Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dwa ciała na sudeckim szlaku. Ofiary to Miss Polski i syn generała… Powieść inspirowana najgłośniejszą niewyjaśnioną zbrodnią lat 90.
Schyłek lat dziewięćdziesiątych, Park Narodowy Gór Stołowych. Na szlaku zostają znalezione dwa ciała w zaawansowanym stadium rozkładu. Wszystko zdaje się wskazywać na atak niedźwiedzia. Fakt, że ofiary to Miss Polski i syn wysokiego rangą oficera Wojska Polskiego, nie ułatwia zadania skierowanemu w góry miejscowemu śledczemu. Tymczasem w Warszawie Emil Stompor bierze udział w akcji, która zmienia jego życie. Los i pewna kobieta sprawiają, że drogi dwóch policjantów się krzyżują.
Brak sprawcy. Brak motywu. Presja przełożonych. Tajemnice, o których po zmroku lepiej nie mówić głośno. I zagadka, którą Stompor będzie musiał rozwiązać…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 373
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Copyright by Lira Publishing Sp. Z o.o., Warszawa 2021
© Copyright by Aleksander Sowa, 2021
Redaktor inicjujący: Paweł Pokora
Redakcja: Barbara Kaszubowska
Korekta: Joanna Dzik
Skład: Klara Perepłyś-Pająk
Projekt okładki: Magdalena Wójcik
Zdjęcie na okładce: © Kurapy/AdobeStock
Zdjęcie Aleksandra Sowy: © Maciej Zienkiewicz Photography
Retusz zdjęcia okładkowego: Katarzyna Stachacz
Redakcja techniczna: Kaja Mikoszewska
Producenci wydawniczy: Marek Jannasz, Anna Laskowska
Lira Publishing Sp. Z o.o.
Wydanie pierwsze
Warszawa 2021
ISBN: 978-83-66730-51-9 (EPUB); 978-83-66730-52-6 (MOBI)
www.wydawnictwolira.pl
Wydawnictwa Lira szukaj też na:
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Pamięci pary studentów wrocławskiej
Akademii Rolniczej zamordowanych na szlaku
koło Karłowa w Górach Stołowych.
Panu inspektorowi Januszowi Bartkiewiczowi
– człowiekowi, który nie pozwolił zapomnieć
o tej zbrodni i nie przestał wierzyć,
że prawda kiedyś zostanie odkryta.
Chociaż palące słońce chyli się ku zachodowi i upał słabnie, wciąż jest gorąco. Wyrośnięty labrador szarpie smycz. Zmęczony całodziennymi poszukiwaniami ratownik zaciska dłoń mocniej wokół skórzanego rzemienia.
– No, masz coś? Szukaj, szukaj.
– Arni! Zgłoś się. – Trzeszczy w głośniku, a pies z wywieszonym i zaślinionym jęzorem się ogląda.
Baczyński sięga po radiotelefon, a suka skomli nerwowo. Wystarczy spojrzenie, by zrozumieć, że pies podjął trop. Ratownik jest wyczerpany i marzy o tym, żeby napić się wody, najlepiej z półtoralitrowej butelki. A jednak kiedy pies rusza, podąża za zwierzęciem. Jest gorąco i parno. Baczyński czuje, jak pod koszulką pot ścieka po jego plecach, bokach i udach.
– Szukaj, piesku, szukaj.
– Arni? Na dzisiaj koniec! Słyszysz?
Smród się nasila. Pies szarpie się na smyczy, a człowieka w czerwonej przepoconej koszulce przeszywają szpile gorąca. Słuch rejestruje coś dziwnego. Ten dźwięk to muchy, myśli ratownik, idąc w stronę owadów. Odór staje się ciężki, intensywny. Pies się zatrzymuje. Spogląda na pana. Baczyński ociera pot z czoła. Suka merda ogonem i kładzie się na brzuchu, z przednimi łapami przed sobą. Liście szeleszczą. Fetor jest tak wyraźny, że człowiek odwraca głowę. I wtedy dostrzega to w nieregularnej stercie igliwia.
– Chyba coś znalazłem – nadaje do radiotelefonu.
– Arni?
– Odbiór.
– Znalazłeś coś?
– Chyba tak.
– To oni?
– Widzę grubą białą skarpetkę – mówi Baczyński, rozpoznając głowę i korpus. To, co leży pod igliwiem i liśćmi, nie jest tylko ciałem zaginionego człowieka. – Boże drogi!
