysiądzie, jeszcze zanim usłyszała okrzyk Williama. Obróciła się powoli.
Podjechał wielki powóz zaprzężony w szóstkę wspaniałych karych koni. Stangret miał na sobie liberię w niebiesko-złotych barwach St. Justa, podobnie jak dwaj stojący na zderzaku lokaje. Amelia wstrzymała oddech. A jednak pojawił się w końcu.
Szóstka koni podjechała niemal galopem. Minąwszy kaplicę, powóz zatrzymał się w pobliżu miejsca, w którym stali. Spod końskich kopyt pryskał żwir.
Serce Amelii waliło jak młotem, policzki płonęły. Simon Grenville dotarł do domu.
Lokaje zeskoczyli na ziemię, spiesząc otworzyć panu drzwi powozu.
Amelii zakręciło się w głowie.
Ubrany nienagannie w ciemnobrązowy aksamitny, ozdobiony haftem, żakiet, czarne pantalony, białe pończochy i czarne pantofle St. Just ruszył w kierunku ich grupy. Był wysoki, szeroki w ramionach i wąski w biodrach. Amelii mignęły jeszcze wydatne kości policzkowe Simona, jego mocno zarysowana szczęka i pełne usta.
Simon nie zmienił się ani trochę.
Był tak samo przystojny, jak zapamiętała. Nawet jeśli osiwiał, to i tak włosy kryła peruka i kapelusz.
Amelia stała jak sparaliżowana. Nie widziała nikogo poza Grenville’em, który z kolei widział tylko swoich synów.
Wyglądało na to, że jej nie zauważył. Z pewnością jej nie pamiętał, mogła więc otwarcie na niego patrzeć. Jako trzydziestoletni mężczyzna jest jeszcze przystojniejszy niż przed laty, pomyślała. Jeszcze bardziej władczy.
Rozpaczliwie walczyła ze wspomnieniami.
Grenville energicznie podszedł do synów, biorąc obu w ramiona. John nie przestawał płakać. William tulił się do ojca.
Amelia czuła się intruzem. Simon nawet nie spojrzał w jej stronę, nie poznał jej, nie zauważył. Powinna odczuć ulgę, że jej scenariusz się sprawdził, a jednak była bardzo nieszczęśliwa.
Przez dłuższą chwilę, kiedy Simon tulił chłopców, nie widziała jego twarzy. Chciała odejść, żeby nie przeszkadzać w tej intymnej rodzinnej scenie, ale bała się zwrócić na siebie uwagę.
Słyszała jego nierówny oddech. Wreszcie Grenville wyprostował się i wziął chłopców za ręce, a następnie skinął głową w stronę nauczyciela i guwernantki. Oboje mruknęli powitania i pochylili głowy.
Amelia marzyła o tym, żeby zniknąć. W każdej chwili Simon mógł spojrzeć w jej stronę, chyba że świadomie zamierzał ją zignorować. Jej serce waliło jak oszalałe. Miała nadzieję, że Simon tego nie słyszy. Desperacko pragnęła, by jej nie zauważył.
Ale Grenville odwrócił się i spojrzał prosto na nią.
Zamarła, kiedy ich spojrzenia się spotkały. Czas się zatrzymał, ucichły wszelkie odgłosy. Zostało tylko ogłuszające bicie jej serca i jego zdumienie.
W tym momencie dotarło do niej, że Simon jednak ją poznał.
Nie odezwał się wprawdzie słowem, ale nie musiał. Czuła jego ból i cierpienie. W tym momencie dotarło do niej, że potrzebuje jej bardziej niż kiedykolwiek.
Wyciągnęła do niego rękę.
Grenville nagle spojrzał na synów.
– Jest stanowczo za zimno, żebyśmy tu stali. – Objął chłopców ramionami i ruszył w stronę kaplicy, w której po chwili zniknęła cała grupa.
Amelia poczuła zawrót głowy.
A jednak ją poznał.
I wtedy do niej dotarło, że Simon nawet nie spojrzał na swoją nowo narodzoną córeczkę.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej