Siedem rozmów wzmacniających związek. Jak pogłębić relację i stworzyć emocjonalną bliskość - Sue Johnson - ebook

Siedem rozmów wzmacniających związek. Jak pogłębić relację i stworzyć emocjonalną bliskość ebook

Johnson Sue

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

13 osób interesuje się tą książką

Opis

„Nie poświęcasz mi tyle uwagi, co kiedyś". „Nie zależy ci już na mnie".

„Między nami nie ma bliskości". „Dlaczego nie powiesz mi po prostu, o co ci tak naprawdę chodzi?"

Czy zdarzyło ci się kiedyś usłyszeć takie zdania, a może je wypowiadać?

Czy razem z partnerem lub partnerką toczycie spory, które zamiast

łagodzić konflikty, tylko je zaogniają? A może wasz związek układa się

dobrze – ale czujesz, że może być jeszcze lepszy?

Zajrzyj za kulisy terapii par – posłuchaj, jak toczą się rozmowy

partnerów, którzy nie umieją się dogadać, i poczuj emocje, jakie im

towarzyszą, gdy wreszcie im się to udaje. Zdziwisz się, jak bliskie

okażą się ich problemy i pragnienia, a podążając ich śladem i ty

nauczysz się pogłębiać relację z ukochaną osobą – niezależnie od etapu,

na jakim jest wasz związek.

Przeprowadźcie razem Siedem rozmów wzmacniających związek, aby:

· przestać negocjować, a prawdziwie się otwierać,

· uchronić się przed wpadaniem w spiralę bezsensownych kłótni,

· rozpoznawać czułe punkty i przestać się ranić,

· wybaczać sobie błędy,

· pielęgnować więź przez czułość i dotyk,

· wysłuchiwać się tak, by nareszcie zrozumieć się nawzajem.

Sue Johnson, terapeutka i autorka niezwykle skutecznej – co potwierdzają

badania – metody uzdrawiania i wzmacniania więzi dzieli się w książce

swoją praktyczną wiedzą. Prezentuje sposoby otwierania się przed sobą,

które pozwoliły już milionom par zażegnać konflikty i zbliżyć się do

siebie jak nigdy przedtem. To jak? Porozmawiamy?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 331

Oceny
4,2 (63 oceny)
38
12
5
6
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
scofferi

Z braku laku…

Książka napisana sensownie, zawiera wiele przydatnych porad dotyczących dbania o związki, chociaż - moim zdaniem - są one czasem dosyć oczywiste.
00
BOKFAN

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
Praszczaj

Nie oderwiesz się od lektury

Wartościowa książka
00
skandaliczna

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra książka, inspirująca i otwierająca oczy na kwestię związku. Polecam!
00
Jacolnarcyz

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam parom z problemami z komunikacją. Genialny podręcznik
00

Popularność




Wstęp

Wstęp

Zawsze fascy­no­wały mnie rela­cje mię­dzy­ludz­kie. Dora­sta­łam w Wiel­kiej Bry­ta­nii, gdzie mój tata pro­wa­dził pub, a ja spę­dza­łam mnó­stwo czasu, przy­glą­da­jąc się, jak ludzie spo­ty­kają się, roz­ma­wiają, piją, kłócą się, tań­czą, flir­tują. Cen­tral­nym punk­tem mojej mło­do­ści było jed­nak mał­żeń­stwo moich rodzi­ców. Patrzy­łam bez­rad­nie, jak nisz­czyli swój zwią­zek i samych sie­bie. Wie­dzia­łam jed­nak, że głę­boko się kochali. W ostat­nich dniach przed śmier­cią ojciec pła­kał za moją matką, cho­ciaż roz­stali się ponad 20 lat wcze­śniej.

W reak­cji na ból rodzi­ców poprzy­się­głam sobie, że ni­gdy nie wyjdę za mąż. Uzna­łam, że miłość roman­tyczna jest pułapką i ilu­zją. Sądzi­łam, że lepiej pora­dzę sobie sama, nie­skrę­po­wana i wolna. Mimo to oczy­wi­ście zako­cha­łam się i wzię­łam ślub. Miłość przy­cią­gała mnie do sie­bie, choć pró­bo­wa­łam ją ode­pchnąć.

Czym była ta tajem­ni­cza, silna emo­cja, która poko­nała moich rodzi­ców, skom­pli­ko­wała moje życie i wyda­wała się dla tak wielu z nas głów­nym źró­dłem rado­ści i cier­pie­nia? Czy da się odna­leźć drogę w labi­ryn­cie, pro­wa­dzącą ku wiecz­nej miło­ści?

Moja fascy­na­cja miło­ścią i związ­kami zapro­wa­dziła mnie do doradz­twa i psy­cho­lo­gii. W ramach swo­jego kształ­ce­nia uczy­łam się, jak miło­sne dra­maty opi­sują poeci i naukowcy. Pra­co­wa­łam z doro­słymi, któ­rzy zma­gali się z utratą miło­ści, a także z rodzi­nami, któ­rych człon­ko­wie kochali się nawza­jem, ale nie potra­fili żyć ani razem, ani osobno. Miłość pozo­sta­wała tajem­nicą.

Wresz­cie, w ostat­niej fazie pracy nad dok­to­ra­tem z porad­nic­twa psy­cho­lo­gicz­nego na Uni­ver­sity of Bri­tish Colum­bia w Van­co­uver, zaczę­łam pra­co­wać z parami. Natych­miast zahip­no­ty­zo­wała mnie inten­syw­ność ich wysił­ków i spo­sób, w jaki mówili o swo­ich związ­kach – w kate­go­riach życia i śmierci.

Odno­si­łam zna­czące suk­cesy w pracy z indy­wi­du­al­nymi klien­tami i rodzi­nami, jed­nak dora­dza­nie woju­ją­cym part­ne­rom mnie poko­nało. Nie poma­gały żadne książki z biblio­teki ani stare tech­niki, któ­rych mnie uczono. Pary nie miały ochoty zagłę­biać się w swoje rela­cje z okresu dzie­ciń­stwa. Nie zamie­rzały zacho­wy­wać się roz­sąd­nie i uczyć się nego­cja­cji. A już na pewno nie chciały pozna­wać zasad efek­tyw­nych kłótni.

Wyglą­dało na to, że w miło­ści cho­dzi o to, co nie­ne­go­cjo­walne. Nie można tar­go­wać się o współ­czu­cie, o bli­skość. Nie są to reak­cje inte­lek­tu­alne, lecz emo­cjo­nalne. Zaczę­łam więc po pro­stu sku­piać się na doświad­cze­niach par i pozwa­la­łam, by uczyły mnie emo­cjo­nal­nych ryt­mów i wzo­rów w tańcu, jakim jest miłość roman­tyczna. Zaczę­łam nagry­wać sesje i wie­lo­krot­nie ich słu­cha­łam.

Kiedy przy­glą­da­łam się parom krzy­czą­cym i szlo­cha­ją­cym, sprze­cza­ją­cym się i zamy­ka­ją­cym się w sobie, zro­zu­mia­łam, że ist­nieją pewne klu­czowe momenty emo­cjo­nalne – pozy­tywne i nega­tywne – które defi­niują zwią­zek. Z pomocą mojego pro­mo­tora Lesa Gre­en­berga zaczę­łam two­rzyć nową tera­pię par, którą opar­łam na tych wła­śnie momen­tach. Nazwa­li­śmy ją tera­pią skon­cen­tro­waną na emo­cjach (Emo­tio­nally Focu­sed The­rapy, w skró­cie EFT).

Uru­cho­mi­li­śmy pro­jekt badaw­czy; z czę­ścią par pro­wa­dzi­li­śmy tera­pię metodą roz­wi­ja­ją­cego się EFT, z innymi – tera­pię beha­wio­ralną uczącą part­ne­rów komu­ni­ka­cji i nego­cja­cji, trze­cia grupa nato­miast nie została pod­dana żad­nej tera­pii. Wyniki EFT były zaska­ku­jąco pozy­tywne, lep­sze niż w przy­padku braku tera­pii czy tera­pii beha­wio­ral­nej. Pary mniej się kłó­ciły, czuły się bliż­sze sobie, a ich satys­fak­cja ze związku rosła. Dzięki suk­ce­sowi tego bada­nia zyska­łam sta­no­wi­sko na Uni­ver­sity of Ottawa, gdzie przez wiele lat pro­wa­dzi­łam kolejne pro­jekty badaw­cze z parami w gabi­ne­tach dorad­ców, cen­trach szko­le­nio­wych i kli­ni­kach przy­szpi­tal­nych. Wyniki pozo­sta­wały zaska­ku­jąco dobre.

Mimo tego suk­cesu zda­łam sobie sprawę, że wciąż nie rozu­miem emo­cjo­nal­nych dra­ma­tów, w które wikłają się „moje” pary. Nawi­go­wa­łam po labi­ryn­cie miło­ści, ale nie dotar­łam jesz­cze do jego cen­trum. Mia­łam tysiące pytań. Dla­czego emo­cje pod­czas moich sesji aż tak buzują? Czemu ludziom tak trudno zmu­sić uko­chaną osobę do reak­cji? Z jakiego powodu EFT dzia­łało tak dobrze i co mogli­śmy zro­bić, żeby dzia­łało jesz­cze lepiej?

Wtedy, pod­czas dys­ku­sji z kolegą w pubie – miej­scu, w któ­rym zaczę­łam uczyć się ludzi – prze­ży­łam nagłe obja­wie­nie, o jakich zazwy­czaj czyta się w książ­kach. Roz­ma­wia­li­śmy o tym, że wielu tera­peu­tów uważa zdrowe związki miło­sne za racjo­nalne wymiany. Według tego spo­sobu myśle­nia wszy­scy chcemy otrzy­mać mak­sy­malne korzy­ści mini­mal­nym kosz­tem.

Powie­dzia­łam, że według mnie na moich sesjach dzieje się znacz­nie wię­cej. „No dobra – cią­gnął kolega – skoro związki miło­sne nie są wymia­nami, to czym są?”. Usły­sza­łam swój głos: „Och, to więzi emo­cjo­nalne. Cho­dzi w nich o wro­dzoną potrzebę bez­piecz­nych rela­cji emo­cjo­nal­nych. Bry­tyj­ski psy­chia­tra John Bowlby mówi o tym w swo­jej teo­rii przy­wią­za­nia doty­czą­cej matek i ich dzieci. Z doro­słymi dzieje się to samo”.

Wyszłam z tego spo­tka­nia pod­eks­cy­to­wana. Dostrze­głam nagle nie­zwy­kłą logikę kry­jącą się za wiecz­nym narze­ka­niem i roz­pacz­li­wie obronną postawą. Wie­dzia­łam, czego potrze­bują związki, i zro­zu­mia­łam, jak EFT je prze­obraża. Miłość roman­tyczna polega na bli­sko­ści i przy­wią­za­niu. Jej sens opiera się na naszej wro­dzo­nej potrze­bie pole­ga­nia na kimś uko­cha­nym, kto zapewni nam emo­cjo­nalne uko­je­nie i uczu­ciową więź.

Wydało mi się, że odkry­łam – lub odkry­łam na nowo – o co cho­dzi w miło­ści, jak ją napra­wić i uczy­nić trwałą. Kiedy zaczę­łam myśleć w kate­go­riach przy­wią­za­nia i budo­wa­nia więzi, znacz­nie lepiej zro­zu­mia­łam dra­mat udrę­czo­nych par. Lepiej zro­zu­mia­łam także swoje mał­żeń­stwo. Zda­łam sobie sprawę, że w naszych dra­matach jeste­śmy uwi­kłani w emo­cje, które sta­no­wią część pro­gramu prze­trwa­nia zde­ter­mi­no­wa­nego przez miliony lat ewo­lu­cji. Nie spo­sób omi­nąć tych emo­cji i potrzeb, bez zmie­nia­nia naszej istoty. Dostrze­głam, że tera­pii par i edu­ka­cji bra­ko­wało wła­śnie jasnej, nauko­wej teo­rii miło­ści.

Kiedy jed­nak zaczę­łam sta­rać się o publi­ka­cję swo­ich odkryć, więk­szość moich kole­gów zupeł­nie się z nimi nie zgo­dziła. Naj­pierw twier­dzili, że doro­śli ludzie powinni kon­tro­lo­wać emo­cje. Że nad­miar emo­cji jest pro­ble­mem więk­szo­ści mał­żeństw. Powinno się z nimi wal­czyć, a nie wsłu­chi­wać się w nie i podą­żać za nimi. Co naj­waż­niej­sze jed­nak – twier­dzili – doro­śli ludzie są samo­wy­star­czalni. Tylko osoby dys­funk­cyjne muszą pole­gać na innych. Mie­li­śmy na takie osoby różne okre­śle­nia: wplą­tane, współ­uza­leż­nione, chwiejne, zależne. Innymi słowy: z pro­ble­mami. Mał­żeń­stwa nisz­czyła zbyt­nia zależ­ność part­ne­rów od sie­bie nawza­jem!

Moi kole­dzy uwa­żali, że tera­peuci powinni zachę­cać ludzi do „sta­nia na wła­snych nogach”. Przy­po­mi­nało to porady dok­tora Spo­cka o podej­ściu rodzi­ców do nie­mow­ląt: ostrze­gał on, że nosze­nie pła­czą­cego dziecka to droga do wycho­wa­nia sła­be­usza. Pro­blem polega na tym, że co do dzieci dok­tor Spock mylił się cał­ko­wi­cie. A moi kole­dzy mylili się co do doro­słych.

Prze­kaz EFT jest pro­sty: zapo­mnij o ucze­niu się, jak się kłó­cić, o ana­li­zo­wa­niu wcze­snego dzie­ciń­stwa, o wiel­kich, roman­tycz­nych gestach czy eks­pe­ry­men­tach sek­su­al­nych. W zamian dostrzeż i przy­znaj, że jesteś zależny emo­cjo­nal­nie od swo­jego part­nera, tak jak dziecko zależne jest od rodzica, który pie­lę­gnuje je, uspo­kaja i chroni. Przy­wią­za­nie u ludzi doro­słych jest bar­dziej wza­jemne i mniej sku­pione na kon­tak­cie fizycz­nym, ale natura emo­cjo­nal­nej więzi pozo­staje taka sama. EFT sku­pia się na two­rze­niu i wzmac­nia­niu tej emo­cjo­nal­nej więzi mię­dzy part­nerami poprzez roz­po­zna­wa­nie i prze­obra­ża­nie klu­czo­wych aspek­tów, które wspie­rają zwią­zek miło­sny pary doro­słych ludzi: otwar­to­ści, dostro­je­nia i respon­syw­no­ści.

Dzi­siaj EFT rewo­lu­cjo­ni­zuje tera­pię par. Ści­słe bada­nia pro­wa­dzone przez ostat­nich 15 lat wyka­zały, że 70–75 pro­cent par, które odbyły tera­pię EFT, radzi sobie z pro­ble­mami i jest szczę­śliwa w swo­ich związ­kach. Wyniki wydają się trwałe, nawet kiedy ryzyko roz­wodu jest wyso­kie. Ame­ry­kań­skie Towa­rzy­stwo Psy­cho­lo­giczne uznało EFT za empi­rycz­nie udo­wod­nioną metodę tera­pii par.

W Ame­ryce Pół­noc­nej są tysiące tera­peu­tów po kur­sach EFT, w Euro­pie, Austra­lii i Nowej Zelan­dii – kolejne setki. Metody tej uczy się rów­nież w Chi­nach, na Taj­wa­nie i w Korei. W ostat­nim cza­sie duże orga­ni­za­cje, takie jak woj­sko ame­ry­kań­skie i kana­dyj­skie oraz nowo­jor­ska straż pożarna, pro­siły mnie o zapre­zen­to­wa­nie tera­pii EFT swoim człon­kom i ich part­ne­rom.

Coraz powszech­niej­sza akcep­ta­cja i zasto­so­wa­nie EFT zwięk­szyły też świa­do­mość ist­nie­nia tej metody. Czę­sto pro­szono mnie o pro­stą, popu­larną wer­sję EFT, którą mogliby prze­czy­tać i zasto­so­wać zwy­kli ludzie. Oto ona.

Książka Przy­tul mnie mocno powstała dla wszyst­kich par: mło­dych, sta­rych, mał­żeń­skich, zarę­czo­nych, miesz­ka­ją­cych ze sobą, szczę­śli­wych, udrę­czo­nych, hetero- i homo­sek­su­al­nych – mówiąc w skró­cie, dla wszyst­kich osób pra­gną­cych miło­ści na całe życie. Dla męż­czyzn i dla kobiet. Dla ludzi wszyst­kich kul­tur i zawo­dów – wszy­scy ludzie na pla­ne­cie mają tę samą pod­sta­wową potrzebę więzi. Nie jest to nato­miast książka dla osób w związ­kach prze­mo­co­wych ani dla sil­nie uza­leż­nio­nych lub mają­cych wie­lo­let­nie romanse; w takich sytu­acjach trudno jest nawią­zać z part­ne­rem pozy­tywną więź. Wtedy naj­lep­szym roz­wią­za­niem jest wizyta u tera­peuty.

Podzie­li­łam książkę na trzy czę­ści. Część pierw­sza odpo­wiada na odwieczne pyta­nie, czym jest miłość. Wyja­śnia, jak to się dzieje, że czę­sto, mimo naj­lep­szych inten­cji i głę­bo­kiej wie­dzy, tra­cimy więź i miłość. Doku­men­tuje rów­nież i syn­te­ty­zuje ogromną eks­plo­zję badań pro­wa­dzo­nych w ostat­nim cza­sie nad rela­cjami intym­nymi. Jak mówi Howard Mark­man z Cen­ter for Mari­tal and Family Stu­dies (Cen­trum Badań nad Mał­żeń­stwem i Rodziną) na Uni­ver­sity of Denver: „To klu­czowy czas dla edu­ka­cji i tera­pii par”.

Wresz­cie budu­jemy naukę o związ­kach intym­nych. Odkry­wamy, jak nasze roz­mowy i dzia­ła­nia odzwier­cie­dlają naj­głęb­sze potrzeby i lęki oraz two­rzą lub nisz­czą naj­cen­niej­sze więzi. W niniej­szej książce poka­zuję kochan­kom nowy świat, nowe rozu­mie­nie tego, jak kochać. Jak kochać dobrze.

Część druga to skró­cona wer­sja EFT. Znaj­dziemy w niej sie­dem roz­mów, w któ­rych uchwy­cone zostają defi­niu­jące chwile miło­snego związku. Uczy ona czy­tel­nika, jak kształ­to­wać te momenty, by stwo­rzyć pewną i trwałą więź. Histo­rie przy­pad­ków oraz sek­cje Zabawa i prak­tyka zamiesz­czone przy każ­dej z roz­mów pozwolą lek­cjom EFT ożyć w rze­czy­wi­sto­ści waszych związ­ków.

Część trze­cia mówi o sile miło­ści. Miłość ma nie­zwy­kłą zdol­ność uzdra­wia­nia okrut­nych ran, jakie cza­sem zadaje nam życie. Miłość wzmac­nia też naszą bli­skość ze świa­tem zewnętrz­nym. Miło­sna respon­syw­ność to pod­stawa praw­dzi­wie współ­czu­ją­cego, cywi­li­zo­wa­nego spo­łe­czeń­stwa.

By pomóc wam w lek­tu­rze, na końcu książki zamie­ści­łam słow­ni­czek waż­nych ter­mi­nów.

Roz­wój EFT zawdzię­czam wszyst­kim parom, z któ­rymi pra­co­wa­łam na prze­strzeni lat. Wyko­rzy­stuję w książce ich histo­rie, zmie­nia­jąc imiona i inne szcze­góły, by chro­nić ich pry­wat­ność. Wszyst­kie te opo­wie­ści skła­dają się z wielu przy­pad­ków i zostały uprosz­czone, by odzwier­cie­dlać ogólne prawdy, które pozna­łam dzięki tysiącom par. Nauczą was one tego, czego nauczyły mnie. Książka ta jest próbą prze­ka­za­nia tej wie­dzy dalej.

Zaczę­łam pra­co­wać z parami na początku lat 80. Dwa­dzie­ścia pięć lat póź­niej wciąż zaska­kuje mnie eks­cy­ta­cja, która towa­rzy­szy mi, kiedy zasia­dam w pokoju, żeby roz­po­cząć pracę z nową parą. Wciąż czuję radość, kiedy part­ne­rzy nagle zaczy­nają rozu­mieć nawza­jem swoje szczere komu­ni­katy i podej­mują ryzyko otwar­cia się na sie­bie. Ich codzienny trud i deter­mi­na­cja inspi­rują mnie, by utrzy­my­wać przy życiu także swoje cenne rela­cje z innymi.

Wszy­scy prze­ży­wamy dra­mat poczu­cia emo­cjo­nal­nego pod­łą­cze­nia i odłą­cze­nia (roz­łą­cze­nia). Teraz możemy prze­ży­wać go ze zro­zu­mie­niem. Mam nadzieję, że książka ta pomoże wam zmie­nić wasze związki we wspa­niałe przy­gody. Wła­śnie tym była dla mnie podróż nakre­ślona na tych stro­nach.

„Miłość jest tym wszyst­kim, co się o niej mówi… – napi­sała Eica Jong. – Naprawdę warto wal­czyć o nią, być dla niej dziel­nym, ryzy­ko­wać dla niej wszystko. Pro­blem polega na tym, że kiedy nie ryzy­ku­jesz nic, ryzy­ku­jesz jesz­cze wię­cej”. W pełni się z tym zga­dzam.

Część pierwsza. Miłość w nowym świetle

CZĘŚĆ PIERW­SZA

Miłość w nowym świe­tle

Miłość – nowe, rewolucyjne spojrzenie

Miłość – nowe, rewo­lu­cyjne spoj­rze­nie

Żyjemy w schro­nie­niu z sie­bie nawza­jem.

Przy­sło­wie cel­tyc­kie

Love – miłość – to praw­do­po­dob­nie naj­po­tęż­niej­sze słowo w języku angiel­skim. Piszemy o niej grube tomy i wier­sze. Śpie­wamy o niej i modlimy się o nią. Toczymy o nią wojny (patrz: Helena Tro­jań­ska) i budu­jemy w jej imię pałace (patrz: Taj Mahal). Wzbi­jamy się w powie­trze, kiedy sły­szymy: „Kocham cię!” i roz­pa­czamy na słowa: „Już cię nie kocham!”. Myślimy i mówimy o niej w nie­skoń­czo­ność.

Ale czym ona jest?

Bada­cze i prak­tycy przez całe wieki zasta­na­wiali się nad jej defi­ni­cją i rozu­mie­niem. Dla nie­któ­rych chłod­nych obser­wa­to­rów miłość jest wza­jem­nie korzyst­nym soju­szem opar­tym na wymia­nie przy­sług, inte­re­sem. Inni, spo­glą­da­jący na sprawę od strony histo­rycz­nej, uwa­żają ją za sen­ty­men­talny zwy­czaj stwo­rzony przez trzy­na­sto­wiecz­nych fran­cu­skich min­streli. Bio­lo­dzy i antro­po­lo­dzy twier­dzą, że to stra­te­gia, która pozwala na prze­ka­zy­wa­nie genów i wycho­wa­nie potom­stwa.

Dla więk­szo­ści ludzi miłość wciąż jest tajem­ni­czą, nie­uchwytną emo­cją, otwartą na inter­pre­ta­cje, ale wymy­ka­jącą się defi­ni­cjom. W XVIII wieku tak bie­gły w innych obsza­rach Ben­ja­min Fran­klin potra­fił powie­dzieć jedy­nie, że miłość jest „zmienna, prze­lotna i przy­pad­kowa”. Bar­dziej nam współ­cze­sna Mari­lyn Yalom w swo­jej książce nauko­wej o histo­rii żony przy­znała się do porażki i nazwała miłość „upa­ja­jącą mie­szanką seksu i uczu­cia, któ­rej nikt nie potrafi zde­fi­nio­wać”. Opis miło­ści autor­stwa mojej matki, z zawodu bar­manki, brzmiał: „pięć przy­jem­nych minut” i był rów­nie trafny, choć nieco bar­dziej cyniczny.

Dziś nie możemy już jed­nak pozwo­lić sobie na defi­nio­wa­nie miło­ści jako tajem­ni­czej siły, która pozo­staje poza naszym zasię­giem. Jest zbyt ważna. Zwią­zek miło­sny – na dobre i na złe – stał się główną rela­cją emo­cjo­nalną w życiu więk­szo­ści ludzi.

Jed­nym z powo­dów jest coraz wyraź­niej­sza spo­łeczna izo­la­cja. Robert Put­nam w książce Bow­ling Alone (Samotna gra w krę­gle) zauwa­żył, że cier­pimy na postę­pu­jącą utratę „kapi­tału spo­łecz­nego” (ter­min ten ukuł w 1916 roku pewien wycho­wawca z Wir­gi­nii, zauwa­żyw­szy pomoc, współ­czu­cie i wspól­no­to­wość wśród sąsia­dów). Więk­szość z nas nie mieszka już we wspie­ra­ją­cych spo­łecz­no­ściach, obok rodziny i przy­ja­ciół z dzie­ciń­stwa. Pra­cu­jemy coraz dłu­żej, jeź­dzimy do pracy coraz dalej i mamy coraz mniej szans na roz­wi­ja­nie bli­skich rela­cji.

Pary, z któ­rymi spo­ty­kam się w swo­jej prak­tyce, żyją naj­czę­ściej we wspól­no­cie dwu­oso­bo­wej. W prze­pro­wa­dzo­nym przez Natio­nal Science Foun­da­tion (Naro­dową Fun­da­cję Nauki) w 2006 roku bada­niu więk­szość respon­den­tów zade­kla­ro­wała, że liczba osób w ich naj­bliż­szym kręgu spada, a coraz wię­cej ludzi twier­dzi, że nie ma się komu zwie­rzyć. Jak pisze irlandzki poeta John O’Dono­hue: „Ogromna, oło­wiana samot­ność niczym mroźna zima ota­cza tak wielu ludzi”.

W związku z tym wyma­gamy teraz od naszych kochan­ków emo­cjo­nal­nej więzi i poczu­cia bez­pie­czeń­stwa, jakie moja bab­cia otrzy­my­wała od całej wio­ski. Dodat­ko­wym czyn­ni­kiem jest obecna w naszej kul­tu­rze cele­bra­cja miło­ści roman­tycz­nej. Filmy, tele­wi­zyjne opery mydlane i melo­dra­maty wypeł­niają nas obra­zami miło­ści roman­tycz­nej jako peł­nego i dosko­na­łego związku, pod­czas gdy gazety, cza­so­pi­sma i pro­gramy tele­wi­zyjne dostar­czają kolej­nych infor­ma­cji o nie­koń­czą­cych się poszu­ki­wa­niach miło­ści i roman­sów wśród akto­rów i gwiazd. Nie powinno nas więc dzi­wić, że prze­ba­dani nie­dawno miesz­kańcy Sta­nów Zjed­no­czo­nych i Kanady uwa­żają satys­fak­cjo­nu­jący zwią­zek miło­sny za swój naj­waż­niej­szy cel – waż­niej­szy niż suk­ces finan­sowy czy satys­fak­cjo­nu­jąca kariera.

Klu­czowe jest więc zro­zu­mie­nie, czym jest miłość, jak ją upra­wiać i jak spra­wić, by trwała. Na szczę­ście na prze­strzeni dwóch ostat­nich dekad poja­wiło się nowe, eks­cy­tu­jące i rewo­lu­cyjne rozu­mie­nie miło­ści.

Wiemy już teraz, że tak naprawdę miłość jest szczy­tem ewo­lu­cji, naj­waż­niej­szym mecha­ni­zmem prze­trwa­nia gatunku ludz­kiego. Nie dla­tego, że skła­nia nas do seksu i repro­duk­cji – seks upra­wiamy też bez miło­ści! – ale dla­tego, że miłość wiąże nas emo­cjo­nal­nie z cen­nymi oso­bami, które są dla nas bez­pieczną przy­sta­nią pośród życio­wych sztor­mów. Miłość jest naszym bastio­nem, stwo­rzo­nym, by zapew­nić nam emo­cjo­nalne schro­nie­nie, dzięki któ­remu możemy radzić sobie ze wzlo­tami i upad­kami.

Ten pęd do emo­cjo­nal­nego przy­wią­za­nia – zna­le­zie­nia kogoś, do kogo możemy zwró­cić się i powie­dzieć: „Przy­tul mnie mocno” – jest zapi­sany w naszych genach i w naszych cia­łach. Jest rów­nie pod­sta­wowy dla życia, zdro­wia i szczę­ścia, jak potrzeba jedze­nia, schro­nie­nia i seksu. Potrze­bu­jemy emo­cjo­nal­nego przy­wią­za­nia do kilku nie­za­stą­pio­nych osób, by zacho­wać szczę­ście fizyczne i men­talne – by prze­trwać.

NOWA TEORIA PRZYWIĄZANIA

Wska­zówki co do wła­ści­wego celu miło­ści krą­żyły od dawna. W 1760 roku w liście do swo­ich prze­ło­żo­nych w Rzy­mie hisz­pań­ski biskup zauwa­żył, że choć dzieci w sie­ro­ciń­cach mają jedze­nie i dach nad głową, „umie­rają ze smutku”. W latach 30. i 40. XX wieku pozba­wione ludz­kiego dotyku sie­roty masowo umie­rały na kory­ta­rzach ame­ry­kań­skich szpi­tali. Psy­chia­trzy zaczęli rów­nież dia­gno­zo­wać dzieci, które były fizycz­nie zdrowe, ale wyda­wały się obo­jętne, nie­czułe i nie­zdolne do nawią­zy­wa­nia więzi. Opi­su­jąc swoje obser­wa­cje w arty­kule opu­bli­ko­wa­nym w 1937 roku w „Ame­ri­can Jour­nal of Psy­chia­try”, David Levy przy­pi­sał to zacho­wa­nie mło­dych ludzi „emo­cjo­nal­nemu gło­dowi”. W latach 40. XX wieku ame­ry­kań­ski psy­cho­ana­li­tyk René Spitz ukuł ter­min „nie­zdol­ność do pra­wi­dło­wego roz­woju” (failure to thrive), by opi­sać dzieci oddzie­lone od rodzi­ców i pogrą­żone w destruk­cyj­nej żało­bie.

Jed­nak to bry­tyj­ski psy­chia­tra John Bowlby jako pierw­szy zro­zu­miał dokład­nie, o co cho­dzi. Powiem wam coś szcze­rze: gdy­bym, jako psy­cho­lożka i jako czło­wiek, miała wrę­czyć nagrodę za zestaw naj­lep­szych pomy­słów w histo­rii świata, dała­bym ją prę­dzej Joh­nowi Bowlby’emu niż Freu­dowi czy komu­kol­wiek innemu, kto zaj­mo­wał się próbą rozu­mie­nia ludzi. Uchwy­cił on nitki obser­wa­cji i badań oraz splótł je w spójną, mistrzow­ską teo­rię przy­wią­za­nia.

Bowlby, uro­dzony w 1907 roku syn baro­neta, został wycho­wany głów­nie przez nia­nie i guwer­nantki – jak to w kla­sie wyż­szej. Jego rodzice pozwo­lili mu dołą­czyć do sie­bie przy stole, kiedy skoń­czył 12 lat, ale jedy­nie na deser. Został wysłany do szkoły z inter­na­tem, a następ­nie do Tri­nity Col­lege w Cam­bridge. Życie Bowlby’ego odbie­gło od tra­dy­cji, kiedy zgło­sił się do pracy w inno­wa­cyj­nych szko­łach z inter­na­tem dla dzieci nie­przy­sto­so­wa­nych emo­cjo­nal­nie, zakła­da­nych przez takich wizjo­ne­rów jak A.S. Neill. Szkoły te sku­piały się na zapew­nia­niu emo­cjo­nal­nego wspar­cia zamiast zwy­cza­jo­wej dys­cy­pliny.

Zain­try­go­wany tym doświad­cze­niem Bowlby poszedł na stu­dia medyczne, a następ­nie odbył szko­le­nie psy­chia­tryczne, które obej­mo­wało sie­dem lat pod­da­wa­nia się psy­cho­ana­li­zie. Jego ana­li­tyk ponoć uwa­żał go za trud­nego pacjenta. Pozo­sta­jąc pod wpły­wem swo­ich men­to­rów takich jak Ronald Fair­ba­irn, który twier­dził, że Freud nie doce­nił potrzeby rela­cji z innymi ludźmi, Bowlby bun­to­wał się prze­ciwko powszech­nej opi­nii, że więk­szość pro­ble­mów pacjen­tów tkwi w ich wewnętrz­nych kon­flik­tach i nie­świa­do­mych fan­ta­zjach. Bowlby twier­dził, że pro­blemy te są głów­nie zewnętrzne, a wyni­kają z rze­czy­wi­stych rela­cji z rze­czy­wi­stymi oso­bami.

Kiedy pra­co­wał z zabu­rzo­nymi mło­dymi ludźmi w lon­dyń­skich kli­ni­kach Child Guidance, zaczął podej­rze­wać, że to zepsute rela­cje z rodzi­cami spra­wiły, iż potra­fili oni radzić sobie ze swo­imi pod­sta­wo­wymi potrze­bami i uczu­ciami tylko na nie­liczne, nega­tywne spo­soby. Póź­niej, w 1938 roku, jako począt­ku­ją­cemu psy­cho­lo­gowi kli­nicz­nemu pod super­wi­zją zna­nej ana­li­tyczki Mela­nie Klein, Bowlby’emu przy­dzie­lono mło­dego, hiper­ak­tyw­nego chłopca, któ­rego matka była osobą głę­boko lękową. Tera­peu­cie nie wolno było jed­nak z nią roz­ma­wiać, ponie­waż za istotne uwa­żano jedy­nie pro­jek­cje i fan­ta­zje dziecka. Bowlby był wście­kły. Jego doświad­cze­nie nakło­niło go do sfor­mu­ło­wa­nia wła­snego poglądu, że jakość rela­cji z bli­skimi i wcze­sna depry­wa­cja emo­cjo­nalna są klu­czowe dla roz­woju oso­bo­wo­ści i spo­sobu, w jaki jed­nostka nawią­zuje kon­takt z innymi.

W 1944 roku Bowlby opu­bli­ko­wał pierw­szy arty­kuł o tera­pii rodzin­nej pod tytu­łem Forty-four Juve­nile Thie­ves (Czter­dzie­stu czte­rech mło­do­cia­nych zło­dziei), w któ­rym zauwa­żył, że „za maską obo­jęt­no­ści kryje się cier­pie­nie bez dna, a za pozorną bez­dusz­no­ścią – roz­pacz”. Spa­ra­li­żo­wani smut­kiem i gnie­wem mło­dzi prze­stępcy Bowlby’ego utkwili w podej­ściu opar­tym na stwier­dze­niu: „Nie dam się wię­cej skrzyw­dzić”.

Po dru­giej woj­nie świa­to­wej Świa­towa Orga­ni­za­cja Zdro­wia popro­siła Bowlby’ego o prze­pro­wa­dze­nie badań wśród euro­pej­skich dzieci osie­ro­co­nych i pozba­wio­nych domu w cza­sie kon­fliktu. Jego odkry­cia potwier­dziły prze­ko­na­nie, że emo­cjo­nalny głód ist­nieje, a miłość jest rów­nie istotna, jak dostar­cza­nie poży­wie­nia. W swo­ich stu­diach i obser­wa­cjach Bowlby był pod wra­że­niem idei Karola Dar­wina doty­czą­cych tego, w jaki spo­sób selek­cja natu­ralna sprzyja reak­cjom wspo­ma­ga­ją­cym prze­trwa­nie. Bowlby doszedł do wnio­sku, że bli­skość z naj­waż­niej­szymi dla nas oso­bami to zna­ko­mita stra­te­gia prze­trwa­nia, w którą wypo­sa­żyła nas ewo­lu­cja.

Teo­ria Bowlby’ego była rady­kalna i gło­śno opro­te­sto­wy­wana. Omal nie został wyrzu­cony z Bry­tyj­skiego Towa­rzy­stwa Psy­cho­ana­li­tycz­nego. Wedle powszech­nie przy­ję­tych poglą­dów przy­tu­la­nie przez matkę i innych człon­ków rodziny miało two­rzyć „przy­lepne”, uza­leż­nione dzieci, z któ­rych wyra­stają nie­kom­pe­tentni doro­śli. Wła­ści­wym spo­so­bem wycho­wy­wa­nia dzieci było zacho­wy­wa­nie racjo­nal­nego dystansu. Ten obiek­tywny pogląd utrzy­my­wał się, nawet kiedy dzieci były udrę­czone i chore. W cza­sach Bowlby’ego rodzi­com nie wolno było zosta­wać w szpi­talu z cho­rymi synami i cór­kami; musieli zosta­wiać dzieci na progu.

W 1951 roku Bowlby i młody pra­cow­nik opieki spo­łecz­nej James Robert­son nakrę­cili film pod tytu­łem A Two-Year-Old Goes to Hospi­tal (Dwu­latka idzie do szpi­tala), w któ­rym wyraź­nie poka­zali wście­kłe pro­te­sty, lęk i roz­pacz dziew­czynki pozo­sta­wio­nej w szpi­talu. Robert­son poka­zał film w Kró­lew­skim Towa­rzy­stwie Medycz­nym w Lon­dy­nie w nadziei, że leka­rze dostrzegą stres dziecka odłą­czo­nego od naj­bliż­szych oraz jego potrzebę bli­sko­ści i pocie­sze­nia. A jed­nak został on uznany za oszu­stwo i nie­mal zaka­zany. Jesz­cze w latach 60. w Wiel­kiej Bry­ta­nii i USA rodzi­com zazwy­czaj pozwa­lano odwie­dzać dzieci w szpi­talu przez zale­d­wie godzinę tygo­dniowo.

Bowlby musiał zna­leźć inny spo­sób, by dowieść światu praw­dzi­wo­ści tego, co czuł w sercu. Jak to zro­bić, poka­zała mu kana­dyj­ska badaczka Mary Ain­sworth, która została jego asy­stentką. Zapro­jek­to­wała pro­sty eks­pe­ry­ment, by przyj­rzeć się czte­rem zacho­wa­niom, które uwa­żali z Bowl­bym za pod­stawę przy­wią­za­nia: kon­tro­lo­wa­nie i utrzy­my­wa­nie emo­cjo­nal­nej i fizycz­nej bli­sko­ści z uko­chaną osobą; zwra­ca­nie się do niej, kiedy czu­jemy się nie­pewni czy zmar­twieni; tęsk­nota za nią, kiedy jeste­śmy osobno; licze­nie na nią, kiedy ruszamy pozna­wać świat.

Eks­pe­ry­ment, który został nazwany „Nie­znaną sytu­acją” (Strange Situ­ation), stał się źró­dłem dla tysięcy badań i zre­wo­lu­cjo­ni­zo­wał psy­cho­lo­gię roz­woju. Badacz zapra­sza matkę i dziecko do nie­zna­nego im pokoju. Po kilku minu­tach matka zosta­wia dziecko samo z bada­czem, który w razie potrzeby ofe­ruje pocie­sze­nie. Trzy minuty póź­niej matka wraca. Roz­sta­nie i ponowne spo­tka­nie zostają powtó­rzone raz jesz­cze.

Więk­szość dzieci jest smutna, kiedy matka wycho­dzi: koły­szą się, pła­czą, rzu­cają zabaw­kami. Inne oka­zują się bar­dziej odporne emo­cjo­nal­nie. Szybko i sku­tecz­nie się uspo­ka­jają, z łatwo­ścią na nowo nawią­zują kon­takt z matką po jej powro­cie i wra­cają do zabawy, spraw­dza­jąc, czy ta wciąż jest obok. Wydają się pewne, że kiedy mama będzie potrzebna, nie zabrak­nie jej. Mniej wytrzy­małe dzieci są nie­spo­kojne i agre­sywne albo też po powro­cie matki wydają się zdy­stan­so­wane i nie­pewne. Dzieci, które potra­fią się same uspo­koić, mają zazwy­czaj cie­płe, bar­dziej respon­sywne matki, pod­czas gdy matki zde­ner­wo­wa­nych dzieci zacho­wują się nie­prze­wi­dy­wal­nie, a dzieci tych zdy­stan­so­wa­nych są chłodne i lek­ce­wa­żące. W tych pro­stych bada­niach roz­łą­cze­nia i ponow­nego połą­cze­nia Bowlby zoba­czył miłość w dzia­ła­niu i zaczął roz­po­zna­wać jej wzorce.

Teo­ria Bowlby’ego stała się jesz­cze bar­dziej powszechna kilka lat póź­niej, kiedy napi­sał słynną try­lo­gię o przy­wią­za­niu, sepa­ra­cji i stra­cie. Jego kolega, psy­cho­log z Uni­ver­sity of Wiscon­sin Harry Har­low, rów­nież zwró­cił uwagę na zna­cze­nie tak zwa­nego uko­je­nia przez kon­takt, opi­su­jąc swoje dra­ma­tyczne bada­nia na mło­dych małp­kach oddzie­lo­nych od matek po uro­dze­niu. Odkrył, że odizo­lo­wane młode były tak głodne kon­taktu, że kiedy dano im do wyboru „matkę” z drutu, która roz­da­wała jedze­nie, i matkę z mięk­kiej tka­niny bez jedze­nia, pra­wie zawsze wybie­rały tę drugą. Zasad­ni­czo eks­pe­ry­menty Har­lowa dowo­dziły tok­sycz­no­ści wcze­snej izo­la­cji: fizycz­nie zdrowe młode naczelne, które odizo­lo­wano od matek w pierw­szym roku życia, wyra­stały na spo­łecz­nie kale­kich doro­słych. Małpy nie roz­wi­jały w sobie zdol­no­ści roz­wią­zy­wa­nia pro­ble­mów czy rozu­mie­nia sygna­łów wysy­ła­nych przez inne osob­niki. Wpa­dały w depre­sję, miały ten­den­cje auto­de­struk­cyjne i nie potra­fiły zna­leźć pary.

Z początku wyśmie­wana i nie­lu­biana teo­ria przy­wią­za­nia w końcu zre­wo­lu­cjo­ni­zo­wała metody wycho­wy­wa­nia dzieci w Ame­ryce Pół­noc­nej. (Kiedy dzi­siaj kładę się spać przy łóżku mojego dziecka, które docho­dzi do sie­bie po ope­ra­cji wyrostka, dzię­kuję Joh­nowi Bowlby’emu). Obec­nie powszech­nie przyj­muje się, że dzieci bez­względ­nie potrze­bują bez­piecz­nej, trwa­łej bli­sko­ści fizycz­nej i psy­chicz­nej i że igno­ro­wa­nie tej potrzeby kosz­tuje bar­dzo wiele.

MIŁOŚĆ I DOROŚLI

Bowlby zmarł w 1990 roku. Nie dożył dru­giej rewo­lu­cji roz­pę­ta­nej przez jego pracę: zasto­so­wa­nia teo­rii przy­wią­za­nia do bada­nia miło­ści doro­słych. Sam Bowlby utrzy­my­wał, że doro­śli mają tę samą potrzebę przy­wią­za­nia – po dru­giej woj­nie świa­to­wej badał wdowy i odkrył, że zacho­wy­wały się one podob­nie do bez­dom­nych nasto­lat­ków – i że kształ­tuje ona rela­cje doro­słych. Znów jed­nak jego kon­cep­cje zostały odrzu­cone. Nikt nie spo­dzie­wał się, że zdy­stan­so­wany, kon­ser­wa­tywny Bry­tyj­czyk z klasy wyż­szej roz­wiąże zagadkę miło­ści roman­tycz­nej! A poza tym sądzi­li­śmy, że wiemy już o niej wszystko, co należy wie­dzieć. Miłość to po pro­stu krót­ko­trwałe sek­su­alne zauro­cze­nie, freu­dow­ski popęd w prze­bra­niu. Albo nie­doj­rzała potrzeba pole­ga­nia na innych. Albo miłość jest postawą moralną – bez­in­te­re­sow­nym poświę­ce­niem, w któ­rym cho­dzi o to, by dawać, nie brać.

Co jed­nak naj­waż­niej­sze, spoj­rze­nie na miłość przez soczewkę przy­wią­za­nia było – a, być może, wciąż jest – rady­kal­nie odmienne od spo­łecz­nych i psy­cho­lo­gicz­nych wyobra­żeń doro­sło­ści w kul­tu­rze, według któ­rych doj­rza­łość ozna­cza nie­za­leż­ność i samo­wy­star­czal­ność. Wyobra­że­nie odpor­nego na wszystko wojow­nika, który samot­nie mie­rzy się z życiem i jego nie­bez­pie­czeń­stwami, jest zapi­sane w naszej kul­tu­rze. Pomy­śl­cie o Jame­sie Bon­dzie, iko­nicz­nym i nie­znisz­czal­nym, któ­rego od czte­rech dekad nic nie rusza. Psy­cho­lo­go­wie uży­wają słów takich jak „nie­zróż­ni­co­wany”, „współ­uza­leż­niony”, „sym­bio­tyczny” czy nawet „zlany”, by opi­sać ludzi, któ­rzy wydają się nie­zdolni do samo­dziel­no­ści lub auto­ry­tetu sta­now­czej aser­tyw­no­ści wobec innych. Bowlby odwrot­nie – mówił o „efek­tyw­nej zależ­no­ści” i o tym, że zdol­ność do zwra­ca­nia się do innych po emo­cjo­nalne wspar­cie „od koły­ski aż po grób” jest oznaką i źró­dłem siły.

Bada­nia doku­men­tu­jące przy­wią­za­nie u doro­słych zaczęły się tuż przed śmier­cią Bowlby’ego. Psy­cho­lo­go­wie spo­łeczni Phil Sha­ver i Cindy Hazan, pra­cu­jący w tam­tym cza­sie na Uni­ver­sity of Denver, posta­no­wili zadać męż­czy­znom i kobie­tom pyta­nia o ich rela­cje miło­sne, by spraw­dzić, czy ich reak­cje i wzorce zacho­wań będą podobne do tych u matek i dzieci. Stwo­rzyli miło­sny quiz, który został opu­bli­ko­wany w lokal­nej gaze­cie „Rocky Moun­tain News”. Doro­śli w swo­ich odpo­wie­dziach mówili o potrze­bie emo­cjo­nal­nej bli­sko­ści ze strony uko­cha­nej osoby i pew­no­ści, że zare­aguje ona na ich smu­tek, o stre­sie spo­wo­do­wa­nym odda­le­niem od naj­droż­szego czło­wieka i więk­szej pew­no­ści sie­bie, kiedy czuli jego wspar­cie. Wska­zy­wali rów­nież różne spo­soby nawią­zy­wa­nia kon­taktu z part­ne­rami. Kiedy czuli się ze swo­imi uko­cha­nymi bez­piecz­nie, umieli bez trudu otwie­rać się i nawią­zy­wać kon­takt; kiedy czuli się nie­pew­nie, sta­wali się albo nie­spo­kojni, roz­złosz­czeni i zabor­czy, albo uni­kali kon­taktu i zacho­wy­wali dystans. Działo się więc to samo, co w przy­padku matek i dzieci prze­ba­da­nych przez Bowlby’ego i Ain­sworth.

