Separacja - Aleksander Sowa - ebook + książka
NOWOŚĆ

Separacja ebook

Aleksander Sowa

0,0

Opis

Miasto, które pamięta. Policjantka, która nie zapomina…

Znikają dzieci kontrowersyjnego działacza mniejszości niemieckiej. Śledztwo przeradza się w walkę z czasem. Przed trudnym zadaniem staje ambitna policjantka Olga Olszewska. Wspierają ją bezkompromisowy były milicjant Marian Żwirski i doświadczony oficer Bernard Bednar. Każdy krok na drodze do prawdy zmusi ich do konfrontacji nie tylko z porywaczem, ale także z własnymi lękami, bolesnymi sekretami, presją mediów i uwikłanych w polityczne układy przełożonych.

„Separacja” to hipnotyzujący kryminał w stylu skandynawskiego noir, który wciąga czytelnika w duszny świat tajemnic, wstrząsających zbrodni i bezwzględnych intryg. Osadzona w mroźnym, współczesnym Opolu powieść łączy dynamiczną akcję z przejmującym studium ludzkich tragedii i moralnych wyborów. To zarazem najnowsza książka Aleksandra Sowy – pisarza i policjanta znanego czytelnikom ze świetnie przyjętego cyklu z Emilem Stomporem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 373

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



WARSZAWA 2025

© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2025

© Copyright by Aleksander Sowa, 2025

Redaktor inicjujący: Paweł Pokora

Redakcja: Magdalena Białek

Korekta: Patryk Białczak

Skład: Klara Perepłyś-Pająk

Projekt okładki: Grzegorz Araszewski/garasz.pl

Zdjęcia na okładce i źródła ilustracji: domena publiczna

Zdjęcie autora: © Maciej Zienkiewicz Photography

Producenci wydawniczy:

Sylwia Reguła, Magdalena Wójcik-Zienkiewicz, Wojciech Jannasz

Wydawca: Marek Jannasz

Lira Publishing Sp. z o.o.

Wydanie pierwsze

Warszawa 2025

ISBN: 978-83-68342-68-0 (EPUB); 978-83-68342-69-7 (MOBI)

Lira Publishing Sp. z o.o.

al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30, 00-580 Warszawa

www.wydawnictwolira.pl

Wydawnictwa Lira szukaj też na:

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

1

W piątek siódmego października dwa tysiące szesnastego roku, około czternastej, niebo nad Opolem zaciągnęła brudna, szara masa, będąca niczym ciężka, duszna pokrywa. Lilianka Weber z bratem wyszli przed szkołę. Zaczęło siąpić. Powietrze na dawnej Fesselstrasse, obecnie Strzelców Bytomskich, zastygło, a każdy ich krok odbijał się na pustej, niepokojąco cichej ulicy. Przed budynek podjechał stary mercedes-benz W124, klekocząc nierówno, jakby jego silnik miał się lada moment rozsypać.

– Hej, Lil! – powiedział uśmiechnięty kierowca, opuszczając szybę. – Co tam?

Dziewczynka zatrzymała się i spojrzała spod jasnej grzywki.

– To pan?

– A jak! Pamiętasz mnie?

– No, jacha! – pisnęła.

– Bałem się, że zapomniałaś.

– Aż taka stara nie jestem – odpowiedziała rezolutnie, wsadzając głowę przez okno. – Ale sztos! Nie spodziewałam się pana tutaj.

– Bałem się, że cię nie poznam, wiesz... wyrosłaś, wydoroślałaś.

– W wakacje skończyłam trzynaście lat – odparła zadowolona. – Co pan tu robi?

Pierwsze krople deszczu rozbiły się na dachu samochodu.

– Przyjechałem po taką jedną pannicę z bratem.

– A Natasza?

– Zaraz wam wszystko opowiem.

Dziewczynka zmarszczyła brwi, ale deszcz zaczął padać mocniej.

– Powinnam zadzwonić.

– Tylko nie mów, że chodzi o pracę.

– Będzie... będziesz znów u nas pracował?

– To sekret – odpowiedział. – Wskakujcie, bo zaczyna lać.

Liliana poczuła krople rozpryskujące się na jej piegowatym nosie.

– Wiesz co? – Kiwnął głową. – Sam zadzwonię – dodał, chwytając telefon. – Wsiadajcie, co tak na deszczu będziecie stali? – ponaglił ich, przykładając aparat do ucha.

Dziewczynka zdjęła plecak. Otworzyła bratu drzwi, nie zauważając nerwowych spojrzeń mężczyzny. Tobiasz wskoczył na tylne siedzenie, wysunął język, jak zwykle w takich sytuacjach, i zawiesił wzrok na kierowcy.

– Halo, pani Weber? – powiedział mężczyzna do telefonu. – Tak, też pada – oznajmił z odrobinę za szerokim uśmiechem. – Tak, już jedziemy.

Srebrny mercedes potoczył się po lśniącej od deszczu kostce.

2

Trzy dni później Olga Olszewska wyszła na plac Trzech Krzyży. Wschodzące słońce odbijało się od jasnozielonej blachy przysadzistego dachu kościoła pod wezwaniem Świętego Aleksandra. Nałożyła słuchawki, by odciąć się od chaosu stolicy.

Każdy dźwięk z zewnątrz – klaksony, przytłumione rozmowy, tupot butów na bruku – wydawał się wbijać jej w czaszkę. Kaptur przykrył jej rudawe, farbowane włosy, których nawet nie tknęła dziś szczotką. Po co? Nawet gdyby zrobiła makijaż i ubrała się lepiej, nie ukryłaby to zmęczenia, które wżerało się w nią jak rdza. Piegowata twarz skrywała to, co tkwiło w jej głowie – prawdę o nieprzespanych nocach, ból i cierpienie, które budziły się z każdym kolejnym świtem. Terapia? Czasem miała ochotę wykrzyczeć psycholożce, że akceptacja jest tylko pustym słowem. I nie przywróci życia tym, których straciła. A jednak nie przestawała chodzić na te spotkania. Może dlatego, że pozwalały jej chociaż przez chwilę spojrzeć na siebie z boku? To było jak rozgrzebywanie rany – bolesne, ale w jakiś sposób oczyszczające.

Wibracje telefonu wyrwały ją z zamyślenia i lęk wpełzł w nią jak trucizna.

– Musimy pogadać. – Jego głos był stanowczy, bardziej niż zwykle.

Znała go na tyle, by poczuć, że coś jest nie tak.

– Wolne mam – odpowiedziała, wiedząc, że to nie jest zwykły telefon.

– Ale jesteś policjantką.

Chciała rzucić coś kąśliwego, coś, co ucięłoby rozmowę, ale nie potrafiła. Czuła, że narasta w niej niepokój. Zebrała się w sobie i odpowiedziała, siląc się na lekki ton głosu:

– A to nie człowiek?

– Nie dzwoniłbym z pierdołami – odparł, jakby decyzja zapadła, a ona była ogniwem, które musi się w nią wpasować. – Przyjdź, jeśli możesz.

To nie telefon ani głos mężczyzny były źródłem jej strachu. On zawsze w niej był. Gdy wciągnęła rześkie powietrze, poczuła na chwilę ulgę – ulotną, ale prawdziwą.

3

W niewielkim, pełnym luksusu i elegancji biurze w centrum Opola, przy placu Mikołaja Kopernika wszystko było niewyobrażalnie drogie: meble Halubczok, lodówka Liebherr, a nawet sześcioelementowy komplet noży Zwilling ze stali nierdzewnej umieszczonych w bloku z bambusowego drewna.

– I co ty na to? – zapytał poseł Jan Kraft, patrząc na swojego asystenta.

– Puszczają to od rana.

Filip Martynowicz, asystent polityka, przesuwał palcem po ekranie telefonu. Miał idealnie ogoloną twarz, z ostro zarysowanymi kośćmi policzkowymi i uśmiechem, który łamał serca. Teraz asystent posła westchnął, zamiast się uśmiechnąć.

– To się stary dureń doigrał.

– Zwracam się do osoby – powiedział, patrząc wprost do kamery, mężczyzna widoczny właśnie na ekranie siedemdziesięciocalowego telewizora wiszącego w gabinecie – która przebywa z naszymi dziećmi: oddaj nam Tobiaszka i Lilianę...

Poseł zerknął na wyraźnie młodszego towarzysza siedzącego naprzeciw. Wiedział, że niewinne, niemal wesołe oczy Filipa to pozory. Nie miał w sobie przestrzeni na żadne współczucie.

– Spodziewałbyś się czegoś takiego? – zapytał.

– ...wypuść ich, a zapewnię ci bezpieczeństwo.

– Jeszcze nie znamy finału.

– To znaczy co?

– Weber na razie ich szuka, panie pośle.

– Myślisz, że nie znajdzie?

– Kiedyś na pewno. – Filip zaakcentował pierwsze słowo.

Zza okna dobiegło ich wściekłe wycie przejeżdżającego na sygnałach uprzywilejowania radiowozu. Filip wstał i skierował się do kuchni. Był to aneks zmyślnie oddzielony od biura dębowymi lamelami, w którym znajdowały się elektryczna kuchenka Smeg i czajnik z lakierowanej stali nierdzewnej tej samej firmy, ekspres La Marzocco Strada, zlew oraz lodówka.

– Psiarnia dostała szału.

– Służby, Filip, służby. Musisz się nauczyć wyrażać – odpowiedział poseł, nie odrywając wzroku od starającego się zapanować nad emocjami człowieka na ekranie. – Patrz i się ucz od najlepszych. – Wskazał ekran.

– Lilianka ma trzynaście lat... – Zapłakana kobieta pokazała zdjęcie. – Tobiaszek jest dwa lata młodszy, jest w spektrum autyzmu.

Patrzyli na zdjęcia uśmiechniętych dzieciaków. Kraft zwilżył mięsiste usta drinkiem. Rok temu został posłem po raz drugi, czym ugruntował swoją pozycję czołowego polityka Chrześcijańskiej Unii Jedności Europejczyków Konserwatywnych opolskiego okręgu.

