Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Uaktualnione wydanie specjalnie dla polskich czytelników! Mistrzowie Świata i Europy w zupełnie nowej, nieznanej odsłonie!
Po 44 latach dali Hiszpanii największą piłkarską radość, a teraz odważyli się wyjawić tajemnice swego sukcesu. La Roja pokazuje w tej książce swoją osobistą i nieznaną twarz. Sekrety, wspomnienia, anegdoty i odczucia drużyny, która jest paczką przyjaciół. Reprezentacja zaprasza nas do swojej szatni, aby wysłuchać pamiętnych odpraw Luisa Aragonésa i planów Vicente Del Bosque na podbój RPA i Polski.
Będziesz mógł wejść do pokojów piłkarzy, aby pośmiać się z ich sprzeczek podczas gry w karty, z najzabawniejszych pseudonimów i wyników zakładów. Odkryjesz muzykę, jaka towarzyszyła im w najpiękniejszych momentach, dowcipy, jakie robią sobie na boisku i to, w jaki sposób przezwyciężyli trudności, by rozkochać w sobie cały świat futbolu.
Od środka, szczerze i z wielką chęcią, by dzielić dumę wynikającą z przynależności do tej drużyny!
Prolog - Iker Casillas
Epilog - David Villa
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 480
Miguel Ángel Díaz
Kraków 2012
tłumaczenie
Barbara Bardadyn
SEKRETY LA ROJA
Moim rodzicom,
którzy wpoili mi wartości,
jakie są w życiu ważne
Moje pierwsze wielkie wspomnienie o reprezentacji Hiszpanii pochodzi z lata 1992 roku. Miałem 11 lat. Nigdy nie zapomnę wybuchu radości po golu Kiko w ostatniej minucie meczu z Polską. Zdobyliśmy złoty medal na Igrzyskach Olimpijskich w Barcelonie. Wtedy, jako dziecko, marzyłem, by pewnego dnia zagrać w drużynie narodowej. To marzenie się spełniło i za każdym razem, gdy wkładam koszulkę reprezentacji, czuję to samo: szacunek, dumę i presję wynikającą z faktu, że bronię i reprezentuję cały kraj.
Od pierwszego dnia wyznaczyłem sobie cel: zdobycie tytułu z La Roja. Dlatego wygranie mistrzostw Europy było czymś wyjątkowym dla mnie, dla moich kolegów i, przede wszystkim, dla kibiców, którzy czekali 44 lata, żeby świętować sukces swojej drużyny. To zbyt długo. Wtedy nasza historia zaczęła się zmieniać, chociaż prawda jest taka, że to, co przeżywaliśmy po wygraniu mundialu przewyższyło euforię po zdobyciu mistrzostwa Europy.
Sport dostarczył nam w Hiszpanii mnóstwo satysfakcji, ale w futbolu zawodziliśmy. Brak sukcesów i smutek ludzi powodowały, że piłkarska reprezentacja zamykała się w sobie, była chroniona bardziej niż inne nasze drużyny narodowe. Stała się wręcz tematem tabu, ponieważ sądzono, że opowiadanie różnych rzeczy jest czymś złym. Przeciwnie! To prawda, że nie wszystko można ujawnić, ale wewnątrz zespołu rodzi się wiele ciekawych anegdot, którymi można i trzeba się dzielić.
Mocno wierzę w to, że wielkie drużyny tworzą się od środka. Najlepszym tego przykładem jest nasza reprezentacja koszykarzy, która poza tym, że wygrywa zawsze, pokazała, iż jest przystępna dla innych, a jej zawodników łączą wspaniałe relacje.
Mogę Was zapewnić, że 51 procent sukcesu piłkarskiej reprezentacji Hiszpanii, czyli ponad połowę, należy zawdzięczać koleżeństwu i dobrej atmosferze w drużynie. Mamy zespół zdolny sprostać największym wyzwaniom, piłkarzy o ogromnym talencie, ale to, co wyczuwa się na boisku, jest bezpośrednią konsekwencją braterskiego ducha, który jest w środku.
W tworzenie tej książki zaangażowaliśmy się wszyscy, ponieważ odzwierciedla ona wspaniałą atmosferę panującą w reprezentacji i opowiada rzeczy tak, jakimi są. Mówi jak przezwyciężyliśmy najtrudniejsze momenty, aby dotrzeć do zwycięstwa w Wiedniu, a także przyjąć w sposób naturalny naszą rolę faworytów i ostatecznie wygrać mundial.
Wielkie dni, wielkie noce, wielkie rozmowy, które wzmocniły nas jako drużynę. Wspólnie spędzany czas, żarty i anegdoty – wszystko było kluczowe dla naszej motywacji i przekonania, że nadszedł nasz moment. Chcemy, żeby kibice wiedzieli, jak to przeżyliśmy.
Wygranie mistrzostw Europy nie było łatwe i trzeba to docenić, bo udało nam się tego dokonać po bardzo długim czasie. Wiem jednak, że nikt się tym nie zadowalał. Wszyscy chcieliśmy więcej i podniesienie pucharu świata w RPA stało się naszym wielkim pragnieniem. Teraz, gdy już to osiągnęliśmy, możemy otwarcie powiedzieć, że wygranie mundialu jest – przepraszam za wyrażenie – cholernie fantastyczne. Przed wyjazdem do RPA my, piłkarze, byliśmy zobligowani prosić o powściągliwość, ponieważ chodziło o bardzo skomplikowany cel. Wiele czynników miało na to wpływ i nie można było dać się zwariować.
Mieliśmy gotową drużynę, która już wiedziała, co znaczy wygrywać i na nowo chciała posmakować sukcesu. Wszyscy zastanawialiśmy się, co mogłoby to wywołać, wyobrażaliśmy sobie jak wyglądałby ten dzień, jak przeżywaliby to ludzi Jednak 11 lipca 2011 roku, dzień hiszpańskiego futbolu, przeszedł wszelkie oczekiwania…
Nie jesteśmy jeszcze świadomi tego, jak trudno jest wygrać mistrzostwa Europy i mistrzostwa świata w ciągu zaledwie dwóch lat. Udało się to jedynie Niemcom, Francji i Hiszpanii. Uważam jednak, że z naszego zespołu da się wycisnąć jeszcze więcej. Nie możemy tylko być zbyt pewni siebie, musimy zachować czujność. Wiemy, że wszystkie reprezentacje traktują nas jak wroga, którego chcą za wszelką cenę pokonać, ale jestem pewien, że na mistrzostwach Europy w 2012 roku Hiszpania nadal będzie dysponować drużyną dającą gwarancję sukcesu. I mam nadzieję, że do tego czasu dobre relacje i atmosfera nadal będą naszą największą zaletą.
Miguelito prosił mnie, abym złożył jakąś obietnicę w razie wygrania mundialu, ale mogłem powiedzieć tylko tyle, że jeśli 11 lipca 2010 roku zostalibyśmy mistrzami świata, będę to należycie celebrował z moją rodziną i przyjaciółmi. Tak jak Wy, przypuszczam... I tak zrobiłem. Mam nadzieję, że będę mógł to powtórzyć 1 lipca 2012. Cieszcie się lekturą tej książki!
Uściski,
IKER CASILLAS
kapitan reprezentacji Hiszpanii
Fenomen La Furia Roja kryje się chyba w mentalności Hiszpanów. Są to ludzie bardzo otwarci, skorzy do rozmowy (nawet z obcymi ludźmi na ulicy czy w barze), potrafiący gawędzić, zwłaszcza o piłce, całymi godzinami. Popołudniowa sjesta to idealny moment, żeby w ciepłych promieniach słońca pokłócić się z długoletnim przyjacielem o wyższość Barcelony nad Espanyolem i odwrotnie.
Kluczem do sukcesu okazało się nie tyle samo stworzenie przez Aragonésa (a później Del Bosque) dobrej atmosfery w kadrze, co dobranie odpowiedniej grupy ludzi, pasujących do siebie, uzupełniających się nie tylko na boisku, ale również na hotelowych korytarzach. Atmosfera stworzyła się sama. Pewnie można było zbudować drużynę lepszych indywidualnie piłkarzy, ale nie stanowiliby takiego kolektywu.
W książce „Sekrety La Roja” widać proces kształtowania się prawdziwej drużyny. Widać bóle rodzącego się zespołu – konflikty z dziennikarzami, zamieszanie związane z odstawieniem Raúla – ale także wspaniałe efekty tej pracy – piłkarze stoją murem za oboma trenerami, gotowi bronić ich za cenę utraty sympatii żurnalistów. To już nie tylko koledzy z reprezentacji, ale w pewnym sensie jedna rodzina. A jej najwspanialszym dzieckiem nie są wcale dwa wspaniałe mistrzostwa i trzecie w drodze, a emocje wywołane w całym hiszpańskim kraju. Specjalnie nie używam słowa naród, wiedząc o animozjach poszczególnych autonomicznych regionów, ale podkreślając jednocześnie wagę tego zjednoczenia.
Jedność wytworzona na zgrupowaniach wpłynęła na cały hiszpański futbol. Kto wie, czy gdyby nie wspaniała atmosfera wywieziona ze spotkań kadry, konflikt na linii Barcelona – Real przybrałby postać otwartej wojny na wyniszczenie. Paradoksalnie, reprezentacja mogłaby wtedy ucierpieć najbardziej. Barça i Real marketingowo wyszłyby na swoje, ale nieporozumienia i kłótnie przyczyniłyby się pewnie do fatalnego samopoczucia wszystkich kadrowiczów. Czy możliwe byłoby wtedy wspólne, kilkutygodniowe zgrupowanie na wielkim turnieju? Zawodnicy pokazali swoją wielkość właśnie wtedy, kiedy reprezentacja najbardziej tego potrzebowała. Zniszczyć efekty wspaniałej pracy było bardzo łatwo, ale powiedzieć głośno „stop!” już o wiele trudniej. Na dobrą sprawę nie wiemy, na ile konflikt został rozdmuchany przez media, a na ile wynikał tylko z pomeczowej gorączki. Wtedy łatwo powiedzieć kilka słów za dużo, takich, których mówić się nie chciało. Miarą dojrzałości jest jednak zrozumienie takich rzeczy i umiejętność wybaczania oraz przepraszania – obu zwaśnionych stron.
Jest jeszcze jedna rzecz, na którą chciałbym zwrócić uwagę. Wiek piłkarzy. Na mistrzostwach Europy w 2008 roku Casillas, David Villa i Xabi Alonso mieli 27 lat, Xavi i Güiza 28, Puyol 30. Trzon kadry osiągnął najlepszy dla piłkarzy wiek. Doświadczenie zebrane w kilku poprzednich przegranych turniejach, a jednocześnie przekonanie o własnych umiejętnościach wyniesione z klubów stworzyły mieszankę wybuchową, której efektem była eksplozja hiszpańskiego kolektywu. La Furia Roja znów grała jak nigdy, ale tym razem w końcu jak nigdy wygrała. Nie mogło się obejść bez tego powiedzenia, ale też gdyby wybrać jedno zdanie, które miałoby streścić kadrę Aragonésa, a potem Del Bosque, próżno byłoby szukać innego.
Najbardziej wzruszającym momentem i kulminacją wspaniałej, kilkuletniej pracy obu selekcjonerów, były łzy radości Del Bosque nie z powodu zwycięstwa w turnieju, ale na widok szczęścia w oczach jego niepełnosprawnego dziecka, kurczowo trzymającego się nogi Xaviego na dachu odkrytego autobusu, na którym piłkarze prezentowali rozentuzjazmowanym fanom zdobyte trofeum. Syn legendy Realu pod opieką jednego z kapitanów Barcelony. Czy można znaleźć bardziej wymowny obrazek?
TOMASZ LASOTA
Prezes Polskiej Penyi FC Barcelona – Fan Club Barça Polska
Zapewne wielu z nas, kibiców piłki nożnej, wraca od czasu do czasu do chwil, kiedy w futbolu mniejszą rolę odgrywały pieniądze, więcej w nim było czystej sportowej walki aniżeli rozbuchanej medialnej otoczki. Także i ja często przywołuję w myślach tamtą romantyczną epokę. Któż nie chciałby cofnąć się do czasów, gdy piłkarze nie mieli własnych logo czy też marek, dotarcie do gwiazdy nawet średniego formatu nie oznaczało przedarcia się przez zastępy menedżerów i PR-owców, a i sami zawodnicy mogli sobie pozwolić na więcej swobody, gdyż nie musieli obawiać się niespodziewanego błysku flesza aparatu tabloidowego fotografa.
I w takich właśnie kategoriach, kategoriach romantycznej wersji futbolu, chciałbym rozstrzygać rzekomy rozłam, do którego miało dojść pomiędzy piłkarzami Realu Madryt i Barcelony, którzy są powoływani do reprezentacji Hiszpanii. Powodem miała być seria Gran Derbi, do której doszło u schyłku sezonu 2010/11 i na progu kolejnej kampanii. Oczywiście tego, co konkretnie działo się podczas zgrupowania reprezentacji Hiszpanii na początku września 2011 r. w miasteczku piłkarskim w podmadryckim Las Rozas, kiedy to nastąpiło apogeum „konfliktu”, zapewne nigdy do końca się nie dowiemy. Można jednak odnieść wrażenie, że w głównej mierze ów „konflikt” rozgrywał się na stronach piłkarskich gazet. Wierzę też w słowa Ikera Casillasa, który w swojej przedmowie napisał, że ta reprezentacja jest większa poza boiskiem niż na nim.
Trudno nie przytaknąć deklaracji kapitana Realu, wszak obecni kadrowicze to piłkarze, którzy w głównej mierze znają się od wielu lat, razem wznosili mistrzowskie puchary podczas turniejów w młodszych kategoriach wiekowych, w trakcie licznych zgrupowań dzielili szatnie i pokoje, a wieczory spędzali na rozmowach o swoich piłkarskich marzeniach. Oczywiście w życiu człowieka zdarzają się i takie sytuacje, że w jednej chwili perspektywa zmienia się o 180 stopni, ale mimo wszystko ciężko jest przekreślić długie lata znajomości z powodu kilku meczów. Jakkolwiek ważne by one nie były.
Co prawda Bill Shankly powiedział kiedyś, że futbol jest ważniejszy od życia i śmierci, ale nie ma zgody co do jednoznacznej interpretacji tych słów. Mimo że legendarny menedżer Liverpoolu miał wyjątkową obsesję na punkcie futbolu (skąd my to znamy), to skłaniałbym się ku temu, że miał na myśli te niespełna dwie godziny, podczas których decydują się losy piłkarskiego meczu. I to niezależnie od rangi rozgrywek, stopnia wypełnienia trybun czy mocy stadionowych jupiterów. Ale gdy już mija trochę czasu po końcowym gwizdku, opada meczowa gorączka, a w głowach kibiców powoli przestaje szumieć, to na piedestał ludzkich wartości wracają przyjaźń i zaufanie drugiej osoby. I w tym właśnie kierunku rozwinęła się sytuacja po maratonie El Clásico w 2011 r.
Wielka w tym zasługa selekcjonera Vicente del Bosque, nieprzypadkowo nazywanego Sfinksem, który już swoim niewzruszonym obliczem zyskuje sympatię postronnych osób. Mimo że przed objęciem posady w Królewskim Hiszpańskim Związku Piłki Nożnej kojarzony był głównie jako znakomity były piłkarz i trener Realu, to jako opiekun kadry narodowej jest wysoce sprawiedliwy, nie daje pożywki hiszpańskim mediom do rozprawiania na temat faworyzowania piłkarzy swojego ukochanego klubu. Na te ciężkie czasy reprezentacji Hiszpanii, gdy liczba Gran Derbi w jednym sezonie nie spada i nie będzie spadać poniżej czterech, potrzeba było właśnie kogoś takiego. Kogoś bardziej anemicznego, niż cholerycznego. Kogoś, kto dystansuje się od medialnych spekulacji, wręcz stroni od dziennikarzy, a gdy już otwiera usta, to po to, by powiedzieć coś niepodważalnego. To również wielki skarb obecnej La Furia Roja.
Być może mój tok rozumowania odnośnie aktualnej sytuacji w reprezentacji Hiszpanii nie jest do końca popularny. Musicie jednak wiedzieć, drodzy Czytelnicy, że wynika także z tego, że – pozwólcie na odrobinę prywaty – od ładnych kilku lat staramy się ze swoimi dobrymi znajomymi kibicującymi zarówno Realowi, jak i Barcelonie krzewić ideę bezspornych stosunków pomiędzy fanami obu klubów. Szczerze mówiąc, kompletnie nie rozumiem antagonizmów pomiędzy polskimi kibicami Realu i Barcelony, które wynikają często niejako „z urzędu” – na zasadzie, że skoro dana osoba kibicuje największemu rywalowi, to mam jej nie lubić, za wszelką cenę nie zgadzać się z jej zdaniem, czy wręcz ją obrażać.
W tym momencie przypominają mi się słowa, które usłyszałem kiedyś z ust Jerzego Dudka. Były golkiper Królewskich powiedział, że Real i Barcelona to bracia po innych matkach. I choć wielu kibiców Barcelony ma zapewne „Dudiemu” za złe to, że zawsze broni José Mourinho, jest swoistym apostołem Portugalczyka na polskiej ziemi, to nie mogą się oni nie zgodzić z teorią, że bez tak mocnego Realu nie byłoby tak silnej Barcelony. I vice versa.
Dlatego doceniajmy swojego największego rywala, miejmy też przeświadczenie o własnej wielkości, a zarazem zachowujmy zdrowe relacje. Tak jak reprezentanci Hiszpanii, którzy gdy stają w szranki między sobą podczas zmagań klubowych, walczą na całego w imię swojej drużyny, ale po zakończeniu spotkania na powrót stają się starymi, dobrymi kumplami. Zupełnie tak jak my, fani Realu, ze swoimi kolegami, którzy kibicują Barcelonie. Może to dość naiwna wersja futbolu, ale staram się w nią wierzyć. A Ty?
DAREK DOBEK
Prezes Polskiej Peñi Realu Madryt – Águila Blanca
W dniu, w którym zaprezentowano „Sekrety La Roja” w Madrycie, mój były redakcyjny kolega i przyjaciel, Eduardo García, który pełnił rolę mistrza ceremonii, zasugerował każdemu z trzech zaproszonych gości – Casillasowi, Sergio Ramosowi i Del Bosque – aby zadali mi pytanie. Kiedy nadeszła kolej Ikera, wypalił:
– Jeśli wygramy mundial, będziesz musiał to także opowiedzieć, prawda Miguelito?
Ogromnie mnie to zaskoczyło. Był 10 maja 2010 roku i w tym samym tygodniu Vicente del Bosque podał listę piłkarzy powołanych na turniej w RPA. Nie miałem czasu, by się nad tym zastanowić, ale pytanie zabrzmiało tak spontanicznie, że niemożliwe było powiedzieć, że nie.
Napisanie książki jest pasjonującym wyzwaniem, zadaniem godnym polecenia każdemu, kto ma jakiś pomysł lub zainteresowania oraz szczęście bycia wspieranym przez określone wydawnictwo. Cały wysiłek zostaje zrekompensowany, gdy człowiek trzyma w rękach swoje „dziecko”. A już mieć szczęście, by zobaczyć je przetłumaczone na język obcy, jest czymś magicznym. Dlatego też chcę podziękować wydawnictwu Sine Qua Non, że postawiło na tę książkę, starającą się przybliżyć kibicowi piłki nożnej aktualnych mistrzów Europy i świata. W 2012 roku oczy całego Starego Kontynentu będą zwrócone na Polskę i Ukrainę. Jestem przekonany, że EURO będzie wielkim sukcesem pod względem organizacyjnym, czego, mam nadzieję, będę świadkiem jako dziennikarz stacji radiowej Cadena COPE.
To, co różni tę książkę od innych poświęconych reprezentacji Hiszpanii to fakt, że bezpośrednimi narratorami są jej bohaterowie. Jako autor ograniczyłem się jedynie do uporządkowania, a wcześniej umożliwienia wyznań ponad 50 osobom związanym z La Roja. Piłkarze, selekcjonerzy, członkowie sztabu szkoleniowego, kierownicy drużyny, dyrektorzy, lekarze, fizjoterapeuci, utilleros, pracownicy federacji… Wszystkim im jestem dozgonnie wdzięczny za to, że poszperali w pamięci i szczerze podzielili się wspomnieniami.
Pomysł był taki, żeby dostać się na zaplecze reprezentacji i opowiedzieć o jej małych sekretach – tych, których nie widać w telewizji, ani nie znajdują swego odzwierciedlenia w wywiadach. Wraz z „Sekretami La Roja” usiądziesz do stolika, aby rozegrać partyjkę pocha z Casillasem, Villą, Reiną, Capdevilą i Cazorlą. Odkryjesz nieznane dotąd pseudonimy, które piłkarze nadali sobie nawzajem. Wyobrazisz sobie Puyola siedzącego przed laptopem i aktualizującego zakłady reprezentacji. Poznasz piosenki, jakie Sergio Ramos serwuje w szatni i w autokarze La Roja, czy dowcipy, jakie robią sobie piłkarze w trakcie meczu.
Poza tym zobaczysz jak wyglądały relacje i praca z Luisem Aragonésem i jak wygląda to obecnie z Vicente del Bosque. Odprawy meczowe i słynne frazy tego pierwszego do dziś żyją w głowach piłkarzy. Drugi błyskawicznie zaskarbił sobie zaufanie, krok po kroku kształtując reprezentację na swój sposób, wykorzystując ogrom pracy swego poprzednika. Obaj są różni, niemal antagonistyczni w stylu bycia, ale metoda Del Bosque jest tak samo wartościowa, co przyznają sami zawodnicy.
Książka obraca się wokół dwóch dat: 29 czerwca 2008 roku i 11 lipca 2010. Hiszpania wibrowała po zdobyciu drugiego mistrzostwa Europy w historii (po 44 latach) i oszalała ostatecznie wraz z pierwszym triumfem na mundialu – w Johannesburgu. Mówienie, że La Roja była faworytem do końcowego zwycięstwa w RPA brzmiało mocno, ale będąc realistami i analizując przebytą drogę (przegrała tylko jeden z wcześniejszych 48 meczów), nie wydawało się tak dużą przesadą.
Przyznaję, że dla mnie, jako dziennikarza sportowego, podążanie śladami tejDRUŻYNYjest wielkim przywilejem. W tamtą gorącą noc wWiedniu i dość chłodną w Johannesburgu, siedząc z moim bezprzewodowym mikrofonem, czułem się najszczęśliwszym człowiekiem na świecie, mogąc relacjonować za pośrednictwem Radio Marca wyczyny reprezentacji. Iluż kolegów przede mną marzyło, by przeżyć takie chwile...
Dziewięć miesięcy po zdobyciu mistrzostwa Europy narodził się pomysł na napisanie książki. Chciałem ze szczegółami pokazać wnętrze reprezentacji, w której jestem całkowicie zakochany. Pierwszą osobą, której opowiedziałem o tym projekcie, był mój przyjaciel Jorge Carretero, rzecznik zarządu federacji. To on zachęcił mnie do wejścia na pokład tej przygody. Do RPA, by relacjonować Puchar Konfederacji, pojechałem z dojrzałą już ideą. Kilka godzin przed wylądowaniem w Johannesburgu mój kochany Carlos Rojo z Adidasa poradził mi, bym nie wspominał tylko mistrzostw Europy, ale przedłużył tę podróż, kończąc ją u wrót mundialu.
W Bloemfontein wszystko się zaczęło. Po obiadach lub kolacjach, wtedy i tylko wtedy, gdy nie zakłócaliśmy sjesty, masażu, rozmowy, gry w karty albo na PlayStation, był idealny moment, by spędzić chwilę z jednym z piłkarzy i dowiedzieć się czegoś więcej o drużynie, która wywołuje takie emocje i nadzieje. Przyznaję, że powątpiewałem w to, czy zechcą wyjawić mi swoje „sekrety”. Jeden z nich niczego mi nie ułatwił i nawet ostrzegł: „To są nasze sprawy, Miguelito, i muszą zostać w szatni”.
Chciałem tylko spędzić z nimi trochę czasu, żeby się przekonać, czy prawdą jest to, co napisał w prologu Iker Casillas: że ta reprezentacja jest większa poza boiskiem niż na nim. Na kilku fotelach w recepcji hotelu, w którym odbywało się zgrupowanie podczas Pucharu Konfederacji w RPA zainstalowaliśmy nasz swoisty „konfesjonał”. Muszę przyznać, że począwszy od trzeciej rozmowy nie miałem już żadnych wątpliwości, że wydanie książki będzie możliwe, że jest wystarczająco dużo materiału, by ją napisać. Mój stary dyktafon ciężko pracował przy zbieraniu wszystkich rozmów, pozostając możliwie niezauważony, aby główni bohaterowie czuli się swobodnie. Chodziło o to, by uciec od banałów i zagłębić się w konkretnych momentach z historii drużyny – tych lepszych i tych nie tak bardzo dobrych. Głos rozprzestrzeniał się między piłkarzami i chociaż jednym było trochę trudniej usiąść w fotelu niż innym, jestem wdzięczny wszystkim za możliwość rozmowy. „Teraz będzie twoja kolej…” mówił jeden drugiemu, kiedy przechodził obok. Jedyną wątpliwość, jaką mam teraz, to czy jako osoby są lepsi na boisku, czy poza nim.
Następne zgrupowania reprezentacji służyły zbieraniu kolejnych wyznań. Chodziło o to, żeby nikogo nie pominąć, żeby każdy mógł opowiedzieć swoją historię. Wszyscy bohaterowie tej książki mieli udział w sukcesie i skrywali przynajmniej jedną tajemnicę, którą chcieli podzielić się z kibicami. Książka „Sekrety La Roja” jest wynikiem dziewięciomiesięcznej pracy i ponad 24 godzin nagranych rozmów. Mam nadzieję, że dzięki tej pozycji nasza reprezentacja będzie jeszcze bardziej doceniana. Nie tylko ze względu na cudowną grę, lecz także wartości, które przekazuje. Zwycięstwa są ważne, ale jeśli osiąga się je dzięki skromności, koleżeństwu i szacunkowi, triumf smakuje o wiele lepiej.
Po tym, co wydarzyło się na mundialu, czułem się zobowiązany do opowiedzenia naszych przeżyć zRPA. Dlatego też zakasałem rękawy, aby spróbować zebrać wszystko, co przechodziło przez myśl piłkarzom, gdy dokonywali największego wyczynu w historii hiszpańskiego futbolu. Ich „sekrety” za każdym razem stawały się coraz bardziej publiczne i budziły zainteresowanie w telewizyjnych filmach dokumentalnych, specjalnych programach oraz innych książkach. La Roja „sprzedawała się” lepiej niż kiedykolwiek wcześniej, a jej sława pokonywała granice i kontynenty.
Gwiazdka, która widnieje teraz nad herbem, zmieniła nasze życie. Uznanie dla La Roja zwiększyło się w sposób spektakularny, a do federacji zaczęły wpływać propozycje gry z każdego zakątka globu. Paradoksalnie, odwróciła się historyczna tendencja. O ile dotąd Hiszpanii wiodło się lepiej w meczach towarzyskich niż oficjalnych, od czasu wygrania mundialu dzieje się dokładnie na odwrót.
W pierwszej kolejności chcę podziękować Królewskiej Hiszpańskiej Federacji Piłkarskiej za otworzenie mi drzwi do reprezentacji, a szczególnie oficer prasowej, Palomie Antoranz, za jej wielką pomoc. Dziękuję także jej koleżance Susanie Barquero – nie ma danych czy statystyk, które mogłyby jej umknąć…
Wyrazy wdzięczności również dla Jesúsa Garcíi i Amalio Moratalla. Pomogli mi w poszukiwaniu wydawnictwa, które dałoby ujście mojej idei, aż na mojej drodze pojawiała się Planeta i w ciemno na nią postawiła. Zawsze będę wdzięczny za swobodę, jaką dała mi Vanessa López, wydawca Libros Cúpula, żeby przygotować tę książkę.
Dziękuję Carmelo Rubio, fotografowi federacji, oraz Pablo Garcíi, fotografowi dziennika „Marca”, za użyczenie niektórych swych wyjątkowych zdjęć, aby emocjonującymi obrazami wzbogacić wyznania bohaterów.
Zawsze będę czuł dumę ze względu na zainteresowanie tą książką sponsorów. Dziękuję Jorge Pérezowi, sekretarzowi generalnemu federacji, Jorge Carretero, Antonio Bustillo i Luisowi Cano z Adidasa, którzy od początku tak bardzo się dla mnie starali. Dziękuję też Bruno Llamasowi, który skontaktował mnie z Eduardo Gilem z Castrola.
Dziękuję wszystkim, którzy poświęcili swój czas na przeczytanie rozdziału tej książki, a zwłaszcza Eduardo Álvarezowi (z Brazylii), Eduardo Garcíi i José Féliksowi Díazowi. Ich poprawki były dla mnie wielką pomocą. Nie zapominam też o moich kolegach z „Marki” i z Radio Marca, którzy wykazali zainteresowanie, oferując mi swój punkt widzenia, ani o Paco Garcíi Caridadzie za powierzenie mi w swoim czasie odpowiedzialności zajmowania się reprezentacją. Niekończący się terminarz Alberto Garcíi jest zawsze gwarancją sukcesu. Z nim i z Javierem Amaro stworzyłem wielką ekipę podczas mistrzostw Europy w Austrii i Szwajcarii. Inni, jak Carles Escolán czy Fede Quintero, nie wahali się pomóc mi, kiedy prosiłem ich o znalezienie jakiejś tajemnicy jednego z bohaterów. Yaneli Clavo jestem wdzięczny za rozpowszechnienie tej książki za pośrednictwem Twittera (@secretosroja), Facebooka (los secretos de la roja) i adresu [email protected].
Na szczególną wzmiankę zasługują moi koledzy z podróży, Miguel Ángel Lara i Raúl Varela, którzy towarzyszyli mi w wielu rozmowach. Dzięki ich ciekawości i zainteresowaniu powstała garść refleksji, które skrapiają rozdział za rozdziałem tej książki. Ich pomysły i rady były bardzo pomocne.
Osobą, która spędziła ze mną najwięcej czasu nad przygotowaniem tej publikacji była moja partnerka Cristina Castañer. Mieszkanie pod jednym dachem z dziennikarką to prawdziwy skarb przy tego typu przygodach… Była wymagającym „redaktorem”, ale dzięki jej cierpliwości, pomocy i opiniom praca nad książką posuwała się do przodu.
Moje siostrzenice, Itziar i Enara, to najlepsze, co spotkało mnie w ostatnich latach. Ich siła i uśmiech bardzo mi pomogły. Dziękuję też moim rodzicom, Mari Carmen i Aquilino, a także moim braciom, Raúlowi i Álvaro, za ich wsparcie przez cały ten czas. Jestem też wdzięczny za słowa otuchy moim szwagierkom, Alicii i Elenie oraz miłość, którą zawsze okazywali mi moi teściowie, Joaquín i Delia.
Chcę również podkreślić zainteresowanie tą książką, jakie wykazali moi krewni i przyjaciele z Carabanchel (mojej dzielnicy), Beleña del Sorbe (Guadalajara) i Beniarrés (Alicante).
Z uwagi na to, że tak bardzo byłem zaabsorbowany pisaniem, w tych miesiącach moje relacje społeczne uległy rozluźnieniu. Mam nadzieję, że uda mi się je naprawić. Na pewno ci, którzy mnie kochają, wybaczą mi. A jeśli ktoś powie, że podobały mu się „Sekrety La Roja” – było warto!
„No dobrze, chłopcy. Jeśli zrobicie to, co wam mówię, pociągniemy ten wózek do przodu.” Tak Luis Aragonés rozpoczął odprawę meczową po południu 29 czerwca 2008 roku. Selekcjonerowi, w chwili słabości, wymknął się półuśmieszek. Jedna z obecnych wtedy w sali osób uważa tamten moment za najwspanialszy w całej jego trenerskiej karierze: „W tamtej chwili on już wiedział, że wygramy”. Luis nie pierwszy raz wypowiadał to zdanie. Powtarzał je przed różnymi meczami, zarówno towarzyskimi, jak i oficjalnymi. Nadchodził moment, o którym marzył przez lata.
Pedro Cortés, dyrektor federacji, tamtego dnia nie mógł nawet jeść. Zawładnęły nim nerwy i musiał poprosić Gutiego (Miguela Gutiérreza, jednego z fizjoterapeutów) o tabletkę: „Bałem się, że oszaleję albo zemdleję”. Daleki od współczucia dla niego Aragonés przeszedł do ataku. „Jesteś tchórzem” powtarzał mu raz i drugi kilka godzin przed finałem.
W autokarze, w drodze na legendarny Prater, Aragonés był jeszcze bardziej przekonywający w rozmowie z przyjacielem. Nie miał najmniejszych wątpliwości, że Hiszpania zostanie mistrzem Europy: „Nawet nie wiesz, jak przestraszeni są Niemcy. Mówię ci, Pedro. Trzęsą się ze strachu, trzęsą się ze strachu! Na nich! Nie zobaczą piłki, ja tobie to mówię! Jesteś mistrzem Europy, ja tobie to mówię. Mówi ci to Luis – nie zobaczą piłki! Będą musieli ją sobie kupić, jeśli chcą zobaczyć. Wallas [Ballack] będzie chciał się zabić i będzie chciał bić głową w słupek. Z desperacji, w jaką wpadnie, będzie chciał, by wyniesiono go na noszach… Są zdesperowani…”.
„Wygrać, wygrać i wygrać!” Wojenny okrzyk reprezentacji odbijał się od ścian Ernst Happel Stadion po wysłuchaniu ostatnich instrukcji Luisa. „To mój okrzyk, który zawsze stosowałem przed meczami we wszystkich drużynach, z którymi pracowałem. To słowo jest bardzo zakorzenione w zawodniku, bo piłkarz przede wszystkim chce wygrywać, a jeśli później gra dobrze, wtedy jest niezwykle…”
23 piłkarzy uformowało grupkę, złączyli ręce iprzysięgli sobie, że nie zawiodą. „Finałów się nie gra, finały się wygrywa” wpoił im Aragonés. Nie była to jedyna perełka, jaką selekcjoner miał w zanadrzu na tak wyjątkową okazję. Od swego wielkiego przyjaciela, Germána Colino, nauczył się innego powiedzenia, które wyciągnął tamtego wieczoru w Wiedniu: „Nie bądźcie, panowie, jak chart Lucasa, który robił ze strachu, kiedy pojawiał się zając”. „Chciałem dać im jasno do zrozumienia, w delikatny sposób, że nie mogliśmy zawieść i żeby nie wywierać na nich większej presji, wykorzystałem to powiedzenie, którego nauczono mnie w Hortalezie, w czasach kiedy była to jeszcze wioska” wyjaśnia Aragonés.
W szatni, przed wyjściem na rozgrzewkę, Luis podszedł do Torresa i patrząc mu pewnie w oczy, powiedział: „Zrobiłem to już wAtleti, jeśli pan pamięta. Dziś strzeli pan dwa gole”. El Niño wspomina tamten moment: „Palcem wskazującym zrobił mi na czole znak krzyża. Prawdę mówiąc, nie pamiętałem zbyt dobrze, co zdarzyło się poprzednim razem. Wydaje mi się, że rzeczywiście strzeliłem wtedy dwa gole w Atleti, ale w Wiedniu zdobyłem bramkę, która zapewniła nam ostateczny triumf. Wcześniej piłka po moim strzale głową trafiła w słupek”.
Puyol złożył obietnicę Villi, wielkiemu nieobecnemu, który doznał kontuzji w półfinale z Rosją: „Spokojnie, wygramy, a Podolski nie strzeli. W ten sposób zakończysz mistrzostwa jako najlepszy strzelec”. El Guaje, na wszelki wypadek, przypomniał o misji Marchenie. „Powiedział mi, żebym bardzo uważnie pilnował Niemca” zdradza środkowy obrońca.
Puchar stał na podwyższeniu na końcu tunelu prowadzącego z szatni. „Nie dotykajcie pucharu! Nie dotykajcie go!” krzyczał Iker Casillas, kiedy otwierały się drzwi hiszpańskiej szatni. „Jak mam go nie dotknąć, skoro być może nigdy więcej go nie zobaczę?” pomyślał Capdevila. Posłuchał jednak i nie dotknął. „Skoro mówił to kapitan, musiało być coś na rzeczy… Ciekawe czy któryś z Niemców nie powstrzymał się i dotknął…”
Casillas przywitał się z Metzelderem, kolegą z Realu Madryt: „Teraz nadchodzi tiki-taka” zapowiedział mu bramkarz. Niemiec, który w ciągu tygodnia wymienił kilka esemesów z Sergio Ramosem, miał dość gęsty zarost, przesądnie zostawiany na turnieje finałowe. Po meczu ogolił się w szatni pośród wielkiego rozczarowania. „Bardzo trudno dotrzeć do finału. Mnie udało się to dwa razy, bo grałem też w finale mundialu w Korei i Japonii w 2002 roku przeciwko Brazylii, ale w obu przypadkach zostaliśmy pokonani sprawiedliwie” przyznaje.