– Gdzie jesteś?
– Sto metrów od Kopy. Pod skałką – odpowiada, z obrzydzeniem cofając się od dywanu z igliwia i liści ruszającego się od larw.
Denat jest niemal nagi, ma wyżarte oczy i wargi. Baczyński dostrzega pod gałęziami ubranie oraz rozszarpany brzuch.
Słychać bicie zegarów, warszawska Praga budzi się do życia w chłodny, mglisty, poniedziałkowy poranek ostatniego tygodnia wakacji. Ciemna klatka schodowa na pierwszym piętrze odrapanej kamienicy przy Targowej śmierdzi stęchlizną i moczem. Stompor czeka, śledząc sekundnik. Wreszcie kiwa głową do policjanta stojącego obok. Partner Emila sięga ręką do dzwonka.
– Kosar, kurwa! – Emil powstrzymuje partnera. – Zrobimy to po mojemu.
– Mamy go zatrzymać, a nie wywołać tu trzecią wojnę światową.
– Nie pozwolę, żeby nam znów spierdolił – odpowiada policjant, przeładowuje broń i kopie w drzwi.
Zamek ustępuje od uderzenia podeszwą pod klamką. Emil wbiega do ciemnego, długiego przedpokoju z pistoletem gotowym do strzału. Jest bez munduru, pod koszulą ma kamizelkę kuloodporną.
– Wasałyk? Tu policja! Na ziemię!
– Na ziemię! – krzyczą gliniarze za Emilem, widząc bandziora.
Jest w białej koszulce i slipach. Przebiega przed lufą i wpada do kuchni.
– Stój! Stój, powiedziałem! – woła Emil, celując, a zbir zatrzymuje się przy oknie.
– Stoję przecież.
– Na ziemię – cedzi przez zęby gliniarz.
Przy kuchence leży kobieta w nocnej koszuli, na brzuchu, tyłem do policjanta, z drżącymi rękoma nad głową. Na gazie w garnku skwierczy olej.
– Co chciałeś odjebać? Z pierwszego piętra chciałeś skakać? Połamałbyś kulasy!
– Moje kulasy, moja sprawa.
– Odsuń się od okna.
– A co? Zastrzelisz mnie?
Emil spogląda na leżącą na podłodze kobietę. Jest rozczochrana, ma rozerwane ubranie. Policjant słyszy za sobą, jak pozostali przeszukują mieszkanie.
– Powiedziałem – mówi spokojnie – żebyś się odsunął od okna.
– W dupie cię mam.
– Rób, co mówię.
– To podejdź.
– Chcesz ołów w kolano? – odpowiada ciszej Emil.
– Po co przyszliście?
– Do twojej żony – mówi Kosarewicz zza pleców Stompora. – Na kawę.
– Nie zapraszałem was.
– Masz trzy sekundy. Raz, dwa...
Emil opuszcza lufę w kierunku kolana zbira. Kobieta szlocha głośniej. Rzezimieszek uśmiecha się lekceważąco, ale unosi ręce i odsuwa się od parapetu. To złodziej luksusowych samochodów, na którym ciążą także zarzuty rozboju i ciężkiego uszkodzenia ciała.
– Dobra, dobra! Coś taki nerwowy?
– Zaczynasz mnie wkurwiać. A pani na podłodze – mówi Emil wyraźnie – proszę powoli wstać, wolno się odwrócić i podejść.
Kobieta kiwa głową. Emil dostrzega rozerwane ubranie, siniaki i krew pod nosem.
– Wasałyk, co ty odpierdalasz? – pyta Stompor, zaciskając zęby, bo akurat nie tego się spodziewał.
– No co? Na frytki mi przyszła ochota.
– O szóstej rano?
– U siebie jestem. Lepiej powiedz, kto mnie sprzedał. Ta szmata?
– Sam jesteś szmata.
– No, no, no. Uprzejmiej do obywatela.
– Powiedziałem, morda!
– Nie tym tonem, chuju! A ty, szmato, zobaczysz, jak już wyjdę – grozi żonie Wasałyk. – A rusz się teraz, to nie ręczę za siebie.
Mieszkanie jest zadbane. Emil zwraca uwagę na krzyż i obraz Matki Boskiej wiszące na ścianie. Widywał takie mieszkania, kiedy pracowali z Kosarem w patrolu interwencyjnym. Kobieta zastyga w bezruchu w pół kroku, pomiędzy Emilem, mężem a kuchenką, i wlepia przerażone spojrzenie w policjanta.