– Cwana bestia – powiedział Filip.

– Czemu?

– Powtarzają ich imiona.

– Co w tym sprytnego? – zapytał Kraft.

– Dla porywacza dzieci to tylko odhumanizowane przedmioty. Weberowie powtarzają imiona. Zdrabniają je, aby bandyta dostrzegł w nich ludzi, bo to droga do wywołania litości – odpowiedział spokojnie Filip, włączając ekspres za osiemdziesiąt pięć tysięcy. – Nie powiedział też, że kieruje ten apel do osoby, która porwała dzieciaki, ale... która z nimi przebywa.

Kraft poczuł mieszaninę satysfakcji z niepokojem.

– Skąd wiesz, że je porwano?

– Weber to majętny człowiek.

– Twoim zdaniem chodzi o okup?

– Moim zdaniem powinnyśmy zareagować.

– My? A co my mamy z tym wspólnego?

Zapachniało kawą. Martynowicz usiadł przy drewnianym, dociętym na wymiar stoliku i spojrzał przez dębowe lamele na posła w fotelu przed telewizorem.

– Chodzi o dzieci, a one to świętość.

– No i co?

– Taka sprawa wzbudzi zainteresowanie mediów.

– Już wzbudziła.

– To może przysporzyć Weberowi sympatyków – odpowiedział asystent, a Kraft kiwnął głową.

W białej, oczywiście drogiej, rozpiętej pod szyją koszuli z podwiniętymi rękawami, do tego ze swoim wysokim czołem, wysuniętą szczęką i mocno zarysowanymi łukami brwiowymi wyglądał przyzwoicie, ale wciąż było mu bliżej do neandertalczyka niż myśliciela.

– Jak chcesz zareagować?

– Właściwie.

– ...nie spędzisz w więzieniu jednego dnia... – dodał tymczasem z telewizora Gerard Weber. – A każda osoba, która pomoże znaleźć Liliankę i Tobiaszka, dostanie nagrodę, którą wyznaczyliśmy: sto tysięcy euro.

Poseł pokiwał głową, szukając wzrokiem na gładkiej, nieskazitelnej twarzy współpracownika śladu jakiekolwiek emocji, a nie znalazłszy niczego, wskazał szklanką na dziennikarza o włosach jak Hiszpan, który teraz był widoczny na ekranie.

– Stary dureń nie oszczędza. Liczy na to, że wypuszczą dzieciaki.

– Uważa pan, że będzie inaczej?

– A jeśli... ktoś je już zamordował? – zapytał zimno Kraft.

Filip Martynowicz wydął usta. Obaj wyglądali na kolegów z pracy relaksujących się ze szklanką whisky w dłoni, ale działali w polityce. Nie mogli przejść obok tej sprawy obojętnie.

4

Inspektor Jan Wittlin wszedł do pracowni starszej sierżant Olgi Olszewskiej – pomieszczenie mieściło się w niskiej, przysadzistej siedzibie Zakładu Biologii Centralnego Laboratorium Kryminalistycznego Policji – i poczuł nieprzyjemny ciężar obowiązku.

– O! Pan dyrektor? – Olga westchnęła, zdejmując słuchawki.

– Cześć, Olcha. Dziękuję, że przyszłaś.

– Pan wie, że nie lubię tego przezwiska – odparła, a Wittlin nabrał powietrza, unikając jej wzroku, po czym przycisnął świeżo odebrany rozkaz personalny do uda i zaczął szukać czegoś, na czym mógłby zatrzymać spojrzenie.

– Nie gniewaj się – wyszeptał.

Olga zauważyła, że wygląda na zmartwionego. Dyrektor tymczasem zatrzymał wzrok na stojącym przy jej monitorze talerzyku z kromką razowego chleba z pomidorem, bez masła.

– Znowu nie spałaś?

Przytaknęła. Na jej twarzy zarysował się wstyd. Dyrektor nabrał powietrza. Wszystkie dokumenty leżały dokładnie posegregowane, starannie ułożone, a talerzyk stał na Wielkim atlasie roślin Polski w twardej oprawie. Ten fakt sprawił, że Wittlin poczuł, jak coś ściska go za gardło.

– Stało się coś?

– Nie, ale się stanie, Olszewska.

– O! A co tak oficjalnie?

Zebrał myśli. Lubił ją, miał do niej słabość. Może dlatego, że sam nie dochował się córki? Przycisnął dokument do uda.

– Jestem tu jako twój przełożony. I musimy pogadać.

– O czym?

– O tobie. Niestety.

– No to proszę od razu do rzeczy.

– Chcę, żebyś wiedziała, że nie mam z tym nic wspólnego – mruknął, spoglądając w jej duże, zielone jak łąka oczy. – I nie jest mi łatwo – wypalił na jednym wydechu. – Będzie mi ciebie brakowało. Zawsze byłaś pyskata i drażniło mnie, że nie przywiązujesz wagi do tego, co się do ciebie mówi, ale to było z twojej strony przynajmniej szczere. A to lepsze niż obgadywanie za plecami, dlatego też jestem teraz szczery. Doceń to i szykuj się do wyjazdu.

– A dokąd ten wyjazd?

– A nie zapytasz na ile?

– No to na ile?

– W tym problem – wyszeptał, kładąc papier obok talerzyka. – Masz, podpisz.

– Co to ma być?

– O to ja powinienem zapytać.

– Ale pytam ja.

– Nie jesteś od tego – mruknął.

Olszewska przemknęła wzrokiem po równych rzędach policyjnego bełkotu. Ściągnęła brwi, spojrzała na przełożonego. Wittlin usiadł półdupkiem na rogu jej biurka i splótł obie dłonie na udzie.

– To delegacja. Na pół roku, bo jak zapewne wiesz – odparł, przekrzywiając głowę – to maksymalny czas, na jaki można wysłać policjanta do pełnienia służby poza jego miejscem zamieszkania.

– Znaczy się co?

– No, żegnamy się.

– Co, kurwa?

– Radzę powściągnąć język – ostrzegł bez przekonania.

W głowie Olgi pojawił się pulsujący ból. Policjantka poczuła, jak jej serce gwałtownie przyśpiesza.

– Powierzają ci obowiązki detektywa Wydziału Kryminalnego w Komendzie Wojewódzkiej w Opolu. Powiedz, że przyjęłaś, i oszczędź mi nieprzyjemności.

– Nic nie wiem o żadnym cholernym Opolu! Nie, do cholery! Przecież... Przecież... Ale jak? Co? Nic nie rozumiem. O co chodzi? Oni tak nie mogą! Żądam wyjaśnień!

– Ty żądasz?

– A co?! – wykrzyknęła.

– Nie pomyliło ci się coś?

– Dobrze pan wie, jak do tego podchodzę, dyrektorze. Prawda zawsze jest lepsza od kłamstwa. Nawet najgorsza.

– Dobra, dobra! Sto razy to od ciebie słyszałem.

– I choćby kłamstwo było najlepsze...

– Wystarczy. I tak nie powiem ci nic więcej! Bo nie mogę. Przyjmij do wiadomości, że od czwartku pracujesz w Opolu. I tyle. Koniec, kropka. Przyjęłaś?

– Jest poniedziałek.

– Przyjęłaś czy nie?

– A o cholerę chodzi?

– Nie wiem – westchnął.

– Przecież potrzebuję mieszkania!

– Firma ma dla ciebie zakwaterowanie.

– A moje życie prywatne, co?

– Właśnie! Ono jest twoje i firmy nie interesuje.

– Tak nie można!

– No właśnie można, Olga – westchnął Wittlin. – Można.

– Nie! – odparła Olszewska, gwałtownie wstając. – Przecież...

Przełożony spojrzał na nią z troską. Rozumiał, że to dla niej tragedia.

– Wiem, rozumiem, ale usiądź – powiedział najspokojniej, jak umiał.

Spojrzała wściekle przekrwionymi oczami, a potem zaczęła chodzić po gabinecie tam i z powrotem. Wreszcie się zatrzymała i spojrzała na leżący na biurku rozkaz.

5

Mgła rozlewała się od Odry na place, ulice i parki. Ginter Kloc zatrzymał skorodowanego volkswagena LT pod remontowanym budynkiem. Pomocnik murarza chwycił skrzynkę z brudnymi od piachu, cementu i wapna narzędziami, ale stanął jak wryty, zobaczywszy, że ktoś nagle wybiegł z budowy. Nieznajomy tymczasem poślizgnął się na mokrym bruku i upadł.

– Ej! – rzucił majster. – Kolego!

Głos budowlańca odbił się echem od fasady remontowanej kamienicy, brutalnie wdzierając się w ciszę chłodnego, mglistego poranka.

– Czegoś tam szukoł, pieronie?

– Zostawcie mnie! – wrzasnął nieznajomy, zbierając się z bruku. – Słyszysz?

– Podź no sam!

– Zostaw!

– Ej! Cyganie, do ciebie godom!

– To nie ja! – krzyknął chłopak. – Słyszysz?

– Co żeś tam robioł?

– Nie ja! Nie ja!

– Nie rozumiysz, co sie do ciebie godo? – rzucił majster Kloc, podchodząc do nich.

Nieznajomy spojrzał pełnym obłędu wzrokiem w okno, a potem rzucił się biegiem w kierunku Odry. Z budynku wybiegł biały owczarek. Pies popędził za uciekinierem, a zdumiony majster zatrzymał się, spojrzał na zaskoczonego pomocnika, a potem na staruszka po drugiej stronie ulicy.

– A tymu co?

– Cholera go wie – odparł staruszek.

– Zapierdolić coś chcioł.

– Od razu zapierdolić – fuknął dziadek. – Pewnie znów mu szajba odbiła.

Majster zerknął na umorusanego farbą, zaprawą i tynkiem pomocnika. Ten wzruszył ramionami i wszedł do kamienicy, a budowlaniec podszedł do staruszka.

– A mie na Cygana wyglondoł – powiedział, sięgając po papierosy.

– Może i Cygan, ale nie kradnie.

Staruszek machnął lekceważąco ręką. Latarnie zgasły. Konsularna pogrążyła się w porannej ciszy i szarówce. Od Odry rozległ się przeciągły, ostrzegawczy gwizd lokomotywy.

– Cygan, a nie kradnie?

– A pan co? Budowlaniec, a trzeźwy?

– Znocie go? – zainteresował się Ginter z papierosem w zębach, sięgając po dwie duże, utytłane wapnem niebieskie walizki na wiertarki, leżące na skrzyni ładunkowej. – Bo Polska, nie Vaterland, starziku. Tu kożdy kradnie.

Majster oparł się o samochód i zmrużył oczy, wydmuchując dym w kierunku wciąż jeszcze szarobłękitnego nieba. Od strony Odry zapachniało zgniłymi liśćmi. Skład do Berlina zaczął wtaczać się na pomalowany zgniłozieloną farbą most, dudniąc na konstrukcji ze stali spinającej opolskie wyspy.

– Daj pan mu na piwo na mieście – rzekł staruszek, dopinając kurtkę.

– Za to, co chcioł nom rombnońć?

– Pokaże panu, jak ta jego suka tańcuje.

– Co robi? – parsknął majster. – Tańcuje?

– A jak! Na tylnych łapach, lepiej jak w cyrku.

– A co łun, złodziej z psym, kery z cyrku uciyknoł?

– Mądra psina, mówię panu. Na krok chłopaka nie zostawia, krzywdy zrobić nie da, nie to co ludzie. A ta kamienica... Panie, niejedno widziała, niejedno słyszała. Szkoda gadać – dodał ze smutkiem.

Różowa poświata wschodu nad starym miastem ledwie zaczęła rozjaśniać szarówkę jesiennego poranka. Ginter Kloc uśmiechnął się i już miał odpowiedzieć, że chętnie posłucha, ale jego pomocnik stanął w drzwiach kamienicy.

– Majster! Na milicja trza dzwonić!

– Co zapierdoloł?

– Go... go... gorzyj.

– Godej!

– Odsłonioł żech deski i... i... Tam... – Chłopak się zająknął. – Baj... bajtel. Je martwy. Jezu! Za... za... zamordowany – wyszeptał. – Zabity.

Majster wyrzucił peta, a jego serce zamarło. W oczach pobladłego chłopaka dostrzegł głęboki strach. Staruszek zatrzymał się przy czarno-białym plakacie na słupie po drugiej stronie ulicy, przedstawiającym poszukiwane rodzeństwo.

Chłopak chwycił się za głowę i spojrzał w kierunku Odry, gdzie w porannej mgle rozpłynął się ten, który miał być tej śmierci winien.

6

Skąpany w jesiennym słońcu Czerniaków pulsował energią, ruchem samochodów, tramwajów i szelestem złocistych dywanów z liści szeleszczących pod stopami przechodniów, pędzących do swoich szans i zadań. Olga spojrzała w okno, a potem na dyrektora.

– Chodzi o porwanie tych dzieci?

– Uprowadzenie – uściślił Wittlin. – Wyjątkowo śmierdzące.

– Jest sto tysięcy gliniarzy w tym kraju!

– Widać potrzebują ciebie. – Przełożony zawiesił wzrok na swojej podwładnej. – Jesteś biegłym z zakresu biologii – odparł z cichym westchnieniem.

– Czyli szambo wybiło i ja mam się teraz babrać w tym gównie, tak?

– To włącz telewizor! Trąbią o tym co pół godziny. Ludzie szajby dostali, sami z siebie plakaty wieszają. W Internecie gnój. Do miasta ściągają grupy poszukiwawcze, strażacy i bóg wie kto jeszcze. A nasz rzecznik prawie osiwiał. Połowa Puławskiej i Wiejskiej obsrana. Boją się, że zrobił się z tego sprawa Olewnika z matką Madzi w jednym!

– Chcę prawdy, a nie ściemy.

– No, ale co ci mam powiedzieć?

– Prawdę.

– Media dolewają oliwy do ognia, a góra ciśnie – odparł ze wzruszeniem ramion. – I krótko mówiąc, potrzebują fachowca. Dla mnie to idiotyczna decyzja, ale co ja mogę? – powiedział, unosząc obie dłonie w geście poddania.

– Nie było krótko.

– A ty nie jesteś przypadkiem Ślązaczką?

– Polką z Czeskiego Cieszyna! – odparła ze złością.

– Miałaś ojca Niemca.

– Dziadka. I był Niemcem sudeckim. Zresztą, co to ma do rzeczy?

– Może ma. Może ktoś zauważył ojca oficera czeskiej policji...

– Milicji. I nie czeskiej, a czechosłowackiej. – Zacisnęła zęby. – I co do tego ma moje pochodzenie?

– Weber to jeden najbardziej wpływowych samorządowców na Opolszczyźnie i Dolnym Śląsku, działacz mniejszości niemieckiej! A ty masz niemiecko-czeskie korzenie. I znasz język.

– Nie interesuje mnie polityka.

– Ale ona zainteresowała się tobą. W całej policji nie ma kogoś takiego jak ty.

– Większej bzdury w życiu nie słyszałam.

– Jedź tam i przeczekaj burzę.

– Nie ma mowy.

– Ktoś zaczął pociągać za sznurki. Cholera wie, czy to wróg, czy przyjaciel.

– Pan mi grozi?

– Radzę, bo nie ty podejmujesz decyzję. I nie masz wyboru. Pakuj walizkę – odpowiedział, patrząc na nią z ukosa. – To rozkaz, a nie propozycja. Przypominam, że za odmowę wydala się ze służby.

Olga ostentacyjnie wypuściła powietrze. Dyrektor dostrzegł jej zaciśnięcie, blade usta i widział, co to oznacza. Przypominała rozjuszone zwierzę.

– Też nie wiem, o co chodzi. Może o raport o przeniesienie do kryminalnych?

– Trzy lata temu?

Dyrektor wstał i podszedł do parapetu.

– Delegacja? Teraz? W takim momencie? – szepnęła. – Teraz nie mogę!

– Musisz.

– Może chciałabym mieć życie poza policją?

– Trzeba było zostać nauczycielką.

– Nawet nie byłam w jakimś pieprzonym Opolu!

– To piękne miasto. Ma zalety wielkich miast i brak mu wad tych małych.

– To bez sensu! – westchnęła.

Jeszcze raz wskazał teczkę spojrzeniem.

– Ale ja nie mogę! Nie teraz! Nie rozumie pan?

– Co ci poradzę? Tak to właśnie wygląda – odparł pojednawczo. – To jest policja. Dostałaś rozkaz, musisz go wykonać.

– Naprawdę nie da się nic zrobić?

– Musisz się z tym pogodzić.

– Mam tu dom, męża... – Jej głos nagle się załamał. – Nie po to, kurwa mać, przeniosłam się do Warszawy, męczyłam się przez ponad pół roku na tej pierdolonej szkółce w Katowicach, a potem w Szczytnie, żeby teraz...

Zamilkła zrezygnowana. Dyrektor nie odpowiedział.

– Kłopoty mam – powiedziała.

– W domu?

Kiwnęła głową.

– Facet?

– Mąż, dziecko, wszystko.

– Jakie dziecko?

Przełknęła ślinę, powstrzymując się od płaczu.

– Nic nie wiem. – Zmarszczył brwi. – Nie mówiłaś.

– Bo jest pan przełożonym, a nie przyjaciółką.

– Mogłaś powiedzieć.

– Że wydałam oszczędności na in vitro, a teraz moje małżeństwo z szanownym panem adwokatem wisi na włosku, bo popierdoliło się chyba wszystko, co mogło? No, nie mówiłam o tym, bo to raczej moja prywatna sprawa!

Chciał podejść, przytulić ją, ale powstrzymała go myśl, że przecież nie jest jej ojcem. Zresztą, gdyby ktoś ich w takim momencie zobaczył, to dopiero by się zaczęło.

– Liczyłam na to, że to da się jeszcze jakoś poskładać – dodała chłodno. – Ale teraz? Jak mam to złożyć? Korespondencyjnie, kurwa?

– Nie przeklinaj.

– Mam przewrócić życie do góry nogami, bo jakiś dupek tak uznał?

– To się nazywa interes służby – westchnął.

– Worek bez dna, co?

– Mnie to też dobiło. Nie mogę uwierzyć, że mi ciebie zabierają, ale co mam zrobić?

– Coś. Cokolwiek.

– Nie oddałabym cię za żadne skarby, ale... – powiedział, ważąc słowa.

– Ale co?

– Weber ostatnio podpadł wielu ludziom.

– Przecież to jakiś koszmar.

– Dla mnie to też jest problem. Nie po to cię szkoliłem na biegłą, żeby mi cię teraz zabierali, bo potrzebują kogoś w Opolu do sprawy porwania dzieciaków – mruknął, spoglądając za okno.

We wpadającej przez nie smudze światła Olszewska dostrzegła drobiny kurzu.

– Mogę się rozchorować.

– I co? – Wzruszył ramionami. – Do emerytury będziesz na zwolnieniu?

– A urlop bezpłatny?

– Taka jesteś bogata?

– Języki znam, mogę dawać korepetycje.

– A kto da ci zgodę? – westchnął, a potem obiecał, że poprosi dyrektora o rozmowę z komendantem stołecznym, ale pod warunkiem, że Olga pojedzie.

7

We wtorek, jedenastego października, podkomisarz Bernard Bednar wszedł do sali sekcyjnej Zakładu Medycyny Sądowej Wojewódzkiego Centrum Medycznego w Opolu przy ulicy Górnej. Policjanta uderzył dobrze mu znany zapach. Spojrzał na prokurator w za małej, ciemnogranatowej garsonce i tanich pantoflach, a potem zatrzymał bystre, acz widocznie jeszcze zaspane i zmęczone spojrzenie na lekarce.

– Przecież był pan u mnie nie raz.

– Ale nie o tak bezdusznej porze – mruknął.