Hazan i Sha­ver prze­pro­wa­dzili następ­nie poważne bada­nia, które upew­niły ich co do słusz­no­ści wyni­ków quizu i teo­rii Bowlby’ego. Ich praca zapo­cząt­ko­wała lawinę następ­nych badań. Dziś setki badań potwier­dzają prze­wi­dy­wa­nia Bowlby’ego na temat przy­wią­za­nia u doro­słych, a wiele z nich cytuję w tej książce. Zasad­ni­czy wnio­sek jest taki: poczu­cie prze­by­wa­nia w bez­piecz­nej rela­cji z part­ne­rem jest klu­czowe dla pozy­tyw­nych związ­ków miło­snych i sta­nowi ważne źró­dło siły dla jed­no­stek w tychże związ­kach. Naj­waż­niej­sze odkry­cia są nastę­pu­jące:

Kiedy gene­ral­nie czu­jemy się bez­piecz­nie, to zna­czy: kiedy dobrze nam z bli­sko­ścią i mamy pew­ność, że możemy pole­gać na bli­skich, lepiej wycho­dzi nam szu­ka­nie wspar­cia – i dawa­nie go innym. Pod­czas bada­nia prze­pro­wa­dzo­nego przez psy­cho­loga Jeffa Simp­sona z Uni­ver­sity of Min­ne­sota każda z 83 par wypeł­niła kwe­stio­na­riu­sze o swo­ich związ­kach, a następ­nie usia­dła razem w pokoju. Part­nerkę ostrze­gano, że weź­mie udział w czyn­no­ści, która u wielu osób budzi lęk (nie zdra­dzano jed­nak, co to będzie). Kobiety, które w kwe­stio­na­riu­szach opi­sy­wały sie­bie jako mające poczu­cie bez­pie­czeń­stwa w swo­ich miło­snych związ­kach, potra­fiły otwar­cie powie­dzieć part­ne­rowi, że mar­twią się nad­cho­dzą­cym zada­niem, i popro­sić go o wspar­cie. Kobiety, które gene­ral­nie nie przy­zna­wały się do potrzeb zwią­za­nych z wię­zią i uni­kały bli­sko­ści, jesz­cze bar­dziej się wyco­fy­wały. Męż­czyźni reago­wali na zacho­wa­nie swo­ich part­ne­rek na dwa spo­soby: ci, któ­rzy opi­sy­wali się jako mają­cych poczu­cie bez­pie­czeń­stwa w związku, sta­wali się jesz­cze bar­dziej pomocni niż zazwy­czaj, doty­kali swoje part­ne­rek i pocie­szali je; ci, któ­rzy opi­sy­wali swoją nie­zręcz­ność w obli­czu potrzeby wię­zio­wej, sta­wali się wyraź­nie mniej współ­czu­jący, kiedy part­nerki wyra­żały swoje potrzeby, baga­te­li­zo­wali ich nie­po­kój, oka­zy­wali mniej cie­pła i mniej je doty­kali.

Kiedy czu­jemy się bez­piecz­nie zwią­zani z naszymi part­ne­rami, łatwiej nam pora­dzić sobie z krzyw­dami, które nam wyrzą­dzają, i rza­dziej bywamy agre­sywni, kiedy się na nich zło­ścimy. Mario Miku­lin­cer z Bar-Ilan Uni­ver­sity w Izra­elu prze­pro­wa­dził wiele badań, w ramach któ­rych zapy­tał uczest­ni­ków, na ile zwią­zani czują się ze swoim part­ne­rem i jak radzą sobie z gnie­wem w razie kon­fliktu. Moni­to­ro­wano ich bicie serca, kiedy reago­wali na sce­na­riu­sze skon­flik­to­wa­nych par. Ci, któ­rzy czuli bli­skość z part­ne­rami i mogli na nich pole­gać, oka­zy­wali się mniej gniewni i rza­dziej przy­pi­sy­wali part­ne­rom złe inten­cje. Opi­sy­wali sie­bie jako wyra­ża­ją­cych gniew w spo­sób bar­dziej kon­tro­lo­wany i mają­cych bar­dziej pozy­tywne cele, takie jak roz­wią­zy­wa­nie pro­ble­mów i odnaj­do­wa­nie poro­zu­mie­nia ze swo­imi part­ne­rami.

Bez­pieczna rela­cja z uko­chaną osobą dodaje sił. W licz­nych bada­niach Miku­lin­cer wyka­zał, że kiedy czu­jemy się pewni w związku z drugą osobą, lepiej rozu­miemy samych sie­bie i bar­dziej się lubimy. Z listy przy­miot­ni­ków, któ­rymi miały się opi­sać, co pew­niej­sze osoby wybie­rały bar­dziej pozy­tywne cechy. A kiedy zapy­tano je o ich słabe punkty, mówiły, że cho­ciaż wiele bra­kuje im do ide­ału, wciąż mają o sobie dobre zda­nie.

Miku­lin­cer odkrył rów­nież – jak prze­wi­dy­wał Bowlby – że doro­śli w bez­piecz­nych związ­kach są bar­dziej cie­kawi świata i otwarci na nowe infor­ma­cje. Nie prze­szka­dza im dwu­znacz­ność, lubią pyta­nia, na które da się odpo­wie­dzieć na wiele róż­nych spo­so­bów. Pod­czas jed­nego z zadań opi­sy­wano im zacho­wa­nie jakiejś osoby i pro­szono, by oce­nili jej pozy­tywne i nega­tywne cechy. Uczest­nicy pozo­sta­jący w rela­cjach przyj­mo­wali nowe infor­ma­cje na temat tej osoby z więk­szą łatwo­ścią i potra­fili zmie­nić zda­nie na jej temat. Otwar­tość na nowe doświad­cze­nia i ela­stycz­ność prze­ko­nań wydają się łatwiej­sze, kiedy czu­jemy się bez­pieczni i zwią­zani z innymi. Cie­ka­wość rodzi się z poczu­cia bez­pie­czeń­stwa; sztyw­ność – z czuj­no­ści wobec zagro­żeń.

Im łatwiej nam zwra­cać się do naszych part­ne­rów, tym bar­dziej potra­fimy być nie­za­leżni i osobni. Cho­ciaż wydaje się to sprzeczne z kul­tu­ro­wym umi­ło­wa­niem samo­wy­star­czal­no­ści, takie wła­śnie były wyniki obser­wa­cji 280 par przez psy­cho­lożkę Bro­oke Feeney z Car­ne­gie Mel­lon Uni­ver­sity w Pit­ts­bur­ghu. Ci, któ­rzy mieli poczu­cie, że ich potrzeby są akcep­to­wane przez ich part­ne­rów, roz­wią­zy­wali wła­sne pro­blemy z więk­szą pew­no­ścią sie­bie i mieli więk­sze szanse na powo­dze­nie w osią­ga­niu celów.

BOGACTWO DOWODÓW

Naj­róż­niej­sze dzie­dziny nauki mówią nam bar­dzo jasno, że nie tylko jeste­śmy zwie­rzę­tami spo­łecz­nymi, ale że potrze­bu­jemy także szcze­gól­nej bli­skiej rela­cji z innymi i że kiedy tej potrze­bie zaprze­czamy, dzia­łamy na wła­sną szkodę. Rze­czy­wi­ście, dawno temu histo­rycy zaob­ser­wo­wali, że w obo­zach śmierci pod­czas dru­giej wojny świa­to­wej jed­nostką prze­trwa­nia była para, nie poje­dyn­cza osoba. Od dawna wia­domo rów­nież, że zamężni męż­czyźni i kobiety gene­ral­nie żyją dłu­żej od osób samot­nych.

Bli­skie związki z innymi ludźmi są klu­czowe dla naszego zdro­wia w każ­dym aspek­cie – men­tal­nym, emo­cjo­nal­nym i fizycz­nym. Louise Haw­kley z Cen­ter for Cogni­tive and Social Neu­ro­science (Cen­trum Kogni­tyw­nych i Spo­łecz­nych Neu­ro­nauk) na Uni­ver­sity of Chi­cago wyli­cza, że samot­ność pod­wyż­sza ciśnie­nie krwi do punktu, w któ­rym podwaja się ryzyko zawału serca i udaru. Socjo­log James House z Uni­ver­sity of Michi­gan twier­dzi, że emo­cjo­nalna izo­la­cja jest więk­szym ryzy­kiem zdro­wot­nym niż pale­nie czy wyso­kie ciśnie­nie krwi, a przed nimi cią­gle ostrze­gamy! Być może, odkry­cia te odzwier­cie­dlają dawne powie­dze­nie: „Cier­pie­nie jest nie­unik­nione, lecz samotne cier­pie­nie jest nie­zno­śne”.

Nie cho­dzi jed­nak tylko o to, czy mamy w życiu bli­skie rela­cje – ich jakość także jest ważna. Nega­tywne związki sta­no­wią ryzyko dla naszego zdro­wia. Bada­cze z Case Western Rese­rve Uni­ver­sity w Cle­ve­land zapy­tali męż­czyzn, któ­rzy cho­ro­wali wcze­śniej na anginę i nad­ci­śnie­nie: „Czy twoja żona oka­zuje miłość?”. Ci, któ­rzy odpo­wie­dzieli: „Nie”, w kolej­nych pię­ciu latach cho­ro­wali na anginę nie­mal dwa razy czę­ściej od tych, któ­rych odpo­wiedź brzmiała: „Tak”. Serca kobiet rów­nież nie pozo­sta­wały obo­jętne. Kobiety, które uwa­żają swoje mał­żeń­stwa za trudne i regu­lar­nie wcho­dzą we wro­gie inte­rak­cje ze swo­imi part­ne­rami, czę­ściej mają zna­cząco pod­wyż­szone ciśnie­nie krwi i wyż­szy poziom hor­mo­nów stresu w porów­na­niu z kobie­tami będą­cymi w szczę­śli­wych związ­kach. Jesz­cze inne bada­nie wyka­zało, że u kobiet, które prze­były atak serca, było ryzyko nastą­pie­nia kolej­nego w sytu­acji, gdy w ich mał­żeń­stwie pojawi się kon­flikt.

W przy­padku kobiet i męż­czyzn cier­pią­cych na zasto­inową nie­wy­dol­ność serca kon­dy­cja ich mał­żeństw jest – jak twier­dzi psy­cho­log z Uni­ver­sity of Pen­n­sy­lva­nia Jim Coyne – rów­nie dobrym pro­gno­sty­kiem prze­ży­cia kolej­nych czte­rech lat, jak powaga ich obja­wów i poziom upo­śle­dze­nia. Poeci, któ­rzy uczy­nili serce sym­bo­lem miło­ści, z pew­no­ścią uśmiech­nę­liby się, sły­sząc wnio­ski naukow­ców, twier­dzą­cych, że siły ludz­kich serc nie spo­sób oddzie­lić od siły ich miło­snych rela­cji.

Trud­no­ści w związku nie­ko­rzyst­nie wpły­wają na nasz układ immu­no­lo­giczny i hor­mo­nalny, a nawet zdol­ność do zdro­wie­nia. Psy­cho­lożka Janice Kie­colt-Gla­ser z Ohio State Uni­ver­sity prze­pro­wa­dziła fascy­nu­jący eks­pe­ry­ment: nakło­niła nowo­żeń­ców do kłótni, a następ­nie w kolej­nych godzi­nach pobrała od nich próbki krwi. Odkryła, że im bar­dziej wojow­ni­czy i pogar­dliwi byli, tym wyż­szy był ich poziom hor­mo­nów stresu i tym gorzej funk­cjo­no­wał ich układ immu­no­lo­giczny. Efekt utrzy­my­wał się do 24 godzin. W ramach jesz­cze bar­dziej zaska­ku­ją­cego eks­pe­ry­mentu Kie­colt-Gla­ser użyła pomp próż­nio­wych, żeby zro­bić małe pęche­rze na dło­niach bada­nych kobiet, po czym obser­wo­wała ich kłót­nie z mężami. Im gor­sza była kłót­nia, tym dłu­żej goiła się skóra.

Jakość naszych rela­cji miło­snych jest rów­nież waż­nym czyn­ni­kiem dla naszego zdro­wia umy­sło­wego i emo­cjo­nal­nego. W naj­bo­gat­szych spo­łe­czeń­stwach panuje epi­de­mia zabu­rzeń lęko­wych i depre­sji. Kon­flikty i wro­gie reak­cje ze strony naszych bli­skich zwięk­szają poziom nie­po­koju i powo­dują bez­rad­ność – a to typowe wyzwa­la­cze dla depre­sji. Potrze­bu­jemy potwier­dze­nia naszej war­to­ści ze strony naszych bli­skich. Bada­cze twier­dzą, że mał­żeń­skie nie­szczę­ście dzie­się­cio­krot­nie zwięk­sza ryzyko depre­sji!

To zła wia­do­mość. Ale jest też dobra.

Setki badań wyka­zały już, że pozy­tywne rela­cje miło­sne z innymi ludźmi chro­nią nas od stresu i poma­gają lepiej radzić sobie z życio­wymi wyzwa­niami i trau­mami. Izra­el­scy naukowcy dowie­dli, że pary żyjące w bez­piecz­nych związ­kach emo­cjo­nal­nych znacz­nie lepiej radzą sobie z zagro­że­niami takimi jak ataki rakie­towe niż inne, mniej przy­wią­zane do sie­bie nawza­jem pary. Są mniej lękliwe i po ata­kach mają mniej pro­ble­mów zdro­wot­nych.

Samo trzy­ma­nie uko­cha­nego part­nera za rękę może mieć na nas głę­boki wpływ, dosłow­nie uspo­ka­ja­jąc roz­trzę­sione neu­rony w naszych mózgach. Psy­cho­log Jim Coan z Uni­ver­sity of Vir­gi­nia powie­dział swoim pacjent­kom pod­czas rezo­nansu magne­tycz­nego, że kiedy zapali się czer­wone świa­tełko, ich stopy mogą – choć nie muszą – zostać deli­kat­nie pora­żone prą­dem. Infor­ma­cja ta uru­cha­miała ośro­dek stresu w mózgach pacjen­tek. Kiedy jed­nak part­ner trzy­mał je za rękę, doświad­czały mniej bólu. Efekt ten był wyraź­nie sil­niej­szy w naj­szczę­śliw­szych związ­kach, tych, w któ­rych part­nerzy wysoko oce­niali swój poziom satys­fak­cji i które bada­cze nazwali super­pa­rami. Kon­takt z uko­cha­nym part­nerem sta­nowi bufor chro­niący przed szo­kiem, stre­sem i bólem.

Coan oce­nia, że ludzie, któ­rych kochamy, są ukry­tymi regu­la­to­rami pro­ce­sów zacho­dzą­cych w naszym ciele i naszego życia emo­cjo­nal­nego. Kiedy miłość się nie udaje, czu­jemy ból. Według psy­cho­lożki Naomi Eisen­ber­ger z Uni­ver­sity of Cali­for­nia okre­śle­nie „zra­nione uczu­cia” jest bar­dzo pre­cy­zyjne. Jej bada­nia z zakresu neu­ro­obra­zo­wa­nia wyka­zują, że odrzu­ce­nie i wyklu­cze­nie uru­cha­miają te same obwody w tych samych obsza­rach mózgu co fizyczny ból – to zna­czy przed­nią korę zakrętu obrę­czy. Ta część mózgu włą­cza się zawsze, kiedy jeste­śmy emo­cjo­nal­nie odda­leni od tych, któ­rzy są nam bli­scy. Czy­ta­jąc wyniki tego bada­nia, przy­po­mnia­łam sobie, jak bar­dzo zszo­ko­wało mnie moje samotne, fizyczne doświad­cze­nie żałoby. Kiedy dowie­dzia­łam się, że zmarła moja matka, poczu­łam się tak, jakby ude­rzył we mnie samo­chód. A kiedy jeste­śmy bli­sko naszych part­ne­rów, przy­tu­lamy ich czy upra­wiamy z nimi seks, zale­wają nas „hor­mony bli­skości”, oksy­to­cyna i wazo­pre­syna. Hor­mony te włą­czają w mózgu „ośrodki nagrody”, wypeł­nia­jąc nas sub­stan­cjami dają­cymi spo­kój i szczę­ście, takimi jak dopa­mina, i blo­ku­jąc wydzie­la­nie hor­mo­nów stresu takich jak kor­ty­zol.

Poko­na­li­śmy długą drogę w naszym rozu­mie­niu miło­ści i jej zna­cze­nia. W 1939 roku kobiety umie­ściły ją na pią­tym miej­scu na liście czyn­ni­ków wpły­wa­ją­cych na wybór part­nera. W latach 90. była już na pierw­szym miej­scu, zarówno u kobiet, jak i u męż­czyzn. Stu­denci mówią dzi­siaj, że naj­waż­niej­szym, czego ocze­kują dziś od mał­żeń­stwa, jest „bez­pie­czeń­stwo emo­cjo­nalne”.

Miłość nie jest wisienką na tor­cie życia. Jest pod­sta­wową potrzebą, jak woda czy tlen. Kiedy to zro­zu­miemy i zaak­cep­tu­jemy, łatwiej będzie nam dotrzeć do serca pro­ble­mów w związ­kach.

Gdzie się podziała nasza miłość? Utrata łączności

Gdzie się podziała nasza miłość? Utrata łącz­no­ści

Naj­bar­dziej nara­żeni na cier­pie­nie jeste­śmy, gdy kochamy.

Zyg­munt Freud

„Podsta­wowy pro­blem polega na tym, że Sally nic nie wie o pie­nią­dzach – twier­dzi Jay. – Jest bar­dzo emo­cjo­nalna, nie potrafi mi zaufać i po pro­stu pozwo­lić mi się nimi zająć”. „Jasne – wybu­cha Sally. – Jak zwy­kle to ja sta­no­wię pro­blem. Jak­byś ty się znał na pie­nią­dzach! Dopiero co kupi­li­śmy ten absur­dalny samo­chód, który sobie wymy­śli­łeś. Samo­chód, któ­rego nie potrze­bu­jemy i na który nas nie stać. Robisz, co ci się podoba. Moje zda­nie się dla cie­bie nie liczy. W ogóle się dla cie­bie nie liczę”.

Chris jest „okrut­nym, zim­nym, suro­wym rodzi­cem” – oskarża Jane. „Dzieci potrze­bują opieki. Potrze­bują uwagi, nie tylko zasad!”. Chris odwraca głowę. Spo­koj­nie mówi o potrze­bie dys­cy­pliny i oskarża Jane o nie­zdol­ność do usta­na­wia­nia gra­nic. Cią­gle kłócą się o to samo. Wresz­cie Jane ukrywa twarz w dło­niach i szlo­cha: „Po pro­stu nie wiem już, kim w ogóle jesteś. Jesteś mi obcy”. Chris znów odwraca głowę.

Nat i Car­rie upar­cie mil­czą, aż wresz­cie Car­rie łamie się i zaczyna pła­kać, mówiąc, jak bar­dzo czuje się zszo­ko­wana i zdra­dzona roman­sem Nata. Ten, sfru­stro­wany, zaczyna wyli­czać powody swo­jego romansu. „Wiele razy mówi­łem ci, co się stało. Byłem z tobą szczery. Poza tym to było dwa lata temu! To wszystko prze­szłość! Nie powinno ci już przejść? Nie możesz mi wresz­cie wyba­czyć?”. „Nie wiesz nawet, co zna­czy szcze­rość – pisz­czy Car­rie, po czym jej głos zniża się do szeptu. – Nic cię nie obcho­dzę, nie obcho­dzi cię mój ból. Chcesz po pro­stu, żeby wszystko było tak jak daw­niej”. Zaczyna łkać, wbi­ja­jąc wzrok w pod­łogę.

Pytam każdą z par, jaki jest, ich zda­niem, główny pro­blem w ich związku, i jakie może być jego roz­wią­za­nie. Zasta­na­wiają się chwilę i przed­sta­wiają swoje pomy­sły. Sally mówi, że Jay jest zbyt kon­tro­lu­jący; trzeba go nauczyć, jak bar­dziej spra­wie­dli­wie dzie­lić się wła­dzą. Chris suge­ruje, że tak bar­dzo róż­nią się oso­bo­wo­ściowo z Jane, że osią­gnię­cie poro­zu­mie­nia co do stylu rodzi­ciel­skiego jest nie­moż­liwe. Mogliby doga­dać się, gdyby zde­cy­do­wali się na kurs rodzi­ciel­ski u „eks­perta”. Nat jest prze­ko­nany, że Car­rie ma zaha­mo­wa­nia sek­su­alne. Być może, powinni spo­tkać się z sek­su­olo­giem, żeby przy­wró­cić radość w swo­jej sypialni.