– Spokojnie, proszę pani. Proszę zrobić to, co powiedziałem.
– Nie mów jej, co ma robić! To moja żona. I mój dom.
– Trzymaj pysk, gnoju. Wolno się obróć i połóż ręce na karku.
– Zapomnij. – Bandzior rozrywa koszulkę i przesuwa dłonią po wytatuowanej klatce piersiowej.
Emil robi krok w kierunku kobiety i kątem oka dostrzega dziecko pod ścianą. Na szyi dziewczynki widać czerwone pręgi, a na przedramionach rany od oparzeń papierosami. Kosar przechodzi za plecami Stompora po dziecko, a wtedy zbir błyskawicznym ruchem zakłada pętlę ze zrolowanej koszulki na szyję kobiety.
– Nie ruszaj się, kurwo! – mówi, stając za jej plecami. – I co teraz, chuje?
– Puść ją – mówi cicho Emil.
– No, to podejdź. I zakładaj kajdanki, cwaniaku.
– Na kajdanki poczekasz. Najpierw wpierdol.
– Chyba się przesłyszałem. – Zaskoczony oprych przechyla głowę.
– Nie, będzie wpierdol.
– Chyba śnisz.
– Chyba masz pecha, bo tak się nieszczęśliwie dla ciebie złożyło – Emil wolno opuszcza broń – że mam pewne zasady. Staram się na przykład bronić słabszych. – Zabezpiecza pistolet, wkłada do kabury, nie spuszczając wzroku z agresora. – A ty znęcasz się nad kobietą i dzieckiem. I za to cię rozliczę od razu. Bez sądu.
– Nie twoja sprawa.
– Widzę, że nie zrozumiałeś. Obie są słabsze, a ty wyglądasz na wyjątkowego gnoja. I kanalię. Dlatego dostaniesz wpierdol.
– To nie Ameryka, kowboju.
– Emil, proszę cię. Daj spokój. To nie nasza sprawa. Mieliśmy go tylko zatrzymać – stopuje Kosar.
– No, twój kumpel ma rację. Nie jesteś jakimś polepszonym szeryfem. – Wasałyk kiwa głową.
Ale Emil słyszy tylko płacz dziewczynki. Skupia się na szlochającej, przerażonej kobiecie z pętlą na szyi. Spogląda w oczy bandyty, zaciska zęby i wie, że choćby miał za to odpowiedzieć, da gnojkowi nauczkę.
– Sadysta patrzy ci z oczu. – Na twarzy policjanta pojawia się nieprzyjemny, zimny uśmiech. – Lubię się z takimi gnojkami zabawić.
– Wylecisz z psiarni.
– Emil, proszę cię! Zróbmy tylko swoje!
– Spierdalaj, Kosar. A ty, gnoju, szykuj się do tańca.
– Kim ty, kurwa, jesteś, psie zajebany? Nie tacy jak ty byli cwani. I co? I gówno! Dobrze wiesz, że mam cię w dupie.
– Odsuń się od niej. – W dłoni Emila pojawia się krótka pałka teleskopowa.
– Spierdalaj.
– Wykonuj polecenia.
– Spierdalaj, powiedziałem! U siebie jestem, no nie?
– Zostawcie, on nic mi nie zrobił... Panowie, proszę – odzywa się żona przerażonym, słabym głosem.
– No i co, kurwy jebane? Wypierdalać z kwadratu!
– Po raz ostatni mówię – ostrzega Emil. – Odsuń się od niej, odwróć i połóż ręce na karku. A potem wolno połóż się na brzuchu.
– ...o szafkę się uderzyłam, mąż się zdenerwował i nakrzyczał. Panowie! On nie jest zły człowiek.
Bandzior się uśmiecha i zaciska pętlę na szyi kobiety. Emil ma mało miejsca, ale metal trafia w udo agresora. Ten krzywi się z bólu, rozluźnia chwyt. Gliniarz poprawia, w przedramię. Kosarewicz przejmuje kobietę. Kolejne dwa uderzenia lądują na plecach Wasałyka. Wtedy wytatuowany oprych zsuwa garnek z kuchenki. Wybuch oleju odrzuca wszystkich w głąb korytarza. Wszystkich z wyjątkiem sprawcy.
Larwy pełzają po gładkiej, ciemniejącej skórze. Są żółtawe, ruchliwe i tłuste. Wydobywają się z każdego otworu ciała. Żerują. Smród jest nie do zniesienia. Baczyński patrzy na przekrzywioną głowę i otwartą szczękę.
– To człowiek – mówi, zaciskając nozdrza. – Cały w igłach i liściach.
– Jesteś pewien?
– Na sarnę nie wygląda.
– Przyjąłem – odparł dowodzący. – Czekaj tam.
– Jakby ktoś go rozszarpał. I to parę dni temu.
Ratownik wycofuje się i spogląda na drzewa, by zająć pozycję z wiatrem. Widok obnażonego do połowy ciała z wyszarpanymi jelitami, które od kilku dni toczy robactwo, zrobiło na nim upiorne wrażenie. Chwilę później labrador macha ogonem. Pierwszy idzie siwy Górowski, tuż za nim podąża sporo młodszy strażak z OSP. Siwy zatrzymuje się, obrzuca kolegę wzrokiem, zgina się wpół z rękami na kolanach i głośno oddycha. Strażak rusza w kierunku ciała.
– One chyba wróciły – mówi Baczyński, wskazując znalezisko. – Trzeba uważać.
– To niemożliwe – sapie siwy.
– O kurwa! Ale tu jebie!
– Szafran! Trochę szacunku przy zmarłym – syczy Baczyński. – To mógł być ktoś z twojej rodziny!
– Trupowi i tak już wszystko jedno. A z jego dziewczyną chodziłem do liceum.
– Dobra! Spokój. Mirek, Arnold! – Górowski unosi ręce. – Wszyscy jesteśmy zmęczeni – dodaje, ocierając pot z czoła – ale skakanie sobie do gardeł nic nam nie da.
Spoglądają na zwłoki. Skóra mężczyzny w niektórych miejscach zdążyła już sczernieć i napęcznieć. Spod liści widzą dżinsowe krótkie spodenki, takie same jak na zdjęciach poszukiwanego. Denat ma długie włosy i okulary. Ponad wszelką wątpliwość – to on.
– Naprawdę myślicie, że to niedźwiedź?
– Nie mów, że nie słyszałeś, co ludzie opowiadają – mruczy Baczyński. – To też zresztą wygląda na jego robotę.
– Nikt nic nie widział – zauważa siwy. – Ja też nie uwierzę, jak nie zobaczę.
– Ludzie gadają – wtrąca strażak.
– To tylko gadanie.
– Szafran może mieć rację – dodaje Baczyński. – Roboty tu nie ma. W lasach jest spokojniej, pola leżą odłogiem. Wsie się wyludniają, ludzie wyprowadzają się do miast. Mogły wrócić. Tu mamy dowód. To przecież nie wygląda na zawał ani udar. – Ratownik wskazuje antenką motoroli zagłębienie pod skałką.
Górowski wydyma usta, obrzuca kolegę wzrokiem, a potem zaciska zęby, spoglądając na strażaka. Powiew wiatru porusza liśćmi, ale zamiast chłodu rozgrzane i lepkie powietrze przynosi nowy fetor. Tym razem to odór drugiego, również na wpół rozłożonego już ciała.
Niecałe pięć godzin później na parkingu pod Kopą przy drodze wojewódzkiej numer 387 prowadzącej z Kudowy-Zdroju do Ścinawki Górnej pracownicy zakładu pogrzebowego ostrożnie układają drugi, zamknięty szczelnie na zamek błyskawiczny foliowy worek do karawanu pod niezadowolonym spojrzeniem komendanta Dziadkowicza.
– I co teraz? – pyta Baczyński.
– Najlepiej byłoby, żeby jeszcze dzisiaj was przesłuchać – odpowiada siwy, wysoki i szczupły oficer, po czym spogląda na worek z ciałem.
– Nas?
– No, was, was, Szafran. Co się tak dziwisz?
– Przecież nic nie zrobiliśmy.
– Znaleźliście ciała i byliście na miejscu zdarzenia.
Mirek Szafran zerka na Baczyńskiego. Ten głaska po głowie leżącego przy prawej nodze psa. Siwy dowódca Wałbrzysko-Kłodzkiej Grupy GOPR zaciska usta.
– Ten dzień i tak już jest do niczego, a oni muszą to zrobić. – Wskazuje na policjanta. – Będziemy to mieli z głowy.
– Tak będzie najlepiej. Pół godziny i będziecie wolni.
– A Pawelec? – pyta Szafran. – On doszedł po nas.
– Wiem, Mirek, ale sami widzicie. Trafiło go.
– Jak każdego.
– Nie, nie jak każdego, komendancie. – Baczyński rzuca niedopałek pod nogi. – Dla nas to tylko ciała – dodaje, rozcierając butem resztkę papierosa na wciąż ciepłym asfalcie. – On znał ją osobiście.
Cztery pary oczu spoglądają w stronę mężczyzny. Człowiek w zielonym mundurze strażnika leśnego siedzi nieruchomo przy terenowym samochodzie Parku Narodowego Gór Stołowych, oświetlony trupiobladym światłem latarni, i wpatruje się tępym wzrokiem w las. Zwierzę przy nodze Baczyńskiego nagle unosi łeb, stawia uszy i odsłania zęby, kiedy czarny jeep grand cherokee przejeżdża drogą. A potem kładzie uszy na karku, układa łeb na łapach przed sobą, wydając krótki, cichy, niski dźwięk.
– Jego też będzie trzeba przesłuchać – komendant kiwa głową – ale jak dojdzie do siebie. Wy jedźcie do komisariatu. Zróbcie, co trzeba.
– Jeśli to niedźwiedź, to lepiej, żebyśmy tutaj nie stali – stwierdza Baczyński.
Andrzej Pawelec odrywa się od pachnącego żywicą cichego lasu i wolno podchodzi. Żaden nie ma odwagi, żeby spojrzeć w jego podpuchnięte od łez oczy.
– Słyszycie?
– Co mamy słyszeć? – pyta Baczyński. – Nic nie słychać.
– Ten las słyszał wszystko. I wie, jak doszło do tego.
– Jedź do domu.
– Nie, pojadę z wami. Możecie mnie przesłuchiwać.
– Możemy to załatwić też jutro – odpowiada oficer.
Pawelec spogląda pod latarnię, gdzie tłoczą się roje owadów.
Potem parking pod Kopą przy najbardziej krętej drodze w Polsce pustoszeje. Las wokół wciąż jest milczący, cichy, spokojny. Ta cisza jest milczeniem w sprawie tego, co stało się tam owego tragicznego popołudnia.
Naczelnik Wydziału Kryminalnego Komendy Wojewódzkiej Policji w Wałbrzychu podinspektor Janusz Antkowiak podszedł do kalendarza i wyrwał kartkę z datą 26 sierpnia 1998 roku, a następnie przesunął po wąsach, wzdłuż kącików ust, dwoma palcami. Był w świetnym nastoju. W radiu wesoło śpiewał Sinatra. Policjant rozładował pistolet, odłożył broń do szafy, obok położył legitymację. Zerknął raz jeszcze, poprawił legitymację, przekręcił klucz. Wtedy zadzwonił telefon.
– I co tam, proszę ja ciebie, w Kotlinie Kłodzkiej?
– Ziemi kłodzkiej. Szczytna to już nie kotlina, komendancie. Wszystkie czynności wykonane. Papiery zrobione. Melduję, że nie mamy sobie nic do zarzucenia.
– Ty mi tu nie melduj! Pytam, co masz.
– Moskal w noc z piętnastego na szesnastego sierpnia bawiła się w dyskotece Relax w Szczytnej. Około trzeciej piętnaście wyszła z lokalu i udała się w kierunku Dusznik, do domu – wyrecytował.
– I co?
– Na razie nic więcej.
– Jak to, kurwa nic więcej? Minęło dziesięć dni od zabójstwa i nic nie masz? Co ty mi tu pierdolisz za uszami? Sama wyszła? Co się dalej stało, że dwa dni później kierowca pekaesu zauważył, jak leży sztywna, z rozwaloną głową, w rowie przy drodze?
– Wyszła z byłym chłopakiem – westchnął Antkowiak i usiadł przy biurku. – Chłopak przesłuchany, wygląda na to, że to nie ma z tym nic wspólnego. Rodzina, koledzy i koleżanki tak samo. Nawet ochronę dyskoteki przesłuchaliśmy, jak chciał prorok.
– Prorok?
– No tak – odpowiedział Antkowiak. – Znaczy prokurator.
– Znam nasz żargon – mruknął zirytowany komendant. – Tylko się dziwię, że sobie roboty dołożył.
– Chyba czytania, bo i tak nie mamy podejrzanych. Zebraliśmy ślady, czekamy na wyniki z laboratorium. Nic. Ciało częściowo obnażone, więc wygląda na to, że została zgwałcona.
