Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Prawda nie może wyjść na jaw. Zbyt wielu ma w tym interes…
Wiosną 2016 roku w starym opactwie pojawia się ciało. Sprawę odkrywa odważny dziennikarz śledczy, dokumentując przypadki tuszowania nadużyć seksualnych przez hierarchów kościoła katolickiego. W sprawę uwikłani są: były glina, para prywatnych detektywów, wierny władzy prokurator oraz pewien bardzo religijny policjant. A także ktoś jeszcze.
Wszyscy stają się tylko pionkami w grze prowadzonej przez nieuchwytnego od dekad mordercę. Jej stawką jest prawda o zepsuciu w kręgach kleru i władzy.
„Znamię Ryby” to kolejna część świetnie przyjętego cyklu kryminalnego z Emilem Stomporem w roli głównej. Powieść jest inspirowana m.in. największą niewyjaśnioną serią zabójstw w historii polskiej kryminalistyki.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 389
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Lira Publishing Sp. z o.o.
Wydanie pierwsze
Warszawa 2024
ISBN: 978-83-68101-36-2
© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2024
© Copyright by Aleksander Sowa, 2024
Redaktor inicjujący: Paweł Pokora
Redakcja: Barbara Kaszubowska
Korekta: Joanna Fortuna
Skład: Klara Perepłyś-Pająk
Projekt okładki: Magdalena Wójcik
Zdjęcia na okładce i źródła ilustracji: © merydolla/123RF
Zdjęcie autora: © Maciej Zienkiewicz Photography
Retusz zdjęcia okładkowego: Katarzyna Stachacz
Redakcja techniczna: Kaja Mikoszewska
Producenci wydawniczy:
Sylwia Reguła, Magdalena Wójcik, Wojciech Jannasz
Wydawca: Marek Jannasz
Lira Publishing Sp. z o.o.
al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30, 00-580 Warszawa
www.wydawnictwolira.pl
Wydawnictwa Lira szukaj też na:
Dzwon uderzył na jutrznię, a potem trzasnęło. Mury opactwa okrył blask. Albert pomyślał, że maj zapowiada się deszczowy i parny, ale zaraz potem powietrze rozdarł krzyk przerażenia i nowicjusz szybko się przeżegnał.
— Pan jest moim pasterzem, nie brak mi niczego — wyszeptał, a żmijki błyskawic podzieliły niebo na tysiące kawałków.
Kolejny grzmot zagłuszył modlitwę dokładnie w chwili, kiedy chłopak dostrzegł w ulewie zbliżającą się postać z głową nakrytą kapturem.
— Pax Christi, Albercie!
— A… to ty, ojcze. Pax Christi i dzięki Bogu! Słyszałeś?
— Co miałem słyszeć? — zawołał Maurycy.
— No, krzyk!
— Kiedy?
— Przed chwilą.
— To tylko burza.
— Nie, nie. To nie burza, ojcze.
— Całą noc pada. I grzmi, to się przestraszyłeś! — odkrzyknął starszy od Alberta benedyktyn, a wiatr poruszył gałęziami i powietrze zawyło.
Ulewa przybierała na sile. Wzgórze klasztorne oświetliła sekwencja błysków, po czym znowu trzasnęło i zapadł mrok. Wilgotne powietrze nasyciło się ozonem.
— To nie burza! — Albert potrząsnął głową.
— Idźmy, bo zmokniemy — zakomenderował Maurycy.
— Mówię ci, że ktoś tam krzyczał.
Skryli się przed deszczem pod murem, Maurycy zerknął w niebo pomiędzy dzwonnicami a dachem kościoła. Albert uczynił znak krzyża i spojrzał mnichowi w oczy. Seria błysków omiotła dachy, mury, alejki i strumienie przy krawężnikach.
— Słyszałem rozpacz — nie ustępował nowicjusz. — Krzyk jak z piekieł — dodał, patrząc w stronę, skąd wiatr zacinał ulewą.
Maurycy kiwnął głową. Ruszyli w kierunku kawiarni przy murze, odgradzającym dziedziniec od urwiska opadającego do Wisły, i niemal od razu znaleźli przywiązany do słupa gruby jak kciuk, przerzucony nad murem sznur.
— Dobry Panie… — szepnął Albert, kiedy Maurycy zapalił latarkę. — Trzeba wezwać pomoc!
— Raczej policję. I powiadomić opata — dodał ponuro zakonnik, patrząc na ciało w świetle latarki, i nakreślił w powietrzu znak krzyża.
Spokój opactwa znikł, nim wschód słońca oświetlił klasztor.
Wycieraczki czarnej škody superb ledwie wygrywają z deszczem. Wóz zatrzymuje się na parkingu przy przeprawie promowej od północnej strony opactwa obok nieoznakowanego radiowozu, z którego gramoli się postawny gliniarz.
— Pan tu rządzi? — pyta prokurator, wysiadając ze škody.
— Dotąd rządziłem.
— Marek Żylski. — Prokurator Pierwszego Wydziału Śledczego Prokuratury Okręgowej w Krakowie podaje rękę.
Jest drobny i niski, lecz sztywny. Przypomina ojca. Narzuca na marynarkę ortalionowy prochowiec i chwyta parasol.
— Myślałem, że już pan nie dotrze — odpowiada glina.
— Vis maior1, jak to mówią.
— Inspektor Eugeniusz Widok.
— Powiatowa?
— Z Łokietka.
— Aha. Myślałem, że ktoś z wojewódzkiej będzie.
— No, mnie też to dziwi — stwierdza kryminalny. — Bo to niefajna sprawa.
— Jak pogoda — burczy prawnik, rozkładając parasol. W prochowcu do kolan, uprasowanej marynareczce, krawacie i drogiej grafitowej koszuli wygląda elegancko. Świetnie dobrane okulary dopełniają wrażenie. — Ktoś coś widział?
— Nowicjusz — mruczy policjant. — Krzyk słyszał, jak szli na jutrznię.
— Szli?
— Z drugim mnichem.
— I znaleźli ciało? — dopytuje Żylski.
Glina przytakuje, zakładając kaptur płaszcza. Jest postury niedźwiedzia. Wygląda jak dzielnicowy, a nie operacyjny. Wyjmuje papierosa i zapala, chroniąc płomyk koszyczkiem uformowanym z dłoni.
— Tak, ale drugi twierdzi, że nic nie słyszał.
— A co, głuchy jest?
— Nie — Widok gasi zapałkę zamaszystym ruchem — ale nie słyszał. I nic nie wie.
— No, kurwa, dwóch nas piło i ktoś nas podpierdolił!
— Nowicjusz upiera się, że krzyk był przeraźliwy.
— A szli razem?
— Nie do końca — odpowiada gliniarz, wydmuchując dym. — A raczej: nie od początku.
— Dobra. — Prokurator jest zirytowany. — Po kolei. Nowicjusz to kleryk?
— Kandydat do zakonu. Odbywa nowicjat.
— To jakieś szkolenie?
— Próba — buczy glina. — Przygotowuje do życia we wspólnocie.
— Czyli kleryk?
— Kleryk to alumn.
— Jaki, kurwa, alumn?
— Inaczej student seminarium. Przygotowuje się do posługi księdza — wyjaśnia Widok. — Tu mamy mnichów, więc to nowicjat.
— Aha. A jutrznia?
— To modlitwa o wschodzie słońca.
— Dwaj zakonnicy szli na jutrznię, tak?
— Taką mają wersję.
— Ktoś krzyknął?
— Tak twierdzi nowicjusz.
— I młody usłyszał krzyk, a starszy nie słyszał?
— Mniej więcej.
— Ale ciało znaleźli?
— Na to wychodzi.
— Ciekawe.
— Starszy twierdzi, że to przez burzę. — Widok spogląda w niebo. — Grzmiało, wiało i padało.
Policjant jest postawnym blondynem, łysiejącym na czubku głowy, o niebieskich oczach. Opięty połami płaszcza brzuch nie pozostawia wątpliwości, że mężczyzna ma lekką nadwagę. Wskazuje prokuratorowi ścieżkę, na której końcu majaczy policyjny parawan.
— A on? — dopytuje prawnik. — Trup znaczy.
— Przyjechał tu wczoraj.
— Po co?
— Nie wiadomo.
— Był gościem klasztoru?
— Mnisi prowadzą tu dom dla turystów, wynajął pokój.
— Aha. Ustaliliście tożsamość?
Widok kiwa głową. Prawnik przy postawnym policjancie wygląda jak nastolatek. Przystojny, wysportowany, ale niższy o głowę i sporo szczuplejszy, jest przeciwieństwem. Ze starannie ulizanymi brylantyną włosami w kierunku karku, przy przaśnym detektywie prezentuje się niczym gwiazda filmowa.
— No, takie sprawy lubię — stwierdza wesoło Żylski. — Jak to mówią… Ab initio2 pięknie i bez przeszkód. A pan straszył, że sprawa niefajna.
— Bo niefajna — mówi glina. — A od początku już trochę minęło.
— Proszę?
— Jesteśmy tu od świtu.
— A pan myśli, że co, telefon i jestem? Też mam obowiązki. Zresztą sobota jest, wolne miałem, długi weekend się zaczął. No i musiałem tu przecież dojechać. — Prokurator nie kryje oburzenia.
— Dwie bite godziny szukaliśmy głowy — cedzi Widok — w tej jebanej mżawce. Zmokliśmy, a robota dawno zrobiona. Niech się pan nie dziwi, że ludzie rozdrażnieni. Mam próbę z córką. Komunię ma na początku lipca.
— Lipca? Przecież komunie robi się teraz.
— Robi się, kiedy ksiądz powie. A powiedział, że teraz jest malowanie kościoła. Wszystko musi być na cacy, bo papież przyjedzie. Była będzie krzywo patrzeć, jak się w kościele nie zjawię.
Siąpi. Nie zapowiada się, aby miało się to zmienić. Chmury niemal dotykają ziemi.
— Nie będzie — mówi prokurator, stawiając kołnierz. — Załatwimy to szybko.
— No nie wiem, teren trudny.
— Tym się powinna zająć wojewódzka, ale zajęci, bo lipiec niebawem. Wy macie lżej.
— Uhm, jak chuj. — Glina kręci głową.
— Nie będę wam robił problemów.
— Za przeproszeniem.
— Jeśli sprawa jest jasna, to zaraz macie odbój.
— Zrobimy, co pan poleci.
— Wiedziałem, że się zrozumiemy. Też tu tracę czas. — Żylski wzdycha, myśląc, że gliniarz w kaloszach, płaszczu i z kroplami wody na twarzy wygląda jak wioskowy głupek. — Co pan myśli? Stuprocentowy samobój, co?
— Cholera wie.
— Jak to? Co to znaczy: cholera wie?
— Nie wiem.
— Taki numer! Tutaj, w opactwie? Mnichom to na pewno nie jest na rękę.
— Zasadniczo śmierć zawsze komuś jest nie na rękę — odpowiada filozoficznie Widok.
— Tak, zasadniczo tak. Z wyjątkiem samobójców. No ale tak normalnie w luźnej rozmowie co pan powie?
— Jest zgon.
— Ale co się stało?
— Mamy trupa.
— Co jest pewne?
— Nic. To pewne.
— Ktoś miałby faceta zepchnąć?
— Możliwe.
— Niby dlaczego?
— Bo trochę to wszystko dziwne. Nawet w filmach czegoś takiego nie widziałem.
— Słyszałem, że było widowiskowo — rzuca prokurator, przebierając nogami przy rosłym gliniarzu.
— No, to na pewno. Bardzo nietypowy samobój.
— Nietypowy? To chyba wniosek a priori3?
— Jak to mówią.
— Co proszę?
— Mamy konkretnego trupa. I tylko to wiemy na pewno.
— No, fakt, wysoko tu. — Prokurator spogląda spod parasola na klasztor. — Widać skoczek wiedział, co robi.
— Jeśli wiedział.
— A jak ustaliliście tożsamość?
— Miał dowód w kieszeni.
— Swój?
— A pan prokurator czyjś dowód osobisty nosi?
— No tak — mruczy Żylski. — A jakoś to pan potwierdził?
— Potwierdziłem.
Zapada milczenie. Idą wzdłuż Wisły. Rzeka leniwie toczy brudną wodę, drugiego brzegu nie widać w deszczu. Gruntowa ścieżka zamieniła się w błoto i Żylski czuje w butach wilgoć.
— Kto panu potwierdził?
— Dyżurny. Przez telefon. Na komisariacie w Ciężkowicach.
— To jakaś pipidówa?
— Na pewno nie Warszawa — odpowiada wielki glina, łypiąc na prawnika.
Żylski udaje, że nie słyszał. Omija kałużę i trzyma prosto parasol, by nie zmoknąć, ale traci równowagę i wpada w błoto.
— Nożeż kurwa!
— Gmina.
— W dupie to mam! Kurwa, cały jestem mokry.
— Powiat tarnowski. — Widok przystaje.
— Wiedziałem, że w coś się tu wpierdolę!
— Wszyscy się wpierdoliliśmy. — Policjant spluwa za siebie, ociera twarz z wody.
— W co?
— W gówno. Ciężkowice to miasteczko. Niecałe dwa i pół tysiąca mieszkańców.
— A pan co? Dorabia jako rachmistrz?
— Godzina stąd samochodem — detektyw wyciąga wielką dłoń w stronę prokuratora stojącego w środku kałuży — znajduje się parafia Świętego Bartłomieja Apostoła w Jastrzębi.
— A co ma do tego parafia?
— To ksiądz przecież.
— Jak ksiądz?
— Normalnie.
— Ten skoczek był księdzem? — pyta zdezorientowany prokurator, przekładając parasol z prawej ręki do lewej.
Gliniarz potakuje głową. Żylski spogląda na swoje przemoczone mankiety i ubłocone buty. Rusza dalej, nie kryjąc wściekłości. Deszcz dudni w parasol.
Drzwi z wygrawerowanym w mlecznym szkle napisem Agencja Detektywistyczna Ryży & Zabawa skrzypnęły. Radosław Ryży, zwany Rudą, stanął w progu i spojrzał na wspólniczkę umęczonym wzrokiem.
— Front idzie.
— No, będzie gorąco — odpowiedziała, odkładając słuchawkę. — Jak cholera.
— Wyglądasz, jakby coś się wydarzyło.
— Co niby?
— Nie wiem. — Ryży zamknął drzwi. W kącie na najwyższych obrotach pracował wentylator. — Ty mi powiedz — mruknął, zatrzymując wzrok na partnerce.
— Już jest gorąco.
— Chodzi ci o pogodę?
— A co?
— Wyglądasz jak… Jak ktoś przestraszony — odpowiedział, podchodząc do lodówki. — Spłoszyło cię coś? Masz problem, opowiadaj — dodał, siadając z puszką tyskiego w fotelu dla klientów.
Grabaż w radiu zaczął śpiewać o tym, kto tak pięknie mówił, że się boi miłości, a Ruda spojrzał na Andżelę i nagle zrozumiał, że trwa chwila, po której nic nie będzie jak wcześniej.
— Nie powinniśmy mieć przed sobą tajemnic — mruknął.
— Każdy je ma.
— Rozmawiałaś z kimś — stwierdził.
— Rozmawiałam.
— Z klientem?
— Powiedziałabym ci od razu, gdybyś był milszy.
— Milszy? Nie umiem! Jestem tylko zaharowanym byłym gliną — westchnął, otwierając piwo, a Andżelika Zabawa przekrzywiła głowę, patrząc, jak wspólnik pije, po czym wyjmuje aparat fotograficzny z teleobiektywem.
— Nie wiem, co myśleć.
— O czym? Widziałaś ducha?
— W pewnym sensie.
— No mów! — burknął, kierując wzrok na wyświetlacz aparatu.
— Nie uwierzysz.
— Nie wierzę. I mam dość. Padam — dodał, zatrzymując wzrok na partnerce. — Co? Może zaraz powiesz, że naprawią lodówkę?
— Nie powiem.
— To co? Ten skąpy chuj znów nam najem podwyższył?
— Nie trafiłeś.
— Przynajmniej tyle. No! Co się dzieje?
— Powinieneś się cieszyć.
— Powiesz wreszcie?
— I to jak diabli. — Podchodząc, zanuciła z Krzysztofem Grabowskim: — Zanim piorun i tęcza przejdą przez smutków most. Zanim dzień stąd odleci na chmurze… — Po czym sięgnęła po puszkę i wypiła odrobinę. — I ręczę za to honorem.
— Honorem i nieposzlakowaną opinią.
— A żebyś wiedział, niewierny Tomaszu.
— O! To coś nowego. Nie wprowadzałaś jeszcze elementów biblijnych. I dlatego cię zaraz sprowadzę na ziemię. Od tygodnia jest dwadzieścia pięć stopni, mamy zepsutą lodówkę, a ostatni przelew dostaliśmy dwa miesiące temu.
— Trzy. To było w lutym, a jutro już maj.
— Dlatego wybacz, panno Zabawa, ale kiedy po pracy, pijąc ciepłe piwo, słyszę, że powinienem się cieszyć, to za chuja w to nie wierzę.
— Nie przeklinaj.
— I dziwi mnie twój humor.
— Będziesz zadowolony.
— Lodówka zepsuta, więc nie będę.
— Po co ci lodówka? Cały dzień byłeś w terenie.
— I właśnie dlatego wolałbym napić się zimnego, a nie prawie zimnego piwa!
— Nie maż się — jęknęła. — Czytałam prognozy i ma zacząć padać.
— Jak nie kijem go, to pałą.
— Zaufaj mi. — Puściła oko. — Ucieszysz się.
— Tak? A już myślałem, że nie mam się z czego cieszyć.
— Wypowiem zaklęcie. Hokus-pokus, abrakadabra — wyszeptała, siadając z powrotem na krześle — i nasze problemy znikną.
— Które?
— Te najważniejsze.
— Czyżby dzwoniła jakaś zazdrosna, nieprzyzwoicie bogata klientka?
— Zimno.
— No to chodzi o podejrzliwego męża, który jest prezesem Orlenu.
— Nie. Żadnych podejrzliwych mężów i zazdrosnych klientek.
Ich spojrzenia się spotkały, po czym Ryży wrócił do przeglądania zdjęć w pamięci aparatu.
— Mów dalej — odpowiedział.
— Właśnie odebrałam telefon.
— Tego się domyślam.
— Ale od klienta, jakiego jeszcze nie mieliśmy.
— Mieliśmy każdego.
— Gdyby nie to, że z nim rozmawiałam, też byłabym gotowa tak pomyśleć — powiedziała, a Ryży zakręcił palcem w powietrzu, zachęcając ją do dalszych wyjaśnień.
— To wygląda na prawie zwyczajne zlecenie.
— Ale?
— Ale bardzo, bardzo intratne.
— Intratne mówisz?
— Bardzo — powiedziała, ważąc słowa. — Niby już mieliśmy podobne sprawy, ale…
— Nie taką?
— Właśnie.
— Każda jest inna.
— Nie za taką kasę — poprawiła się.
— Cały czas słucham.
— Zadzwonił telefon, porozmawialiśmy i nasz tajemniczy klient zapewnił, że zadatek już jest na naszym koncie — dodała, zerkając w monitor, po czym streściła rozmowę z anonimowym zleceniodawcą. — A to znaczy, że spłacimy dług za czynsz i opłacimy biuro do końca roku — zakończyła.
— O ile to nie żart — stwierdził markotnie Ryży.
— Niby dlaczego?
— A kto robi coś takiego?
— Zdecydowani, bogaci i chcący utrzymać tożsamość w tajemnicy.
— W Polsce? Tu nikt nie wysyła zaliczki przed podpisaniem umowy.
— Może ten ktoś jest bardzo zdeterminowany — odpowiedziała, wpisując login i hasło.
— To raczej idiota.
— Tacy nie wynajmują pełnomocnika.
— Rozmawiałaś z adwokatem?
— Był rzeczowy — powiedziała, wpatrzona w ekran. — Stwierdził, że jego klient nam ufa. Ma nam przesłać umowę kurierem — dodała ciszej i utkwiła wzrok w wykazie operacji otwartej bankowości elektronicznej.
Ryży wychwycił dziwną nutę w jej głosie, więc odłożył aparat, wstał, okrążył biurko. Gdy nachylił się nad monitorem, szerzej otworzył oczy. W gorącym biurze słychać było tylko ciche buczenie wentylatora.
Dzwon zabytkowego kościoła z cegły pod wezwaniem Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny w Nowym Warpnie bije na wieczorną mszę. Posiwiały mężczyzna stoi na pomoście przystani jachtowej przy południowym brzegu zatoki i czuje niepokój. Spogląda w kierunku niemieckiej strony zatoki, gdzie purpurowe słońce zniża się nad horyzont. Sczerniałe od słońca, soli i wilgoci drewno nagrzało się i teraz modrzewiowe deski oddają ciepło. Wiatr słabnie w miarę wysycania się purpurowej tarczy kolorem. Mewy, rybitwy i kaczki milkną. Nagle mężczyzna czuje sunący wzdłuż kręgosłupa dreszcz, a potem odbiera telefon. Po rozmowie myśli, że jeszcze przed chwilą wsłuchiwał się w szum fal i patrzył na szybujące nad mariną mewy, a teraz znikł jego spokój. Zachód słońca, fale, zapomniane miasteczko — wszystko na zawsze i nieodwołalnie straciło znaczenie, a jedyne, co ów człowiek obecnie słyszy w myślach, to sprzeciw. I patrząc w stronę słońca, myśli, że Bóg jest gnojkiem. Wreszcie wyjmuje papierosy, przykłada jednego do wargi i wciąga zapach niezapalonego tytoniu. Myśli o miejscu, w którym to, co usłyszał, jest bez znaczenia. Niebawem znajdzie się w nim, bez względu na wszystko. Paląc, ucieka w świat falującego morza i ciepłego wiatru smagającego policzki, smaku zimnego piwa i orzeźwiających drinków z rumem, cukrem trzcinowym, limonką oraz miętą, jakie sprzedają w portowych knajpach. Wie, że będą smakować, jak gdyby świat miał się skończyć. Potem postanawia się znów napić i palić bez ograniczeń, więc wstaje i rusza do tawerny. Od strony zatoki dmie ciepły, przyjemny wiatr. Wieczór jest spokojny i cichy. Pies posłusznie człapie za człowiekiem.
W deszczu wyłania się czerwony parawan. Żylski patrzy na policjanta szeroko otwartymi oczyma, pojmując sens nietypowego telefonu z poleceniem zajęcia się tą sprawą.
— Już rozumiem — mówi.
— Nazywał się Mariusz Dobrowolski.
— To faktycznie niefajna sprawa. Ma pan jeszcze inne rewelacje w zanadrzu?
— Tylko wątpliwości — odpowiada glina.
— No ale przynajmniej tożsamość ustalona!
— I nic więcej.
— Dobrze, że chociaż tyle — dodaje prokurator, spoglądając na policjanta. — Szkoda tylko, że nam się, kurwa mać, wymarzona aura trafiła.
— Idealna na takiego trupa.
— Ulewa, klasztor, śmierć księdza, tło jak z horroru.
— Dlatego mi to jakoś dziwnie wygląda.
— To nie nasz problem — odpowiada lekceważąco Żylski. — Niech się martwią autorzy książek, my robimy swoje i spierdalamy. Cholerne miejsce. Jak w średniowiecznej powieści.
— Ze średniowiecza tu nic nie przetrwało.
— Słucham?
— Większość pochodzi z czasów późniejszych. — Ton gliny jest rzeczowy i precyzyjny.
— Oprowadza pan tu wycieczki?
— Rozmawiałem z benedyktynami.
— Nie powiedzieli panu, że się pan za bardzo przejmuje?
— Ksiądz nie żyje — przypomina mu Widok.
— To też człowiek. A śmierć jest bramą do lepszego świata.
— Dobrze byłoby wiedzieć, kto tę bramę otworzył.
— Oczywiście. Swoją drogą, bardzo dyplomatyczna odpowiedź, inspektorze.
— Nie mam zamiaru męczyć się z postępowaniami.
— Dla mnie to casus fortuitus4, jak to mówią.
— Widzę, że pan lubi łacinę, panie prokuratorze.
— Lingua universalis et durabilis ad posteritatem5, jak powiedział Leibniz — oznajmia Żylski, zadowolony, że się popisał erudycją.
Deszcz przestaje padać, ale niebo nie zapowiada, aby przerwa miała trwać długo. Gliniarz zwalnia, wyjmuje papierosa z paczki, przytrzymuje go zębami i szuka zapałek. Ma trzydzieści sześć lat, płaski, skrzywiony nos — pamiątka starcia w dzieciństwie. W jego twarzy prostaka wyróżniają się bystre oczy.
— Pan chyba od niedawna w Krakowie? — dopytuje.
— Owszem.
— To też przypadek losowy?
— Nie.
— A co?
— Po prostu zmiany.
— Zmiany… — Widok kiwa głową, a Żylski uśmiecha się, maskując zaskoczenie tym, że glina zrozumiał łacińską sentencję. — Rządy się wymieniają, naród pluje nam w twarz za to, że służymy władzy, a my za damski chuj zapierdalamy w mrozie, słońcu i deszczu. I nieważne, czy mamy sobotę, niedzielę, czy jest święto. Jak trafi się trup, trzeba jechać — mówi, przeskakując kałużę. — I niby wszyscy jedziemy na tym samym wózku, ale jak czegoś nie dopilnujemy, to gliniarz najbardziej oberwie po dupie… Przepraszam, grzbiecie, panie prokuratorze.
Żylski zatrzymuje się przed kałużą. Dla nóżek w wąskich nogawkach taki skok jest nieosiągalny. Nadkłada więc drogi, obchodząc rozlewisko.
— Wracając do sprawy — zmienia temat — co pan myśli?
— Sam pan oceni.
— A tak na pierwszy rzut oka?
— Znalazł się tutaj. — Glina wskazuje parawan. — Ale nie wiem w jakich okolicznościach. — Bas wydobywający się z jego mięsistych, rybich ust jest głęboki, czysty.
— Zakłada pan, że ktoś mógł księdza zrzucić?
— Nie — buczy Widok — ale trzeba ustalić, jak to się stało, że jest na dole.
Zatrzymują się przy postaciach w błyszczących od wilgoci pelerynach zgromadzonych przy parawanie niczym sępy. Lampy na statywach się zapalają. Żylski dostrzega drugi parawan obok skał i myśli to, co każdy w takiej chwili. Jest jednak w błędzie.
Oparła plecy o fotel i przygryzła koniec ołówka.
— Pięćdziesiąt tysięcy? — wycedził.
— Mówiłam, że intratne.
— To jakaś chujnia!
— To cud! — Kobieta uniosła wzrok w stronę sufitu.
— Ciebie to bawi?
— Potrzebujemy pieniędzy.
— Wiem, ale kto tak robi?
— Powinieneś się cieszyć.
— A reszta?
— Nieistotna — odpowiedziała. — Liczy się kasa, której teraz potrzebujemy.
— Uhm. To się okaże.
— Nie cieszysz się?
— Nie wierzę w cuda.
— Aspirancie Ryży! Dosyć, do chuja! — Uderzyła dłonią w biurko.
Przez chwilę poczuli się zawstydzeni, jak para kochanków, którzy niespodziewanie uświadomili sobie, że mają inne zdania.
— Dawno mnie nikt tak nie nazywał — odezwał się pierwszy.
— Dawno nie piłeś zimnego piwa.
— Boję się, że te pieniądze oznaczają problemy.
— Problemy, które znikną.
— Może.
— Prąd, czynsz — odpowiedziała, wpatrując się w monitor — nasze składki. Pomyśl.
— Wiem, że mamy długi.
— Mieliśmy. Odtąd całe kwoty z faktur dla niewiernych żon i zazdrosnych mężów do końca roku będą dla nas. Żadnych kosztów.
Zgnieciona puszka wylądowała w koszu. Ruda wstał, przeczesał włosy palcami i włożył ręce w kieszenie. Jego włosy niewiele miały wspólnego z ksywką.
— Do końca roku?
— Zapłacimy tylko podatek.
— Pytanie: w zamian za co?
— W opactwie benedyktynów znaleziono ciało. Mamy sprawdzić, czy to samobójstwo. I ustalić, dlaczego ksiądz się zabił lub został zamordowany.
— Ksiądz?
— Tak. Popełnił samobójstwo, ale możliwe, że ktoś je upozorował.
— Mnisi?
— Nie wiadomo. Może to faktycznie tylko samobój.
Ruda splótł dłonie w okolicach kości krzyżowej i podszedł do okna. Myślał przez chwilę. Wreszcie wrócił do biurka, nachylił się i raz jeszcze zerknął na stan konta. Następnie potarł ręką brodę. Między jego brwiami pojawiła się zmarszczka.
— Czegoś takiego jeszcze nie mieliśmy.
— Przelewu też nie. A jest. Pełnomocnik klienta powiedział, że kurier przywiezie umowę.
— Czyli przyjęłaś zlecenie?
— Za ile nie pytasz?
— Nawet nie zadzwoniłaś — odparł nadąsany.
— Zrobiłbyś to samo na moim miejscu.
— Mieliśmy wspólnie podejmować takie decyzje.
— To tylko zlecenie.
— Za pięćdziesiąt kawałków!
— Za dwieście. Całość po wykonaniu zlecenia — dodała, a Ruda znów potarł brodę.
— Dwieście tysięcy za zlecenie?
— Możemy zwrócić przelew. Nie podpisaliśmy umowy.
— Wiem — odpowiedział. — Sprawdzimy ją.
— I co?
— Podpiszemy i poszukamy zleceniodawcy.
— Klient zastrzega sobie odszkodowanie za coś takiego.
— Ile?
— Pięciokrotność wartości zlecenia.
— Milion to sporo — stwierdził.
— Dwieście tysięcy także.
— Wolałbym wiedzieć, dla kogo pracuję.
— Dla pieniędzy — odpowiedziała. — Ja też, ale mamy długi. Co z tobą? Kiedy mamy szansę odbić się od dna, to kręcisz nosem. Nie skonsultowałam tego z tobą, bo uważam, że powinniśmy to wziąć. Wam teraz też chyba przydadzą się jakieś większe pieniądze, prawda?
Pokiwał głową. Zmartwienie na zawołanie pojawiło się na jego twarzy.
— Boję się, że takie pieniądze nie istnieją — przyznał.
— Nie możesz tak myśleć.
— Zamiast włóczyć się za szemranymi typkami z aparatem fotograficznym i mikrofonem po Polsce, mógłbym zostać na miejscu.
— To twoja praca.
— Wiem.
— Teraz przynajmniej coś zarobimy.
— Tak tylko marudzę — odparł, siląc się na luz.
— Co cię niepokoi?
— Teraz nie chodzi o podejrzliwego męża, zazdrosną klientkę albo sprawdzającego lojalność wspólnika.
— Wreszcie trafił się nam ktoś inny.
— No właśnie — mruknął niezadowolony.
— Ktoś z grubym portfelem.
— Śmierć księdza to inna kategoria niż puszczająca się żona i niewierny mąż — zauważył, opadając na fotel. — Mam mieszane uczucia. Wiem, że pieniądze oznaczają koniec naszych kłopotów finansowych, ale obawiam się nowych.
— Martwisz się na zapas.
— Łatwy zarobek oznacza trudności.
— Kto powiedział, że będzie łatwy?
— Klient chce dowodów, że samobójstwo było zabójstwem?
— Raczej chce poznać prawdę — stwierdziła Andżela.
Ryży spojrzał na nią o ułamek sekundy dłużej niż zwykle. Jako były policjant sekcji zabójstw wydziału kryminalnego w komendzie stołecznej po kilkunastu latach służby nie wierzył we wszystko, co widać lub słychać.
— Tak mi powiedział adwokacina — dodała Zabawa.
— Nie zawsze można znaleźć przyczynę targnięcia się na życie.
— Podejdziemy do tego biznesowo. — Wskazała monitor.
— Jak myślisz, kto za tym stoi?
— Może bogaci członkowie rodziny księdza?
— Może.
— Kochanka?
— Przecież to katolicki duchowny.
— No to kochanek. Wiesz, jak to jest.
— No to mnie uspokoiłaś — zadrwił.
— Nie przesadzaj.
— Ta sprawa śmierdzi! Samobójstwo, ksiądz, sposób kontaktu, adwokat. No i kwota. Kim jest zleceniodawca?
— Kimś, kto ma duże pieniądze. I dobrze, bo one są nam potrzebne.
— Tacy ludzie bywają niebezpieczni.
— Bo dostają to, czego żądają?
— Tak, szczególnie jeśli przy tym stawiają na anonimowość.
— Może nasz klient dba o swoje?
— To na pewno.
— A ty nie dbasz?
— To nie jest normalne — upierał się.
— Ilu naszych klientów jest normalnych?
— Dlaczego ktoś zleca nam coś takiego?
— Bo jesteśmy detektywami?
— Od zabójstw i samobójstw jest policja.
— Czyżby?
— I prokuratura.
— A nie od umarzania? Pewnie chce, żeby jego sprawa nie trafiła do kosza. Klient nasz pan! Ważne, że dobrze płaci. Nie maż się, jest sobota po południu — powiedziała pojednawczo. — Jutro pierwszy maja. Do środy wolne, pomyśl, przeanalizuj i zdecydujemy.
Ułamek sekundy później ktoś zapukał do drzwi i w progu stanął kurier.
Widok dotyka czoła, potem mostka i ramion, wykonując pośpieszny znak krzyża. Za przesłoną z mokrego brezentu leży to, co zostało z Dobrowolskiego. Prokurator przełyka ślinę. Denat ma na sobie rozpięte spodnie i buty, leży na boku w nienaturalnej pozie, a jego kończyny są powyginane.
— Przyjechał tu wczoraj — Widok potrząsa w powietrzu paczką zapałek — a teraz leży w częściach. — Wskazuje pudełkiem drugi parawan.
— Chwileczkę.
— Tak?
— Jak to przyjechał?
— Samochodem.
Żylski zatrzymuje zapałkę w połowie drogi do papierosa.
— Trzeba zrobić oględziny.
— Zrobione — wtrąca technik.
— Już?
— Jesteśmy tu od świtu, jest jedenasta. Wóz zabezpieczony, laweta czeka.
— Na co wskazują obrażenia?
— Poobijał się o gałęzie, pewnie uderzył o skały. Tam zabezpieczyliśmy resztę. — Technik wskazuje drugi parawan.
Prokurator odsuwa parasol znad głowy. Drobniutkie kropelki uderzają go w oczy. Lina kołysze się nad ich głowami.
— Długa — stwierdza.
— Stryczek i gilotyna w jednym.
— Szybko i bezboleśnie.
— A skąd ten krzyk? — pyta glina.
— Może się rozmyślił?
— Jeszcze nie słyszałem o skoczku, co krzyczał. Oni nigdy nie krzyczą — wtrąca technik.
Prokurator spogląda w miejsce, gdzie powinna być głowa. Kręgosłup wystaje z szyi, widać postrzępione mięśnie i przypominające plastikowe rurki naczynia krwionośne.
— Najpierw znaleźli trupa czy linę?
— Linę.
— Idą, ktoś krzyczy, jeden coś słyszy, drugi przeciwnie. Burza, deszcz, grzmoty.
— Uhm. — Widok zaciąga się papierosem. — Ciekawe, prawda?
— Nietypowo, ale była burza.
— Była, a jednak nowicjusz słyszał krzyk — zauważa Widok.
— Może drugi był dalej?
— Pana nie zastanawia, że mimo ulewy chciało się im to sprawdzać? — Gliniarz patrzy zmrużonymi oczyma na prokuratora.
Żylski odsłania nadgarstek z rolexem.
— Zastanawia mnie, kiedy będę w domu.
— Zazwyczaj nikt nic nie słyszy, nie widzi i o niczym nie wie — mówi Widok, sięgając znowu po papierosy. — A tu? Jeden słyszy, drugi nie, ale idą sprawdzić. W burzy i ulewie. O świcie. Mnie to się wydaje dziwne.
— To skrzywienie zawodowe, inspektorze.
— Mamy trupa, a horror jak w kinie.
— To i tak lepsze niż jakiś kryminał.
— Jest burza, idą, krzyk, sprawdzają w ulewie i cyk! — Widok strzela palcami. — Mają trupa księdza nie stąd.
— To bez znaczenia.
— Tak? To dlaczego wyhuśtał się akurat tutaj?
— Bo jest księdzem?
— Mało miał miejsc na samobója w swojej parafii? Bez sensu.
— Które samobójstwo ma sens? — odpowiada poirytowany prokurator.
— On przejechał ponad sto kilometrów, żeby rozstać się z życiem?
— Samobójstwa nie da się zrozumieć.
— Miał po drodze sporo równie dobrych miejsc.
— Próbuje pan racjonalizować samobójcę?
— Interesuje mnie, dlaczego wybrał akurat Tyniec.
— Zdrowi z zasady nie popełniają samobójstw, a psychicznego trudno zrozumieć.
— A zdrowego?
— Co pan sugeruje?
— Nic. Nie lubię sobie dokładać roboty, ale mi się to nie podoba i nie chcę, żeby ktoś się do mnie przypierdolił. Alimenty mam do płacenia. Z czego zapłacę, jak mnie zawieszą?
Żylski nie opowiada. Nabiera powietrza i spogląda na książeczkę w kieszonkowym formacie w czarnej, twardej okładce w ręce technika. Dowód jest zabezpieczony przeźroczystą folią z nadrukiem „Policja” i z białą metryczką.
— Miał to w tylnej kieszeni — wyjaśnia technik, szczękając zębami.
— Co to?
— Modlitewnik.
— Coś ciekawego?
— Bazgroły.
— Jakie? — pyta Żylski.
— Niezrozumiałe, jakby wariat pisał.
— Na stronie tytułowej jest też rysunek — zauważa glina.
— Czego?
— Ryby.
— Do depozytu — zarządza Żylski.
— A nie do laboratorium? — dziwi się technik.
— Właśnie, przecież pismo trzeba by do ekspertyzy dać — potakuje inspektor.
— Po co? — Prokurator zerka na niego.
— Żeby sprawdzić, co to i kto to napisał.
— Depozyt.
— Co?
— Mam powtórzyć?
— Nie trzeba — odpowiada technik, wsadzając woreczek z książeczką pod płaszcz.
— Zdjęliście odciski z tego gówna?
— Tylko nie gówna — protestuje natychmiast Widok, a prokurator unosi brwi. — To książeczka do nabożeństwa. Rzecz święta. Wypadałoby nam to uszanować — dodaje ciszej, spoglądając na prokuratora, po czym spluwa w stronę Wisły.
Marek Żylski przez chwilę się łudzi, że Widok żartuje, ale twarz policjanta nie pozostawia wątpliwości. Prokurator przypomina sobie, jak Widok się przeżegnał, zobaczywszy ciało, więc zaciska zęby, zwraca oczy ku niebu w kolorze ołowiu, po czym cedzi do technika:
— Wypadałoby uzupełnić metryczkę, no nie? — Wskazuje modlitewnik.
— W deszczu mam pisać?
— Tylko odpowiednio zabezpieczone ślady i dowody można wykorzystać do ustalania okoliczności zdarzenia i sprawcy czynu przestępnego. To condicio sine qua non6, aspirancie — recytuje przepis z wyższością.
— Modlitewnik zabezpieczony, odciski zdejmę w wydziale — odpowiada technik.
— Rozumiem, że to wszystko?
— Jest jeszcze dowód. Osobisty.
— Zabezpieczony?
— Oczywiście.
— Właściwie?
— Dwadzieścia dziewięć lat babram się w argentoracie, panie prokuratorze. Nie trzeba mi przypominać o metryczce.
— Coś jeszcze? — pyta prokurator, patrząc na ciało.
— Oprócz szczątków?
— Właśnie! Co z medykiem?
— Ma ważniejsze sprawy niż czekanie na pana.
— Tak powiedział?
— Tak wynika z kontekstu, ale wolę nie cytować. Co z liną?
Prokurator unosi głowę.
— Sfotografować.
— Zrobione.
— Zabezpieczyć. Zgodnie z przepisami — odpowiada Żylski, a technik kiwa głową.
Widok tymczasem wskazuje papierosem klasztor.
— A co z pokojem księdza? Chce pan zobaczyć?
— Znaleźliście coś?
— Przeszukaliśmy na protokół w obecności opata. Żadnego listu, telefonu, komputera, korespondencji czy czegoś, co wskazywałoby na samobója albo udział osób trzecich.
— Trzeba braci na papier przesłuchać.
— Teraz?
— Nie. — Żylski zerka na parawan zakrywający głowę denata.
Myśli z obrzydzeniem, że powinien tam podejść, lecz zmarzł. Patrząc na pergaminową skórę ciała bez głowy, kurczy się z zimna.
— Piździ tu. Charony wydzwonione?
— Czekają na parkingu — potwierdza Widok.
— To niech pakują bombonierę i kończymy. Na dziś odbój. Nie będę tu stał w deszczu jak ciul jakiś. Imię róży nam się trafiło. Czytał pan?
— Nie mam czasu — odpowiada Widok.
— Filmu też pan nie widział?
— Ostatnio tylko akta oglądam.
— Umberto Eco, kurwa jego mać, w Tyńcu — rzuca Żylski.
Widok wdeptuje peta w błoto. Chmury nad opactwem przesuwają się szybko.
— Łódź, z łódeczki łódź, kurwa — mówi mężczyzna, przekładając kserokopie gazet. Wielki Pies traci trop, krzyczy pierwszy tytuł. — Miasto, które napawa lękiem, ciekawi, przyciąga zwierzęcym magnetyzmem. Potem bezwstydnie zdobywa serce przybysza, niczym femme fatale z kadru starego kryminału albo przystojny żul na Fabrycznej. Miasto, które wymaga uczucia, każe kochać bezwarunkowo. Łódź, kurwa. Jak buldog wśród miast, piękna w swej brzydocie. Stal, cegła, niedoświetlone ulice. Kiła. Krzywe tory tramwajów, warkocze dymów z rudych kominów nad dachami z papy i zaułki, w których ciemność zakrada się szybciej od zmierzchu. Syf. Syreny o szóstej, czternastej i dwudziestej drugiej, w rytm tętna cholernego kwartału warsztatów, przędzalni, mozołu, filmów, bezrobocia i biedy. Polska, kurwa, w każdym calu. Len i bawełna. Stare fabryki. Bałuty, Matka Fabryczna, Widzew i Górna. Zapuszczone podwórka, stare parki, kamienice u zbiegu ulic z oknami na skrzyżowanie. Miasto harówki, krwi, pluskiew, które zbudziły w człowieku zwierzę robocze. Polacy, Niemcy, Żydzi. Europa. Kolejarz, ŁKS, biel, czerwień, biel. Szulcowi, Czerwoni, Rycerze Wiosny. Nie trzeba tu pić, wystarczy być. RTS, 1908. Tylko dynamit może coś zmienić, ale nic nie zmieni. Smutne miasto, nad którym przaśny wiatr prowincjonalnej, rzymskokatolickiej polaczkowatości pędzi bure chmury ze zdziczałego Wschodu, by zderzyć je z ciepłym frontem laickiej, cywilizowanej Europy. Łódź, kurwa. Tu poetom się zawsze wydaje. Pazura u Koterskiego. Tuwim, Ich Troje, Gretkowska, Scheibler, Trubadurzy, 1910, Boniek i zawał Wendischa. „Deszczyk pada, słońce świeci, czarownica masło kleci. Co ukleci, wnet zajada, myśli, że to czekolada. Zaraz ciebie poczęstuje, jeśli masz w dzienniku dwóje. Masz? Wy-pa-dasz!” Wróciłem, dzień dobry, cześć i czołem! Pytacie, skąd się wziąłem? Najważniejsze, że jestem. I znów będę zabijał — rejestruje dyktafon.
Cisza podkreślała atmosferę dostojnego luksusu w gabinecie metropolity, ordynariusza archidiecezji krakowskiej. Popołudniowe słońce oświetliło przez koronkowe firanki masywne biurko, przy którym siedział arcybiskup Kozłowski. Oderwał się od czytania, gdy drzwi się otworzyły. Lubiewo Witkowskiego wylądowało w szufladzie, na sfatygowanym pierwszym polskim wydaniu Zucha Edmunda White’a. Stylowy zegar o bogato zdobionej tarczy wydał w kącie ciche stuknięcie.
— Nich będzie pochwalony Jezus Chrystus. Przyniosłem kawę — powiedział Schmidt.
— Myślałem już, że zapomniałeś.
— Jak mógłbym?
— Spóźniłeś się. — Kozłowski spojrzał znad okularów na pozłacane wskazówki.
— Proszę o wybaczenie.
— Jest kwadrans po piątej.
— To się nie powtórzy, wasza ekscelencjo. — Ksiądz zbliżył się cicho ze srebrną, bogato zdobioną tacą. Zapach książek ustawionych za przeszklonymi witrynami wymieszał się z aromatem kawy. — Zatrzymały mnie ważne sprawy.
— Mleko masz?
— Oczywiście.
— Kozie? — Dostojnik zatrzymał oczy na dzbaneczku.
— Jak sobie wasza ekscelencja życzy.
— To, o które prosiłem?
— Oczywiście, ekscelencjo.
— Dobrze, że jesteś, Schmidt.
Chińska porcelana i kryształowa cukierniczka poprawiły Kozłowskiemu humor. Na tle masywnego biurka sprawiał dostojne wrażenie. Był tęgim, prawie sześćdziesięcioletnim mężczyzną z ciemnymi, zaczesanymi w tył włosami, które wraz z intensywną opalenizną i brązowymi oczyma nadawały duchownemu rys południowca.
— Jakież to sprawy cię zatrzymały?
— Bieżące.
Słońce padło na pozłacany krzyż ze szlachetnymi kamieniami znajdujący się na dębowym biurku. Refleks oślepił arcybiskupa, więc zdjął okulary, mrużąc oczy.
— Powiedziałeś, że ważne. Mam nadzieję — mruknął Kozłowski, rozpierając się w skórzanym fotelu, a potem nalał mleka do filiżanki, spojrzał z ukosa i wrzucił trzy kostki cukru — bo już zaczynałem przysypiać.
Ksiądz, robiąc krok w tył, ukłonił się pokornie, zatrzymał spojrzenie na fioletowej piusce mocodawcy, po czym odwrócił się do drzwi.
— Będę unikał takich sytuacji.
— Gdzie idziesz?
— Jeśli to wszystko…
— Nie. — Kozłowski dorzucił kostkę do kawy. — Sprawę mam.
— Przepraszam. Myślałem, że już nie jestem potrzebny.
— Jest dokładnie odwrotnie.
— Oddaję się do dyspozycji. — Schmidt skłonił się usłużnie.
Biskup zamieszał kawę srebrną łyżeczką. Napił się, odstawił filiżankę, zamieszał raz jeszcze i znów się napił.
— Mamy do pogadania, Schmidt — powiedział, wycierając usta.
— Słucham uprzejmie.
— Mam dla ciebie zadanie. Dość delikatne — dodał, wstając z mimowolnym sapnięciem, poprawił jedwabny pas na czarnej sutannie, sięgnął po filiżankę i podszedł do okna. — Pojedziesz do Tyńca. Mamy tam problem.
— Tak?
— Słyszałeś coś?
— Nie, księże arcybiskupie.
— No właśnie. A tego od ciebie wymagam.
— Proszę o wybaczenie.
— Myśl o dobru Kościoła. A ono właśnie jest zagrożone. W Tyńcu znaleziono ciało naszego brata — powiedział Kozłowski, a wzrok księdza natychmiast przesunął się po stosie gazet na biurku, leżących obok porcelanowej figurki Maryi z różańcem. — Mamy weekend, więc w gazetach cisza. Dopilnujesz, aby tak zostało.
— Jeśli się uda.
— Słyszysz, co mówię? Czy może ci się znudziło w Krakowie? Nie ma problemu, mogę załatwić ci posługę w Suchej Beskidzkiej.
— Przepraszam.
— Musi się udać!
— Zrobię z Bożą pomocą wszystko, co w mojej mocy.
— Zrobisz więcej. — Hierarcha utkwił spojrzenie za oknem. — Jeśli pojawi się w prasie wzmianka, twoja w tym głowa, żeby pisali o tym jak o wypadku. To raczej samobójstwo, ale widowiskowe.
— Nie bardzo rozumiem.
— Na miejscu zrozumiesz — westchnął Kozłowski. — I pamiętaj! Jeśli media się tym zainteresują, możemy mieć problemy.
— Kiedy mam jechać?
— Natychmiast. Będziesz mnie informował. — Arcybiskup wrócił za biurko, siadając z powrotem jak król na tronie. — A problemy, szczególnie teraz, nie są nam potrzebne. — Spojrzał na makietę budowli, powstającej na krakowskich Błoniach w miejscu, w którym odbyła się msza inaugurująca Światowe Dni Młodzieży oraz Drogę Krzyżową. — Mam teraz ważniejsze sprawy. — Urwał, kontemplując lśniący w słońcu model z kartonu i gipsu.
Schmidt wiedział, że przygotowanie miejsca na wizytę papieża Franciszka to oczko w głowie arcybiskupa.
— Ta śmierć nie może wzbudzić niezdrowego zainteresowania. Najlepiej byłoby, aby nie wzbudziła żadnego.
— A śledztwo?
— Zostaw prokuraturze. Istotne, żeby nikt nie rozdmuchał tematu — odpowiedział poirytowany Kozłowski. — A prokurator może potrzebować pomocy w sprawach Kościoła, rozumiesz? Zależy nam na wyjaśnieniu tej szokującej śmierci, ale wiedzę o tym pozostawimy dla siebie i rodziny zmarłego. Masz działać z przynależną sprawie dyskrecją. Ona jest tu konieczna. To był Dobrowolski.
— Ten z Jastrzębi?
— Znasz to nazwisko?
— Obiło mi się o uszy — powiedział Schmidt, unikając spojrzenia.
Kozłowski zapatrzył się w krzyż i ogromny portret Jezusa Miłosiernego w centralnej części miniaturowego ołtarza z gipsu. Patrzył również na sceny z lewej i prawej strony oraz podobizny świętych: Jana Pawła II i siostry Faustyny.
— A rozumiesz naturę ewentualnych problemów? — zapytał, nie patrząc na księdza.
— Doskonale.
— Cieszy mnie, że właściwie pojmujesz sprawę.
— Zrobię, co w mojej mocy.
— Liczę na ciebie. — Dostojnik przybrał pogodny wyraz twarzy, pełen ojcowskiej troski. — Spodziewaj się, że to może być trudne. Musisz zrobić, co tylko się da.
Schmidt pochylił głowę. Wiedział, że oblicze przełożonego to do perfekcji opracowana mina. Rozumiał też, jak poważne dostał zadanie.
Stary żeglarz nachyla plastikową butelkę nad miseczką. Naczynie napełnia się wodą. Orion pije, zwieszając jasnoczerwony jęzor. W drewnianej tawernie panuje spokój. Oprócz żeglarza jest w niej tylko dziewczyna za barem, z książką.
— Podać coś jeszcze? — pyta, spoglądając na szklankę klienta.
Ten przykłada papieros do wargi, a potem zamyka oczy, wciągając zapach niezapalonego tytoniu.
— Nigdy pan tu tyle nie pił.
— Pani też tyle tu nie czytała.
— Jestem już po egzaminach, więc mogę.
— Ja też mogę.
— Panie Wawrykiewicz, a może na dziś już wystarczy?
— Lepiej niech pani powie, co pani wybrała?
— Bułhakowa. I Julka jestem.
— Mistrz i Małgorzata?
— Czytał pan?
— Sto lat temu, królowo. To jedna z dwóch najważniejszych dla mnie książek.
— A druga?
— To pewien kryminał.
— O! Tego się nie spodziewałam.
— Jest niezwykły.
— Co może być niezwykłego w kryminale?
— Autor. Napisał go mój przyjaciel. I książka jest oparta na faktach.
— Brzmi interesująco.
— Podrzucę ci. Mnie już nie będzie potrzebny — dodaje Wawrykiewicz, spoglądając na zawieszony nad barem telewizor.
Dziewczyna nalewa grogu z litrowej butelki do szklanki, a potem chwyta pilota od telewizora. Melancholijny głos Adama Nowaka, śpiewającego tekst Młynarskiego, że jeszcze wiosenne deszcze obudzą ruń zieloną, a zimowe śmiecie na ogniskach wiosny jeszcze spłoną,pasuje do nastroju.
— Nie przełączaj, proszę — szepcze mężczyzna. — To piękny utwór. Facet śpiewa, że każdy czas jest dobry, by spełniać marzenia.
— Chyba ma rację.
— Kobiet nie pyta się o wiek, ale…
— Dwadzieścia.
— Czyli urodziłaś się w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym szóstym — odpowiada w zadumie.
Studentka stawia napełnioną w trzech czwartych szklankę przed nim, kuca przy psie i głaszcze podsypiającego owczarka.
— Polubił cię. A nie każdego lubi.
— Co było w dziewięćdziesiątym szóstym?
— Warszawa, zadymiony bar. — Żeglarz unosi szklankę. — Można było palić w lokalach. Siedziałem w takim jednym na Pradze. Dziewczyna śpiewała, że mają najlepszy lunapark i tańczy się tam tango z dziewczyną o ustach w kolorze buraków.
— Zakochał się pan?
— To były najpiękniejsze usta na świecie.
— Kiedyś się tam wybiorę. Praga jest chyba ciekawa.
— Tamtej Pragi już nie ma.
— A co to za bar?
— Już nie istnieje.
— Więc co się stało, że klient, którego nie widziałam pijanego, pije pięć szklanek z rzędu?
— Wcześniej nie było właściwej okazji.
— Dziś jest?
— Dziś jest dzisiaj — odpowiada, a pies popiskuje przez sen. — Nie wiadomo, czy jutro będzie, więc grog smakuje jak nigdy.
— A jak tam wyprawa?
— Słyszałaś?
— Podobno wybiera się pan w rejs dookoła świata.
— To się nie uda.
— Świat jest za duży?
— Nie starczy mi już czasu.
— To dokąd pan popłynie?
— Tam, gdzie w tawernach pachnie tytoniem, wieczorami gra muzyka i tancerki tańczą z zasłoniętymi ustami. Będę pił rum, palił cygara i jadł świeży chleb maczany w oliwie z oliwek.
— Popłynęłabym z panem, gdyby nie studia — mówi półżartem dziewczyna.
— Nie gniewaj się — rzuca żeglarz, spoglądając na psa — ale Orion był pierwszy. — Mruga do Julii i przenosi wzrok na telewizor.
Poznaje ludzi pokazywanych w wiadomościach. Wprawdzie dziewczyna przy mikrofonie ścięła dredy i zdjęła kolczyki, ale poza tym wiele się nie zmieniła. Jest w towarzystwie byłego policjanta, którego twarz budzi we wpatrzonym w ekran mężczyźnie wspomnienia.
— Chciałabym nauczyć się pływać na desce z żaglem — rzuca barmanka.
— A co cię powstrzymuje?
— Może następnego lata.
— Trzeba uważać z tymi następnymi — zaznacza Wawrykiewicz.
— Nie rozumiem.
— Wyjaśnię ci, jak wytrzeźwieję. Ja całe życie odkładałem ten rejs.
— Nie było czasu?
— Był, aby odkładać wyprawę na później, na następny rok, na potem — odpowiada i wypija alkohol jednym haustem. — Nie warto — dodaje, wychodząc chwiejnym krokiem.
Orion człapie za nim. W zatoce panuje cisza, a majowa noc pachnie latem.
Nie padało, ale powietrze wypełniała wilgoć. Unosił się w nim zapach lilaków, a z klonów i lip w Parku Bednarskiego dobiegał świergot. Ciemnogranatowy jeep grand cherokee zatrzymał się i Widok wbiegł do kościoła na Podgórzu, niemal wpadając na ustawione przez malarzy w świątyni rusztowanie, zamoczył palce w wodzie święconej i ukląkł na jedno kolano.
— Przepraszam za spóźnienie — wyszeptał.
— Nie waż się dotykać mojej córki bez mycia rąk.
— Bo co?
— Roznosisz zarazki — powiedziała bojowo. — Bakterie, wirusy i grzyby.
— To woda święcona!
— Tysiące ludzi macza w niej palce.
— Jakoś nikt nie choruje.
— Bo w najlepszym razie roznoszą gronkowce i paciorkowce, ale to potencjalne źródło infekcji — syknęła, a policjanta uderzył zapach świec i kadzidła.
W kościele, poza proboszczem, wikarym, grupką rodziców i kilkoma wiernymi w różnym wieku, nie było nikogo. Dzieci przed ołtarzem śpiewały, a wikary, młody, łysawy grubasek, machał rękoma niczym dyrygent. Widok rzucił mu krótkie spojrzenie, a ten kiwnął głową, nie wychodząc z roli dyrygenta.
— A może właśnie masz na paluchach Escherichię Coli albo jeszcze coś ciekawszego. Nie mam zamiaru leczyć Hani z powodu twojej głupoty — dodała głośniej eksżona. — Maczugowce błonicy. Mówi ci to coś?
— Jakoś nie przeszkadzają ci na pieniądzach z alimentów.
— Bo robisz przelewy.
— To woda pobłogosławiona przez biskupa, kobieto!
— Dobry Boże! — westchnęła.
Widok obejrzał się, łapiąc pełne dezaprobaty spojrzenie jakiegoś mężczyzny około pięćdziesiątki. Patrzył natarczywie jak policjant, przestępca albo chory psychicznie. Miał jasny zarost i krótkiego jeża. Widok zarejestrował też ciekawski wzrok kilku starszych kobiet.
— Nie bluźnij! — syknął byłej żonie do ucha.
— To tylko pełne drobnoustrojów bajorko. Naprawdę tak trudno to zrozumieć?
— Jesteś w kościele!
— Od kiedy to jesteś taki bezgrzeszny?
— Odkąd dotarło do mnie, że żeniąc się z tobą, zawarłem pakt z diabłem.
— A ja myślałam, że od wytrzeźwienia. Spóźniłeś się.
— Tak, powinienem rozwieść się wcześniej.
— Do kościoła. I na początku nie narzekałeś.
— Bo demon w kobiecie, która opętała mój rozum, nie ujawnił się od razu — odparł, obserwując, jak córka dumnie kroczy w kierunku ołtarza.
— No tak, zawsze byłeś świętojebliwy.
— A ty rozwiązła.
— Mogłam się spodziewać, że nawet tu będziesz chamem.
— Też ciągle jesteś zołzą.
— Ty masz chyba coś z głową.
— A ty z dupą.
— Hipokryta! — syknęła. — Cham i prostak — dodała, splatając ręce na piersiach.
Widok znów się obejrzał, ale blondyn zniknął. Nikt już na nich nie patrzył.
— Dziewięć lat znosiłem twoje obelgi — odpowiedział, machając córce.
— O dziewięć za długo.
— Twoje szczekanie nie robi na mnie wrażenia.
— Ręce do modlitwy, ale grzech na ustach.
— Lepiej się na ten temat nie wypowiadaj.
— Bo co?
— Bo jesteś specjalistką od cudzołóstwa.
— A ty lepszy?
— Odkąd to jesteś autorytetem w sprawach religii?
— Odkąd nasza córka idzie do pierwszej komunii — odpowiedziała z przekąsem.
— To był mój pomysł. Ty Hani nawet do chrztu byś nie podała. I teraz w szkole miałaby przejebane.
Kilkoro wiernych znów zwróciło się w ich stronę. Duże, jasne oczy łysawego wikarego spoczęły na nim, Widok zachował jednak zimną krew i po prostu się uśmiechnął, na co duchowny odwdzięczył się tym samym.
— Zachowuj się, chamie — natarła.
— Mogłabyś mi nie ubliżać?
— A ty panować nad mordą?
— Przekleństw nie należy się wstydzić — odparł, ściszając głos. — Są wartościowym narzędziem przekazu. Odpowiednio użyte wzbogacają komunikację. Szczególnie przez ludzi na pewnym poziomie.
— A nie bez niego?
— Uspokój się. Jesteś w kościele!
— Cham.
— Przeklinający mają wyższy iloraz inteligencji — odpowiedział, a potem zapadła cisza, jakby powietrze do sprzeczki nagle z nich uszło.
Patrzyli przez chwilę, jak proboszcz z wikarym instruują dzieciaczki, jak mają się poruszać w kościele w czasie uroczystości.
— Niestety muszę pracować — powiedział.
— Ja też.
— Zarabiasz pięć razy więcej.
— Trzeba było się uczyć. Umawiamy się na piętnastą, a zjawiasz się godzinę po czasie.
— Najwyżej pół.
— Będziesz się licytował?
— To obrona.
— Dokładnie czterdzieści trzy minuty. Do tego jesteś nieogolony i ubrany jak łach. Zapewne śmierdzisz wódką i papierosami z mięty — odparowała.
Widok pokręcił głową. Tę potyczkę właśnie wygrywał.
— Z tytoniu — mruknął.
— Ciszej, do cholery!
— Przy okazji: zapomniałaś dodać coś o moich dziwkach.
— Prosiłam cię, żebyś nie przeklinał!
— Wracam ze zdarzenia.
— Ono mnie nie obchodzi.
— Nie miałem czasu się przebrać.
— O próbie wiedziałeś od dawna.
— Byłem na trupie.
— I co z tego?
— Miałem nie odbierać?
— Mogłeś się chociaż ogolić.
— Zamordowano księdza.
— I wyglądasz jak bezdomny. Wstyd robisz Hani.
— Nie mniejszy niż matka, która nie potrafi się zachować — odpowiedział, ponownie napotykając spojrzenie wikarego. — Prokurator to nie twoi pacjenci, nie będzie czekał w poczekalni, aż dopijesz kawę, przeczytasz gazetę i łaskawie wypiszesz receptę na pyralginę.
— Pyralgina nie jest na receptę.
— Nie jestem twoim nowym gachem, żebyś mówiła mi, jak mam wyglądać.
— Mówię tylko, że wyglądasz jak kloszard.
— Mnie mój wygląd odpowiada.
— Skoro nie potrafisz wywiązać się z ojcowskich obowiązków, to mi o tym powiedz. Nie musieliśmy wysyłać Hani do komunii. To ty chciałeś, żeby chodziła na religię.
— Bo tak trzeba, kobieto!
— Włodek też może ją poprowadzić. Ma czas i lepiej wygląda.
— Niech prowadza do ołtarza swoje pielęgniareczki — warknął, dotknięty.
— Gnój.
— Nie mniejszy od ciebie.
— Świnia.
— Hania jest moja, a nie konowała, który grzmoci studentki.
— Ty masz chyba coś z głową! — odpowiedziała z wściekłością.
Kapłan kiwnął ręką, więc Widok podszedł do ołtarza. Spojrzał na córkę i niezgrabnie nachylił się nad mikrofonem.
— Prawie dziewięć lat temu Zbawiciel powierzył nam najcenniejszy skarb, jaki można posiadać. Jako oddani Bogu chrześcijanie przynieśliśmy go do kościoła na pamiątkę tego, co Jezus Chrystus czynił z uczniami w Jordanie — powiedział z pamięci. — Tamtego dnia zobowiązaliśmy się dochować aktu wiary. Aktu zawierzenia czystej duszy panu Bogu. Dziś nadszedł dzień, w którym przyszło nam wypełnić owo przyrzeczenie. Ponownie jesteśmy z naszymi dziećmi w domu Pana, albowiem gorąco pragniemy, aby nasze córki i synowie wyrośli na żarliwych katolików, pełnych wrażliwości, dobroci, pełnych miłości do Boga i bliźnich — mówił wolno, wyraźnie. — Nie jest to jednak możliwe bez siły, jaką Jezus Chrystus napełnia serca wiernych sług w sakramencie Eucharystii. Dlatego prosimy cię, ojcze wielebny, o udzielenie naszym dzieciom sakramentu pierwszej komunii świętej — zwrócił się do księdza, a potem rozbrzmiały organy.
— Wiesz, co jest najgorsze? — szepnęła eksżona, kiedy wrócił. — Ludzie myślą, że jesteś taki prawy i porządny, a jesteś zwykłym bogobojnym, pełnym hipokryzji bucem z diabłem za skórą. Polactwo wychodzi z ciebie na każdym kroku. Reprezentujesz to, co w tym narodzie najgorsze.