Wenus umiera - Aleksander Sowa - ebook + książka

Wenus umiera ebook

Aleksander Sowa

4,1

Opis

Dwa ciała na sudeckim szlaku. Ofiary to Miss Polski i syn generała… Powieść inspirowana najgłośniejszą niewyjaśnioną zbrodnią lat 90. 

Schyłek lat dziewięćdziesiątych, Park Narodowy Gór Stołowych. Na szlaku zostają znalezione dwa ciała w zaawansowanym stadium rozkładu. Wszystko zdaje się wskazywać na atak niedźwiedzia. Fakt, że ofiary to Miss Polski i syn wysokiego rangą oficera Wojska Polskiego, nie ułatwia zadania skierowanemu w góry miejscowemu śledczemu. Tymczasem w Warszawie Emil Stompor bierze udział w akcji, która zmienia jego życie. Los i pewna kobieta sprawiają, że drogi dwóch policjantów się krzyżują. 

Brak sprawcy. Brak motywu. Presja przełożonych. Tajemnice, o których po zmroku lepiej nie mówić głośno. I zagadka, którą Stompor będzie musiał rozwiązać…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 373

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (202 oceny)
84
65
39
9
5
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kasia-kordeczka

Całkiem niezła

Trzeci tom serii z profilerem Emilem Stomporem w którym zdecydowanie jest go najmniej w akcji, bo przeżywa prywatne trudności. Sprawa choć ciekawa to w mojej opinii najmniej angażująca w porównaniu do poprzednich części. Duzy plus za klimat, góry i smaczki wyłapane w fabule.
00
KatPolGol

Całkiem niezła

W kraju, gdzie jeden świetny kryminał goni drugi, nie była to jakaś wybitna pozycja, ale dała mi dużo odpoczynku, a więcej od niej nie oczekiwałam. To kryminał, gdzie nie ma brutalnych opisów i scen, więcej dzieje się na płaszczyźnie tła powieści, gdzie autor moim zdaniem oddał całkowicie klimat układów tamtych czasów, działania służb i wzajemnych zależności organów państwowych od siebie. Krajobraz i miejsce zbrodni osadzone w górach również zostały szczegółowo nakreślone, czuje się klimat tych okolic. Mniej podobali mi się natomiast bohaterowie, odebrałam ich jako dość schematycznych - jest brutalny i gardzący zasadami, ale za to genialny policjant, są przeciętni pilnujący zasad i porządku mundurowi, ale chwała zawsze przypada komuś innemu. Nie byłam też jakoś szczególnie zaskoczona zakończeniem, chociaż podejrzanych jest wielu, więc czytelnik ma duże pole do typowania sprawcy. Dla niektórych plusem może być nawiązanie do autentycznych wydarzeń i zbrodni, która rzeczywiście miała mi...
00
AshleyDB

Dobrze spędzony czas

Popełniłam błąd, wiedziona poleceniem nie zwróciłam uwagi, że to trzecia część serii, przez co dość ciężko mi było wgryźć się w tę pozycję. Historia inspirowana prawdziwymi i niewyjaśnionymi wydarzeniami. Świetnie uchwycony klimat i aura końcówki lat 90tych, trzymająca w napięciu historia, dobrze wykreowani bohaterowie, do tego bardzo ciekawe i wręcz oburzające wątki poboczne. Czyta się lekko i szybko. Fanom kryminału polecam serdecznie, ale pamiętajcie lepiej przeczytać we właściwej kolejności. Mam nadzieję, że prawdziwego sprawcę dosięgnie ręka sprawiedliwości.
00
Apatheia1

Dobrze spędzony czas

Świetny kryminał.
00

Popularność




© Copyright by Lira Publishing Sp. Z o.o., Warszawa 2021

© Copyright by Aleksander Sowa, 2021

Redaktor inicjujący: Paweł Pokora

Redakcja: Barbara Kaszubowska

Korekta: Joanna Dzik

Skład: Klara Perepłyś-Pająk

Projekt okładki: Magdalena Wójcik

Zdjęcie na okładce: © Kurapy/AdobeStock

Zdjęcie Aleksandra Sowy: © Maciej Zienkiewicz Photography

Retusz zdjęcia okładkowego: Katarzyna Stachacz

Redakcja techniczna: Kaja Mikoszewska

Producenci wydawniczy: Marek Jannasz, Anna Laskowska

Lira Publishing Sp. Z o.o.