Pary te bar­dzo się sta­rają zro­zu­mieć swoje pro­blemy, jed­nak pomy­sły na ich roz­wią­za­nie są błędne. Wielu tera­peu­tów zgo­dzi­łoby się, że ich wyja­śnie­nia sta­no­wią zale­d­wie czu­bek góry lodo­wej, powierz­chowny, nama­calny czu­bek wiel­kiej góry pro­ble­mów. Jaki „praw­dziwy pro­blem” kryje się więc pod powierzch­nią?

Gdy­bym spy­tała tera­peu­tów, wielu z nich powie­dzia­łoby, że pary te toczą destruk­cyjne walki o wła­dzę albo że są uwię­zione w cyklu nisz­czy­ciel­skich walk, a więc że powinny nauczyć się, jak nego­cjo­wać i napra­wić swoje umie­jęt­no­ści komu­ni­ka­cyjne. Doradcy jed­nak rów­nież nie tra­fiają w sedno. Po pro­stu zeszli ze szczytu góry lodo­wej na linię brze­gową.

Aby odkryć pod­sta­wowy pro­blem, musimy się­gnąć głę­biej: pary te odłą­czyły się emo­cjo­nal­nie od sie­bie; part­ne­rzy nie czują się już ze sobą bez­piecz­nie. Pary i tera­peuci czę­sto nie dostrze­gają, że więk­szość kłótni to wła­śnie bunt prze­ciwko emo­cjo­nal­nemu roz­łą­cze­niu. Cały ten nie­po­kój kryje w sobie pyta­nie: czy mogę na cie­bie liczyć? Czy mogę ci zaufać? Czy odpo­wiesz na moje wezwa­nie, kiedy będziesz mi potrzebny? Czy jestem dla cie­bie ważny? Czy mnie akcep­tu­jesz i cenisz? Wście­kłość, kry­tyka, wyma­ga­nia to woła­nie do kochan­ków, krzyk mający poru­szyć ich serca, na nowo zwią­zać emo­cjo­nal­nie i usta­no­wić nową bez­pieczną rela­cję.

PIERWOTNA PANIKA

Teo­ria przy­wią­za­nia uczy nas, że uko­chana osoba jest naszym schro­nie­niem. Kiedy jest ona emo­cjo­nal­nie nie­do­stępna czy nie­re­spon­sywna, mie­rzymy się z chło­dem, samot­no­ścią i bez­rad­no­ścią. Ata­kują nas emo­cje: złość, smu­tek, ból, a nade wszystko – strach. Nic w tym zaska­ku­ją­cego, jeśli przy­po­mnimy sobie, że strach jest naszym wbu­do­wa­nym ukła­dem alar­mo­wym; włą­cza się, kiedy zagro­żone jest nasze prze­trwa­nie. Utrata łącz­no­ści z uko­chaną osobą spra­wia, że tra­cimy poczu­cie bez­pie­czeń­stwa. Alarm włą­cza się w ciele mig­da­ło­wa­tym – cen­trum stra­chu – jak nazwał je neu­ro­bio­log Joseph LeDoux z Cen­ter for Neu­ral Science (Cen­trum Neu­ro­nauk) na New York Uni­ver­sity. Ten obszar w kształ­cie mig­dała uru­cha­mia auto­ma­tyczną reak­cję. Nie myślimy – czu­jemy, dzia­łamy.

Kiedy kłó­cimy z naszymi part­ne­rami, wszy­scy doświad­czamy stra­chu. Jed­nak ci z nas, któ­rzy mają w życiu bez­pieczne rela­cje, boją się tylko przez chwilę. Strach zostaje szybko stłu­miony i poko­nany, kiedy zda­jemy sobie sprawę, że nic nam nie grozi albo że nasz part­ner doda nam otu­chy, gdy go o to popro­simy. Jed­nak tych z nas, któ­rych rela­cje są słab­sze lub znisz­czone, strach potrafi obez­wład­nić. Ogar­nia nas to, co neu­ro­bio­log Jaak Pank­sepp z Washing­ton State Uni­ver­sity nazywa „pier­wotną paniką”. Następ­nie robimy zazwy­czaj jedną z dwóch rze­czy: albo sta­jemy się wyma­ga­jący i nie­sa­mo­dzielni, sta­ra­jąc się uzy­skać od part­nera uko­je­nie i poczu­cie bez­pie­czeń­stwa, albo wyco­fu­jemy się i odda­lamy, chcąc chro­nić i ukoić samych sie­bie.

Nie­za­leż­nie od tego, co kon­kret­nie mówimy, prze­ka­zu­jemy wtedy: „Zauważ mnie. Bądź ze mną. Potrze­buję cię”. Albo: „Nie pozwolę, byś mnie skrzyw­dził. Uspo­koję się i spró­buję zacho­wać kon­trolę”.

Te stra­te­gie radze­nia sobie z utratą bli­sko­ści są nie­świa­dome i – przy­naj­mniej na początku – sku­teczne. Kiedy jed­nak nie­szczę­śni part­ne­rzy ucie­kają się do nich zbyt czę­sto, wpa­dają w błędną spi­ralę nie­pew­no­ści, która tylko ich od sie­bie oddala. Odby­wają coraz wię­cej inte­rak­cji, w któ­rych nie czują się pew­nie, prze­cho­dzą do defen­sywy, a każdy z part­ne­rów ma jak naj­gor­sze przy­pusz­cze­nia na temat związku i sie­bie nawza­jem.

Jeśli kochamy naszych part­ne­rów, dla­czego po pro­stu nie wysłu­chamy wza­jem­nego woła­nia o uwagę oraz więź i nie odpo­wiemy tro­ską? Ponie­waż przez więk­szość czasu nie jeste­śmy wsłu­chani w naszych part­ne­rów. Jeste­śmy roz­ko­ja­rzeni i zajęci wła­snymi spra­wami. Nie wiemy, jak roz­ma­wiać w języku przy­wią­za­nia, nie potra­fimy jasno wyra­żać naszych potrzeb ani tego, jak bar­dzo nam zależy. Czę­sto mówimy bez prze­ko­na­nia, bo nie jeste­śmy pewni, czego wła­ści­wie nam trzeba. Albo nasze woła­nie o więź pełne jest wście­kło­ści i fru­stra­cji, bo nie czu­jemy się w naszych związ­kach bez­piecz­nie i pew­nie. Zaczy­namy się doma­gać, zamiast pro­sić, co czę­sto pro­wa­dzi nie do czu­ło­ści, lecz do walki o wła­dzę. Nie­któ­rzy z nas sta­rają się zmi­ni­ma­li­zo­wać nasze natu­ralne pra­gnie­nie emo­cjo­nal­nej bli­sko­ści i sku­pić na dzia­ła­niach, które pozwa­lają nam wyra­zić nasze potrzeby jedy­nie czę­ściowo. Naj­czę­ściej – sku­piamy się na sek­sie. Zaka­mu­flo­wane i znie­kształ­cone wia­do­mo­ści nie pozwa­lają nam uka­zać całej naszej tęsk­noty, ale jed­no­cze­śnie utrud­niają naszym uko­cha­nym reak­cję.

SZATAŃSKIE DIALOGI

Im dłu­żej part­ne­rzy czują się emo­cjo­nal­nie odłą­czeni, tym bar­dziej nega­tywne stają się ich inte­rak­cje. Bada­cze ziden­ty­fi­ko­wali kilka szko­dli­wych wzor­ców i nadali im wiele róż­nych nazw. Trzy, które uwa­żam za najbar­dziej pod­sta­wowe, nazwa­łam „sza­tań­skimi dia­lo­gami”. Są to: „Zna­leźć win­nego”, „Polka pro­te­sta­cyjna” i „Zasty­gnąć i ucie­kać”. Dowiesz się o nich wszyst­kiego z opisu Roz­mowy 1.

Z tego ter­cetu naj­częst­sza jest „Polka pro­te­sta­cyjna”. W tym dia­logu jeden z part­ne­rów staje się kry­tyczny i agre­sywny, drugi zaś dystan­suje się i ucieka do defen­sywy. Psy­cho­log John Got­t­man z Uni­ver­sity of Washing­ton w Seat­tle uważa, że pary, które w ciągu pierw­szych kilku lat mał­żeń­stwa zostają uwię­zione w tym dia­logu, mają ponad 80-pro­cen­tową szansę na roz­wód w ciągu czte­rech czy pię­ciu lat.

Przyj­rzyjmy się pew­nej parze. Carol i Jim od dawna kłócą się o jego chro­niczne spóź­nial­stwo. Pod­czas sesji w moim gabi­ne­cie Carol narzeka na ostat­nie z uchy­bień Jima: nie przy­szedł na czas na ich umó­wioną randkę. „Czemu wiecz­nie się spóź­niasz? – pyta. – Czy nic cię nie obcho­dzi, że jeste­śmy umó­wieni, że na cie­bie cze­kam? Czemu wiecz­nie mnie zawo­dzisz?”. Jim reaguje chłodno: „Coś mnie zatrzy­mało. Ale jeśli zamie­rzasz znów zacząć maru­dzić, może powin­ni­śmy wró­cić do domu i daro­wać sobie randkę”. W odpo­wie­dzi Carol wygła­sza lita­nię doty­czącą wszyst­kich pozo­sta­łych spóź­nień. Jim zaczyna się sprze­ci­wiać, po czym wyco­fuje się i milk­nie.

Jim i Carol są uwię­zieni w tej nie­koń­czą­cej się dys­ku­sji. Kiedy Jim po raz ostatni się spóź­nił? Minął tydzień czy kilka mie­sięcy? Szu­kają odpo­wie­dzi na pyta­nie: „Jak było naprawdę” – czyja histo­ria jest „praw­dziw­sza” i kto bar­dziej „zawi­nił”. Są prze­ko­nani, że pro­ble­mem musi być albo jego nieodpo­wie­dzialność, albo jej narze­ka­nia.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki