Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czy można nie cieszyć się na wyjazd do słonecznej Toskanii? Dla Marianny, która najchętniej nie opuszczałaby ukochanej rodzinnej Legnicy, a na wycieczkę jedzie z przyjaciółką zamiast jej niedoszłego męża, wcale nie jest to wymarzony urlop. Fakt, że towarzyszą jej poczucie winy oraz niespełnione marzenia, wcale nie poprawia sytuacji. Przypadkowy atak na jednego z turystów i pomylenie autokarów to dopiero początek szalonych i pechowych wydarzeń na tej wycieczce… Czy nieudolna intryga i ciąg niefortunnych przygód mogą doprowadzić do zakończenia najszczęśliwszego z możliwych? Jak działają na duszę i ciało włoskie słońce, krajobrazy i kuchnia? I czy to prawda, że przyjaźń i miłość pokonują każdą przeszkodę?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 412
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
DZIEŃ PIERWSZY
Kłopoty z walizką
Trudno powiedzieć, jak długo tkwiłam w bezruchu na klatce schodowej przed drzwiami mojej starszej sąsiadki. Minutę, dwie, rok, wiek czy lata świetlne? Pani Wacława niespokojnie obracała w pomarszczonych dłoniach rączkę swojej wiekowej walizki w kolorze khaki i błądziła wzrokiem po korytarzu, skutecznie unikając ze mną kontaktu wzrokowego. Stałyśmy w progu, obie przygwożdżone doń potężniejącym zakłopotaniem i mieszanymi uczuciami. Ona we wściekle różowym dresie, z równie wściekle różową szminką na wąskich wargach i wewnętrznie rozdarta, bo rozstawała się ze swoją walizką nabytą w początkach transformacji ustrojowej, gdy zagraniczne podróże stały się dla Polaków całkiem realne. Ja w stanowczo za obcisłej sukience z wiskozy w spokojnych barwach, bez makijażu i mocno zdesperowana, z perspektywą dzisiejszego wyjazdu do Włoch bez bagażu. Bynajmniej nie z powodu biedy, ale fatalnych okoliczności, bowiem moja walizka utknęła wraz z moją siostrzenicą Anią na lotnisku pod Brukselą i w ten sposób zostałam wpędzona w ten akt totalnej desperacji, by wyrwać walizkę sąsiadce.
Czas mijał i coraz szybciej rosło we mnie przekonanie o absurdalności sytuacji, ale nie mogłam się ruszyć z miejsca. Doskonale słyszałam każdy odgłos blokowego życia w to leniwie upalne późne letnie popołudnie. Bzyczenie muchy tłukącej się o szybę w oknie, pokrzykiwania sąsiadki na dwóch jej zachwycająco łobuzerskich synów piętro wyżej, pobrzękiwanie naczyń w zlewie sąsiada obok oraz tykanie ściennego zegara z kukułką pani Wacławy. Odgłos przesuwających się powoli wskazówek niemal rozsadzał mi czaszkę, więc odezwałam się wreszcie:
– Pani Wacławo... jeżeli pani nie chce mi pożyczyć tej walizki... Jeżeli jest to kłopot...
– Nie... no obiecałam pani przecież... Skoro nie ma pani własnej...
Westchnęłam ciężko, ze wszystkich sił starając się zachować spokój. Wczoraj chyba trzy razy opowiadałam staruszce historię mojej walizki, ale co mi tam! Powtórzę po raz czwarty.
– Pożyczyłam swoją siostrzenicy, która wyjechała na szkolenie do Brukseli. Planowo walizka miała do mnie wrócić wczoraj, abym spokojnie zaczęła się pakować i planowo wyjechać do Toskanii. Niestety nieplanowo pojawił się strajk i nieplanowo Ania będzie dopiero jutro, a ja wyjeżdżam dzisiaj wieczorem, pani Wacławo.
– No tak. No tak... – Pokiwała głową ze zrozumieniem, potrząsając białymi lokami swoich nadzwyczaj gęstych włosów. – Ania. To ta ruda z piegami?
– Nie – odpowiedziałam, siląc się na grzeczny uśmiech. – Ania jest blondynką bez piegów.
– Aha. I nie ma swojej walizki? Musiała pożyczać?
Jezu! Dlaczego stoję tutaj jak ostatnia kretynka? Owszem, mogłam sobie kupić kolejną walizkę, ale po pierwsze kobieta samotnie się utrzymująca musi liczyć każdy grosz, po drugie nie miałam już na to czasu. Owszem, mogłam pożyczyć torbę podróżną od Lucyny, mojej przyjaciółki, ale wczoraj właśnie zadzwoniła, że zabrał ją jej mąż, Paweł, udający się w delegację. Wypadek nagły, pilny i niemożliwy do odwołania. Dalej już nie szukałam, bo przypomniałam sobie o pani Wacławie, która regularnie odwiedzała córkę w Anglii, więc walizkę niewątpliwie i szczęśliwie posiadała. Zapewne wzięta z zaskoczenia i zawsze życzliwie i uczynnie nastawiona do sąsiadów zgodziła się wczoraj całkiem chętnie, przy okazji częstując mnie jabłecznikiem. Jednak dzisiaj musiało dotrzeć do niej, że to nie szklankę cukru ma mi pożyczyć, ale swoją walizkę. No i masz! Za trzy godziny odjeżdża mój autobus, a mnie przyjdzie albo w akcie desperacji pobiec na dworzec i ukraść komuś walizkę, albo upchnąć rzeczy w plastikowej, niebieskiej torbie z IKEI!
– Pani Wacławo... – zaczęłam ponownie, ostrożnie sięgając do rączki jej walizki. – Przecież za tydzień będzie miała pani walizkę z powrotem. Całą i zdrową.
– No tak, ale...
Kukułka z zegara pani Wacławy wyskoczyła nagle, by „wykukać” godzinę osiemnastą. Jak na omówiony sygnał drzwi naprzeciwko otworzyły się i na próg wyszedł nasz sąsiad pan Władysław, skrywając coś za plecami. Ujrzawszy nas obie, przestraszył się, zapewne nie spodziewając się takiego tłoku na klatce schodowej.
– O! – wykrzyknął i upuścił coś szklanego na swoją wycieraczkę. Butelka z bordową zawartością delikatnie potoczyła się pod moje nogi.
– Dzień dobry – powiedziałam, podnosząc butelkę i oddając ją panu Władysławowi całemu w rumieńcach w kolorze jego słynnej wiśniowej nalewki.
– Dzień do... dobry, pani Marianno – odpowiedział i niepewnie zerkał w stronę pani Wacławy. Zerknęłam i ja, zdjęta ciekawością. Staruszka również płonęła żywym rumieńcem zupełnie kolorystycznie niedobranym do dresu i szminki.
– Coś się stało? – spytał pan Władysław, teraz dla odmiany zaniepokojony. – Wyjeżdżasz?
– Nie... – odparła niemal niedosłyszalnie pani Wacława, błądząc wzrokiem po ścianach klatki schodowej, w zakłopotaniu lustrując schody i poręcze oraz wymagający malowania sufit.
– Nie chcę państwu przeszkadzać, przyszłam tylko po walizkę – wtrąciłam, sięgając po raz kolejny do rączki.
– Ach! – westchnął z ulgą pan Władysław.
– Ach! – westchnęła z rozpaczą pani Wacława, ale wypuściła z dłoni walizkę, gdy delikatnie przesunęłam ją w swoim kierunku.
– Dziękuję i do zobaczenia za tydzień! – rzuciłam za siebie, już zbiegając na dół, do swojego mieszkania i unosząc bagaż w ramionach niby bezcenną, unikatową i jedyną na świecie zdobycz.
Wpadłam do siebie szczęśliwa. Na wszelki wypadek zamknęłam drzwi na zamek i łańcuch, spodziewając się całkiem realnej próby odbicia walizki przez parę staruszków. Rozważałam jeszcze podsunięcie pod drzwi szafki na buty, ale ostatecznie machnęłam ręką na zapędy mojej szalonej wyobraźni. Zaniosłam walizkę do pokoju stołowego i od razu rzuciłam się do pakowania, opędzając się od hałaśliwie ujadającego na mnie Wtorka.
– Uspokój się, Wtorek! – rzuciłam groźnie w stronę psa, a sens mojej wypowiedzi podkreśliłam ściągniętymi groźnie brwiami i złowrogim błyskiem w oku.
Nie pomogło, a nawet zaszkodziło, bowiem pies skoczył na walizkę i począł tarmosić za plastikową rączkę. Nie no, tego było już za wiele. Skarb tak cenny i z gigantycznym trudem zdobyty nie mógł zostać oddany na żer. Nie podejmując się już żadnych słownych pertraktacji, wzięłam Wtorka i zaniosłam go do sypialni, gdzie zamknięty, mógł ujadać do upojenia i bez szkody dla walizki pani Wacławy oraz mojego słuchu.
Zupełnie nie pojmowałam zachowania psa, którego w ramach swoich szalonych pomysłów zaadoptowałam miesiąc temu spod naszego podwórkowego śmietnika. Leżał na kartonach strasznie poturbowany i piszczał żałośnie, liżąc swoje rany. Serce mi pękało i nie mogłam postąpić inaczej, jak zawieść go do weterynarza, a potem opatrzonego, zaszczepionego, zabrać do domu. Jako że znalazłam go we wtorek, został Wtorkiem. Kundel ledwie wylizał się z ran, gdy zaczął strasznie szczekać w nocy, czym doprowadzał na skraj szaleństwa nie tylko mnie, lecz także moich nader cierpliwych i głuchych sąsiadów. Poważnie rozważałam wygłuszenie przynajmniej jednego pokoju.
Właśnie miałam z zapałem oddać się pakowaniu, gdy zadzwonił mój telefon.
– Dlaczego ten pies tak szczeka?! – zamiast „cześć” spytała moja przyjaciółka Lucyna.
Weszłam do łazienki, aby zgarnąć kosmetyki do spakowania i jednocześnie stłumić hałas produkowany zajadle przez Wtorka. Lucyna, pedantyczna, zdroworozsądkowa i praktyczna właścicielka Baru Bistro Bez Diety, żona przystojnego Pawła, mama nastoletnich bliźniaków Patryka i Adama, westchnęła ciężko po drugiej stronie słuchawki, jeszcze nieświadoma, co ją i jej całą rodzinę czeka w związku z opieką nad moim pupilem. Ale ostatecznie jest moją przyjaciółką z obowiązkowym pakietem przyjacielskiego poświęcenia. Cóż, ja zostałam zmuszona do przyjacielskiego poświęcenia, więc i jej wcale żałować nie mam zamiaru.
– Czuje, że wyjeżdżam... to szczeka – odpowiedziałam, przyglądając się swojemu niezdrowemu grymasowi złośliwości na czterdziestoletniej twarzy w łazienkowym lustrze. Przy okazji związałam gumką swoje kasztanowe włosy, które dzisiaj wydawały się buntować i natrętnie pchać w oczy, usta i do nosa.
– Mam nadzieję, że mu przejdzie.
– Też mam taką nadzieję – przytaknęłam, z całych sił nic innego sobie, Wtorkowi i jej nie życząc.
– Spakowana?
Z wrażenia szczotka do włosów wyleciała mi z rąk i spadła za pralkę. Szlag! Kucnęłam, by łatwiej dostać się między ścianę a urządzenie.
– Dopiero wyrwałam osiemdziesięcioletniej staruszce walizkę! – sapnęłam głośno. – Pojęcia nie masz, jakie to było trudne! Potem walczyłam o nią z psem!
– O staruszkę? – spytała zdezorientowana Lucyna.
Szczotka wraz z kłębami kurzu zza pralki znalazła się w kosmetyczce.
– O walizkę! – sprostowałam.
– To straszne! – parsknęła Lucyna. – Aż się boję spytać, czy to jakiś przedwojenny, unikatowy egzemplarz?
– Tak, pamiątka po Mieczysławie Foggu albo Eugeniuszu Bodo! – prychnęłam. – Myślisz, że nie będzie odpowiednia na podróż do Toskanii?
– Po tobie spodziewam się wszystkiego! Pamiętaj, pilnuj Lidki!
No tak, jakże mogłabym zapomnieć, że jadę na misję, a nie na beztroski wypoczynek! Lidka Kłak, nasza ukochana trzecia przyjaciółka, zdecydowanie najpiękniejsza, najszczuplejsza, najzgrabniejsza z nas trzech, od lat najmłodszych obiekt nieustającej nienawiści płci żeńskiej i westchnień płci męskiej, ale też nieustannych trosk własnej matki i dwóch starszych przyjaciółek z racji swej niefrasobliwości, naiwności i nieuleczalnej lekkomyślności, zostaje powierzona mej opiece, aby po dramatycznym rozstaniu z narzeczonym Sławkiem nie popełniła jakiegoś głupstwa. Szczególnie że wycieczka do Toskanii miała być ich podróżą poślubną...
– No i nie zapomnij do mnie dzwonić – wyliczała na wdechu Lucyna. – Nie zapomnij też, że dzisiaj mam wolne i przyprowadź mi tego Poniedziałka do domu.
– To jest Wtorek, Lucyna – poprawiłam, wywracając oczami dla samej siebie w lustrzanym odbiciu.
– Co to za różnica! – parsknęła i rozłączyła się bez pożegnania.
Nie pozostało mi nic innego, jak przyspieszyć pakowanie, gdyż kukułka w zegarze pani Wacławy, którą doskonale słyszałam przez betonowe ściany, właśnie oznajmiła osiemnastą trzydzieści. Czas mijał, co mnie wcale nie cieszyło, i przybliżał się moment mojego wyjazdu, czym również nie byłam uszczęśliwiona. Będę okrutnie szczera. Jechałam na tygodniową wycieczkę do Toskanii wbrew własnej woli.
Pierwszy atak
Oczywiście mogłam wziąć taksówkę, by nie targać nieszczęsnej walizki przez pół miasta, ale skusił mnie przyjemny letni wieczór, który zachęcał do pożegnalnego spaceru po Legnicy. Wciąż bowiem nie mogłam się pogodzić z tym, że wyjeżdżam i opuszczam swoje przytulne mieszkanko na osiedlu pod hutą, otoczone zielenią Lasku Złotoryjskiego, swoje miejsca codziennych spacerów i przejażdżek rowerowych. Dlatego tak długim spacerem żegnałam się z miastem, w którym się urodziłam i w którym zapewne umrę. Brrr... Co za myśl?! Miesiąc temu skończyłam czterdzieści lat, a myślę, jakbym dotarła co najmniej do osiemdziesiątki!
Nękana niewypowiedzianym żalem, ale zawzięcie próbująca gromadzić pozytywne myśli dotarłam do centrum. Rolki walizki opornie pokonywały brukową kostkę legnickiego rynku. Mogłam przejść na część płytowo-chodnikową, znacznie równiejszą, ale i bardzo obleganą przez przechodniów, którzy korzystali z przyjemnie ciepłego wieczoru, by przespacerować się głównym deptakiem miasta. Zatem, by nie rozpychać się łokciami, pozostałam na nierównej kostce. Walizce zdecydowanie należała się już emerytura, o czym rozpaczliwymi odgłosami sygnalizowała, tłukąc się po ostrych krawędziach bruku. Poza tym należała w końcu do emerytki. Tymczasem moja znajdowała się gdzieś pod Brukselą, zupełnie niezużyta, bowiem nie lubiłam i nie lubię wyjeżdżać z miasta. Nawet w wakacje i najbardziej upalne dni. Spacery po Legnicy znacznie lepiej na mnie działały niż świeże powietrze w jakimkolwiek plenerze. Moje przyjaciółki żartowały, że uzależniłam się od huty, której komin widziałam nawet ze swojego okna.
Niestety okoliczności, do których zaistnienia niewątpliwie się przyczyniłam, wymusiły zmianę moich planów pozostania w mieście tego lata. Po prostu padłam ofiarą swoich szalonych pomysłów i musiałam połknąć żabę, ale zamierzałam też ją wypluć najszybciej jak to możliwe. Jak na zawołanie w ramach stosownego tła dla moich ponurych myśli na niebie pojawiły się czarne chmury i powiał lekki wiatr. Zatrzymałam się, aby wyciągnąć parasolkę, i natychmiast dziewczyna w stylizacji Sherlocka Holmesa wcisnęła mi ulotkę. „Ucz się z nami w wakacje” – przeczytałam i wsunęłam kolorowy papier do kieszeni.
Gdy byłam na wysokości katedry świętych Piotra i Pawła, jak było do przewidzenia, zaczął padać deszcz. W mgnieniu oka zmoczył wszystko i przegonił przechodniów, ale ja nie miałam wyjścia i nadal zmierzałam w kierunku dworca. Przynajmniej część chodnikowa opustoszała i mogłam teraz zejść z niewygodnej dla damskich butów kostki. Nie żebym narzekała na zmienioną powierzchnię legnickiego rynku i krzywiła się na pomysł stylizacji na dawny bruk! Tylko idąc, wolałam trzymać się powierzchni płaskiej i bez niespodzianek.
Zresztą! Miałam inne problemy na głowie! Walizka pani Wacławy wydawała z siebie coraz głośniejsze nieludzkie, albo raczej niewalizkowe jęki, które szczęśliwie zagłuszał lejący obficie deszcz. Gdybym miała naturę globtroterki, z pewnością cieszyłabym się, że opuszczam zlane deszczem miasto na rzecz słonecznej Toskanii. Jednak turystyka napawała mnie obrzydzeniem, wstrętem i wywoływała u mnie wewnętrzny opór psychiczny. Moim odwiecznym marzeniem było prozaiczne zamieszkanie gdzieś na skraju miasta w niewielkim domku z tarasem wychodzącym na mały sad jabłkowy i na tym tarasie pachnącym świeżym drewnem oglądanie zachodu słońca w ramionach ukochanego mężczyzny. I tak statycznie, ale szczęśliwie, spędzić resztę swego żywota.
Cóż, zapewne się powtarzam, ale... nie cieszyłam się z czekającej mnie podróży...
Mijając kościół Najświętszej Marii Panny, z nadzieją spojrzałam na strzeliste wieże. Ponad siedemset lat temu księciu Henrykowi II Pobożnemu, wychodzącemu z tego kościoła, omal nie roztrzaskała głowy spadająca cegła, którą uznano za złą wróżbę przed czekającą go bitwą z Tatarami. Może i mnie przydarzy się taka cegła i tym razem celnie powstrzyma mnie przed dotarciem do celu? Niestety Opatrzność najwyraźniej nie była zainteresowana moją skromną osobą. Całkiem możliwe, że stała po stronie Lucyny, która wygnała mnie z mojego miasta.
Taaaak. Zmoczona, przygnębiona i pełna złych przeczuć dotarłam do kładki nad ulicą Pocztową. Jedną ręką złożyłam rączkę i z trudem uniosłam ciężką walizkę. Po cholerę brałam to żelazko? – pomyślałam, wspinając się ze stęknięciem po schodach. Na kładce walizka mi upadła, choć nie rzucona w ataku furii, ale zwyczajnie wymknęła się mojej zmęczonej, przeciążonej dłoni i uderzyła w betonową powierzchnię. Dość niefortunnie, jak się okazało, bowiem ułamało się jedno kółko i w delikatnych podskokach stoczyło się z kładki wprost na ulicę pod nami. Zamknęłam oczy i zamarłam w przerażeniu, nasłuchując odgłosów tłuczonej szyby, uderzenia w blachę albo... groźniejszych konsekwencji. Na szczęście ulicą Pocztową nie przejeżdżało w tym czasie żadne auto i nie doszło do tragicznego wypadku. Może trochę szkoda, bo uniknęłam aresztowania za spowodowanie katastrofy drogowej i tym samym na wycieczkę nadal musiałam jechać. Z lękiem przyjrzałam się walizce pani Wacławy i stwierdziłam, że tu nie mogę mieć nadziei na pokojowe rozwiązanie.
Można sobie wyobrazić, jak zmęczona dotarłam na przystanek, na przemian niosąc walizkę i ciągnąc ją na jednym kółku, a jednocześnie szarpiąc się z parasolem, który chciał porwać wiatr. Nie wiem, co bardziej zmęczyło moje dłonie, ramiona i kręgosłup. Tymczasem deszcz równie zaskakująco jak chwilę wcześniej zaczął, przestał padać. Pośród nielicznych oczekujących na przystanku wycieczkowiczów prezentowałam się niczym maszkara tudzież poniemiecka topielica wyciągnięta z Koziego Stawu. Dlatego w trosce o zdrowie psychiczne bliźnich usunęłam się z widoku, skrywając się za rogiem i od czasu do czasu łypiąc okiem, by wypatrzyć Lidkę. Oczywiście nigdzie jej nie widziałam. Zapewne swoim zwyczajem spóźni się albo przybiegnie w ostatniej chwili...
– Marianna?! – usłyszałam czyjś głos za plecami i aż podskoczyłam przestraszona.
Natychmiast owionął mnie i osaczył duszący, ale nieznośnie znajomy zapach perfum. Odwróciłam się gwałtownie, wypuszczając z dłoni parasolkę wprost do kałuży u moich stóp. Ucieczki nie było. Przede mną stała największa plotkara, intrygantka, zołza ekstraklasy, czyli moja koleżanka z banku, Patrycja Juśkiewicz. Zaniemówiłam z zaskoczenia.
– Co ty tutaj robisz?! – wydała z siebie pełen oburzenia piskliwy okrzyk i wbiła we mnie bazyliszkowy wzrok. Chciałam spytać o to samo, ale jeden rzut oka na walizkę w jej ręce wystarczył, abym przeraziła się po raz drugi.
– Stoję i czekam na przyjaciółkę... – odparłam nieswoim głosem, wyciągając parasolkę z kałuży.
– To ty masz przyjaciółkę? – parsknęła i z obrzydzeniem zlustrowała moją postać. – Coś ty ze sobą zrobiła?
Starałam się zasłonić sobą walizkę pani Wacławy, świadoma, że siebie ukryć już nie zdołam i ziemia też życzliwie nie rozstąpi się pode mną. Cóż, przy Patrycji Juśkiewicz nawet Angelina Jolie prezentowałaby się co najmniej blado, więc nie powinnam mieć kompleksów, ale jednak dopadło mnie przygnębienie. Nie dość, że posiadała zgrabną sylwetkę, obfity biust, długie blond włosy i wydatne usta, to jeszcze była o sześć lat młodsza ode mnie oraz cieszyła się niezwykłym powodzeniem u mężczyzn. Szczerze jej nienawidziłam!
Właśnie nabrałam powietrza, aby postrzelić ją wzrokiem i dobić ciętą ripostą, gdy tuż obok zmaterializowała się Lidka.
– O, jesteś! Myślałam, że mnie zostawiłaś na lodzie! – odezwała się, poprawiając delikatnie swoje czarne loki opadające na czoło.
Z ulgą powitałam jej niespodziewane nadejście. Nawet w spodniach bojówkach i koszulce moro prezentowała się doskonale, jak na byłą modelkę przystało, i stanowiła przyjemny kontrast z wystrojoną w zwiewną sukienkę i sandałki Patrycją.
Moja przyjaciółka nie zawiodła i obdarzyła mnie życzliwym spojrzeniem oraz mocnym uściskiem. Potem, całkowicie ignorując obecność Patrycji, pociągnęła mnie w stronę przystanku, pozbawiając „przyjemności” przedstawienia ich sobie wzajemnie.
– Chodź, bo już pakują bagaże – poinformowała mnie Lidka, ciągnąc bezpardonowo za ramię. – Jeszcze chciałam nam zrobić selfie przed autobusem. Wiesz, takie ujęcie z przystankiem. Może z dworcem w tle też się uda? Ruszaj się szybciej, Marianka.
Jakże mogłam o tym zapomnieć?! Lidka Kłak, była modelka, obecnie popularna instagramerka, vlogerka, blogerka czy youtuberka, już nie pamiętam co jeszcze, nie mogłaby wyruszyć bez informacji o wyjeździe rzuconej w sieć dla licznego grona swoich obserwatorek. Taszcząc swoją-nieswoją walizkę, po chwili już mocno zdyszana, dotarłam za przyjaciółką do stojącego na przystanku autobusu.
Klapy bagażników po obu stronach czekały uniesione w górę. Pasażerowie podchodzili lekko schyleni, by oddać bagaże. Rozejrzałam się za Lidką, która zdążyła już zniknąć, mimochodem podrzucając kierowcy swoją charakterystyczną walizkę z wieżą Eiffla, by znaleźć dogodne ujęcie zapewne z przodu autobusu. Niestety widok na tamtą stronę zasłoniła mi postawna blondynka z kartonową teczką pod pachą obserwująca przyszłych podróżnych ze smutkiem na twarzy. Kolejna „zadowolona” z podróży – pomyślałam z uśmiechem, wyczuwając bratnią duszę. Podeszłam do bagażnika, by podać kierowcy moją walizkę.
Wycofując się ostrożnie spod uniesionej klapy autobusowego bagażnika, zapomniałam o trzymanej w dłoni parasolce. Niestety przypomniała ona o sobie zarówno mnie, jak i przypadkowemu mężczyźnie, który właśnie podchodził ze swoją walizką. Niezbyt mocno, aczkolwiek boleśnie trafiłam faceta prosto w... krocze.
– Oooo, kurwa! – usłyszałam przeciągły jęk, który wydał z siebie również kierowca w ramach współodczuwania.
– Przepraszam! Strasznie pana przepraszam! – jęknęłam szczerze przejęta i pochyliłam się nad skuloną postacią o dłuższych blond włosach zaczesanych do tyłu, wydmuchującą gwałtownie powietrze.
Wokół nas zdążył się zgromadzić niemały tłum próbujących oddać swoje bagaże pomimo przeszkód na drodze do bagażnika.
– Jak się pan czuje? – zapytałam, przezornie chowając parasol za siebie.
– A jak ma się czuć?! – odpowiedział za moimi plecami kierowca, krztusząc się ze śmiechu, ale spiorunowany wzrokiem przeze mnie i przez poszkodowanego zajął się wsuwaniem walizek do luku.
Tymczasem mężczyzna, którego nieumyślnie przecież uderzyłam, wyprostował się z grymasem niechęci i wbił we mnie niebieskie oczy pełne bezbrzeżnej, choć uzasadnionej złości. Ewidentnie nieżyczliwemu spojrzeniu towarzyszył lekko skrzywiony, bokserski nos. Mijały setne sekundy, sekundy, minuty, wieczność cała, a ja gapiłam się tylko w trzy ślady po ospie na czole faceta, które po połączeniu utworzyłyby idealny trójkąt równoramienny. Kiedy ponownie zeszłam spojrzeniem na niebieskie oczy, cofnęłam się przestraszona, dostrzegając chęć mordu.
– Przepraszam... – bąknęłam.
Błyskawicznie ominęłam jego postać szerokim łukiem i umknęłam bezpiecznie do autobusu, przeczuwając, że mogę zostać uduszona przed rozpoczęciem podróży, co zdecydowanie pokrzyżowałoby plany moje i Lidki. Oprócz wyrzutów sumienia dopadło mnie jeszcze nieodparte wrażenie, że już gdzieś spotkałam tego mężczyznę, choć nie z takim nosem. Jednak te trzy ślady...
Nowe znajomości i stare wspomnienia
– Dobry wieczór! – usłyszeliśmy z głośników wesoły kobiecy głos. – Nazywam się Dorota Kroplowska i będę państwa przewodniczką podczas wycieczki do Toskanii. Towarzyszyć nam będzie słoneczna pogoda, zachwycające widoki, smaczne jedzenie oraz dwóch kierowców: pan Rafał i pan Artur. Zaraz ruszamy, a ja szybko sprawdzę listę obecności i przekażę kilka informacji organizacyjnych.
Autobus ruszył, a ja wydałam z siebie ciężkie westchnienie. Lidka uśmiechnęła się do mnie.
– Może jednak chcesz siedzieć przy oknie? – spytała, zaglądając do swojej wielkiej torebki.
– Nie, w porządku.
– Zmienimy się na pierwszym przystanku.
– Lidka, naprawdę nie ma problemu – odpowiedziałam szczerze, niezainteresowana w najmniejszym stopniu widokami za oknem. Szczególnie że większość czasu spędzimy na autostradach, którym towarzyszy dość monotonny krajobraz. Poza tym zamierzałam spać, spać i jeszcze raz spać.
Tymczasem przewodniczka poinformowała nas, że przystanki będą co cztery godziny, a z autobusowej toalety można korzystać w wyjątkowych przypadkach. Lidka, kompletnie ignorując wszelkie informacje, wyciągnęła z torebki dwie małe wiśnióweczki. Jedną podała mnie z porozumiewawczym mrugnięciem oka.
– Kupiłam, aby jakoś nas pocieszyć... – wyjaśniła z niewinną miną.
– Może nie starczyć – westchnęłam, odkręcając zakrętkę i kątem oka obserwując mijane legnickie ulice, których nie będzie mi dane widzieć przez dziesięć dni.
– Może masz rację... – odpowiedziała Lidka, a w jej oczach dostrzegłam łzy, ale po chwili uśmiechnęła się do mnie szeroko i dodała radośnie, lekko szturchając mnie łokciem: – Mam jeszcze po jednej małej, a w walizce pół litra. Damy radę, Marianka!
– Wątpię, czy alkohol skutecznie to załatwi – stwierdziłam, ale stuknęłyśmy się i pociągnęłam całkiem spory łyk wiśniówki, która przyjemnie rozgrzewająco rozlała się po wnętrzu mego czterdziestoletniego ciała.
Głośne stuknięcie naszych butelek uaktywniło pasażerki z przodu, którymi okazały się dwie starsze panie, walczące z siwizną swych głów za pomocą wściekle rudych barw. Natychmiast i na przemian zaczęły wciskać dziobate twarze w szparę między swoimi siedzeniami, aby nawiązać z nami kontakt wzrokowy.
– O, dziewczyny całkiem nasze! – wykrzyknęła nadmiernie entuzjastycznie jedna z nich.
– Co tam pijecie?! Wiśnióweczka?! – dopytywała się druga z „Wiewiór”, czym ściągała na nas uwagę kolejnych sąsiadów, ciekawie spoglądających na wycieczkowe alkoholiczki, które nawet nie kryją się ze swoim nałogiem. Para siedząca obok uśmiechnęła się do nas, a ja pospiesznie odwróciłam głowę, wbijając wzrok w szybę, za którą śledziłam zalane deszczem legnickie ulice, jakbym widziała je po raz pierwszy.
Tymczasem niezrażona widownią Lidka wzięła kolejny łyk wiśniówki i posyłała wokół szczery, niewinny uśmiech.
– My to sobie wzięłyśmy całą flaszkę cytrynówki – pochwaliła się „Wiewióra” spod okna.
– Własnej roboty – wtrąciła „Wiewióra” siedząca przede mną. – Mamy więcej kubeczków, gdybyście dziewczyny chciały się poczęstować.
Chyba puściła do nas oko, ale mogło mi się wydawać, gdyż płonęłam żywym ogniem ze wstydu. Przewodniczka przeszła właśnie do omawiania planu wycieczki, wspominając, że będziemy chodzili po ziemi, po której stąpali Leonardo da Vinci, Dante i Michał Anioł, podczas gdy Lidka dopiła swoją wiśniówkę z uśmiechem błogiego samozadowolenia.
– Ja bym chętnie skorzystała... z tej cytrynówki – oznajmiła wesoło. – Ale może najpierw się poznamy. Lidka jestem, a to Marianna.
Wymieniłyśmy uściski w szparze pomiędzy fotelami.
– Jadzia – powiedziała „Wiewióra” po stronie Lidki.
Natomiast druga miała na imię Marysia. Chwilę później pojawiła się i cytrynówka własnej roboty, którą zostali poczęstowani również sąsiedzi obok: Marzena i Adam, rolnicy spod Rudnej, jak sami dopowiedzieli przy prezentacji. Odmówiłam poczęstunku. Po pierwsze dlatego, że alkohol działał nie tylko na moją mowę, ale przede wszystkim „szedł” mi w nogi, które dość szybko stawały się ciałem obcym i autonomicznym oraz całkowicie zbuntowanym. Po drugie zaś obawiałam się podstępnego działania cytrynówki własnej roboty na moje jelita, a wtedy czterogodzinny odstęp między postojami stanowiłby gigantyczny problem.
Na szczęście Jadzia i Marysia nie zamierzały rozkręcać alkoholowej libacji. Po opróżnieniu kubeczków wyciągnęły poduszki w kształcie rogalika i niewielkie koce, by przespać długą podróż.
– Daleniecki z „Nocy i dni” wyjeżdżał do Montecatini. Pamiętasz? – powiedziała nagle Lidka, a ja zastygłam i wbiłam w nią zdumiony wzrok.
– Jaki Daleniecki? – zdołałam wyrzucić z siebie jedynie takie pytanie.
Lidka roześmiała się.
– Ale masz minę! Daleniecki z „Nocy i dni”.
– Tolibowski... Chyba dobrze zrobiłam, że nie piłam tej cytrynówki. Pada na rozum. Skąd... skąd ci się wziął ten Daleniecki?
Moja przyjaciółka krztusiła się ze śmiechu, co mnie coraz bardziej niepokoiło.
– Daleniecki – poprawiła Lidka i dodała, udając poważny ton: – Trzeba było czytać lektury szkolne. No i trzeba słuchać przewodniczki. Mówiła chwilę wcześniej, że wszystkie noclegi mamy w Montecatini Terme i od razu skojarzyłam to z Dalenieckim, którego w filmowej wersji grał Marek Walczewski.
Nadal patrzyłam na nią, jakbyśmy się właśnie poznały, a ona przedstawiła się jako E.T. Tymczasem Lidka pokręciła głową, wywróciła oczami i zamknęła je, niemal natychmiast pogrążając się we śnie. Daleniecki, Tolibowski i Niechcic... Też coś! Cytrynówka pomieszana z wiśniówką i masz! Lidka nigdy nie miała tak zwanej mocnej głowy i na samą myśl, jak to z Lucyną ostatnio wykorzystałyśmy, aż się wzdrygnęłam. Nie mogłam pogodzić się, że ratując przyjaciółkę przed fatalnym związkiem, osiągnęłyśmy swój cel taką nieetyczną metodą. Lucyna nie miała skrupułów, mnie one nadal dręczyły.
Przewodniczka uruchomiła sprzęt i po chwili na ekranach dwóch telewizorów wyświetlony został film. Oczywiście związany z celem naszej podróży – „Pod słońcem Toskanii”. Tymczasem Legnica tonąca w deszczu zostawała daleko w tyle, a ja poczułam ukłucie tęsknoty. Zbyt mocno tkwiłam w swoim samotnym, ułożonym życiu, ograniczanym do rutynowych czynności, które nagle nabrały nowego wymiaru, odkąd zdmuchnęłam czterdzieści świeczek na urodzinowym torcie niespodziance w Barze Bistro Bez Diety. Do tej pory udawało mi się skutecznie nie myśleć, że jestem sama. Zresztą minęło sześć lat, odkąd...
Cholera! Pociągnęłam całkiem solidny łyk z trzymanej wciąż w dłoni wiśniówki. Za smutki i za nieznane! – powiedziałam w myślach w stronę bohaterki wyświetlanego filmu, choć bez nadziei na poprawę losu na miarę amerykańskiej pisarki. Na filmie, który widziałam już z milion razy, nawet nie starałam się skupić. Spojrzałam na śpiącą słodko Lidkę i usłyszałam w głowie słowa Lucyny: „Pamiętaj, pilnuj Lidki!”. Przed oczami wyświetliły mi się wspomnienia.
Zmarła przed dziesięcioma laty mama Lidki, Teresa Kłak, wymogła na nas kiedyś przysięgę, że będziemy się opiekować naszą przyjaciółką. Kiedyś, to znaczy wieki temu, gdy skończyłyśmy drugą klasę szkoły podstawowej. Jak żywy stanął mi przed oczami obraz korpulentnej kobiety, owiniętej w nylonowy fartuch kuchenny i z różowymi hydrolokami na głowie, która w ciasnej, zadymionej kuchni swojego mieszkania posadziła nas na taboretach, by usłyszeć najpierw, dlaczego jej córka Lidia wróciła z poszarpanymi rajtuzami, podartą bluzką i w stanie całkowitego roztrzęsienia. Dlaczego my nie mamy tak zdewastowanej odzieży, a wiadomo, że to deficytowy towar w komunistycznych czasach? Dlaczego my nie płaczemy, ale jesteśmy śmiertelnie przestraszone?
Nasze podwórko na osiedlu Kopernika II w Legnicy w czasach naszego dzieciństwa było przede wszystkim jednym wielkim placem budowy. Do świeżo wzniesionych bloków naprędce wprowadzali się nowi lokatorzy ze spółdzielczej kolejki, aby długo jeszcze tonąć w błocie w drodze do sklepu, szkoły czy pracy. Wokół panoszyły się porzucone tak zwane betony, czyli kawałki wielkiej płyty, albo hałdy piasku czy ziemi wydobytej pod fundamenty kolejnych budynków. Same fundamenty, całkowicie niezabezpieczone i zaśmiecone, awansowały do miana naszego placu zabaw. Labirynty doskonale nadawały się do zabaw w chowanego. Za tym całym budowlanym bałaganem i chaosem rozciągały się dzikie pola porośnięte gęstymi zaroślami, gdzie często urządzaliśmy sobie obozowiska.
Pewnego dnia we trzy: ja – Marianna Zygwer, Lucyna Kośmider i Lidia Kłak, zabrałyśmy koc i ukochane lalki, by nie niepokojone przez łobuzerskich kolegów pobawić się nieco dalej, za działkami ogrodniczymi, które wciśnięto za polem nieużytków. Oczywiście z dzisiejszej perspektywy za działkami, poza kolejnym bezkresem dzikiej roślinności ciągnącej się aż do terenów radzieckiego lotniska, nie było nic atrakcyjnego. Jednak dziecięca wyobraźnia i pomysłowość miewają najczęściej inne zdanie niż przejęci swą rolą rodzice, którzy wydali zakaz oddalania się od naszych bloków poza zasięg matczynych nawoływań: „Obiaaaad” albo „Do domuuu”.
Znalazłyśmy całkiem ustronne miejsce, rozłożyłyśmy koc i zajęłyśmy się naszymi lalkami bobasami. Pochłonięte wesołą zabawą nie zauważyłyśmy, kiedy podszedł do nas mężczyzna z rowerem Wigry 5. Dopiero gdy się odezwał: „Cześć, dziewczyny”, spojrzałyśmy na niego zupełnie zaskoczone i przestraszone.
– Co, nie uczyli was w domu, że trzeba grzecznie się przywitać? – mówił niezadowolonym tonem, a potem nagle się uśmiechnął jakoś tak chytrze i powiedział: – A może się razem pobawimy w dom?
Tylko Lidka uśmiechała się do niego, bez strachu, z dziecięcą ciekawością. Mężczyzna odłożył rower i podszedł do nas bliżej, by po chwili usiąść na naszym kocu. Lucyna podniosła się i ściskając mocno swoją lalkę, zrobiła dwa kroki do tyłu. Mnie strach ściskał za gardło, ale też się podniosłam.
– O! Koleżanki nie chcą się z tobą bawić? – spytał Lidkę i delikatnie pogładził ją po czarnych włosach związanych w dwa długie warkocze.
Wzruszyła ramionami, ale nie przestawała zajmować się swoją lalką, którą karmiła plastikową butelką.
– Siadajcie, dziewczyny. Pogadamy tylko.
Pokręciłyśmy zgodnie głowami na mocne „nie”.
– Lidka, chodź już do domu... – odezwała się twardo Lucyna, marszcząc złowrogo czoło. Była z nas trzech najstarsza, przewyższała o głowę większość swoich rówieśników, nosiła zawsze po męsku przycięte blond włosy i gdy chciała postawić na swoim, zwracała się do nas tak jak w tej chwili, nieprzyjmującym sprzeciwu tonem naszych rodziców.
– Lidka... – powtórzył mężczyzna. – Lidunia...
Nasza przyjaciółka zakończyła karmienie swojej lalki Neli i teraz spokojnie pakowała jej ubranka do niewielkiej torby. Właśnie zamierzała się podnieść z koca, gdy mężczyzna pochwycił ją za rękę i posadził z powrotem.
Sama nie wiem, jak to się stało, ale uciekałam szaleńczo przez zarośla w stronę naszych bloków, drąc się w niebogłosy i ściskając w ramionach swoją Dziunię, a porzucając Lidkę i Lucynę. Nie oglądałam się za siebie. Lucyna wyprzedziła mnie, wyrzucając przed siebie dłuższe od moich nogi. W pewnym momencie dotarł do nas pisk Lidki i to Lucyna, zdyszana, czerwona od intensywnego wysiłku, zawróciła pierwsza, pociągając mnie mocno za rękę. Puściła dopiero, gdy przestałam stawiać opór i biegłam obok niej.
Miałyśmy tylko dziesięć i dziewięć lat. Nie wiedziałyśmy, co zamierza obcy mężczyzna, ale czułyśmy, że to nic dobrego i że teraz skrzywdzi naszą najmłodszą przyjaciółkę. Właśnie rozdzierał piszczącej Lidce bluzkę, dysząc głośno: „Lidunia, nie bój się. Nie bój się, Lidunia.” To, co nastąpiło później, zaskoczyło nas wszystkich, nie wyłączając samego napastnika. Lucyna niczym tygrysica rzuciła się na mężczyznę i wbiła mu się w twarz, orząc skórę paznokciami. Z jej dziecięcych ust wydobył się tak dorosły wrzask, że wszystko wokół zastygło w zdumieniu. Mężczyzna wrzasnął i usiłował się uwolnić, ale nawet gdy stał, Lucyna wisiała na nim wczepiona we włosy, twarz, oczy, szarpiąc z siłą mitologicznego herosa. W końcu, pokrwawiony, zrzucił z siebie naszą przyjaciółkę, porwał rower i pospiesznie odjechał.
W milczeniu złożyłyśmy koc i pozbierałyśmy rzeczy. Lucyna wytarła mocno zakrwawione dłonie o liście łopianu. Lidka szlochała cicho, próbując nieudolnie zakryć się rozerwaną bluzką, a ja trzymałam ją mocno za drżącą rękę, sama dygocząc na całym ciele. Szłyśmy szybko w stronę naszych bloków. Przy działkach Lucyna zatrzymała nas i powiedziała bardzo dorośle:
– Nikomu nie możemy powiedzieć, bo nie pozwolą nam się razem bawić.
Wyglądała znów na dziesięcioletnią dziewczynkę, naszą przyjaciółkę, towarzyszkę dziewczęcych zabaw. Znikł straszny wieloramienny potwór, który skoczył na nieznajomego. Skinęłyśmy głowami.
– Powiemy, że byłyśmy na działkach i Lidka zahaczyła o drzewo, kiedy zeskakiwała.
Jednak nasze matki, wiedzione złym przeczuciem, właśnie pojawiły się na horyzoncie z mocno niezadowolonymi minami. Wisiała nad nami nieunikniona kara, a mimo to żadna z nas nie wspomniała, co naprawdę się wydarzyło. Dopiero nazajutrz w ciasnej kuchni pani Kłak wszystko opowiedziałyśmy, przyciśnięte przez kobietę o wylewającym się spod fartucha obfitym ciele, która jako jedyna nie uwierzyła w wersję z drzewem.
– Toś go zaznaczyła – roześmiała się Teresa Klak swoim ochrypłym od papierosów głosem. – Teraz jego gębę szybko się znajdzie.
Wtedy też wymogła na nas przysięgę, że będziemy chronić Lidkę. A potem, tuż przed swoją śmiercią, kazała nam ją ponowić i choć wyglądała już mniej groźnie niż w swojej ciasnej kuchni z nami skulonymi na taboretach, to jednak powtórzyłyśmy słowa przyrzeczenia.
No i opiekowałyśmy się małą przyjaciółką, w miarę możliwości, gdyż Lidka zaliczała w życiu nieustanne wpadki, bywając chorobliwie łatwowierna, naiwna i rozbrajająco szczera. Często wykorzystywano jej dobroć, a czynili to przedstawiciele zarówno męskiej, jak i damskiej strony ludzkości.
I po raz pierwszy miało być inaczej, gdy po latach spotkała Sławomira, naszego kolegę z podwórka, w którym wszystkie dziewczyny z osiedla się podkochiwały, a który ku rozpaczy wielbicielek w latach osiemdziesiątych wyjechał na tak zwane pochodzenie do Niemiec. Dopiero niedawno zdecydował się powrócić na ojczyzny łono. Powracał z własnym, dochodowym biznesem i pierwszą osobą, na którą wpadł w rozpędzie na lotnisku, była oczywiście... Lidka. No i jak to powiadają, zaiskrzyło.
Chociaż czterdziestoletniemu Sławkowi daleko było do ideału z lat młodzieńczych, gdy doń wzdychałyśmy, wciąż przedstawiał się całkiem atrakcyjnie. Jednak ani zamężna Lucyna, ani ja, samotna singielka z bagażem doświadczeń, nie umierałyśmy z zazdrości i rozpaczy, że to Lidka wychodzi za niego za mąż. Wręcz przeciwnie. Uważałyśmy, że po latach nieudanych związków należy się jej prawdziwe szczęście, otoczenie męską opieką i stabilizacja finansowa. Zupełnie zatraciłyśmy się w przygotowaniach i ogrzewałyśmy się jej radością, energią i miłością.
Do pewnego dnia na tydzień przed ślubem.