– „Bezdusznej i nikłej, kiedy noc się już właściwie skończyła” – odpowiedziała ze smutnym uśmiechem doktor Eleonora Tulp-Nowak, spoglądając badawczo na policjanta – „a świt nie zdążył jeszcze zacząć się na dobre”[1], komisarzu.

Wiedział, że dysponowała umysłem ostrym jak skalpel i władała nim sprawniej niż d’Artagnan szpadą z powieści mistrza Dumasa. Wiedział, że kochała literaturę i swoje cytaty zagadki.

– London czy Hemingway? – zapytał Bernard bez uśmiechu.

– Wciąż mi się udaje pana zaskoczyć.

– Pewnego dnia uda mi się rebus odgadnąć.

– I wtedy zacznę myśleć o emeryturze.

– Dziś pani nie myśli?

– Nie, bo gdzieś w zaułkach tego miasta jest morderca – westchnęła, wskazując ciało – a wy jesteście jak dzieci we mgle.

Bednar łypnął na niecierpliwiącą się już prokurator. Potem spojrzał na stół sekcyjny i poczuł lęk. Miała rację. W spokojnym, prowincjonalnym mieście stało się coś, co nie miało prawa się wydarzyć. Nie tu, nie w Opolu, bo to nie Katowice czy San Francisco.

– Może dlatego, że nikt z nas nie jest mordercą?

– „Nikt nie jest, dopóki nie popełni pierwszej zbrodni”. – Lekarka rzuciła kolejnym cytatem jak na zawołanie, zakładając na śnieżnobiały fartuch drugi, ciężki, gumowy, niczym rzeźnik. – Poznaje pan?

– Co niby?

– To z Umberta Eco – mruknęła. – Imię róży.

– Do rzeczy, pani doktor – wtrąciła dotąd milcząca druga kobieta, a Eleonora Tulp-Nowak obrzuciła prokurator Krasicką krótkim, uważnym spojrzeniem i w kilka sekund oceniła młodą prawniczkę, czując przy tym intensywną woń perfum, kupionych pewnie w Rossmannie.

– A co się stało?

– No, właśnie chciałabym to wiedzieć.

– Coś musiało się stać, że prokuratura okręgowa tak szybko chce autopsji. Jak was znam, pani prokurator, to macie na wszystko czas – odpowiedział, zapinając nieśpiesznie fartuch.

– Możemy zaczynać?

– Jak kogoś do aresztu zamkniecie – westchnęła lekarka – to wam się nie spieszy. A teraz? Przychodzi pani, jak pisał Gombrowicz, „w porze bezdusznej i nikłej”, i mnie popędza jak parobek kozę patykiem, a my się jeszcze przecież nawet nie znamy.

Prawniczka wydęła usta, spuściła wzrok i kiwnęła głową w kierunku lekarki. Ubrany w szary cienki prochowiec oficer, widząc mocno upięte w niewielki kucyk nijakiego koloru włosy, pomyślał, że Krasicka jest jedną z tych ambitnych, dążących po trupach do celu dziewuch, które za wszelką cenę chcą udowodnić matce, że zrobią karierę.

– Krasicka Karina. Prokuratura Rejonowa w Opolu, Pierwszy Wydział Śledczy.

– No, teraz możemy zaczynać – odpowiedziała doktor Tulp-Nowak. – A dowiemy się, z jakiego powodu dziewczynka – wskazała ruchem głowy ciało – jest języczkiem u wagi miejscowej prokuratury?

Krasicka przestąpiła z nogi na nogę. Nie uszło to uwadze lekarce, zakładającej właśnie chirurgiczną lampę czołową na głowę. Bednar pomyślał o mitycznym cyklopie.

– Gazet pani nie czyta?

– Wolę książki – odparła.

– Wszyscy o tym piszą.

– Ludzie tak mówią, myśląc o sobie – powiedziała patomorfolog, zakładając przyłbicę. – Wszyscy też mogą się mylić.

– Nie mam czasu, pani doktor.

– On dla niej – odpowiedziała lekarka, wskazując ciało – już nie ma znaczenia.

– Ale dla mnie ma.

– A pan? Co pan dziś taki jakiś markotny? – zapytała Bednara, zakładając niebieskie rękawiczki, a gliniarz spojrzał na lekarkę.

Wiedział, że ta znajomość dla Krasickiej nie zaczęła się dobrze. Zbyt długo znał tę inteligentną siedemdziesięciolatkę, żeby nie zdawać siebie sprawy, że zaraz polecą celne szpilki w kierunku aroganckiej prawniczki.

– Dostał pan nagle awersji?

– Na kacu źle znoszę sekcję – mruknął.

– A już myślałam, że to coś poważniejszego.

– Nie, ale wolałbym tu w ogóle nie być w „zajebistej szczególności”.

– „W zajebistej szczególności” – powtórzyła. – „W ogóle nie chciało mi się już być, ale tam w zajebistej szczególności”. Mirosław Nahacz w Osiem cztery.

– Nie i nie pamiętam, żebym chciał tu być kiedykolwiek.

– O literaturze będziemy rozmawiać? – wtrąciła zniecierpliwiona prokurator.

– Tak, bierzmy się do pracy, bo tracimy czas, a sekcja czeka.

– Otwarcie zwłok, pani doktor – dodała Krasicka. – Nie sekcja.

Bednar uniósł brwi, a lekarka kiwnęła głową. Gliniarz nie miał pojęcia, czy w tym geście było uznanie, czy coś innego. Na pomarszczonej jak kandyzowana morela twarzy lekarki nie drgnął żaden mięsień.

– Bądźmy precyzyjni. I używajmy właściwej nomenklatury – wypaliła prokurator. – To czynność procesowa, a panu komisarzowi się proszę nie dziwić. W rozkrajaniu trupów nie ma nic przyjemnego. I chociaż sprawiajmy wrażenie profesjonalistów.

– Jak sobie pani życzy, pani prokurator.

– Życzę sobie znać przyczynę śmierci.

– Langsam, langsam, aber sicher[2] – odpowiedziała lekarka.

Zimne światło odbijało się od jej twarzy i kwadratowych kafelków w mdłym zielonkawym kolorze. Któraś świetlówka zabrzęczała denerwująco. Bednar poszedł do stołu i zatrzymał spojrzenie na czarnych obwódkach pod paznokciami małej ofiary. Lekarka miała rację. Powoli, spokojnie, ale do celu, jak tutaj mawiają.

8

Kraft przez chwilę przyglądał się widocznemu na ekranie podstarzałemu pismakowi w przydługich czarnych lokach na brylantynie, aż wreszcie obrzucił Filipa krótkim spojrzeniem.

– Spora sumka, co?

– To zależy. – Filip odstawił szklankę.

– Wzgardziłbyś taką gotówką?

– Tego nie powiedziałem, ale możemy mieć z tego aferę Rywina.

– Mówisz o komisji śledczej?

– Mówię, że powinniśmy spróbować coś na tym ugrać.

– Doceniam twoje zaangażowanie – odpowiedział z westchnieniem Kraft – ale mówimy o porwaniu dla okupu albo nawet o zabójstwie dzieci kandydata na posła Rzeczpospolitej. Czym chcesz coś tu ugrać?

– Tym, co widać.

– To znaczy?

– Faulem.

– A jaśniej?

– Faulem w ataku. – Filip wskazał palcem ekran. – Zauważył pan, że oboje Weberowie są zaskakująco opanowani?

– To cię dziwi?

– Nie, ale to nie wygląda dobrze. Porwano im dzieci.

– No, nie wygląda – przytaknął Kraft, przykładając usta do szklanki, a potem jednym haustem osuszył drinka. – Mów dalej.

– A sto tysięcy euro dla kogoś takiego to żadne pieniądze.

– Do czego zmierzasz?

– Ludzie wierzą w to, co im mówią w telewizji, co czytają w gazecie i Internecie. Uwierzą, że Weber nieprzyzwoicie tanio wycenił życie swoich dzieci – odparł Martynowicz, przez sekundę analizował brązowawy płyn w szklance, a potem wymownie spojrzał w oczy posła.

Ten odłożył naczynie i przeczesał palcami włosy.

– Masz kurewską rację! – odpowiedział. – Jesteś pieprzonym geniuszem! – powiedział głośniej, bo z zewnątrz narastało dudnienie śmigłowca.

Poseł wstał i podszedł do okna. Błękitna maszyna z logo TVN24 zawisła właśnie nad centrum handlowym Solaris Center przy placu naprzeciw. Przeraźliwy łoskot łopat tnących powietrze nie pozostawiał wątpliwości. „Tak, to się właśnie zaczęło”, pomyślał z nadzieją Kraft.

9

Komisarz Bernard Bednar zatrzymał wzrok na bladej jak białe płótno twarzy dziewczynki leżącej na stole z nierdzewnej stali. Glina bardzo chciał dostrzec w tym dzieciaku jakiś cień spokoju, ale niczego takiego nie zobaczył. Widok martwej trzynastolatki kłuł starego psa w oczy.

– Chciałaby pani znać czas zgonu? – mruknęła doktor.

– Tak. Więc kiedy umarła?

– Nie umarła, pani prokurator – odpowiedziała lekarka, chwytając skalpel. – Bądźmy precyzyjni. Zabito ją – dodała, nie patrząc na Krasicką. – I to brutalnie.

Prokurator ściągnęła usta. Bednar w ripoście starej lekarki poczuł coś więcej.

– Eufemizmy może i mają sens w sądzie, ale nie tu. I nie dzisiaj.

– Kiedy ją zamordowano?

– Chociaż sprawiajmy wrażenie profesjonalistów.

– Więc kiedy? – syknęła Krasicka.

Lekarka w milczeniu przyłożyła skalpel do skóry Lilianki.

– Moim zdaniem cztery doby temu – odparła, wbijając ostrze.

– Na ile to pewne?

– Problem dokładnego określenia czasu zgonu towarzyszy medycynie sądowej od zawsze i...

– I należy do patologa.

Lekarka nagle się wyprostowała. Spojrzała na Krasicką.

– Na ile dokładne są te pani szacunki? – warknęła prokurator.

– Z pewnością bardziej niż określanie mnie patologiem. Pa-to-mor-fo-lo-ga – przesylabizowała. – Nie patologa. Zajmuję się diagnostyką sekcyjną zwłok, a nie określaniem przyczyn ich chorób, pani prokurator.

Krasicka zamrugała, przybierając purpurowy kolor. Lekarka tymczasem pewnie przesunęła skalpelem po skórze. Wiedział, że lekarka już nie odpuści prawniczce, która właśnie nabrała powierza do płuc.

– Musi pani zrozumieć, że precyzja ma dla mnie znaczenie, ponieważ...

– Myli się pani – ucięła lekarka.

– ...to może wpłynąć na to, czy uda się wykryć...

– Jedyne, co muszę, to umrzeć!

Któraś świetlówka znów zabrzęczała denerwująco.

– ...mordercę, a potem go skazać – dokończyła Krasicka.

– Myśli pani, że tego nie rozumiem?

– Powiedziałam tylko, że...

– Jestem lekarzem medycyny sądowej, biegłym, doktorem habilitowanym, a nawet studentom nie mówię, że coś muszą.

– Zależy mi na czasie i przyczynie zgonu.

– To dlaczego pani mi przerywa?

Zapadła krępująca cisza.

– Proponuję posłuchać. Gdyby po tym – lekarka stuknęła skalpelem w udo nad rzepką dziewczynki – były skurcze, powiedziałabym, że do zgonu doszło kilkadziesiąt minut temu. Nazywamy to reakcją interletalną, ale jej nie ma. Nie ma też stigmata mortis.

Zdezorientowana Krasicka spojrzała na policjanta.

– Znamion śmierci – wtrącił Bednar.

– Tak, komisarzu. Wczesnych. I brak gęsiej skórki, gałka oczna jest wiotka, zmatowiała i zapadnięta, czyli zaszło już wysychanie. Widać też maksymalne wysycenie livores mortis i znaczne ich przemieszczenie – wyrzuciła na jednym wdechu.

– Czyli plam opadowych – mruknął Bernard, a potem spojrzał na ciało.

Lilianka była umyta, czysta, zupełnie inna, niż kiedy zobaczył ją po raz pierwszy pod stertą desek w remontowanej kamienicy na Konsularnej. Odwrócił wzrok.

– A zatem kiedy ustało krążenie? – zapytała lekarka Bednara jak studenta.

– Ponad dwanaście godzin od ujawnienia ciała?

– Brawo.

– A temperatura? – wtrąciła Krasicka.

– Ją mamy w prognozie pogody. Określanie czasu zgonu na jej podstawie sprawdza się w słabych kryminałach. Chodzi o ciepłotę, pani prokurator, którą mierzymy za pomocą temperatury – wyjaśniła Tulp-Nowak, spoglądając w oczy prawniczki – ale i to jest metodą umowną, nieprecyzyjną z uwagi na warunki środowiskowe.

– Przecież zbadała ją pani na miejscu.

– Zanotowałam.

– Tę ciepłotę, tak?

– Stopień jej utraty. Z nomogramu Henssgego i Medea. Mówi to coś pani?

Zbita z tropu Krasicka znów spojrzała na policjanta.

– Chodzi o krzywą pośmiertnego stygnięcia – burknął.

– Brawo! Widać, że autopsja to dla komisarza nie pierwszyzna, jak dla niektórych. Tak, ma pan rację, po uwzględnieniu temperatury otoczenia wiemy, że zgon nastąpił jeszcze później.

– Czyli?

– Co najmniej dwie doby od oględzin.

– A można...

– Oczywiście, że można, ale jak powiedziałam, to mało precyzyjna metoda. Ma znaczenie pomocnicze, bo widać, że zgon tej dziewczynki – lekarka wskazała ciało Lilianki – nastąpił wcześniej.

Bednar poczuł się zażenowany. Każde kolejne zdanie lekarki wybrzmiewało w tym zimnym, wypełnionym przerywanym rzężeniem zepsutej świetlówki pomieszczeniu jak smagnięcia biczem.

– Źrenica reaguje na leki do siedemdziesięciu dwóch godzin. Podałam jej atropinę do worka spojówkowego. I nie było reakcji.

– Czyli śmierć nastąpiła kiedy?

– Jeszcze później – odparła lekarka.

– A stężenie pośmiertne?

– Nie ma.

– Jak to?

Tulp-Nowak wycelowała w policjanta skalpelem.

– Jak pan odpowie?

– Już nie ma.

– Dlaczego?

– Bo do zgonu doszło cztery doby temu – mruknął policjant.

– Brawo. Egzamin z medycyny sądowej na pięć.

Krasicka ściągnęła usta i pokiwała głową.

– Coś w tym nie gra – mruknęła. – Wezwany na miejsce lekarz z karetki...

– Z ambulansu.

– Proszę?

– Nie karetki, ale ambulansu. W Ustawie o Państwowym Ratownictwie Medycznym nie ma karetki. Jest ambulans. No, bądźmy precyzyjni! Chociaż sprawiajmy wrażenie profesjonalistów.

Twarz Krasickiej przybrała purpurowy kolor.

– Pani doktor, nie chcę być niegrzeczna, ale lekarz pogotowia...

Nowak przygwoździła Krasicką spojrzeniem. Świetlówka na chwilę przygasła, zarzęziła i zgasła. Prokurator zamknęła teczkę, zacisnęła usta i poprawiła garsonkę. Bednar zauważył, że jej oczy zwęziły się w szparki, a usta przybrały wygląd prostej, cienkiej i bladej kreski.

– ...z zespołu ratownictwa medycznego – poprawiła się – zanotował w karcie medycznych czynności ratunkowych, że o szóstej piętnaście ciało było wychłodzone i sztywne. Jak pani to wyjaśni?

– Bo był kwadrans po szóstej.

– Nie rozumiem.

– Byłam tam o trzynastej, czyli siedem godzin później. Stężenia już nie było.

– Czyli zgon miał miejsce na pewno później niż siedemdziesiąt dwie godziny temu?

– Po takim czasie nie mówimy już o godzinach.

– No, ale to może mieć znaczenie w śledztwie – zauważyła Krasicka.

– Mówiła pani.

– Bo to ważne.

– A ma pani dzieci?

– Co to ma do rzeczy?

– Ciążę najpierw liczymy dniami, a potem tygodniami, rozumie pani?

– Proszę tylko o możliwie jak najdokładniejszy przedział czasowy.

– Właśnie staram się pani wyjaśnić – odpowiedziała lekarka – że o ile w pierwszych godzinach od zatrzymania krążenia to możliwe niemalże co do minuty, to im później, tym trudniej to zrobić. Tu – lekarka skierowała dłonie na ciało – ewidentnie mamy już enzymatyczny rozkład tkanek. A to następuje pomiędzy trzecią a czwartą dobą od śmierci.

Krasicka przez chwilę się zastanowiła, po czym zadała kolejne pytanie:

– Chodzi o gnicie?

– Rozmiękanie mięśni i prawdopodobieństwo obecności substancji gnilnych.

– Prawdopodobieństwo?

– Tak, ponieważ proces gnilny rozpoczyna się w przewodzie pokarmowym. – Lekarka wskazała skalpelem brzuch. – Zebrałam już z ciała drobiny pyłu, teraz otworzę jamy i pobiorę wycinki do histopatologii, krew, mocz i próbki ciała szklistego na zawartość alkoholu, a nawet DNA, jeśli pani sobie zażyczy, i materiał do toksykologii.

– Aha, czyli według pani zabito ją cztery doby temu?

– Tak, moim zdaniem to przybliżony czas śmierci – oparła lekarka.

Krasicka zamrugała, po czym spojrzała na policjanta.

– Dziś mamy wtorek?

– Jedenasty – bąknął pod nosem Bednar.

– Czyli przyjmujemy, że ofiarę zamordowano w piątek – dodała.

Lekarka przesunęła skalpel przy uchu i dalej, pod linią jasnych jak słoma włosów na potylicy dziewczynki, kończąc cięcie przy prawej brwi zamordowanej. Następnie wyprostowała się i odłożyła narzędzie. Skalpel zabrzęczał w nerce ze stali nierdzewnej.

10

Zamaskowana postać schodzi do piwnicy. Wąski strumień zimnego, świeżego powietrza wpada wraz ze skrzypieniem schodów, a potem znów ustępuje ciężkiemu, nasiąkniętemu odorem mysiego moczu zaduchowi. Podziemie oświetlają czerwone refleksy z terrariów stojących po bokach pomieszczenia, rzucające migotliwe cienie. Jest cicho, z wyjątkiem szelestów myszek gromadzących się przy szklanych ścianach. Są ich setki, wciskają się jedna na drugą, tworząc pulsującą, żywą masę.

– Pora karmienia – rzuca zamaskowany mężczyzna, podchodząc do jednego z terrariów. – Nie ciebie, nie ciesz się, głąbie – chichocze porywacz. – Ty możesz tu zdechnąć.

Tobiasz siedzi na materacu w rogu kojca z prętów. Na kolanach trzyma zeszyt, w którym coś jak zwykle notuje. Nie zwraca uwagi. W słabym świetle czerwonych żarówek klatka rzuca chaotyczne, złowrogie wzory.

Mężczyzna chwyta białą mysz. Gryzoń skrzeczy, wije się, kiedy szczupłe palce obejmują niemal nagie ciałko. Porywacz otwiera terrarium. Przerażona mysz wpada do środka. Zza kamieni i korzeni wystrzela głowa węża. Mała biała mysz znika chwilę później w gardzieli gada.

– To tajpan pustynny, głupolu – mówi, zamykając szybę, i się odwraca. – Najbardziej śmiercionośny wąż na świecie, ale ty tego nie zrozumiesz, bo jesteś na to za głupi, durniu jeden.

Tobiasz unosi głowę. Przerywa pisanie ciągów mikroskopijnych liczb, jakby nie obchodziło go, czy w terrarium są węże, czy ryby. Chłopak sprawia wrażenie, jakby rozumiał, choć nie reaguje. Po chwili długopis w jego drobnych palcach znów cicho sunie po papierze, zapełniając białe kartki kolejnymi cyframi.

– Ty, kretynie, naprawdę się nie boisz? – pyta zamaskowany, zerkając przez ramię na chłopca. – Tyle dzieciaków już widziałem, ale ty? Widać, żeś debil. Nie boisz się, bo jesteś imbecylem.

Tobiasz przesuwa palcem po wierszu cyfr. Zaznacza coś, raz za razem wysuwając z ust język, i nuci cichutko tylko sobie znaną melodię.

11

Chwyciła skórę dziecka z tyłu głowy. Jednym makabrycznie sprawnym ruchem zdjęła ją z czaszki w kierunku czoła, jak otwiera się szynkę w hermetycznej folii. Krasicka zbladła, słysząc dźwięk odrywanej skóry. Bednar spojrzał na nią.

– Weberowie zgłosili zaginięcie siódmego, w piątek – powiedziała.

– To by pasowało.

– Czyli ósmego rano było już za późno – mruknęła, a policjant kiwnął głową.

Patrzył, jak lekarka szarpie zdjętą z potylicy skórę z włosami, naciąga i zaczepia za brodę dziewczynki, zasłaniając twarz zmarłej czymś w rodzaju żółto-biało-czerwonej maski, poprzetykanej naczynkami z wywiniętego na drugą stronę skalpu.

– A... kiedy wszczęliście poszukiwania? – zapytała lekarka.

– To chyba nie pani sprawa?

Dla policjanta mielenie jęzorów dwóch pochylonych nad dziewczynką bab miało w sobie coś surrealistycznego i makabrycznego.

– No, nie moja.

– To skąd pytanie? – Krasicka uniosła brwi.

– Dziennikarze też je zadadzą.

– Od tego są.

– I co im pani powie?

– Nie słyszała pani?

– Słyszałam, że nic nie zrobiliście – odpowiedziała lekarka, zatrzymując wzrok na wpatrzonej w nią prokurator. – Ale dziennikarze to nie prokuratorzy. Nie są tacy precyzyjni – dodała, przesuwając spojrzenie na krocze denatki, po czym uniosła głowę i obejrzała dokładnie jej szyję.

Bednar pomyślał, że każdy jej ruch ma w sobie precyzję i makabryczną rutynę. Mimo że był doświadczonym śledczym o twardym spojrzeniu i zahartowanej duszy, to na zlepione krwią jasne włosy patrzył z trudnością.

– To nie pani rzecz, pani doktor.

– Wiem, ale... zapytają, kiedy wszczęliście poszukiwania, a jak znam życie, zrobiliście to dopiero w sobotę.

Lekarka otworzyła klatkę piersiową zamordowanej. Bednar odwrócił głowę, analizując prosty geometryczny wzór kwadratowych zielonkawych kafelek, które były modne może czterdzieści lat temu. Chciał oderwać myśli od dźwięku ciętych żeber.

– Przed południem – ucięła prokurator.

– Komisarzu?

– Alarm był o trzynastej – odpowiedział lekarce. – A jak... jak umarła?

Eleonora, zamiast odpowiedzieć, przez kilka chwil z uwagą przyglądała się mięśniom pod odsłoniętą skórą szyi, następnie rozwarła brutalnie dziewczynce usta i spojrzała do gardła.

– Ciekawe – mruknęła.

– Co pani widzi?

– Poproszę o kleszczyki Magilla – szepnęła, a Bednar zerknął na stolik z przyborami, po czym pytającym wzrokiem na lekarkę. Kobieta wskazała spojrzeniem kierunek i policjant sięgnął po długie, wykrzywione nożyczki. – Wygląda na to, że... – mruknęła, nachylając się nad głową.

– Co tam jest? – zapytała zniecierpliwiona Krasicka.

Bednar przymknął powieki, nie chcąc oglądać, jak dwie czarownice pochylają się nad bladym, zimnym ciałkiem, ale słyszał, jak lekarka wsadza kleszcze w gardło denatki.

– Niebywałe – mruknęła Tulp-Nowak.

– Papier?

– Prawie jak u Thomasa Harrisa.

Bednar otworzył oczy. Lekarka uniosła ściśniętą ramionami kleszczy kulkę szarego papieru. Staruszka zmarszczyła czoło.

– Czytał pan Milczenie owiec?

– Film oglądałem.

– Czyli sprawca udusił dziewczynkę? – powiedziała Krasicka.

– Prawdopodobnie – odparła lekarka, po czym odłożyła znalezisko, chwyciła jedną ręką za przełyk z tchawicą, drugą coś przecięła, wyszarpując z ciała język z przełykiem, oskrzelami, płucami, żołądkiem i resztą układu pokarmowego.

Bednar po raz kolejny odwrócił wzrok, nie mogąc znieść widoku przekładania wnętrzności Liliany Weber do miednicy przy stole sekcyjnym. Tulp-Nowak uniosła ręce nad pustką ziejącą nagle z ciała.

– Tak, najprawdopodobniej udusił, ale nie tym. – Wskazała wyjęty z gardła denatki papier. – A o ile wiem, orzekanie o przyczynie śmierci to nie pani rzecz.

Krasicka spojrzała na lekarkę niczym żmija na szczura.

– Przypuszczam, że uduszono ją dłońmi – sprecyzowała lekarka.

– Nie jest pani pewna?

– Będę po badaniach histopatologicznych.

– A teraz?

– Mogę przypuszczać, że udusił ją w grubych rękawiczkach. Może szalikiem. Świadczy o tym sinica i obrzęk twarzy. Oprócz tego widzę obfite wybroczyny krwawe podspojówkowe. – Lekarka wskazała oczy dziewczynki. – Wybroczyny są też w jamie ustnej, pod językiem, w okolicy migdałków oraz w mięśniach szyi, ale... brakuje śladów kciuków. Dziewczynka była w golfie?

Bednar zaprzeczył.

– Nie ma też otarć wokół ust.

– Czyli papier wsadził jej po śmierci? – zapytała Krasicka.

– Na to wygląda.

– Dlaczego?

– Nie wiem – odpowiedziała lekarka. – Nie wykorzystał jej też seksualnie, a pewnie by to pasowało prokuraturze do profilu mordercy, prawda? Ujawnienie roznegliżowanych zwłok w ustronnym miejscu, uduszenie, przemieszczanie ciała i jego pozycja na wznak z rozłożonymi nogami są typowe w zabójstwach z lubieżności – szepnęła lekarka – ale tu z całą pewnością chodziło o inny motyw, pani prokurator.

– W takich zabójstwach nie zawsze dochodzi do stosunku.

– Zwykle w ogóle nie dochodzi – odpowiedziała Krasickiej lekarka – ale takich sprawców charakteryzuje okrucieństwo. Ten też znęcał się nad Lilianką – przytknęła skalpel do czarnej kropki na ramieniu dziecka – ale gdyby chodziło o motyw seksualny, zadawałaby rany w okolicy narządów płciowych.

Bednar zacisnął zęby, walcząc z poczuciem złości, ale jego twarz nie zdradzała emocji. Widział skutki wielu przestępstw, ale to była śmierć dziecka.

Prokurator głośno przełknęła ślinę.

– A pani zdaniem?

– Może mordercy zależało, żebyśmy myśleli, że chodzi o zbrodnię na tle seksualnym? A może chodziło o coś innego? – powiedziała Tulp-Nowak. – Porwał ją, przetrzymywał, męczył, a potem udusił i wsadził coś do gardła. Jedno jest pewne. Ten skurwiel powinien trafić przed wymiar sprawiedliwości.

– Odpowie za to. – Bednar skinął głową, czując gniew i okrutne zdecydowanie.

– Trzymam pana za słowo.

– Znajdę go.

– To będzie trudne śledztwo – wtrąciła Krasicka, spoglądając na lekarkę. – I proszę nie obiecywać, komisarzu, bo może być różnie – dodała do policjanta.

W jej głosie wybrzmiało coś, co sprawiło, że nie potrafił zostać tam dłużej. Na parkingu zaczerpnął powietrza, próbując usunąć wstrząsający obraz z głowy. To nie była kolejna sprawa, ale zbrodnicze przekroczenie granic ludzkiej podłości.

12

W czwartek trzynastego października Olga weszła niepewnie do przytłaczającego gmachu Komendy Wojewódzkiej Policji w Opolu, zbudowanego na planie prostokąta u zbiegu ulic Korfantego, Krakowskiej i Powolnego w tysiąc dziewięćset dwudziestym piątym roku. Był kwadrans po siódmej. Kilka minut później zameldowała się w gabinecie inspektora Ryszarda Dziąsły na końcu długiego korytarza za śluzą z ozdobnymi paragrafami.

– Jak podróż? – zagadnął bez entuzjazmu naczelnik.

– Udało mi się dojechać.

– Problemy?

– Mój samochód chyba niezbyt polubił to miasto.

– Od dziś to też pani miasto. Wyspała się pani?

– Mniej więcej.

– Tak czy inaczej, witam w tych szczególnie pięknych okolicznościach przyrody – dodał, spoglądając za okno. – Chyba przywiozła nam pani pierwszy tej zimy śnieg, kurde blaszka!

– Jesieni.

– Słucham?

– Mamy październik – wskazała kalendarz – zima zaczyna się w grudniu.

– No tak, jesieni.

– I wczoraj w Warszawie była jeszcze piękna złota jesień – odpowiedziała, a naczelnik poprawił się na krześle.

Dziąsło poprzestał na kiwnięciu głową i odwróceniu się w kierunku okna, za którym zamiast wschodu słońca, właściwego dla pory porannej kawy, było niebo przybierające barwę ołowiu.

– A to akurat ciekawe – mruknął. – U was wszystko się zaczyna wcześniej. No, ale do rzeczy – dodał, wyjmując z szuflady teczkę. – Olga Olszewska?

– Na rozkaz.

– Przyjęta w Komendzie Powiatowej Policji w Cieszynie?

Kiwnęła głową.

– Szkolenie podstawowe w Katowicach?

– Ukończone z bardzo dobrym wynikiem – odpowiedziała pewniej, a Dziąsło zmierzył ją wzrokiem. Uświadomiła sobie, że popełniła głupstwo. Odruchowo uniosła obie ręce w geście przeprosin.

Kiwnął głową.

– Po adaptacji skierowanie do Warszawy?

– Na moją prośbę.

– Natychmiastowe?

– Prawie.

– I do razu do Centralnego Laboratorium Kryminalistycznego?

– Można tak powiedzieć.

– Czyli wszystko się zgadza?

Nie odpowiedziała.

– Ma pani trzydzieści cztery lata, doktorat z biologii, biegle włada pani czeskim, zna niemiecki. Radzi sobie pani również z angielskim. Imponujące, kurde blaszka – zamruczał, pokiwał głową, ale Olga nie miała nawet cienia wątpliwości, że więcej w tym było dyplomacji niż prawdziwego uznania. – Może powinna pani zostać lingwistką?

– Widać wolałam policję.

– A, właśnie. Co sprawiło, że została pani policjantką?

– Złożyłam dokumenty, przeszłam testy, sprawdziany i badania.

– A potem stwierdziła pani, że zostanie biegłym?

– Chciałam się wyrwać do dużego miasta.

– Rozumiem.

– Wątpię. Chodziło o męża.

– Ach tak. I co? Napisała pani raport? Ciekawe. – Kiwnął głową. – Mam trzydzieści dwa lata służby za sobą, z czego dwadzieścia sześć w pionie kryminalnym, i jeszcze o czymś takim nie słyszałem.

Olga wzruszyła ramionami.

– Nic pani nie powie?

– Nie mam w tej sprawie nic więcej do dodania.

– To proszę posłuchać. Tu jest Opole. Jesteśmy wydziałem komendy wojewódzkiej i zajmujemy się przestępstwami o ciężarze gatunkowym właściwym dla województwa. Czyli sporym. Jedynie nasze CBŚP ma grubsze sprawy, ale to zupełnie inna para kaloszy.

– Moje ekspertyzy...

– Proszę mi nie przerywać. Zabójstwa, rozboje, zorganizowana przestępczość. Potrzebujemy policjantów, ale trafiają do nas detektywi mający doświadczenie.

– Nie miałam wpływu na to, że tutaj jestem.

– Będzie pani trudno.

– Mnie ta delegacja też nie jest na rękę.

– Chodzi o powody osobiste?

– Nie muszę się chyba spowiadać?

– Nie, ale zastanawia mnie, jak to możliwe, że policjantka z rocznym stażem trafiła do najważniejszego instytutu badawczego policji w Polsce.

– Żeby wykorzystywać szczególne kwalifikacje zawodowe z cywila?

– A do nas? – zapytał bez przekonania.

– Będę mogła się dalej rozwijać?

Dziąsło uśmiechnął się, nie wierząc w ani jedno słowo.

– Podobno zaszczepiono pani szacunek do porządku i bezpieczeństwa.

– To takie niezwykłe?

– Tak napisała pani w życiorysie.

– Napisałam też, że największą wartością jest dla mnie prawda.

– Prawda i dążenie do niej za wszelką cenę – dodał, tym razem uśmiechając się półgębkiem. – Zdaje się, że Klemens Zandauer wychował córkę na idealistkę?

– Wychowałby, gdyby nie zginął na służbie.

– Proszę się nie obrażać. Tylko chcę wiedzieć, z kim będę pracował.

– A tam tego nie napisali?

– Napisali o innych członkach pani rodziny.

– Brat nie ma z tym nic wspólnego.

– Naprawdę? – zapytał z ironią. – Oficer starszy w Dziesiątej Brygadzie Logistycznej Wojska Polskiego w Opolu nie ma nic wspólnego z dwoma zaskakującymi przesunięciami kadrowymi siostry? Ktoś tu nie jest szczery, pani sierżant.

– Zawsze jestem szczera, panie naczelniku. Chętnie wrócę do siebie.

– To zły znak, Olszewska, zły znak. Ktoś zdecydował, że pani do nas dołączy. W uzasadnieniu – stuknął palcem w jasnoniebieski karton – jest napisane, że charakteryzuje panią tępy upór, który sprawia, że nigdy się pani nie poddaje. A to daje rękojmię przydatności do tej wyjątkowej sprawy, biorąc pod uwagę pani szczególne kwalifikacje.

– Ciekawe jakie.

– Inspektor Wittlin stwierdził, że mógł zlecić pani najtrudniejsze zadanie, najbardziej złożoną ekspertyzę, a pani zawsze sporządzała bezbłędną opinię.

Nie odpowiedziała. Dziąsło zamknął teczkę, schował do szuflady i zapytał Olgę, ile wie o sprawie.

– W piątek, siódmego, około siedemnastej rodzina Weberów zgłosiła zaginięcie dzieci. Ostatni raz były widziane około czternastej w szkole muzycznej – wyrzuciła z siebie. – Sprawa wzbudziła zainteresowanie mediów. Powinnam wiedzieć coś jeszcze?

– Dziewczynka się już odnalazła.

– O!

– W kostnicy.

– A chłopiec?

– Mam nadzieję, że znajdzie się dzięki pani. Zna pani Opole?

– Nie i miałam nadzieję nie poznać.

– Śledztwo prowadzi komisarz Bednar, do którego panią przydzielam.

– Nikt mnie nie zapytał o zdanie.

– I nikt nie prosił o komentarz – odparł. – Ma pani szczęście. W skład grupy wejdzie jeszcze jeden bardzo doświadczony śledczy. Zanim przejdzie na emeryturę, sporo się pani od niego nauczy.

– Trzech ludzi?

– Troje.

– I to wszystko?

– Pomoże wam jeszcze informatyk, ale z doskoku. Pozostali z wydziału też, ale nie liczyłbym na wiele. Mają swoją pracę. A więcej nie mam. Bednar jest kierownikiem. Mimo wad to dobry śledczy – odpowiedział, zerknął na zegarek, i mruknął coś o konferencji prasowej.

A potem zaprowadził małą, chudą, rudą i ubraną jak na koncert w Jarocinie policjantkę przed drzwi z tabliczką „Zespół do Walki z Przestępczością Przeciwko Życiu i Zdrowiu Wydziału Kryminalnego Komendy Wojewódzkiej Policji w Opolu”.

13

Siedziba opolskiej prokuratury okręgowej, wciśnięta między blok mieszkalny a lśniącą niebieskawym szkłem nowoczesną bryłę biurowca PZU Życie, przywodziła na myśl groteskowe, smutne połączenie.

– Szału można dostać od tych klaksonów – burknęła Krasicka, spoglądając na ulicę.

– Zrobił się korek od wozów telewizji.

– Pan tu dłużej pracuje. Widział pan kiedyś coś takiego?

– Jak zaczynałem – odparł rzecznik spokojnie, a młoda prokurator Karina Krasicka, przeniesiona awansem do Opola z Katowic po zmianie rządu, nabrała powietrza i wolno je wypuściła.

– W jednym czasie poleciała cała opolska wierchuszka – odpowiedział rzecznik.

– Czyli... jestem teraz na pana miejscu, tak?

– W dyby poszli wojewoda, marszałek, prezydent i wiceprezydent, przewodniczący rady i kilku naczelników wydziałów – powiedział. – Myślałem, że zemdleję.

Zainteresowanie mediów przerosło ich oczekiwania. Dziennikarze cisnęli się na wąskich schodach przedsionka prokuratury, walcząc o miejsce. W budynku napięcie unosiło się, przenikając powietrze jak wirus.

– Zna się pan na pierwszej pomocy?

– Prędzej ostatniej – odparł rzecznik.

– Słabo mi.

– Niejeden marzy o takiej sprawie. Za chwilę pozna panią cała Polska.

– To mnie pan uspokoił – jęknęła.

– Jest pani ambitnym prawnikiem, poradzimy sobie – odpowiedział, a prokurator Karina Krasicka sięgnęła po teczkę ze zdjęciem i drżącą dłonią nacisnęła klamkę.

Sekundę później uderzył ich szum i oślepiła kanonada fleszy oraz światła kamer. Podeszła na miękkich nogach do mikrofonów, przed którymi tłoczyli się dziennikarze.

14

Dziąsło wszedł energicznie do niemiłosiernie zabałaganionego biura przy śluzie oddzielającej wydział od reszty labiryntów Komendy Wojewódzkiej Policji w Opolu i spojrzał na Bernarda Bednara.

– Co robisz? – zapytał.

– Co mam robić? Przebieram się.

– Nie za późno trochę?

Zespół miał do dyspozycji biuro z dwoma pomieszczeniami i sześcioma biurkami, do tego korytarzyk z szafami pomiędzy. Cztery biurka były puste.

– Przyszedłem, to się przebieram – odparł policjant, obrzucając Olgę krótkim spojrzeniem.

– Widzę, ale nie o to pytałem.

– A o co? Wysrało się coś?

Olga odwróciła spojrzenie, rejestrując wyraźnie zarysowane mięśnie na trójkątnych, wysportowanych plecach nowego partnera stojącego w slipkach i skarpetkach. Zakładał akurat levisy, tak mocno sprane, że były już prawie bez koloru.

– Przyprowadziłem ci nową partnerkę, kurde blaszka!

– Przecież nie oślepłem.

– Wchodzę, a ty się przebierasz, spóźniony dobrą godzinę.

– Ej, naczelniku! – odparł Bednar, a mówiąc to, odwrócił się do szafy. – Coś się tak dopierdolił do mnie z rana? Wysłałeś kwit na czwartą gwiazdkę dla mnie?

Olszewska pomyślała, że ma odrobinę za długie, opadające na czoło jasne włosy i zaczepne błękitne oczy, jak Brad Pitt w filmie Siedem lat w Tybecie.

– Nigdy jej nie dostaniesz, jak się nie weźmiesz za siebie.

– Przecież jestem.

– Nie zapytasz, kogo przyprowadziłem?

– Nie jestem idiotą – odpowiedział z przekąsem, spoglądając za okno, gdzie ściemniło się jeszcze bardziej, jakby lada chwila miało zacząć padać.

Opuściła wzrok, rejestrując przy okazji wyraźnie zarysowane mięśnie brzucha policjanta stojącego przy szafie. Bednar miał jakieś metr osiemdziesiąt centymetrów, długie nogi, czterdziestkę, a jasny zarost dodawał temu przystojniakowi uroku.

– Już pan zresztą koleżankę anonsował.

– Pomoże ci przy Weberach.

– Czy pomoże, to się jeszcze okaże – dodał Bernard z przekąsem, zawiązując krawat.

Olga podeszła do niego i przestawiła się, wyciągając rękę. Bednar schylił się do butów, nie zwracając uwagi na jej dłoń, więc poczuła się głupio i wsadziła ją do kieszeni.

– Poznaliście się, to powodzenia – rzucił Dziąsło, ruszając do drzwi.

– Ej! Naczelnik?

– No?

– Mam cynk na niego.

– Na Bakę?

– Przecież nie na Szymczyka – powiedział, wiążąc but. – Wezmę koleżankę, jak nie masz nic przeciwko, i cichcem go w dyby.

– Byłoby zajebiście – odparł naczelnik i zniknął za drzwiami.

Bednar wstał, spojrzał na policjantkę i podszedł do szafy. Olga spróbowała się uśmiechnąć, ale poczuła się jeszcze bardziej zakłopotana. Nowy partner nie dość, że bezceremonialnie się jej przyglądał, to jeszcze, niespodziewanie dla niej, okazał się przystojnym mężczyzną.

– Sierżant, tak?

– Dzięki bogu starszy.

– Czyli wierząca?

– Nie, nie... to znaczy tak. Tyle że... to żart był – mruknęła.

– Żart?

– Co miałam powiedzieć? Ku chwale ojczyzny?

– Lepiej powiedz, ile masz służby.

– Przyjęłam się w dwa tysiące trzynastym.

– To stara klata z ciebie – zadrwił. – Gęś wyścigowa o masie startowej pięćdziesiąt kilo, metr sześćdziesiąt w kapeluszu, co naoglądała się seriali, przerzucając papiery. I co, zapragnęłaś być kryminalnym?

– Na podstawie przerzucanych przeze mnie papierów sąd wsadzał różnych skurwieli na dożywocie albo dwadzieścia pięć lat pozbawienia wolności.

– O!

– Dlatego nie musisz zgrywać ważniaka.

– Muszę, bo na mieście na dwadzieścia pięć lat mówi się ćwiara, koleżanko stołeczna. Gnata masz?

– Znaczy broń?

– Klamkę, procę, pistolet...

– No mam, a co?

– Gdzie?

– Co gdzie? Broń?

– Nie, szminkę.

– A gdzie mam mieć? – odpowiedziała, kładąc rękę na pasie. – I nie wiem, czy zauważyłeś, ale w pracy się nie maluję.

Bednar założył na koszulę szelki z lekką kaburą z czarnej cordury. Olga poznała po chwycie, że z to austriacki glock 17, i pomyślała o swoim, szerokim, ciężkim i nieporęcznym P-99 z radomskiej fabryki.

– Może powinnaś? – zapytał, zawadiacko się uśmiechając.

– A co to ma do rzeczy?

– Malowanie się czasem przydaje.

– Ustalmy coś na początek – odparła bojowo, a ton tej wypowiedzi zaskoczył ją samą. – Nie przyjechałam tu stać przy drodze, ale wam pomóc, bo zdaje się, że niezły syf tu macie.

Bednar założył rozpinany na suwak sweter, który skrył jego broń.

– Nie prosiłam się do was.

– Z syfem się zgadzam – mruknął, wyjmując z szafy dwa przenośne radiotelefony. – Sama widzisz, biurka puste, bo robić nie ma z kim. Możesz sobie wybierać, ale nie bądź taka do przodu. Warszawka większa i tam syf też większy. A gówno podlega prawom grawitacji – dodał, wręczając Oldze radiostację.

Policjantka się zaczerwieniła. Na jego pełnych ustach pojawił się szelmowski uśmiech, ozdobiony delikatnymi dołeczkami w policzkach.

– Opole znasz?

– Tyle co z festiwalu.

– No to są jakieś, kurwa, jaja – westchnął.

– O co ci chodzi? – Zachowanie nowego kolegi rozdrażniło Olgę.

– A prawko?

– Mam, ale na sygnałach nie jeżdżę.

– Bo baba czy wjechał klin na odwagę na pierwszy dzień w nowej robocie?

– Nie musiałam jeździć.

– No i taka to pomoc – mruknął.

Wzrok Olgi pociemniał.

– Ej! Słuchaj, ważniaku! Jeśli myślisz, że...

– Nie maż się. Nie ma czasu na żale. Pół godziny temu na monitoringu przy rynku odbił się nasz figuś. Spróbujemy gnojka przyskrzynić, żeby Krasicka orgazmu dostała przed kamerami. Jedziesz czy nie?

– Co? Kto?

– Figurant typowany na zabójcę Weberówny. – Wywrócił oczyma.

– Wiem, kto to figurant! O Krasicką pytam!

– To prorok. Potrzebne ci siku czy co tam jeszcze w kibelku? Bo szmineczki podobno nie potrzebujesz – dodał z szelmowskim uśmiechem, czym znów jej podniósł ciśnienie.

Zrobił z niej w dwie minuty niekompetentną, pustą dziewuchę ze stolicy, niemającą pojęcia o policyjnej robocie. Wściekła zacisnęła zęby, obiecując sobie, że jeszcze temu gnojkowi ze zniewalającym uśmiechem pokaże, że nie jest gorsza.

15

Krasicka, czując na sobie ciężar spojrzeń, nabrała wreszcie powietrza i spojrzała w kamery. Czekała, aż tłum ucichnie.

– Szanowni pa... państwo – zaczęła niepewnie. – Niezależnie od prowadzonych przez policję czynności poszukiwawczych za za... zaginioną – dodała z trudem, przełknąłszy ślinę przez wysychające gardło – trzynastoletnią Lilianą Weber i jej jedenastoletnim bratem Tobiaszem Prokuratura Okręgowa w Opolu w mojej osobie podjęła... – chrząknęła – decyzję... Chodzi o przestępstwo...

Hieronim Kłaczek zmrużył wpatrzone w Krasicką oczy, śledząc każdą zmianę wyrazu twarzy kobiety stojącej na tle niebieskiej planszy z logo prokuratury. Widział, jak się waha, przygryzając wargę, co rzecz jasna nie umknęło operatorom, którzy jak na zawołanie wydłużyli ogniskowe obiektywów, robiąc zbliżenie na twarz nieznanej młodej prawniczki.

– Jakie?! – wykrzyknął ktoś.

– Z artykułu dwieście jedenaście Kodeksu karnego... – Zawiesiła głos, pozwalając, aby słowa odbiły się echem w nerwowym szepcie dziennikarzy.

– Porwanie małoletniej?

– Uprowadzenie. – Kiwnęła głową. – Małoletniej lub nieporadnej.

– Jakie decyzje?

– Wobec konkretniej osoby.

– Co to za osoba? – zapytał Kłaczek.

– Podejrzewana o sprawstwo.

– A coś więcej?! – wykrzyknął. – I czy decyzje prokuratury mają związek z apelem państwa Weberów? – dodał, ale jego pytanie nie przebiło się przez narastający gwar.

Widział, jak Karina uniosła dłoń, a potem sięgnęła do teczki i wyjęła powiększenie policyjnego zdjęcia sygmatycznego w trzech ujęciach. Dziennikarz słyszał wypełniający salę harmider.

– Oto osoba – spróbowała przekrzyczeć gwar – którą wiążemy z porwaniem!

– A nazwisko?

– Wojciech Baka... – powiedziała.

– Pani prokurator! Coś więcej?! – krzyknął reporter TVN24.

Prokurator przez moment stała dumna ze skierowanym w stronę obiektywów zdjęciem. W świetle lamp kamer i fleszy aparatów fotograficznych czuła się ważna, potrzebna i wyjątkowa. Wiedziała, że to jej pięć minut.

– Proszę każdego, kto ma informacje na temat tego człowieka, o kontakt.

– Czy taka publikacja jest zgodna z prawem? – zapytała reporterka Onetu. – Przecież obowiązuje ochrona wizerunku.

Krasicka uniosła brodę, bo wiedziała, że to prowokacyjne pytanie.

– Mając na względzie ważny interes społeczny, wydałam takie postanowienie.

– Przecież człowieka uważa się za niewinnego, dopóki wina nie zostanie udowodniona prawomocnym wyrokiem sądu – rzucił dziennikarz OKOpress. – Co z ochroną dóbr osobistych?

– Nie mają charakteru absolutnego.

– Co to oznacza?

– Można je ograniczyć ze względu na wyższe dobro, istotną korzyść społeczną, a taką jest ujęcie Wojciecha Baki – odpowiedziała, napotykając spojrzenie Kłaczka.

Opalone czoło dziennikarza błyszczało, a czarne loczki opadały na jego kark. Pomyślała o tym, że jej twarz pojawi się we wszystkich wiadomościach po tej odpowiedzi.

– Czy sprawę porwania dzieci prokuratura wiąże z kontrowersyjnymi postulatami pana Webera na rzecz autonomii Śląska?

– Bez komentarza.

– Nie wiążecie tych spraw? – dopytał Kłaczek.

– Jest na to za wcześnie.

– Nad jakimi hipotezami pracujecie? – padło z tłumu.

– Dla dobra śledztwa nie wolno mi ujawniać takich informacji – powiedziała stanowczo, nie dając się sprowokować.

Obejrzała się na rzecznika, szukając wsparcia. Stary lis spuścił głowę. Nagle zrobiło się nieznośnie cicho. Pomyślała, że słyszy swój oddech. Wiedziała, że muszą dostać więcej. Na ulicy zatrąbił jakiś zirytowany taksówkarz, z daleka zaczęła się zbliżać karetka. Czuła, jak narasta presja.

– Dziękuję państwu.