Początek w wykonaniu Hiszpanii był niezbyt pewny i brak precyzji w obronie o mały włos nie wpędził w kłopoty Casillasa. „W pierwszym kwadransie to Niemcy stwarzali zagrożenie. Wszyscy patrzyliśmy po sobie, jakbyśmy chcieli powiedzieć: »Cholera, przecież to jest finał!«. Jednak począwszy od strzału Torresa w słupek, mecz stał się inny” opowiada kapitan.
Przeznaczenie na minutę chwały wybrało 33. Xavi podał z głębi pola do Torresa; El Niño wytrzymał natarcie Philippa Lahma i posłał piłkę krzyżowo niedaleko słupka. To właśnie widzieli tamtego wieczoru Hiszpanie w telewizji albo ci bardziej uprzywilejowani, in situ, na stadionie. A co pomyśleli w tym momencie główni bohaterowie?
Xavi tak wspomina swoją asystę: „Bardzo lubię wizualizować to, co w trakcie meczu robi drużyna przeciwna. Pamiętam, że w spotkaniu z Rosją Siemak poruszał się za mną krok w krok, ale w jednej chwili się pogubił. Senna podał mi piłkę i pomyślałem: »Kurczę, mogę się nawet obrócić…«. To wtedy jest moment, gdy mogę coś zrobić. W dniu meczu z Niemcami byłem sam i miałem chwilę, by się zastanowić. Nie kryli indywidualnie, tylko strefą, więc pomyślałem: »Zajebiście!«. Przed golem mogłem podać kilka piłek Andrésowi. Bramkowa akcja zaczyna się od piłki, którą daje mi Senna. Wiem, że mogę się obrócić, bo widziałem Ballacka i Schweinsteigera przed sobą i pomyślałem: »Gotowe«. Frings poszedł na skrzydło, nie wiem po co. W tym momencie widzę El Niño. Podanie wcale nie było dla niego takie łatwe. Fernando mnóstwo się przy nim napracował. On jednak w biegu cię zabija, jest jak koń”.
Torres wykonał resztę iwywrócił do góry nogami cały kraj, który bardzo długo, być może zbyt długo, czekał na tę chwilę: „Murawa była bardzo mokra, a tamta nowa piłka Adidasa – bardzo szybka. Źle obliczyłem miejsce, w którym spadnie. Być może Lahm był zbyt pewny siebie albo zaskoczył go tor lotu piłki, ponieważ biegł bardzo, bardzo szybko i zostawił mi miejsce z prawej strony. Ja zacząłem z lewej, a potem zdecydowałem się zmienić kierunek i przeszedłem na prawą. W tej chwili zobaczyłem, że Lehmann wyszedł bardzo późno i zdałem sobie sprawę, że jest tam wolne miejsce. Pomyślałem, że bramkarz będzie pierwszy, ale widząc przestrzeń, wystawiłem czubek buta, by podnieść piłkę iudało mi się trafić. Sądziłem, że wyjdzie za boisko, bo uderzenie było nieco podkręcone i ze względu na kierunek normalnie nie powinno trafić w bramkę. Boisko było jednak tak mokre, że piłka pośliznęła się i… wpadła. Zazwyczaj na tego typu turniejach organizowanych przezFIFAczyUEFAnie pozwalają polewać murawy przed meczem, ale tamtego dnia wydali zezwolenie. Był już wieczór i pojawiło się trochę rosy. Nie wiem… Nieważne, jakie były okoliczności, to był moment Hiszpanii”.
Christoph Metzelder podkreśla żwawość, z jaką Torres biegł, by jako pierwszy dopaść do piłki: „Normalnie Lahm wygrałby ten pojedynek, ponieważ był najbliżej piłki, ale Fernando okazał się bardzo przebiegły, zagradzając mu drogę z jednej strony i pojawiając się niespodziewanie z drugiej. O wyniku finału zdecydował nasz błąd, ale trzeba przyznać, że Hiszpania miała więcej okazji niż my”.
Raúl Varela na stanowisku komentatora Radio Marca, krzyczał, chcąc przekazać słuchaczom emocje, jakie towarzyszyły mu w tamtej chwili: „Gooooooooooool dla Hiszpanii!!! Strzelił syn Flori i José. Strzelił dla Israela [jego brat], strzelił dla Mari Paz [siostra], strzelił dla Olalli [żona], strzelił dla Hiszpanii, strzelił Torres… To był jego dzień, to był jego wieczór, to były jego mistrzostwa i Torres nie zawiódł. 33!, 33! 33. minuta meczu! Torres strzelił gola… Hiszpania 1, Niemcy 0”. Była godzina 21.18, 29 czerwca 2008 roku, a cała Hiszpania tonęła w jednym wielkim uścisku i marzyła o powtórzeniu historii sprzed 44 lat. Drugi gol Marcelino w finale ze Związkiem Radzieckim został strzelony 21 czerwca 1964 na stadionie Santiago Bernabéu. Od tamtej chwili minęło 16 079 dni.
Wydawało się, że Hiszpania ma mecz pod kontrolą, a ci, którzy znajdowali się na boisku, nie cierpieli za bardzo. „Mogliśmy strzelić jeszcze jakiegoś gola w drugiej połowie. Nie wspominam tamtego dnia jako typowego meczu, w którym co chwilę zerkasz na zegar” wyznaje Silva.
Mimo przewagi tylko jednej bramki, czas mijał szybko. „Nie chciałem, żeby kończył się ten mecz. Cieszyłem się tą chwilą najbardziej jak można. Jeszcze w ostatnich minutach stworzyliśmy sobie okazje” zaznacza Xabi Alonso.
Po stronie niemieckiej panowała bezsilność. „Nie było to typowe 0:1, kiedy drużyna przegrywająca wywiera presję i zamyka rywala wjego polu karnym. Staraliśmy się to zrobić, ale nie znaleźliśmy sposobu. Hiszpania komfortowo broniła wyniku. Nie byliśmy w stanie ani grać pressingiem, ani stwarzać sytuacji, ani przycisnąć rywali” przyznaje Metzelder.
„W ostatnich minutach nie miałem nawet czasu, by spojrzeć na tablicę wyników. Bałem się, że wykorzystają jakąś szansę i wpędzą nas w tarapaty. Kiedy arbiter zagwizdał po raz ostatni, nie spodziewałem się tego i pomyślałem: »Już?«” wyznaje Marchena, który pierwsze co zrobił to uścisnął się z Casillasem, jak ma w zwyczaju. Ławka tamtego wieczoru miała dość niecodziennego lokatora – Davida Villę. Pepe Reina przeżywał finał u jego boku: „Znosić go to było coś okropnego. Widać, że nie jest przyzwyczajony do oglądania meczów z ławki. To wiercipięta. Nie przestawał protestować przy każdej akcji. Był bardziej uciążliwy niż naręcze melonów. Tuż po zakończeniu meczu zaczął skakać jak szalony, nie wiem jakim cudem nie zerwał sobie więzadeł krzyżowych”.
„Nie mogłem się powstrzymać. Poza tym kontuzje mięśni kulszowo-goleniowych nie są tak bolesne, dlatego mogłem świętować jak należy. Finał przeżywałem w większym napięciu niż gdybym był na boisku… Aż do czasu gola Torresa. Później już się cieszyłem, bo podczas drugiej połowy byłem spokojny. Momentami mecz przypominał gierkę treningową” dodaje Villa.
„Pepe, Villa, Xavi i ja pod koniec byliśmy cali w nerwach i nie przestawaliśmy wymuszać na czwartym arbitrze, żeby już kończyć mecz” wspomina Cesc Fàbregas.
Roberto Rossetti prowadził finał mistrzostw świata do lat 20 w Zjednoczonych Emiratach Arabskich w 2003 roku. „Brazylia pokonała nas 1:0, a Włoch po trzech minutach wyrzucił z boiska Mellego” wspomina Armando Ufarte, asystent Aragonésa i selekcjoner na młodzieżowym mundialu. Teraz arbiter i wynik był ten sam, lecz tym razem na korzyść Hiszpanii. Kiedy sędzia zagwizdał po raz ostatni, piłka w jednej chwili znalazła właściciela na całe życie. „Nie pozwoliłem nawet, żeby się odbiła. Chwyciłem ją i włożyłem pod koszulkę. Teraz mam ją dobrze schowaną w domu” chwali się Sergio Ramos.
Nie był jedynym, który wrócił ze skarbem w walizce. „Już w meczu z Włochami pomyślałem, by wziąć sobie jedną, ale przez ekstazę związaną z rzutami karnymi nawet o tym nie pamiętałem. Jednak piłkę, którą zakończył się półfinał z Rosją mam. Pamiętam, że Iker ją wybił, arbiter zagwizdał, a ja wystrzeliłem z ławki rezerwowych, żeby ją zabrać. Już wtedy zacząłem wzbudzać zazdrość kolegów. Podczas finału też byłem sprytny i wziąłem sobie drugą. Obie mam schowane za szkłem. To ekskluzywna pamiątka na całe życie” opowiada Arbeloa. Swoje intencje zdradził wcześniej Albiolowi: „Jak tylko zagwiżdże, idę po piłkę”. „Spadaj, człowieku. Dostaniesz ją później…” usłyszał w odpowiedzi.
Reina także wziął sobie jedną: „Zabrałem ją chłopcu do podawania piłek, aby sobie zatrzymać”. Inni byli mniej żwawi i skończyło się tylko na chęciach. „To było niemożliwe. Co chwilę dochodziło tam do rabunku…” oskarża Alonso. „Między Pepe i Arbeloą – zabrali wszystkie” obwinia Silva.
Aragonés zatopił się we wzruszającym uścisku z Jesúsem Paredesem, trenerem przygotowania fizycznego, i z Féliksem Martínem, najstarszym utillero. „Teraz, tak” powiedzieli sobie. „To był piękny uścisk i uznanie dla pracy każdego z nas” dodaje Martín.
To były bardzo silne emocje, a niektórzy, jak Iniesta, nie wstydzą się wyznać, że nie mogli powstrzymać płaczu: „Popłynęło mi kilka łez. Oglądałem w telewizji finał, który przegraliśmy z Francją w 1984 roku, a teraz byłem tam, na murawie, zdobyłem ten puchar. To jest coś niesamowitego”. Cesc napotkał na swej drodze bramkarza Jensa Lehmanna, kolegę z Arsenalu, człowieka łatwo się obrażającego: „Podałem mu rękę z największym szacunkiem. Pamiętam, że bardzo często żartował sobie ze mnie, mówiąc, że niczego nie wygrałem. Pomyślałem, by zrobić mu jakiś kawał, ale uznałem, że nie był to najlepszy moment. Miesiąc później rozmawialiśmy przez telefon i trochę mu dopiekłem…”. Metzelder zabrał do domu skarb, za który wielu Hiszpanów zapłaciłoby duże pieniądze: koszulkę Casillasa. „Zawsze, kiedy rozgrywam mecz na takich imprezach, wymieniam się koszulką z przeciwnikiem. Mam w domu ze dwadzieścia, ale ta Ikera jest szczególna”.
Tytuł oryginału:
Más... secretos de la Roja
Copyright © for the text by Miguel Ángel Díaz 2010–2012
Copyright © for the prologue by Iker Cassillas 2012
Copyright © for the epilogue by David Villa 2012
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Sine Qua Non 2012
Copyright © for the translation by Barbara Bardadyn 2012
Korekta
Kamil Misiek, Tomasz Wolfke
Redakcja
Michał Rędziak, Przemek Romański
Skład
Przemysław Rembelski
Okładka
Paweł Szczepanik
Cover photographs: Pablo García
Other photographs inside the book: Pablo García & Carmelo RubioRFEF
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
ISBN: 978-83-63248-26-0
www.wsqn.pl
www.facebook.com/WydawnictwoSQN