– I to mnie właśnie martwi.
– Zgwałcenie?
– Nie o to chodzi – mruknął komendant Pszczoła.
– Spokojnie. Będzie dobrze. Czekamy na rozwój wypadków. Przyjdą wyniki i możliwe, że coś wyjdzie z nich ciekawego.
– Mnie nie interesuje „możliwe – niemożliwe”.
Wysoki, szczupły, ale wyprostowany policjant wstał, podszedł do okna i jego postać odbiła się od szyby. Z powodu charakterystycznego prostego trzymania się oraz wydatnego nosa żona kiedyś twierdziła, że przypomina de Gaulle’a. On poza wzrostem nie widział podobieństw, ale odkąd w 1967 roku złożył ślubowanie, wiedział, że komendant wojewódzki telefonował po piętnastej trzydzieści tylko w naprawdę nadzwyczajnych okolicznościach.
– Niewykluczone, że z tego, co tam zebraliśmy, coś się wykluje, ale na razie trzeba czekać, a ja idę na urlop – podsumował Antkowiak bez emocji.
– Będziesz, proszę ja ciebie, musiał się wstrzymać – oznajmił komendant.
– To urlop zaległy.
– Jest potrzeba służby.
– Co się stało? – zapytał gliniarz i zamknął oczy, aby nie patrzeć na własne odbicie w szybie. A więc wyjaśniło się, w jakiej sprawie ten telefon. Racjonalne wytłumaczenie mogło być tylko jedno i Antkowiak je znał, niestety, aż za dobrze. Tak samo jak Pszczołę. – Jaka jest ta nadzwyczajna potrzeba służby?
– Mamy kolejne zwłoki.
– Gdzie?
– W dupie! – mruknął Pszczoła. – Przecież nie tutaj! Zrobiło się w tej twojej Kotlinie Kłodzkiej bardzo niefajnie. Sęk w tym, że niedaleko. Sześć kilometrów od Szczytnej. A ty odpowiadasz za ten rejon, więc pojedziesz tam jutro i obejmiesz sprawę nadzorem. I nie mów, że coś się nie da, bo przyjdzie ktoś i to zrobi!
– To niech przychodzi. – Choleryk wziął górę w Antkowiaku.
– Antek!
– Moja córka odbiera dyplom.
– I tym gorzej dla ciebie – uciął Pszczoła. – Nie żyje chłopak, lat dwadzieścia pięć. I dziewczyna o rok młodsza. Byli parą. Można powiedzieć, że to studenci. On z Wrocławia, a ona z Międzylesia. Personalia ustalone ponad wszelką wątpliwość. Są teraz w prosektorium – odparł komendant. – W Kłodzku. Jutro sekcja.
Te kilka zdań oznaczało kłopoty. Wprawdzie jutro był piątek, a Antkowiak obiecał córce wolne od poniedziałku, ale nie na darmo pracował w jedynce, żeby nie mieć pojęcia, co mogą znaczyć równocześnie dwa nowe ciała w tym samym rejonie.
– Zajmuję się już czymś innym.
– Uhm – odparł komendant. – Urlopem, co?
– Pan wie, że on mi się naprawdę należy?
– A ty wiesz, że to już nie jest sprawa dla rejonu, co? Rodzina jeszcze nic nie wie – powiedział komendant. – Zwłoki znaleziono w górach, przy szlaku. Jeśli się okaże, że to zabójstwo, mamy przejebane. I dlatego dzwonię.
– O co chodzi z tym „jeśli się okaże”?
– To może być sprawka niedźwiedzia. I wiem, jak to brzmi. Jeszcze czegoś takiego, proszę ja ciebie, nie mieliśmy – odparł mniej oficjalnie Pszczoła. – Tam jest Park Narodowy Gór Stołowych. Wszędzie lasy. Po czeskiej stronie to samo. Strażnicy parku twierdzą, że był tam widziany niedźwiedź z młodym. To nie jest pewne, ale dwa rozszarpane trupy już tak.
– I mieliby zostać zabici przez misia?
– Sam jesteś miś – zirytował się Pszczoła. – To nie są, kurwa, żarty! I dlatego pojedziesz tam, rozeznasz się i wszystkiego dopilnujesz. Ciała były obnażone tak samo jak ta twoja Moskal ze Szczytnej.
Antkowiak przetarł pozbawioną włosów skórę na głowie i nabrał powietrza.
[...]