Wydanie pierwsze

Warszawa 2021

ISBN: 978-83-66730-51-9 (EPUB); 978-83-66730-52-6 (MOBI)

www.wydawnictwolira.pl

Wydawnictwa Lira szukaj też na:

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Pamięci pary studentów wrocławskiej

Akademii Rolniczej zamordowanych na szlaku

koło Karłowa w Górach Stołowych.

Panu inspektorowi Januszowi Bartkiewiczowi

– człowiekowi, który nie pozwolił zapomnieć

o tej zbrodni i nie przestał wierzyć,

że prawda kiedyś zostanie odkryta.

1

Chociaż palące słońce chyli się ku zachodowi i upał słabnie, wciąż jest gorąco. Wyrośnięty labrador szarpie smycz. Zmęczony całodziennymi poszukiwaniami ratownik zaciska dłoń mocniej wokół skórzanego rzemienia.

– No, masz coś? Szukaj, szukaj.

– Arni! Zgłoś się. – Trzeszczy w głośniku, a pies z wywieszonym i zaślinionym jęzorem się ogląda.

Baczyński sięga po radiotelefon, a suka skomli nerwowo. Wystarczy spojrzenie, by zrozumieć, że pies podjął trop. Ratownik jest wyczerpany i marzy o tym, żeby napić się wody, najlepiej z półtoralitrowej butelki. A jednak kiedy pies rusza, podąża za zwierzęciem. Jest gorąco i parno. Baczyński czuje, jak pod koszulką pot ścieka po jego plecach, bokach i udach.

– Szukaj, piesku, szukaj.

– Arni? Na dzisiaj koniec! Słyszysz?

Smród się nasila. Pies szarpie się na smyczy, a człowieka w czerwonej przepoconej koszulce przeszywają szpile gorąca. Słuch rejestruje coś dziwnego. Ten dźwięk to muchy, myśli ratownik, idąc w stronę owadów. Odór staje się ciężki, intensywny. Pies się zatrzymuje. Spogląda na pana. Baczyński ociera pot z czoła. Suka merda ogonem i kładzie się na brzuchu, z przednimi łapami przed sobą. Liście szeleszczą. Fetor jest tak wyraźny, że człowiek odwraca głowę. I wtedy dostrzega to w nieregularnej stercie igliwia.

– Chyba coś znalazłem – nadaje do radiotelefonu.

– Arni?

– Odbiór.

– Znalazłeś coś?

– Chyba tak.

– To oni?

– Widzę grubą białą skarpetkę – mówi Baczyński, rozpoznając głowę i korpus. To, co leży pod igliwiem i liśćmi, nie jest tylko ciałem zaginionego człowieka. – Boże drogi!

– Gdzie jesteś?

– Sto metrów od Kopy. Pod skałką – odpowiada, z obrzydzeniem cofając się od dywanu z igliwia i liści ruszającego się od larw.

Denat jest niemal nagi, ma wyżarte oczy i wargi. Baczyński dostrzega pod gałęziami ubranie oraz rozszarpany brzuch.

2

Słychać bicie zegarów, warszawska Praga budzi się do życia w chłodny, mglisty, poniedziałkowy poranek ostatniego tygodnia wakacji. Ciemna klatka schodowa na pierwszym piętrze odrapanej kamienicy przy Targowej śmierdzi stęchlizną i moczem. Stompor czeka, śledząc sekundnik. Wreszcie kiwa głową do policjanta stojącego obok. Partner Emila sięga ręką do dzwonka.

– Kosar, kurwa! – Emil powstrzymuje partnera. – Zrobimy to po mojemu.

– Mamy go zatrzymać, a nie wywołać tu trzecią wojnę światową.

– Nie pozwolę, żeby nam znów spierdolił – odpowiada policjant, przeładowuje broń i kopie w drzwi.

Zamek ustępuje od uderzenia podeszwą pod klamką. Emil wbiega do ciemnego, długiego przedpokoju z pistoletem gotowym do strzału. Jest bez munduru, pod koszulą ma kamizelkę kuloodporną.

– Wasałyk? Tu policja! Na ziemię!

– Na ziemię! – krzyczą gliniarze za Emilem, widząc bandziora.

Jest w białej koszulce i slipach. Przebiega przed lufą i wpada do kuchni.

– Stój! Stój, powiedziałem! – woła Emil, celując, a zbir zatrzymuje się przy oknie.

– Stoję przecież.

– Na ziemię – cedzi przez zęby gliniarz.

Przy kuchence leży kobieta w nocnej koszuli, na brzuchu, tyłem do policjanta, z drżącymi rękoma nad głową. Na gazie w garnku skwierczy olej.

– Co chciałeś odjebać? Z pierwszego piętra chciałeś skakać? Połamałbyś kulasy!

– Moje kulasy, moja sprawa.

– Odsuń się od okna.

– A co? Zastrzelisz mnie?

Emil spogląda na leżącą na podłodze kobietę. Jest rozczochrana, ma rozerwane ubranie. Policjant słyszy za sobą, jak pozostali przeszukują mieszkanie.

– Powiedziałem – mówi spokojnie – żebyś się odsunął od okna.

– W dupie cię mam.

– Rób, co mówię.

– To podejdź.

– Chcesz ołów w kolano? – odpowiada ciszej Emil.

– Po co przyszliście?

– Do twojej żony – mówi Kosarewicz zza pleców Stompora. – Na kawę.

– Nie zapraszałem was.

– Masz trzy sekundy. Raz, dwa...

Emil opuszcza lufę w kierunku kolana zbira. Kobieta szlocha głośniej. Rzezimieszek uśmiecha się lekceważąco, ale unosi ręce i odsuwa się od parapetu. To złodziej luksusowych samochodów, na którym ciążą także zarzuty rozboju i ciężkiego uszkodzenia ciała.

– Dobra, dobra! Coś taki nerwowy?

– Zaczynasz mnie wkurwiać. A pani na podłodze – mówi Emil wyraźnie – proszę powoli wstać, wolno się odwrócić i podejść.

Kobieta kiwa głową. Emil dostrzega rozerwane ubranie, siniaki i krew pod nosem.

– Wasałyk, co ty odpierdalasz? – pyta Stompor, zaciskając zęby, bo akurat nie tego się spodziewał.

– No co? Na frytki mi przyszła ochota.

– O szóstej rano?

– U siebie jestem. Lepiej powiedz, kto mnie sprzedał. Ta szmata?

– Sam jesteś szmata.

– No, no, no. Uprzejmiej do obywatela.

– Powiedziałem, morda!

– Nie tym tonem, chuju! A ty, szmato, zobaczysz, jak już wyjdę – grozi żonie Wasałyk. – A rusz się teraz, to nie ręczę za siebie.

Mieszkanie jest zadbane. Emil zwraca uwagę na krzyż i obraz Matki Boskiej wiszące na ścianie. Widywał takie mieszkania, kiedy pracowali z Kosarem w patrolu interwencyjnym. Kobieta zastyga w bezruchu w pół kroku, pomiędzy Emilem, mężem a kuchenką, i wlepia przerażone spojrzenie w policjanta.

– Spokojnie, proszę pani. Proszę zrobić to, co powiedziałem.

– Nie mów jej, co ma robić! To moja żona. I mój dom.

– Trzymaj pysk, gnoju. Wolno się obróć i połóż ręce na karku.

– Zapomnij. – Bandzior rozrywa koszulkę i przesuwa dłonią po wytatuowanej klatce piersiowej.

Emil robi krok w kierunku kobiety i kątem oka dostrzega dziecko pod ścianą. Na szyi dziewczynki widać czerwone pręgi, a na przedramionach rany od oparzeń papierosami. Kosar przechodzi za plecami Stompora po dziecko, a wtedy zbir błyskawicznym ruchem zakłada pętlę ze zrolowanej koszulki na szyję kobiety.

– Nie ruszaj się, kurwo! – mówi, stając za jej plecami. – I co teraz, chuje?

– Puść ją – mówi cicho Emil.

– No, to podejdź. I zakładaj kajdanki, cwaniaku.

– Na kajdanki poczekasz. Najpierw wpierdol.

– Chyba się przesłyszałem. – Zaskoczony oprych przechyla głowę.

– Nie, będzie wpierdol.

– Chyba śnisz.

– Chyba masz pecha, bo tak się nieszczęśliwie dla ciebie złożyło – Emil wolno opuszcza broń – że mam pewne zasady. Staram się na przykład bronić słabszych. – Zabezpiecza pistolet, wkłada do kabury, nie spuszczając wzroku z agresora. – A ty znęcasz się nad kobietą i dzieckiem. I za to cię rozliczę od razu. Bez sądu.

– Nie twoja sprawa.

– Widzę, że nie zrozumiałeś. Obie są słabsze, a ty wyglądasz na wyjątkowego gnoja. I kanalię. Dlatego dostaniesz wpierdol.

– To nie Ameryka, kowboju.

– Emil, proszę cię. Daj spokój. To nie nasza sprawa. Mieliśmy go tylko zatrzymać – stopuje Kosar.

– No, twój kumpel ma rację. Nie jesteś jakimś polepszonym szeryfem. – Wasałyk kiwa głową.

Ale Emil słyszy tylko płacz dziewczynki. Skupia się na szlochającej, przerażonej kobiecie z pętlą na szyi. Spogląda w oczy bandyty, zaciska zęby i wie, że choćby miał za to odpowiedzieć, da gnojkowi nauczkę.

– Sadysta patrzy ci z oczu. – Na twarzy policjanta pojawia się nieprzyjemny, zimny uśmiech. – Lubię się z takimi gnojkami zabawić.

– Wylecisz z psiarni.

– Emil, proszę cię! Zróbmy tylko swoje!

– Spierdalaj, Kosar. A ty, gnoju, szykuj się do tańca.

– Kim ty, kurwa, jesteś, psie zajebany? Nie tacy jak ty byli cwani. I co? I gówno! Dobrze wiesz, że mam cię w dupie.

– Odsuń się od niej. – W dłoni Emila pojawia się krótka pałka teleskopowa.

– Spierdalaj.

– Wykonuj polecenia.

– Spierdalaj, powiedziałem! U siebie jestem, no nie?

– Zostawcie, on nic mi nie zrobił... Panowie, proszę – odzywa się żona przerażonym, słabym głosem.

– No i co, kurwy jebane? Wypierdalać z kwadratu!

– Po raz ostatni mówię – ostrzega Emil. – Odsuń się od niej, odwróć i połóż ręce na karku. A potem wolno połóż się na brzuchu.

– ...o szafkę się uderzyłam, mąż się zdenerwował i nakrzyczał. Panowie! On nie jest zły człowiek.

Bandzior się uśmiecha i zaciska pętlę na szyi kobiety. Emil ma mało miejsca, ale metal trafia w udo agresora. Ten krzywi się z bólu, rozluźnia chwyt. Gliniarz poprawia, w przedramię. Kosarewicz przejmuje kobietę. Kolejne dwa uderzenia lądują na plecach Wasałyka. Wtedy wytatuowany oprych zsuwa garnek z kuchenki. Wybuch oleju odrzuca wszystkich w głąb korytarza. Wszystkich z wyjątkiem sprawcy.

3

Larwy pełzają po gładkiej, ciemniejącej skórze. Są żółtawe, ruchliwe i tłuste. Wydobywają się z każdego otworu ciała. Żerują. Smród jest nie do zniesienia. Baczyński patrzy na przekrzywioną głowę i otwartą szczękę.

– To człowiek – mówi, zaciskając nozdrza. – Cały w igłach i liściach.

– Jesteś pewien?

– Na sarnę nie wygląda.

– Przyjąłem – odparł dowodzący. – Czekaj tam.

– Jakby ktoś go rozszarpał. I to parę dni temu.

Ratownik wycofuje się i spogląda na drzewa, by zająć pozycję z wiatrem. Widok obnażonego do połowy ciała z wyszarpanymi jelitami, które od kilku dni toczy robactwo, zrobiło na nim upiorne wrażenie. Chwilę później labrador macha ogonem. Pierwszy idzie siwy Górowski, tuż za nim podąża sporo młodszy strażak z OSP. Siwy zatrzymuje się, obrzuca kolegę wzrokiem, zgina się wpół z rękami na kolanach i głośno oddycha. Strażak rusza w kierunku ciała.

– One chyba wróciły – mówi Baczyński, wskazując znalezisko. – Trzeba uważać.

– To niemożliwe – sapie siwy.

– O kurwa! Ale tu jebie!

– Szafran! Trochę szacunku przy zmarłym – syczy Baczyński. – To mógł być ktoś z twojej rodziny!

– Trupowi i tak już wszystko jedno. A z jego dziewczyną chodziłem do liceum.

– Dobra! Spokój. Mirek, Arnold! – Górowski unosi ręce. – Wszyscy jesteśmy zmęczeni – dodaje, ocierając pot z czoła – ale skakanie sobie do gardeł nic nam nie da.

Spoglądają na zwłoki. Skóra mężczyzny w niektórych miejscach zdążyła już sczernieć i napęcznieć. Spod liści widzą dżinsowe krótkie spodenki, takie same jak na zdjęciach poszukiwanego. Denat ma długie włosy i okulary. Ponad wszelką wątpliwość – to on.

– Naprawdę myślicie, że to niedźwiedź?

– Nie mów, że nie słyszałeś, co ludzie opowiadają – mruczy Baczyński. – To też zresztą wygląda na jego robotę.

– Nikt nic nie widział – zauważa siwy. – Ja też nie uwierzę, jak nie zobaczę.

– Ludzie gadają – wtrąca strażak.

– To tylko gadanie.

– Szafran może mieć rację – dodaje Baczyński. – Roboty tu nie ma. W lasach jest spokojniej, pola leżą odłogiem. Wsie się wyludniają, ludzie wyprowadzają się do miast. Mogły wrócić. Tu mamy dowód. To przecież nie wygląda na zawał ani udar. – Ratownik wskazuje antenką motoroli zagłębienie pod skałką.

Górowski wydyma usta, obrzuca kolegę wzrokiem, a potem zaciska zęby, spoglądając na strażaka. Powiew wiatru porusza liśćmi, ale zamiast chłodu rozgrzane i lepkie powietrze przynosi nowy fetor. Tym razem to odór drugiego, również na wpół rozłożonego już ciała.

4

Niecałe pięć godzin później na parkingu pod Kopą przy drodze wojewódzkiej numer 387 prowadzącej z Kudowy-Zdroju do Ścinawki Górnej pracownicy zakładu pogrzebowego ostrożnie układają drugi, zamknięty szczelnie na zamek błyskawiczny foliowy worek do karawanu pod niezadowolonym spojrzeniem komendanta Dziadkowicza.

– I co teraz? – pyta Baczyński.

– Najlepiej byłoby, żeby jeszcze dzisiaj was przesłuchać – odpowiada siwy, wysoki i szczupły oficer, po czym spogląda na worek z ciałem.

– Nas?

– No, was, was, Szafran. Co się tak dziwisz?

– Przecież nic nie zrobiliśmy.

– Znaleźliście ciała i byliście na miejscu zdarzenia.

Mirek Szafran zerka na Baczyńskiego. Ten głaska po głowie leżącego przy prawej nodze psa. Siwy dowódca Wałbrzysko-Kłodzkiej Grupy GOPR zaciska usta.

– Ten dzień i tak już jest do niczego, a oni muszą to zrobić. – Wskazuje na policjanta. – Będziemy to mieli z głowy.

– Tak będzie najlepiej. Pół godziny i będziecie wolni.

– A Pawelec? – pyta Szafran. – On doszedł po nas.

– Wiem, Mirek, ale sami widzicie. Trafiło go.

– Jak każdego.

– Nie, nie jak każdego, komendancie. – Baczyński rzuca niedopałek pod nogi. – Dla nas to tylko ciała – dodaje, rozcierając butem resztkę papierosa na wciąż ciepłym asfalcie. – On znał ją osobiście.

Cztery pary oczu spoglądają w stronę mężczyzny. Człowiek w zielonym mundurze strażnika leśnego siedzi nieruchomo przy terenowym samochodzie Parku Narodowego Gór Stołowych, oświetlony trupiobladym światłem latarni, i wpatruje się tępym wzrokiem w las. Zwierzę przy nodze Baczyńskiego nagle unosi łeb, stawia uszy i odsłania zęby, kiedy czarny jeep grand cherokee przejeżdża drogą. A potem kładzie uszy na karku, układa łeb na łapach przed sobą, wydając krótki, cichy, niski dźwięk.

– Jego też będzie trzeba przesłuchać – komendant kiwa głową – ale jak dojdzie do siebie. Wy jedźcie do komisariatu. Zróbcie, co trzeba.

– Jeśli to niedźwiedź, to lepiej, żebyśmy tutaj nie stali – stwierdza Baczyński.

Andrzej Pawelec odrywa się od pachnącego żywicą cichego lasu i wolno podchodzi. Żaden nie ma odwagi, żeby spojrzeć w jego podpuchnięte od łez oczy.

– Słyszycie?

– Co mamy słyszeć? – pyta Baczyński. – Nic nie słychać.

– Ten las słyszał wszystko. I wie, jak doszło do tego.

– Jedź do domu.

– Nie, pojadę z wami. Możecie mnie przesłuchiwać.

– Możemy to załatwić też jutro – odpowiada oficer.

Pawelec spogląda pod latarnię, gdzie tłoczą się roje owadów.

Potem parking pod Kopą przy najbardziej krętej drodze w Polsce pustoszeje. Las wokół wciąż jest milczący, cichy, spokojny. Ta cisza jest milczeniem w sprawie tego, co stało się tam owego tragicznego popołudnia.

5

Naczelnik Wydziału Kryminalnego Komendy Wojewódzkiej Policji w Wałbrzychu podinspektor Janusz Antkowiak podszedł do kalendarza i wyrwał kartkę z datą 26 sierpnia 1998 roku, a następnie przesunął po wąsach, wzdłuż kącików ust, dwoma palcami. Był w świetnym nastoju. W radiu wesoło śpiewał Sinatra. Policjant rozładował pistolet, odłożył broń do szafy, obok położył legitymację. Zerknął raz jeszcze, poprawił legitymację, przekręcił klucz. Wtedy zadzwonił telefon.

– I co tam, proszę ja ciebie, w Kotlinie Kłodzkiej?

– Ziemi kłodzkiej. Szczytna to już nie kotlina, komendancie. Wszystkie czynności wykonane. Papiery zrobione. Melduję, że nie mamy sobie nic do zarzucenia.

– Ty mi tu nie melduj! Pytam, co masz.

– Moskal w noc z piętnastego na szesnastego sierpnia bawiła się w dyskotece Relax w Szczytnej. Około trzeciej piętnaście wyszła z lokalu i udała się w kierunku Dusznik, do domu – wyrecytował.

– I co?

– Na razie nic więcej.

– Jak to, kurwa nic więcej? Minęło dziesięć dni od zabójstwa i nic nie masz? Co ty mi tu pierdolisz za uszami? Sama wyszła? Co się dalej stało, że dwa dni później kierowca pekaesu zauważył, jak leży sztywna, z rozwaloną głową, w rowie przy drodze?

– Wyszła z byłym chłopakiem – westchnął Antkowiak i usiadł przy biurku. – Chłopak przesłuchany, wygląda na to, że to nie ma z tym nic wspólnego. Rodzina, koledzy i koleżanki tak samo. Nawet ochronę dyskoteki przesłuchaliśmy, jak chciał prorok.

– Prorok?

– No tak – odpowiedział Antkowiak. – Znaczy prokurator.

– Znam nasz żargon – mruknął zirytowany komendant. – Tylko się dziwię, że sobie roboty dołożył.

– Chyba czytania, bo i tak nie mamy podejrzanych. Zebraliśmy ślady, czekamy na wyniki z laboratorium. Nic. Ciało częściowo obnażone, więc wygląda na to, że została zgwałcona.

– I to mnie właśnie martwi.

– Zgwałcenie?

– Nie o to chodzi – mruknął komendant Pszczoła.

– Spokojnie. Będzie dobrze. Czekamy na rozwój wypadków. Przyjdą wyniki i możliwe, że coś wyjdzie z nich ciekawego.

– Mnie nie interesuje „możliwe – niemożliwe”.

Wysoki, szczupły, ale wyprostowany policjant wstał, podszedł do okna i jego postać odbiła się od szyby. Z powodu charakterystycznego prostego trzymania się oraz wydatnego nosa żona kiedyś twierdziła, że przypomina de Gaulle’a. On poza wzrostem nie widział podobieństw, ale odkąd w 1967 roku złożył ślubowanie, wiedział, że komendant wojewódzki telefonował po piętnastej trzydzieści tylko w naprawdę nadzwyczajnych okolicznościach.

– Niewykluczone, że z tego, co tam zebraliśmy, coś się wykluje, ale na razie trzeba czekać, a ja idę na urlop – podsumował Antkowiak bez emocji.

– Będziesz, proszę ja ciebie, musiał się wstrzymać – oznajmił komendant.

– To urlop zaległy.

– Jest potrzeba służby.

– Co się stało? – zapytał gliniarz i zamknął oczy, aby nie patrzeć na własne odbicie w szybie. A więc wyjaśniło się, w jakiej sprawie ten telefon. Racjonalne wytłumaczenie mogło być tylko jedno i Antkowiak je znał, niestety, aż za dobrze. Tak samo jak Pszczołę. – Jaka jest ta nadzwyczajna potrzeba służby?

– Mamy kolejne zwłoki.

– Gdzie?

– W dupie! – mruknął Pszczoła. – Przecież nie tutaj! Zrobiło się w tej twojej Kotlinie Kłodzkiej bardzo niefajnie. Sęk w tym, że niedaleko. Sześć kilometrów od Szczytnej. A ty odpowiadasz za ten rejon, więc pojedziesz tam jutro i obejmiesz sprawę nadzorem. I nie mów, że coś się nie da, bo przyjdzie ktoś i to zrobi!

– To niech przychodzi. – Choleryk wziął górę w Antkowiaku.

– Antek!

– Moja córka odbiera dyplom.

– I tym gorzej dla ciebie – uciął Pszczoła. – Nie żyje chłopak, lat dwadzieścia pięć. I dziewczyna o rok młodsza. Byli parą. Można powiedzieć, że to studenci. On z Wrocławia, a ona z Międzylesia. Personalia ustalone ponad wszelką wątpliwość. Są teraz w prosektorium – odparł komendant. – W Kłodzku. Jutro sekcja.

Te kilka zdań oznaczało kłopoty. Wprawdzie jutro był piątek, a Antkowiak obiecał córce wolne od poniedziałku, ale nie na darmo pracował w jedynce, żeby nie mieć pojęcia, co mogą znaczyć równocześnie dwa nowe ciała w tym samym rejonie.

– Zajmuję się już czymś innym.

– Uhm – odparł komendant. – Urlopem, co?

– Pan wie, że on mi się naprawdę należy?

– A ty wiesz, że to już nie jest sprawa dla rejonu, co? Rodzina jeszcze nic nie wie – powiedział komendant. – Zwłoki znaleziono w górach, przy szlaku. Jeśli się okaże, że to zabójstwo, mamy przejebane. I dlatego dzwonię.

– O co chodzi z tym „jeśli się okaże”?

– To może być sprawka niedźwiedzia. I wiem, jak to brzmi. Jeszcze czegoś takiego, proszę ja ciebie, nie mieliśmy – odparł mniej oficjalnie Pszczoła. – Tam jest Park Narodowy Gór Stołowych. Wszędzie lasy. Po czeskiej stronie to samo. Strażnicy parku twierdzą, że był tam widziany niedźwiedź z młodym. To nie jest pewne, ale dwa rozszarpane trupy już tak.

– I mieliby zostać zabici przez misia?

– Sam jesteś miś – zirytował się Pszczoła. – To nie są, kurwa, żarty! I dlatego pojedziesz tam, rozeznasz się i wszystkiego dopilnujesz. Ciała były obnażone tak samo jak ta twoja Moskal ze Szczytnej.

Antkowiak przetarł pozbawioną włosów skórę na głowie i nabrał powietrza.

[...]