Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
71 osób interesuje się tą książką
On nie wie, z kim ma do czynienia.
Ona musi ukrywać prawdę.
Naomi Ingram w ramach przysługi zastępuje swoją przyjaciółkę jako escort girl nowojorskiego inwestora. Umowa zakłada dotrzymanie mu towarzystwa podczas imprezy, ale na jednym spotkaniu się nie kończy.
Victor Sanford jest zafascynowany nie tylko wiedzą młodej kobiety, lecz także tym, jak swobodnie wpasowuje się w towarzystwo jego znajomych. Mimo swoich twardych zasad postanawia dać jej szansę i proponuje staż w swojej firmie.
Być może ich znajomość nie byłaby tak skomplikowana, gdyby nie spora różnica wieku, nadchodzący ślub Naomi oraz fakt, że Victor nie ma pojęcia o tym, kim naprawdę jest młoda kobieta. Studentka trzyma bowiem w tajemnicy, że jest córką człowieka, którego Victor szczerze nienawidzi.
Czy nowojorski świat wielkich pieniędzy, intryg i sekretów to dobre miejsce dla tak ryzykownego uczucia?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 521
Redaktorka inicjująca: Agnieszka Mazurkiewicz
Redakcja: Aleksandra Ptasznik
Korekta: Maria Gładysz, Marzena Kłos
Projekt okładki: Eliza Luty
Zdjęcie na okładce: NIKITA SHIROKOV/Unsplash
Opracowanie graficzne i skład: Maciej Trzebiecki
Redaktor prowadzący: Marcin Kicki
ul. Czerska 8/10, 00-732 Warszawa
www.wydawnictwoagora.pl
Copyright © by Lena M. Bielska, 2022
Copyright for this edition © by Agora Książka i Muzyka Sp. z o.o., 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone
Warszawa 2024
ISBN: 978-83-8380-072-1
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Sinful to gorący romans dwojga bohaterów, których dzieli duża różnica wieku. To nie tylko opowieść wzbogacona o sceny erotyczne, lecz także (a może przede wszystkim) historia przedstawiająca walkę o siebie i swoją przyszłość, gdy konieczne jest pokonywanie przeszkód i kłód rzucanych pod nogi przez bliskie osoby, które powinny być wsparciem, a stają się przeciwnikami, niemal wrogami.
Książka ta w mojej ocenie nie zawiera drastycznych scen czy treści mogących wywołać ogromny dyskomfort u czytelniczek, niemniej poruszany jest tutaj wątek dyskryminacji kobiet oraz przemocy finansowej ze strony rodzica.
Relacja głównych bohaterów dla wielu może być niemoralna ze względu na ich wiek, ale zaręczam, że nie jest ani toksyczna, ani niezdrowa.
PS Nie odpowiadam za to, jeśli ktoś będzie się rozpływać nad Victorem i jego zachowaniem w stosunku do Naomi.
Podchodzę do wysokiego lustra w przedpokoju i nerwowym ruchem wygładzam suknię wieczorową. Czerwona satyna mieni się w blasku lampy stojącej w rogu, a ja uśmiecham się do siebie z trudem, próbując jednocześnie zapanować nad stresem ogarniającym stopniowo moje ciało. Przymykam powieki i wzdycham – powinnam skupić się na czymś innym.
Szkoda, że mi się to nie udaje.
Nie byłam zaskoczona, gdy kilka godzin wcześniej do moich drzwi zapukał asystent Victora Sanforda, żeby wręczyć mi pokrowiec. Nath uprzedzała, że klienci agencji zwykle sami kupują wynajmowanym dziewczynom stroje, które chcą, żeby te na siebie włożyły.
Kręcę lekko głową, potrząsając brązowymi lokami. Do tej pory nie mogę uwierzyć, w jak idiotyczny sposób moja przyjaciółka skręciła sobie nogę. Wywróciła się na prostej drodze. Idąc w trampkach. Dziewczyna, która w szpilkach mogłaby przebiec maraton, poległa w zwykłych butach. Było mi jej strasznie szkoda, kiedy zadzwoniła i szlochając, powiedziała, że muszę ją ratować z opresji.
„Jeśli nie znajdę godnej zastępczyni, Sanford przestanie korzystać z usług agencji, a właścicielka udusi mnie gołymi rękami. Wiesz, jaka była wściekła, gdy dzwoniłam do niej z ostrego dyżuru?! Idź zamiast mnie!” – błagała.
Parsknęłam wtedy śmiechem. Naprawdę głośnym, co jest do mnie niepodobne, ale kiedy niemal zaczęła wyć mi do słuchawki, zasypałam ją pytaniami o to, co konkretnie powinna robić „taka dziewczyna”, a na koniec burknęłam tylko, że wisi mi przysługę.
Nie wiem, którą to już z kolei.
Normalnie nie zgodziłabym się na to, bo bycie panną do towarzystwa jest sprzeczne z moimi zasadami, ale Nath zapewniła mnie, że mam jedynie ładnie wyglądać, czasem przeprowadzić inteligentną rozmowę, a przede wszystkim miło spędzić czas. Gdybym choć raz w jej dotychczasowych opowieściach usłyszała, że którykolwiek z klientów poprosił ją o – ujmę to ładnie – „cielesne uciechy”, kazałabym jej szukać kogoś innego. Nic mi do tego, w jaki sposób ktoś zarabia na życie, ale ja taka nie jestem.
Zwłaszcza że nie potrzebuję dodatkowych pieniędzy.
Zerkam na zegar zawieszony nad wejściem do kuchni i na sztywnych nogach ruszam w stronę komody. Zgarniam z blatu czarną kopertówkę, po czym przysiadam na szezlongu i wkładam czarne szpilki. Nie są wysokie, powinnam mieć w nich jakiś metr siedemdziesiąt. Victor będzie ode mnie zdecydowanie wyższy, mierząc dwadzieścia centymetrów więcej, ale i tak nie zaryzykuję. Nie ma szans. Nie mogę się zbłaźnić, a obawiam się, że na wyższych obcasach tak właśnie by się stało.
Chociaż można by powiedzieć, że wychowałam się na tego typu bankietach, zbiórkach dobroczynnych czy imprezach odbywających się w domu rodziców, to nigdy nie udało mi się opanować sztuki chodzenia na niebotycznie wysokich obcasach.
Metr siedemdziesiąt musi wystarczyć. W najgorszym razie będę wyglądać jak skrzat.
Na szczęście sukienka sięga mi do kostek, więc nie powinnam potknąć się o materiał. Przynajmniej mam taką nadzieję.
Gdy zegar wybija siódmą, zmuszam się do wyjścia i przezornie sięgam jeszcze po letni płaszczyk. Co prawda jest początek maja, ale pogoda w Nowym Jorku bywa nieprzewidywalna, zwłaszcza o tej porze. No i nie chciałabym zmarznąć, gdy będę w nocy wracać z imprezy dla obrzydliwie bogatych, a temperatura spadnie pewnie o połowę.
Doprawdy myślę teraz o wszystkim, byle nie o tym, że za moment nie tylko stanę twarzą w twarz z konkurentem mojego ojca, ale również spędzę z nim najbliższe godziny.
Nath będzie musiała się naprawdę bardzo mocno postarać, aby mi to wynagrodzić.
Chwytam za klamkę w tej samej chwili, w której rozbrzmiewa ciche pukanie. Ściągam nieznacznie brwi i zanim jakiekolwiek słowa opuszczą moje usta, wyglądam przez wizjer. Mrugam z zaskoczenia na widok mężczyzny stojącego po drugiej stronie z dłońmi wciśniętymi w kieszenie garniturowych spodni. Spod jego ciemnej marynarki wystają śnieżnobiała koszula i czarny krawat.
– O cholera – sapię cicho do siebie.
Przyszedł tu? Nie wysłał po mnie szofera?
Powiedzieć, że jestem zdumiona, to jak kompletnie przemilczeć sprawę.
Otwieram pospiesznie drzwi, chociaż staram się nie zrobić tego gwałtownie, po czym uśmiecham się uprzejmie do mężczyzny. Jednocześnie próbuję zapanować nad kolejną falą stresu ogarniającego moje ciało.
– Dobry wieczór – odzywa się pierwszy niskim głosem i posyła mi nieznaczny uśmiech.
Nie widziałam Victora na żywo... dobrych kilka lat. Ostatnim razem chyba na urodzinach mojego ojca, na których pojawił się dosłownie na parę minut, nim nie został wyproszony. Dopiero później dowiedziałam się, że w tajemnicy sprzątnął sprzed nosa mojego ojca jedną z firm farmaceutycznych. Od tamtej pory stali się zaciekłymi wrogami i przestali bywać na tych samych imprezach. Unikają się jak ognia.
Przynajmniej taką wersję tamtych wydarzeń usłyszałam. Rzeczywistość może być zgoła inna. Niemniej jednak pewność, że nie spotkam dziś moich rodziców, także przyczyniła się do mojej decyzji, by zastąpić Nath.
– Dobry wieczór, panie Sanford. – Mam szczerą nadzieję, że mój ton jest naturalny, a nie skrzeczący z powodu kompletnie nietypowej dla mnie sytuacji oraz natłoku niespokojnych myśli kłębiących się w głowie.
Czyli to prawda, że mężczyźni starzeją się jak wino. A przynajmniej niektórzy z nich. Victor bez wątpienia należy do tej grupy szczęśliwców. Na czarnych włosach jedynie gdzieniegdzie widać siwe pasemka i chociaż wokół jasnoniebieskich, niemal szarych oczu dostrzegam zmarszczki, to nie dałabym temu facetowi więcej niż trzydzieści sześć – może osiem – lat. A jest przecież starszy ode mnie o ponad dwie dekady!
– Proszę, zwracaj się do mnie po imieniu. – Robi krok w tył, żebym mogła opuścić mieszkanie i zatrzasnąć za sobą drzwi.
Kiedy wychodzę na korytarz i zatrzymuję się w miejscu, w którym przed sekundą stał mężczyzna, moje nozdrza wypełnia przyjemna woń perfum. Nie są ciężkie, przeciwnie – po kimś takim jak on spodziewałabym się raczej wanilii i mocnych nut drzewnych, a on pachnie... rześko. Chyba cytrusami.
– Gotowa? – pyta, wyciągając w moją stronę łokieć.
– Oczywiście – potakuję i chwytam go za przedramię, po czym zerkam w górę.
Tak, zdecydowanie przewyższa mnie o głowę. Nie pomyliłam się w obliczeniach.
– Przykro mi z powodu twojej przyjaciółki – rzuca niezobowiązująco, gdy schodzimy na parter kamienicy. – Jak się czuje?
Z całych sił staram się nie dać po sobie poznać, że zaskakuje mnie tym pytaniem. Nie spodziewałam się po nim ani krzty zainteresowania stanem Nath, ale z drugiej strony... Pewnie to jego sposób na small talk.
– Gdybym powiedziała, że dobrze, to wierutnie bym skłamała – odpowiadam, lekko przewracając oczami. – Od miesiąca mówiła mi o dzisiejszym wyjściu z panem, panie Sanford...
– Victor – poprawia mnie z uprzejmym uśmiechem. – Naprawdę nie ma potrzeby, abyś mówiła do mnie po nazwisku.
Potakuję pospiesznie głową i próbuję wyrzucić z niej to, czego nauczyła mnie matka. „Szanuj starszych”. „Nie spoufalaj się”. „I na litość boską nie zwracaj się do nich po imieniu”.
– Mam nadzieję, że szybko wróci do zdrowia.
– Och, to na pewno – oznajmiam z przekonaniem. – Na niej wszystko goi się jak na psie.
Przymykam powieki z zażenowania. Z zażenowania, które mija niemal od razu, gdy mężczyzna parska cichym śmiechem.
Boże, jak dobrze, że nie ma kija w tyłku jak mój ojciec. Nath by mnie zabiła, gdyby jeden z najbogatszych ludzi na świecie uznał, że agencja wynajęła mu idiotkę do towarzystwa.
– To dobrze. – Posyła mi życzliwe spojrzenie, gdy wychodzimy na zewnątrz.
Czuję znajomy aromat smażonego mięsa z chińskiej knajpki na dole. Jestem do tego zapachu przyzwyczajona, mieszkam tutaj od drugiego roku studiów, obawiam się jednak reakcji mężczyzny. Kiedy zerkam na niego, gdy prowadzi mnie w stronę błyszczącego czarnego cadillaca, nie zauważam, aby drgnął mu chociaż jeden mięsień. Nie. Victor zdaje się całkowicie niewzruszony zapachem ani faktem, że okolica nie wygląda zbyt przyjemnie.
Jego spokojne zachowanie, brak jakichkolwiek oznak nerwowości czy niezadowolenia z powodu zmiany towarzyszki w tak krótkim czasie sprawiają, że przestaję się stresować. Nawet nie wiem, w którym momencie szaleńczy rytm mojego serca się uspokoił.
– Dobry wieczór. – Szofer wita mnie skinieniem głowy i otwiera tylne drzwi pojazdu, a Victor natychmiast chwyta mnie za rękę, abym mogła wsiąść do auta bez ryzyka, że stracę równowagę na krawężniku.
Gdy siadam wygodnie na skórzanej kanapie, Victor usadawia się obok. Z tyłu jest wystarczająco miejsca, abyśmy nie stykali się nawet ramionami. Przez kilka pierwszych minut w samochodzie panuje cisza, przerywana wyłącznie odgłosami klaksonów z ulicy. Kochany Nowy Jork. To dlatego nie mam ani prawka, ani auta, a ojciec wynajął mi mieszkanie jedynie dwie przecznice od Szkoły Biznesu Stern. Oszczędzam dzięki temu ogrom czasu, chociaż są momenty, kiedy żałuję, że nie udało nam się znaleźć kawalerki. Po co mi dwie sypialnie, skoro mieszkam sama?
– Skąd się znacie z Nath? – zagaduje mnie Victor luźnym tonem.
Spoglądam na niego. Byłam przekonana, że będzie siedzieć z nosem w telefonie. Tymczasem on nieznacznie odwrócił się w moją stronę i przygląda mi się z zaciekawieniem. Nie mam pojęcia, czy jest ono szczere. Nie znam go na tyle, żeby móc to ocenić, ale wiem, że w świecie biznesu Victor ma opinię nieprzewidywalnego. Równie dobrze może teraz grać.
Tylko czemu miałby to robić?
– Poznałyśmy się na studiach, na inauguracji pierwszego roku – odpowiadam zgodnie z prawdą.
– Jaki wybrałyście kierunek?
– Biznes ze specjalizacją z zarządzania i organizacji.
Kiwa głową z uznaniem, a ja uśmiecham się delikatnie.
– Dlaczego akurat to? – dopytuje.
Naprawdę próbuje podtrzymać rozmowę?
Niebywałe.
I cholernie miłe.
Obawiałam się, że wieczór upłynie w sztywnej atmosferze, dlatego czuję ogromną ulgę. Nienawidzę siedzieć cicho, choć – kiedy muszę – robię to bez zająknięcia.
A przynajmniej bardzo się staram.
Przez chwilę zastanawiam się nad odpowiedzią. Chyba nie powinnam mu zdradzać, kim jest mój ojciec, o ile już tego nie wie. Wprawdzie noszę nazwisko matki, bo lata temu ojciec się uparł, że muszę je zmienić (zarówno ze względów bezpieczeństwa, jak i po to, by zadbać o moją prywatność), ale zdziwiłabym się, gdyby przed dzisiejszym spotkaniem Victor mnie nie prześwietlił.
Mimo to... nie będę o tym na razie wspominać. Sanford nienawidzi się z moim ojcem, a do tego obaj nieustannie sprzątają sobie firmy sprzed nosa i omijają się szerokim łukiem. Tak będzie lepiej. Ze względu na Nath. Nie chciałabym, aby Victor nagle kazał szoferowi zawrócić i odwieźć mnie pod kamienicę.
– To chyba jeden z lepszych wyborów, jeśli nie ma się jeszcze pewności, gdzie chciałoby się być za kilka lat – odpowiadam ogólnikowo. – Po tym kierunku mogłabym pracować właściwie we wszystkich działach w każdej większej firmie. Od HR przez logistykę, sprzedaż aż po... wyższe stanowiska.
Mężczyzna wygina nieznacznie brew.
– Odnoszę wrażenie, że to ostatnie najbardziej cię interesuje.
– Skąd taka myśl?
Uśmiecha się zawadiacko.
– Pierwsze nazwy działów wymieniłaś bez zawahania, natomiast w ostatnim punkcie głos ci zadrżał, jakbyś nie miała pewności, czy o tym wspominać. To oznacza, że dokładnie ważyłaś słowa. Dodajmy jeszcze fakt, że stosunkowo długo zastanawiałaś się nad odpowiedzią. Mam rację?
Gapię się na niego z lekko rozchylonymi ustami i powoli mrugam, a potem lekko potrząsam głową.
– Nie myślałeś o tym, żeby zostać terapeutą? Analizowanie zachowania drugiego człowieka chyba masz we krwi.
Śmieje się pod nosem.
– Lata praktyki. – Nie odrywa ode mnie skupionego wzroku. – Każdy, kto planuje odnieść sukces na ogromną skalę, musi obserwować i weryfikować to, co widzi. Nigdy nie wiadomo, kiedy zebrane informacje mogą się przydać.
Potakuję i gdybym nie miała na ustach czerwonej szminki, prawdopodobnie przejechałabym po dolnej wardze językiem, żeby ją zwilżyć. Ale nie zrobię tego. Znając moje szczęście, a raczej pecha, rozmazałabym ją albo – co gorsza – pozostawiła ślad na przednich zębach. Czuję, że jeszcze nie do końca wyschła. Aż żałuję, że nie użyłam innej. Powinnam była ją najpierw przetestować.
– Czy mogę ci zadać pytanie?
– Oczywiście – reaguje błyskawicznie.
Jest mniej powściągliwy w rozmowie niż inni biznesmeni, których do tej pory poznałam. Ten wieczór zapowiada się naprawdę dobrze. Zdecydowanie lepiej, niż gdybym siedziała w mieszkaniu i opychała się słodyczami, czytając kolejną książkę w ciągu ostatnich kilku dni... Nie wiem, kogo chcę oszukać, wiadomo przecież, że nic nie dorówna czytaniu, jednak ostatnio w doborze lektur nie miałam dobrej passy...
– Dlaczego wynajmujesz dziewczyny, żeby towarzyszyły ci na imprezach?
Nigdy nie potrafiłam tego pojąć. Absurdalnie bogaci mężczyźni mogliby mieć niemal każdą kobietę na świecie – poszłyby za nimi jak w ogień choćby po to, aby zobaczyć, jak wygląda luksusowe życie. Zapytałam o to kiedyś przyjaciółkę, lecz odparła, że każdy klient ma swoje powody i nawet jeśli niektórzy jej o nich mówili, to prawdopodobnie kłamali. Tym bardziej jestem ciekawa, czym kieruje się Victor. Zrozumiałabym, gdyby wyglądał staro albo – nie wiem – daleko byłoby mu do modela w kwiecie wieku, ale jemu serio niczego nie brakuje.
– Z różnych względów – odpowiada po chwili namysłu. Wygląda przez okno, potem zerka na komórkę, ale nie odblokowuje jej. Sprawdza jedynie godzinę i natychmiast kieruje na mnie wzrok. – Służy to na przykład ociepleniu wizerunku. Albo bywa buforem między konkurentami, żeby nie zrobiło się, jak by to ująć... zbyt krwawo. A czasem po prostu chcę mieć towarzyszkę do rozmowy, gdy wielcy biznesmeni zaczną się przechwalać swoimi osiągnięciami.
– Ty też się przechwalasz? – Słowa wyrywają się z moich ust, zanim zdążę je przemyśleć.
Victor posyła mi znaczące spojrzenie, w którym dostrzegam błysk arogancji. Chciałabym przyznać, że z łatwością przewiduję jego odpowiedź, ale to byłoby kłamstwo.
– Nie odczuwam takiej potrzeby. Jednego dnia możesz być na szczycie, a drugiego spaść z niego z hukiem i na Wall Street znaczyć tyle, co Lehman Brothers po...
– ...ogłoszeniu największej upadłości w dziejach Stanów Zjednoczonych – kończę za niego. Nie umiem się przed tym powstrzymać.
W oczach Victora widzę uznanie.
Najwyraźniej chciał mi opisać historię banku Lehman Brothers, i to pomimo tego, że poinformowałam go o swoim kierunku studiów. Powinno mnie to urazić, ale... nie czuję się urażona. Jestem przyzwyczajona do tego, że tacy ludzie jak on sceptycznie podchodzą do kobiet oraz ich wiedzy na ten i podobne tematy.
– Właściwie chciałem dodać „po dwa tysiące ósmym roku”, ale twoja odpowiedź również jest poprawna.
Nie mam pojęcia, czy mówi to, bo zauważył zmianę w moim zachowaniu, chociaż starałam się nie dać po sobie poznać, że jego reakcja odrobinę mnie zirytowała, czy naprawdę chciał powiedzieć coś innego. Nie zamierzam się nad tym jednak zastanawiać. Nie będę psuć sobie wieczoru.
– Jesteśmy na miejscu – odzywa się szofer, zatrzymując się przed średniej wielkości kamienicą.
Ściągam nieznacznie brwi. Budynek nie wygląda, jakby znajdowała się w nim jakakolwiek sala bankietowa – raczej same mieszkania, ewentualnie biura.
– Gdzie jesteśmy?
– Na Siedemdziesiątej Dziewiątej. – Victor zatrzymuje dłoń na klamce i spogląda na mnie ze skupieniem. – Twoja przyjaciółka nie wspomniała, gdzie odbywa się impreza?
– Nie? – Niby odpowiadam, ale w zasadzie pytam, a wokół mojego żołądka zaciska się pętla.
– Dzisiejsza impreza to urodziny mojego znajomego.
Mrugam.
– Nie idziemy na bankiet?
– Trudno nazwać bankietem spotkanie w klubie dla dorosłych, ale...
Niemal dławię się śliną.
KLUB DLA DOROSŁYCH?!
Chyba blednę. Czuję, jak krew odpływa mi z twarzy. Mam wrażenie, że zrobiło mi się cholernie gorąco i jednocześnie zimno.
Klub dla...?
Zabiję Nath.
Przysięgam, że ją zabiję.
– Wyglądasz na zaskoczoną – oznajmia, gdy tylko wysiadamy z cadillaca.
Przygląda mi się uważnie, a ja uśmiecham się nerwowo.
– Uhm... – Chrząkam. – Przepraszam, po prostu Nath nie wspomniała ani słowem, że... – Przymykam powieki, oddycham głęboko i spoglądam ze spokojem na Victora. – Nieważne. Wszystko w porządku. Idziemy?
Mężczyzna przez moment wpatruje się we mnie ze skupieniem. Spojrzenie jego szarych oczu prześlizguje się po mojej twarzy wolno, jakby próbował dostrzec na niej oznaki dyskomfortu. Nie mam pojęcia, gdzie patrzeć, ale z pewnością nie powinnam gapić się w jego źrenice. Czuję, że moje serce zaczyna przyspieszać. Najpierw powoli, dwa uderzenia co kilka sekund, ale po chwili bije już chyba z prędkością światła, sprawiając, że moje policzki zalewa czerwień. Dekolt chyba również.
Dlaczego on tak bacznie mnie obserwuje?
– Nie zapytałem wcześniej – odzywa się niespodziewanie. – Też pracujesz w...?
– Nie – przerywam mu gwałtownie. Na widok jego ściągających się brwi od razu karcę się za to w myślach. Otwieram usta, żeby to sprostować i przekonać go, że się przejęzyczyłam, ale Victor jest szybszy.
– Teraz jest już trochę za późno, żebym znalazł kogoś innego. – Unosi lewe przedramię i odsuwa nieznacznie mankiet, żeby zerknąć na zegarek na nadgarstku.
Nie sądzę, aby zwykły Amerykanin był w stanie stwierdzić, że to cacko to dzieło jednej z najbardziej luksusowych marek. Niemal od razu zauważam nazwę na tarczy: Parmigiani Fleurier. Większości prestiżowe zegarki kojarzą się z firmami takimi jak Rolex, Patek Philippe czy Breitling, ale ja wiem, że ten model kosztował co najmniej dziewięćdziesiąt tysięcy dolarów. Wygląda niepozornie – brązowy pasek, różowe złoto i ciemne tło tarczy – jednak gdy doda się do tego krokodylą skórę, wieczny kalendarz, kilkunastokaratowe złoto, to okazuje się, że pierwsze wrażenie jest błędne.
– Szofer odwiezie cię do...
Potrząsam głową, wyrywając się z zamyślenia. Nie mam pojęcia, czy Victor w tym czasie zadał mi jakieś pytanie, a ja go nie dosłyszałam, lecz na samą myśl o tym, że miałabym teraz wrócić do mieszkania i powiedzieć o tym Nath, czuję nieprzyjemny ucisk w żołądku.
– Nie ma takiej potrzeby – zapewniam go pospiesznie. – Po prostu spodziewałam się bankietu, a nie imprezy w takim miejscu, ale to dla mnie żaden problem.
Mam nadzieję, że nie wyczuwa w moim głosie nieszczerości. Nigdy nie byłam w klubie dla dorosłych; moje jedyne wypady ze znajomymi to bary w Lower East Side albo Hell’s Kitchen. Imprezy zaczynające się od dwóch lampek wina i kończące na parkiecie na wyższych piętrach, z drinkami w dłoni.
A nie kluby dla dorosłych.
Niemniej jednak nie zamierzam się wycofać.
– Chodźmy. – Dotykam dłonią jego ramienia i uśmiecham się swobodnie. – Chyba nie chcesz się spóźnić na imprezę urodzinową znajomego, prawda?
Victor nie zwraca uwagi na moją rękę na jego ciele, jedynie wpatruje się we mnie w milczeniu. Wreszcie – ku mojej ogromnej uldze – przytakuje. Zanim ruszymy w stronę wejścia, mężczyzna nachyla się do szofera i informuje go, że może zrobić sobie dłuższą przerwę i nie musi tu stać. Chyba podaje mu przy okazji plik gotówki do wykorzystania.
To dość... niecodzienne zachowanie. Mój ojciec nigdy nie oferował dodatkowych pieniędzy ludziom, których wynajmował do konkretnej pracy. Uznawał tygodniowe wynagrodzenie za wystarczające. Premie w ogóle nie były brane pod uwagę.
Wzdrygam się odrobinę, gdy Victor kładzie dłoń tuż nad moimi pośladkami, przyciskając ją do lędźwi delikatnie, ale stanowczo. Prowadzi mnie w kierunku schodów i idzie za mną, jakby asekurował mnie na wypadek utraty równowagi.
Początkowo wnętrze kamienicy wskazuje na to, że znajdujemy się w zwykłym budynku mieszkalnym – jasne ściany, drewniana podłoga i szerokie schody niczym się nie wyróżniają. Nie kierujemy się jednak na piętro, tylko podążamy korytarzem na parterze. W końcu Victor skręca w lewo i zatrzymuje się przed ciemnymi drzwiami. Ściągam nieznacznie brwi na widok złotych liter znajdujących się tuż nad wizjerem.
Sinful.
Uhm. Grzeszny? Ale co? Grzeszny pokój? Grzeszny klub? Grzesz... Myśli rozpierzchają się we wszystkie strony dokładnie w momencie, w którym przestaję patrzeć na drzwi, a moim oczom ukazuje się ciemne wnętrze.
Wchodzę do środka na sztywnych nogach, pozwalając na to, aby Victor mnie prowadził. Robi to bez żadnego zawahania. Prawdopodobnie wyczuwa narastający we mnie stres.
W tej samej chwili, w której moje spojrzenie zatrzymuje się na napisie „Sinful” połyskującym na złoto nad szklanymi półkami z alkoholem, ciepły oddech Victora owiewa skórę na moim policzku, a jego dłoń uspokajająco gładzi moje plecy.
– Nie martw się, nie spuszczę cię z oka.
Przełykam z ogromnym trudem ślinę i zerkam na niego spod rzęs. Zdążył się wyprostować, dlatego mój wzrok pada na regularną linię jego szczęki, która wygląda jak wyciosana z kamienia. Porasta ją delikatny, zapewne kłujący zarost. Głęboko oddycham, próbując uspokoić nerwy, ale wtedy ponownie dociera do mnie przyjemny, rześki zapach.
Cholera, on naprawdę ładnie pachnie.
– Victor! – Z głębi pomieszczenia (sama nie wiem, czy to bar, czy jednak klub) rozbrzmiewa z francuskim akcentem męski głos. – Tu es venu![1]
Mój towarzysz wygina usta w nieznacznym uśmiechu, a następnie wita się mocnym uściskiem z facetem ubranym w trzyczęściowy bordowy garnitur. Jest młodszy od Victora, powiedziałabym, że dopiero co skończył trzydziestkę. Na jego twarzy widać pojedyncze zmarszczki, a ciemnoblond włosy wpadające w odcień brązu są bujne, mocno rozwichrzone.
– Quel genre d’ami serais-je si je ne venais pas ici aujourd’hui? Joyeux anniversaire![2]
Gdy dociera do mnie odpowiedź Victora, po kręgosłupie przebiega mi dreszcz. On mówi po francusku. Płynnie. Bez zająknięcia. Zaskakuje mnie dziś już po raz kolejny.
– Très mauvais[3] – odpowiada mu facet, ale zaraz spogląda na mnie i z zaciekawieniem przechyla głowę. – Désolée![4] – Uderza się lekko opuszkami palców w czoło między brwiami. – Tak dawno nie widziałem tego pracoholika, że zupełnie nie zwróciłem na ciebie uwagi, mademoiselle[5]. – Uśmiecha się ze skruchą i wyciąga do mnie prawą rękę wierzchem do dołu.
Kiedy tylko układam na niej rękę, pochyla się i całuje powietrze tuż nad knykciami, zerkając na mnie ciemnymi oczami.
– Jean-Pierre Leavitt. – Prostuje się powoli.
Leavitt. Kojarzę skądś to nazwisko. Raczej nie z Wall Street. Chociaż... może?
Nie pozwalam sobie jednak na to, aby pochłonęły mnie myśli i rozważania, czy mam prawo znać – przynajmniej ze słyszenia – tego człowieka.
– Naomi – mówię lekko, przywołując na usta uprzejmy uśmiech.
– Magnifique! – Przykłada złączony kciuk i palec wskazujący do ust, po czym cmoka i unosi rękę. – Przepięknie!
– Przestań już czarować – wtrąca się Victor głosem podszytym rozbawieniem. – Santo już jest?
– Spóźnia się jak zawsze. – Jean-Pierre wywraca oczami. – Włosi zawsze mają na wszystko czas, nigdzie się nie spieszą i...
Wypowiedź przerywa mu pukanie do drzwi, które sprawia, że mężczyzna natychmiast rusza w ich stronę. Zerkam na niego, a właściwie na jego szerokie plecy, lecz gdy Victor kieruje mnie w głąb ciemnego pomieszczenia, skupiam się już tylko na patrzeniu przed siebie.
To miejsce nie wygląda jak klub dla dorosłych. Okej, są podesty, które zapewne można wykorzystać do tańczenia, ale nie zauważam nigdzie rur czy czegoś w tym stylu. Nie ma kanap obitych czerwoną skórą – są za to głębokie, wyglądające na ciężkie fotele z czarnego materiału. Pomiędzy nimi stoją okrągłe stoliki o czarnych blatach ze złotymi brzegami. Już wcześniej zauważyłam nad szklanymi półkami z alkoholem nazwę tego miejsca, ale teraz, gdy mój towarzysz prowadzi mnie do jednego ze stolików, dostrzegam także złote litery wyżłobione w ciemnym kontuarze baru.
To miejsce wywołuje gęsią skórkę na moim ciele. Klimat jest co najmniej mroczny i różni się mocno od barów, do których zwykle chodzę.
– To kameralna impreza? – dopytuję, żeby przerwać ciszę.
Od strony wejścia docierają do mnie odgłosy rozmowy, witania się i cmokania; zakładam, że przyszli kolejni goście.
– Tak – odpowiada Victor i chwyta mnie za dłoń, żebym mogła się przytrzymać, gdy zajmuję miejsce w fotelu. – Będziemy tylko we czwórkę, plus osoby towarzyszące.
Marszczę brwi i przyglądam mu się z zaciekawieniem, gdy siada po przeciwnej stronie stolika.
– Zastanawiasz się, po co kogoś wynająłem? – zagaduje luźno, na co potakuję. – Żeby się nie nudzić i mieć wymówkę, gdybym chciał wcześniej wyjść.
Tym razem unoszę brew i przechylam głowę.
– Dlaczego?
– Nie jestem typem imprezowicza. Mam swoje lata i zdecydowanie bardziej wolę domowe...
Jego słowa zastępuje jęk, bo niespodziewanie ktoś ciągnie Victora do góry i zamyka w mocnym uścisku. Odnoszę wrażenie, że znalazłam się w równoległej rzeczywistości, kiedy dociera do mnie, że Victor śmieje się głośno, podczas gdy napakowany blondwłosy koleś niemal miażdży mu żebra.
– Nigdy nie byłeś imprezowiczem – odzywa się kpiącym tonem, podczas gdy jego jasne oczy skupiają się na mojej twarzy. – I oczywiście musiałeś ze sobą kogoś przyprowadzić, żeby mieć wymówkę do ucieczki.
Uśmiecham się nerwowo. Naprawdę tylko o to chodziło Victorowi? Żeby mógł wyjść bez potrzeby tłumaczenia się, dlaczego to robi? Trochę tego nie rozumiem. Ci ludzie... zdaje się, że cieszyli się z jego obecności, wręcz sprawiali wrażenie, jakby byli ze sobą blisko. Dlaczego więc miałby posuwać się do takich zagrywek?
– A ty nikogo ze sobą nie przyprowadziłeś? – Victor spogląda nad jego ramieniem, jakby szukał kogoś jeszcze.
– Nie – prycha mężczyzna, po czym odwraca się w moją stronę i chyba lekko się uśmiecha. Chyba, bo przez jasną, dość długą brodę okalającą jego usta nie mogę mieć pewności. – Bjarne Nore. Ten najfajniejszy z całej czwórki. – Puszcza mi oczko i wsuwa dłonie w kieszenie dżinsów. Jako jedyny nie ma na sobie garnituru.
I po co ta odświętna kiecka?
– No nareszcie! – rzuca Victor na widok jeszcze jednej osoby.
Również wstaję, dołączając tym samym do reszty. Chcę zobaczyć, kto przyszedł, i wolałabym też, żeby nie pomyśleli, że jestem niekulturalna, gdybym została przy stoliku.
Bjarne przesuwa się w bok, a moje spojrzenie natychmiast pada na mężczyznę w ciemnych materiałowych spodniach i czarnej koszuli rozpiętej pod szyją. Jego ciemna karnacja mocno kontrastuje z jasną cerą napakowanego kolesia, gdy się ze sobą witają. Następnie facet ściska także dłoń Victora – tych dwóch chyba za sobą nie przepada. Tak mi się wydaje, skoro nawet nie klepią się po ramieniu, a przecież z Bjarne’em mój towarzysz przywitał się w zdecydowanie bardziej wylewny sposób.
– Dobry wieczór. – Nowo przybyły uśmiecha się do mnie uprzejmie i składa delikatny pocałunek na mojej dłoni. – Santo Renna.
– Naomi.
Celowo nie podaję swojego nazwiska. Nie chcę ryzykować, że ktokolwiek powiąże je z moją matką, a potem z ojcem. Do tej pory Victor nic na ten temat nie napomknął. Może jednak mnie nie sprawdził albo zrobił to zbyt pobieżnie? Jeśli faktycznie nie wie, kim jestem, to najlepiej będzie zachować tę informację dla siebie.
– Piękna dziewczyna o równie pięknym imieniu – kwituje Santo, nie spuszczając ze mnie wzroku. W jego orzechowych oczach dostrzegam błysk arogancji i zainteresowanie. – Gdzie lecimy?
– Lecimy? – Niemal się krztuszę.
Bjarne parska śmiechem, podczas gdy Victor staje bliżej mnie i układa dłoń tuż nad moimi lędźwiami. Przesuwa łagodnie po satynowym materiale, jakby chciał mnie rozluźnić.
I – muszę przyznać – faktycznie mu się to udaje.
– Nigdzie nie lecimy – wtrąca się Jean-Pierre i zerka na zegarek na swojej lewej ręce. – Impreza przyleci do nas.
– O czym ty mówisz? – Głos Victora jest przepełniony irytacją.
Przebiegły uśmiech Francuza sprawia, że serce opada mi gdzieś na dno żołądka.
A potem jest już tylko gorzej. Dużo. Gorzej.
Nie mam pojęcia, jakim cudem wmówiłam sobie, że dam radę przeżyć wieczór w klubie dla dorosłych. Robi mi się gorąco z każdą minutą, podczas której to miejsce dosłownie zalewa fala mężczyzn i półnagich kobiet. W znalezieniu spokoju wcale nie pomaga mi fakt, że Victor trzyma mnie blisko, co jakiś czas gładząc po biodrze czy lędźwiach. Jego dotyk oraz to, co wyprawiają jego znajomi, zwłaszcza Jean-Pierre zlizujący bitą śmietanę z nagich piersi jednej z tancerek...
To dla mnie zdecydowanie za dużo.
Nie mam nawet pewności, który z nich obchodzi urodziny, o ile to urodziny świętujemy. Nie ma żadnego tortu, ciasta czy nawet śpiewania głupiego „Sto lat”.
– Muszę się przewietrzyć – szepczę Victorowi do ucha, gotowa czmychnąć na zewnątrz, żeby zaczerpnąć tchu i choć na chwilę się uspokoić.
– W takim razie chodźmy. – Chwyta mnie łagodnie za nadgarstek i prowadzi do tylnego wyjścia. Obejmuje mnie w pasie i przyciąga do swego boku, gdy przechodzimy obok jednego z podestów, na którym w samych stringach tańczą dwie dziewczyny.
Już rozumiem, dlaczego Nath nie mogła się doczekać tego wyjścia. Szkoda tylko, że nie powiedziała mi całej prawdy. Nie omieszkam jej tego wygarnąć. Jutro. Albo jeszcze dziś – od razu, gdy wrócę do mieszkania.
– Przepraszam cię za to. – Wzdycha poirytowany Victor, kiedy docieramy na wąski balkon, z którego nie ma zbyt przyjemnych widoków. Przed nami znajduje się głównie ściana kolejnego budynku, a przed nią wąska alejka, do której w nocy lepiej nie zaglądać. – Od jakiegoś czasu próbują wyprowadzić mnie z równowagi.
Wpatruję się w niego, bo nie do końca wiem, co ma na myśli. Płaszcz nieopatrznie zostawiłam w środku, więc gdy owiewa mnie chłodny wieczorny wiatr, zaczynam drżeć. Victor jednak natychmiast zsuwa z ramion marynarkę i zarzuca mi ją na plecy. Jakby czytał mi w myślach. Ten opiekuńczy gest sprawia, że coraz mniej widzę w nim owianego złą sławą niemoralnego i bezdusznego rekina biznesu.
– Chyba nie bardzo rozumiem. – Uśmiecham się przepraszająco.
I nie pojmuję, dlaczego on mi się w ogóle tłumaczy. Jestem jedynie „dziewczyną do towarzystwa”.
Tego już jednak nie mówię na głos.
– Powiedzmy, że moi znajomi w tym roku postawili sobie za punkt honoru, aby wyprowadzić mnie z równowagi. Wiedzą, że nie lubię takich imprez, ale doskonale zdają sobie sprawę z tego, że się nie wymigam, bo to urodziny Jean-Pierre’a. Czasem zachowują się jak rozkapryszone bachory.
Mrugam.
– Jak duża jest różnica wieku między wami? – pytam niepewnie. Nie mam pojęcia, czy mogę zadawać mu tego typu pytania.
Chyba mogę, skoro nie karci mnie ani słowem, ani spojrzeniem.
– Jean-Pierre ma dwadzieścia sze... siedem – odpowiada, zwinnie się poprawiając. – Bjarne trzydzieści sześć, a Santo czterdzieści.
– W takim razie faktycznie możecie się różnić podejściem do życia – mówię spokojnie, opierając dłonie o metalową balustradę.
Jaka szkoda, że nie ma balkonu od frontu. Przynajmniej mogłabym popatrzeć na coś urokliwszego niż goła ściana. Chociażby samochody czy kilka drzew rosnących wzdłuż drogi. Nie będę jednak wybrzydzać.
– Dlatego przepraszam za tę szopkę. Jeśli nie czujesz się komfortowo, poproszę szofera, żeby cię odwiózł.
Naprawdę powinnam się zgodzić na jego propozycję. Albo chociaż ją rozważyć. Ale kiedy na niego spoglądam, w te jego szare oczy, dostrzegam w nich czyste zmartwienie. Nie mam pojęcia, gdzie się podział ten chłodny Victor Sanford, którego znam z opowieści, ale mam wrażenie, że nie ma go teraz tutaj, przy mnie. Jest za to czterdziestopięciolatek, któremu znajomi działają na nerwy, a on zdaje się przejmować moim samopoczuciem. Facet, który najwyraźniej woli wyjść ze mną na taras, choć zna mnie zaledwie od kilku godzin, niż skorzystać z przyjemnego widoku roznegliżowanych kobiet.
Zdumiewające. Chyba rzeczywiście musi nienawidzić takich imprez.
Ludzie w jego wieku zawsze przypominali mi mojego ojca – byli oschli i pozbawieni choćby odrobiny ciepła, ale Victor stanowi ich kompletne przeciwieństwo.
Właśnie dlatego mimo wszystko kręcę głową i posyłam mu spojrzenie spod rzęs.
– Jak myślisz, czego spodziewają się po tobie znajomi?
Zamyśla się na chwilę, a zmarszczki na jego czole nieznacznie się pogłębiają.
– Jak ich znam, zapewne założyli się o to, ile czasu zajmie mi poinformowanie ich, że muszę cię odwieźć. Albo o której wymyślę wymówkę, dlaczego już wychodzę.
W mojej głowie kiełkuje naprawdę głupi pomysł. A do tego cholernie szalony.
– W takim razie spraw, żeby przegrali.
– Jak mam to zrobić? – Przygląda mi się ze skupieniem zmieszanym z nutą zaciekawienia; jakby faktycznie chciał się dowiedzieć, co mam na myśli.
To bardzo miła odmiana. Zwykle nikt nie pyta mnie o rady, chyba że jest to ktoś o wiele młodszy od mojego ojca.
– Nie mam pojęcia. – Wzruszam ramionami. – To twoi znajomi. To ty najlepiej wiesz, czego zupełnie się po tobie nie spodziewają.
Parska cichym śmiechem i kręci z rozbawieniem głową.
– Jesteś chyba pierwszą towarzyszką, która nie skacze wokół mnie jak piesek, próbując...
– Dobrać się do twojego portfela? – dopowiadam.
– Albo do spodni.
Na te słowa zachłystuję się powietrzem. Zaczynam kaszleć i niemal czuję, jak się duszę. Niemal, bo na szczęście szybko udaje mi się zapanować nad oddechem – Victor w geście pomocy zdołał jedynie ułożyć dłoń między moimi łopatkami.
Gdy jestem w stanie się odezwać, chrząkam kilka razy i wpatruję się załzawionymi oczami w jego twarz.
– Poważnie próbują się dobrać do twoich spodni?
– Zdarzało się.
– Nath też? – wyrywa się ze mnie, zanim zdołam ugryźć się w język.
– Nigdy nie wynajmuję dwa razy tej samej dziewczyny – odpowiada spokojnie; nie wygląda na zirytowanego moim bezpośrednim pytaniem. – To miała być jej pierwsza impreza w moim towarzystwie, gwoli ścisłości.
– Nie powinnam o to pytać.
– Nie przeszkadza mi to – uspokaja, posyłając mi łagodne spojrzenie. – Wracamy?
– Do środka? – upewniam się.
– Nie. Odwiozę cię do domu, a sam wrócę do siebie.
– Ale wtedy twoi znajomi wygrają.
– Trudno. – Wzrusza ramionami. – Jeśli sprawia im to przyjemność, niech tak będzie.
– Nudziarz – mruczę głosem podszytym rozbawieniem.
– W moim wieku pewne...
– Wiek to tylko cyferki – przerywam mu, wywracając oczami.
– Nie zgodzę się z tym. – Kręci głową. – Czterdziestopięciolatek powinien stąpać twardo po ziemi, nie dawać się wmanewrować w dziecięce zagrywki co poniektórych i...
– Jak myślisz, ile mam lat? – wtrącam w dziwnym przypływie chęci sprawdzenia, co o mnie sądzi.
Odchyla nieznacznie głowę i przez chwilę mi się przygląda, jakby mocno zastanawiał się nad odpowiedzią.
– Gdybym miał strzelać, to dwadzieścia pięć. Zgadłem?
– Nie.
– Dwadzieścia siedem?
– Mniej.
W jego oczach pojawia się błysk. Chyba przerażenia.
– Czekaj. – Potrząsa głową i unosi rękę. – Tylko mi nie mów, że poszłaś na studia od razu po skończeniu liceum.
Uśmiecham się niewinnie.
– Kurwa mać.
To jedyny komentarz, który wydobywa się z jego ust, po czym chwyta mnie łagodnie, a jednocześnie stanowczo za łokieć i prowadzi z powrotem do klubu. Chyba nie powinnam była poruszać tematu wieku, lecz teraz mam przynajmniej pewność, że Victor mnie nie prześwietlił. Gdyby to zrobił, wiedziałby, że niedawno obchodziłam dwudzieste pierwsze urodziny.
– Wychodzę. – Odciąga Jean-Pierre’a od kolejnych nagich piersi pokrytych bitą śmietaną. – Raz jeszcze wszystkiego dobrego.
– Ne sois pas stupide![6] – protestuje wzburzonym głosem.
Chyba nazwał go głupkiem.
– Ci vediamo domani a pranzo, vi racconteremo tutto![7]
– Du er kjedelig, Victor![8]
Victor prowadzi mnie pospiesznie do wyjścia, nie przejmując się okrzykami swoich znajomych. Nie rozumiem do końca, co mówią, ale mogę się tego domyślić: któryś z nich wygrał zakład, któryś przegrał, a Victor to nudziarz. I głupek. Stupide nie da się chyba inaczej przetłumaczyć.
– Czy wy naprawdę musicie doprowadzać mnie do szewskiej pasji? – pytam, spoglądając na kumpli.
Siedzimy przy stole konferencyjnym na dwudziestym drugim piętrze drapacza chmur na rogu Wall Street i William Street. Kilka miesięcy temu przeniosłem spółkę z niższych pięter, gdy poprzedni najemca tego lokalu nie przedłużył umowy. Być może miało to związek z faktem, że złożyłem mu ofertę nie do odrzucenia. Miałem dość działów znajdujących się w kilku różnych miejscach, wolałem, żeby znajdowały się w jednej wspólnej przestrzeni. Nawet jeśli rzadko zaglądam osobiście do maklerów czy pracowników HR, to i tak w tych wyjątkowych sytuacjach nie chciałem jeździć nieustannie windami. Strata czasu.
A jak wiadomo – czas to pieniądz.
– Wnerwianie cię to najlepsza forma rozrywki – stwierdza ze stoickim spokojem Santo. Patrzy mi prosto w oczy i nie odrywa wzroku nawet wtedy, gdy zgarnia widelcem makaron ze styropianowego pojemnika na wynos. Kiedy zapycha nim usta, krzywi się nieznacznie. – È davvero impossibile mangiare una pasta decente ovunque?[9]
Lunch miał się odbyć punktualnie w południe w Gramercy Tavern przy Wschodniej Dwudziestej, ale oczywiście Jean-Pierre i Bjarne zalali się w trupa. W ogóle nie byłem zaskoczony, kiedy Santo napisał do mnie o jedenastej, że przyjadą do Sanford Investments najwcześniej o piątej po południu.
– Twoje kubki smakowe są tak przyzwyczajone do włoskiego żarcia, że jedynie tam cokolwiek ci smakuje – zauważa zgodnie z prawdą Bjarne. – Nie rozumiem, dlaczego nie spróbujesz czegoś amerykańskiego. – Wskazuje podbródkiem na Jean-Pierre’a zajadającego się w najlepsze zwykłym makaronem z serem. – Popatrz na niego. Nie szuka na upartego żabich udek czy ślimaków.
Kręcę głową i wbijam widelec w sałatę. Odkąd lekarz nastraszył mnie podwyższonym ryzykiem zawału, staram się jeść zbilansowane dania, chociaż po stokroć wolałbym napchać się aż po przełyk burgerem. Najlepiej takim z trzema porcjami mięsa i ogromną ilością sosu barbecue.
– Już ci przeszła złość na mnie? – pyta jakiś czas później Santo, gdy większość pojemników jest pusta. W moim leży jeszcze ogrom warzyw. Zjadłem głównie mięso i ryż.
Spoglądam na niego z uniesioną brwią.
– Złość? – kpię. – Ja jestem wkurwiony.
– Znowu będziecie się kłócić o to, kto i komu zgarnął spółkę sprzed nosa? – mówi Jean-Pierre, przesuwając dłonią po twarzy. – Moglibyście już to sobie darować.
– To nie pierwszy raz...!
– I na pewno nie ostatni – przerywa mi Bjarne. – Rywalizujecie ze sobą od dawna, tak tylko przypomnę.
Zaciskam szczęki z frustracji. Tych dwóch zawsze próbuje rozładowywać napięcie, podczas gdy ja i Santo zwykle wywołujemy konflikty. Ale nie ma się co dziwić, skoro zostaliśmy ulepieni z podobnej gliny. Tyle że on babrał się jeszcze w nielegalnych interesach, spadku po dziadkach i pradziadkach. Podobno – słowo klucz – z tym skończył, jednak po przodkach odziedziczył skłonność do nieczystych zagrywek. To człowiek, po którym należy się spodziewać niespodziewanego, a do tego nigdy nie ma się pewności, czy jest w pełni szczery.
Mimo to – a może właśnie z tego powodu – dobrze jest mieć go po swojej stronie. To dlatego jeszcze znoszę jego zachowanie. No i ze względu na to, że łączą nas wspólny wróg i... Gemma. Kobieta, której imienia żaden z nas nie wymówił na głos od ponad dekady.
– Wiedziałeś, że chcę przejąć...
– Cristo Santo![10] – przerywa mi Włoch i wyrzuca ramiona w powietrze. – Miałem okazję, to ją przejąłem, po cholerę drążysz temat? To było dwa miesiące temu.
Moja urażona duma nie pozwala mi tego przełknąć.
– Naucz się przegrywać – dodaje oschle.
– To nie było w porządku – mówię spokojnie, nieco spuszczając z tonu. – Gdybym wiedział, że też na nią polujesz, czego mi nie powiedziałeś, gdy wspomniałem ci o moim planie, bardziej bym się postarał. A przede wszystkim nie sprzedałbym ci informacji, że chcę na niej położyć łapę.
Santo unosi kącik ust w kpiącym uśmieszku. Właśnie dociera do mnie, że wcisnąłem mu w dłoń pieprzoną broń. Gdybym się wyspał, prawdopodobnie aż tak bym się nie awanturował o firemkę mniejszą o ponad siedemdziesiąt procent od mojej. Ale się nie wyspałem.
Gdy odwiozłem Naomi do jej mieszkania, spędziłem resztę nocy na wyrzucaniu sobie, że zabrałem na imprezę z tymi bałwanami dziewczynę w wieku mojej siostrzenicy – swoją drogą, czy naprawdę nie mogłaby mieszkać w jakimś lepszym miejscu? Może kamienica nie wygląda aż tak źle, okolica nie jest aż tak odpychająca, ale z pewnością są atrakcyjniejsze mieszkania do wynajęcia na Dolnym Manhattanie (i zapewne znacznie tańsze).
– Wychodzi na to, że nasz niepokonany Victor się starzeje – stwierdza Santo z subtelnym rozbawieniem.
– Spierdalaj. Za pięć lat będziesz w moim wieku.
– Ale na pewno nie będę taki zastany jak ty. – Uśmieszek na jego twarzy się poszerza. – Zero imprez, zero kobiet u twojego boku... – wylicza na palcach. – Zero rozrywki, żadnego hobby...
Na moje nieszczęście zarówno Jean-Pierre, jak i Bjarne parskają śmiechem.
– Nie mam czasu na imprezy. Na kobiety zresztą też.
Pominę fakt, że osobie z moją pozycją trudno znaleźć kogoś, kto nie leci wyłącznie na kasę. To musiałby być ktoś z majątkiem wartym co najmniej połowę mojego, a przy tym potrafiący rozmawiać i niezachowujący się jak pieprzona księżniczka.
Nierealne.
Z tyłu głowy pojawia się to jedno zakazane imię – Gemma – ale natychmiast staram się zdusić kiełkujące wspomnienia w zarodku. To przeszłość.
– Słyszymy to od... – Jean-Pierre ściąga brwi. – No, ja od pięciu lat, ale Santo od...?
– Kilkunastu – dopowiada Santo.
– Możecie ze mnie zejść? – Spoglądam na nich z irytacją. – Bądźcie jak Bjarne, on przynajmniej... – Milknę, gdy dostrzegam, że wyrośnięty wiking skupia się na ekranie swojej komórki, chyba nas nawet nie słucha. – A ty co?
– Próbuję wyjaśnić nowemu pracownikowi, że maszyna nie będzie działać, dopóki nie podłączy jej do prądu.
Mrugam.
– Przepraszam bardzo, to kogo ty zatrudniasz? – pytam z wyczuwalnym zdumieniem w głosie.
– To jakiś chłystek. – Wywraca oczami. – Jest dobrym stolarzem, ale panikuje za każdym razem, gdy maszyna nie działa tak, jak powinna. To jego druga praca, w poprzedniej został oskarżony o zniszczenie szlifierki za osiemdziesiąt tysięcy koron... to jakieś siedem i pół tysiąca dolarów.
– Czyli boi się, że zostanie znowu oskarżony o coś, czego nie zrobił – zauważa Santo, kiwając głową. – W pewnym sensie to logiczne.
Bjarne mu nie odpowiada, tylko wzdycha niemal cierpiętniczo i wstaje od stołu.
– Idę do niego zadzwonić.
Kiedy wychodzi, Jean-Pierre opiera się mocniej o krzesło i strzela karkiem.
– Idziemy dziś do klubu?
Santo posyła mu znaczące spojrzenie, po czym wbija je we mnie i unosi brew.
– Nie wiem, zapytajmy dziadka.
Chyba naprawdę za wszelką cenę chce mnie wyprowadzić z równowagi. Bez wątpienia z każdym dniem przeciąga strunę coraz bardziej. Być może czeka, aż w końcu pęknę.
Niech uważa, bo może się okazać, że pokiereszuję mu buźkę. A taka ładna jest – prawdziwa włoska robota.
– Nie możemy, nie wiem, iść na kolację...? – nie jęczę, po prostu pytam, spokojnie i totalnie obojętnie.
Nie będę im dawać pożywki swoim narzekaniem na to, że nie mam ochoty bawić się z ludźmi o połowę młodszymi ode mnie. Pewnie siedziałbym sam w loży albo z nimi i z pannami, które wyrwali na parkiecie. Jedna z nich najpewniej próbowałaby się do mnie łasić, a ja mam serdecznie dość kobiet, które narzucają się w tak bezczelny sposób. To chyba oznaka starzenia, nie wiem.
– W ramach przypomnienia, bo może już masz sklerozę: właśnie zjedliśmy kolację. Nie myślałeś o tym, żeby kupić sobie jakieś tabletki na pamięć? Zaczynam się poważnie martwić o istotę szarą w twoim mózgu.
Przesuwam palcami po zmarszczonym czole. Ten frajer doprowadzi mnie do nerwicy szybciej niż niezdrowe żarcie do zawału serca.
Jestem gotowy odmówić, po raz kolejny wykręcić się koniecznością odespania tygodnia, porannym joggingiem i tak dalej. Mógłbym nawet pozwolić mu na to, żeby na mnie pozrzędził, bo przestałem się przejmować tymi szpilkami, które nieustannie mi wbija.
No ale Santo idzie o krok dalej.
Oczywiście.
– Victor nigdzie nie pójdzie – dodaje kpiąco. – Jest stary, zgrzybiały i ani trochę nie kręci go rozrywka. Najchętniej leżałby na kanapie przed telewizorem, przeglądał artykuły giełdowe, szukał firm do przejęcia i czasem może zwalił sobie konia. Choć nie wiem, czy nie potrzebuje już do tego niebieskich pigułek.
Opieram łokieć o stół i przyciskam dłoń do twarzy, podczas gdy Jean-Pierre parska śmiechem i mamrocze coś po francusku o tym, że gdyby wiedział, jak się ta dyskusja potoczy, to zamówiłby sobie jeszcze popcorn.
– Wiem, do czego zmierzasz – oznajmiam oschle. – Próbujesz rzucić mi wyzwanie.
– No co ty nie powiesz. – Santo klaszcze ostentacyjnie w dłonie. – Od dłuższego czasu właśnie to próbujemy zrobić, a ty, zamiast pójść w tango, robisz z siebie starego dziada, któremu szkoda czasu na zabawę.
– Mam czterdzieści...
– No i? To znaczy, że twoje życie już się skończyło? W takim razie nie zapomnij dopisać mnie do testamentu, żeby twój majątek nie przepadł, jak już kopniesz w kalendarz.
– Prędzej przepisałbym go na Jean-Pierre’a i Bjarne’a. – Spoglądam na niego drwiąco. – Nie położysz swoich włoskich łap na mojej firmie.
Santo odchyla się na krześle, unosi wysoko brwi, a w jego orzechowych oczach dostrzegam charakterystyczny błysk wyrażający bezczelność.
– Nie? – Cmoka.
Natychmiast poważnieję.
– Pamiętaj, że mam udziały również w twoich spółkach.
– Ale to ty już się żegnasz z tym światem, caro mio[11] – szepcze z tym swoim włoskim akcentem, dodając do tego protekcjonalny ton. – A nie ja. W przeciwieństwie do ciebie zamierzam dobrze się bawić aż do momentu, w którym mój fiut stanie się tak sflaczały, że nie będę mógł na niego patrzeć.
– Chryste... – Wzdycham z irytacją. – Do jakiego klubu chcecie iść?
Na twarzy Santa błyskawicznie pojawia się triumfalny uśmieszek, a Jean-Pierre wznosi w geście zwycięstwa dłoń zwiniętą w pięść.
– Powiedziałbym, że możesz wybrać, ale wtedy znowu padłoby na coś pełnego luksusu i starców w przechodzonych garniturach sprzed pięciu sezonów – rzuca Leavitt i sięga po komórkę. Przez chwilę czegoś w niej szuka, aż wreszcie przesuwa ekran w moją stronę. – Może być tu?
Marszczę brwi na widok neonowej nazwy na górze strony. Enigma. Nic mi to nie mówi. Widzę jedynie, że wstęp jest dla osób powyżej dwudziestu jeden lat, więc domyślam się, że w majowy weekend może się tam roić od młodych ludzi.
– Gdzie to jest?
– Hell’s Kitchen.
– Na litość boską... – mamroczę z głośnym westchnieniem.
– Dobra, czas na odmowę minął. – Santo wstaje od stołu. – Widzimy się o jedenastej przed wejściem – dodaje, zapinając grafitową marynarkę, po czym rusza do wyjścia.
W progu mija się z Bjarne’em i klepie go w łopatkę na odchodne.
– Makaroniarz już się zwija?
– Pewnie idzie się zdrzemnąć – informuje go Jean-Pierre. – O jedenastej spotykamy się pod Enigmą.
– Wszyscy? – Bjarne spogląda na mnie z zaskoczeniem. – Ty też idziesz?
Wzruszam niedbale ramionami.
– Miałem do wyboru to albo kolejne godziny męczarni z głupią gadką Santa.
Właściwie niespecjalnie rusza mnie ich pierdolenie na temat mojego wieku. Lubię spokojne zacisze penthouse’u, w którym mieszkam, po siedemdziesięciogodzinnym tygodniu pracy i nic tego nie zmieni. Wolę pół nocy spędzić na pływaniu w basenie niż na chlaniu.
Niemniej jednak – przyznaję to wyłącznie przed sobą – stęskniłem się za tymi kretynami. Zdecydowanie za rzadko się widujemy, ale nie da się inaczej, skoro Jean-Pierre siedzi ciągle w Paryżu, gdzie od trzech lat prowadzi dom mody. Może nie jest jeszcze aż tak znany, ale powoli pnie się w górę, a ja – i trochę Santo – mu w tym pomagamy. Bjarne mieszka w Jessheim niedaleko Oslo, gdzie po śmierci ojca przejął tartak i otworzył firmę produkującą meble. A Santo? Jak to Santo. Niby mieszka na Sycylii, w Palermo, ale przebywa tam chyba tylko przez kilka miesięcy w roku – zwykle krąży po świecie w poszukiwaniu ofiar, czytaj: firm, które może wykupić i albo spieniężyć, albo wznieść na wyżyny.
Do tej pory nie potrafię pojąć, jakim cudem się razem trzymamy. Czterech kompletnie różnych facetów, z zupełnie innym bagażem życiowym, odmiennymi zainteresowaniami i...
– Te, dziadku, idziesz? – Bjarne szturcha mnie w ramię.
Orientuję się, że obaj już stoją, a stół konferencyjny jest czysty – za to z kosza przy wyjściu niemal wylewają się styropianowe pojemniki. Dlatego zanim zjedziemy na parter, wysyłam e-mail do dziewczyny odpowiedzialnej za porządek na dwudziestym drugim piętrze, że ten syf zrobiłem w sobotę.
Jeszcze by tego brakowało, żeby ktoś stracił pracę, bo rzekomo nie zadbał o czystość w sali konferencyjnej.
Sobotni wieczór spędzam w towarzystwie znajomych ze studiów w Enigmie, klubie mieszczącym się w dzielnicy Hell’s Kitchen. Znakiem rozpoznawczym tego miejsca są neonowe wnętrze, kolorowe stroboskopy i ciężki dym, który z reguły powinien spowijać podłogę, ale rozbijany przez nogi tańczących na parkiecie ludzi unosi się prawie na wysokość głów.
– Nie przeszkadza ci to? – Emma szturcha mnie w ramię.
Spoglądam na nią z uniesioną brwią, a gdy wskazuje podbródkiem w stronę baru, natychmiast podążam za jej spojrzeniem. Początkowo trudno jest mi dostrzec, o co konkretnie chodzi, ale w końcu odnajduję w tłumie imprezowiczów Ryana. Opiera się nonszalancko o kontuar i flirtuje z jakąś blondynką. Odgarnia jej właśnie włosy ze skroni i zakłada za ucho.
– Nie – odpowiadam zgodnie z prawdą. W moim głosie próżno szukać jakichkolwiek oznak zazdrości.
– Nie jesteście tak jakby... zaręczeni?
Parskam cichym śmiechem i spoglądam na nią znacząco, a następnie unoszę do ust szklankę z kolorowym drinkiem i upijam łyk.
– Niby jesteśmy. – Wzruszam ramionami. – Ale to tylko transakcja biznesowa między naszymi ojcami. Mamy się chajtnąć, żeby fuzja dwóch spółek nie została odebrana jako ratowanie dupy władzom jednej z nich.
Może nie powinnam tego mówić, ale Emma jest moją przyjaciółką. Zanim Nath wyleciała na drugim roku z uniwersytetu, trzymałyśmy się we trzy. Do tej pory żadna z nich nie sprawiła, żebym miała jakiekolwiek wątpliwości co do ich szczerości, więc naprawdę nie widzę powodów, aby trzymać język za zębami. Szczególnie że ojciec ani słowem nie napomknął, że mam zachować dla siebie powody, dla których w przyszłości wezmę ślub z Ryanem.
– Tak czy siak... – Wzdycha głośno. – Mnie by to wkurzało.
– Umówiliśmy się, że dopóki nasze zaręczyny nie zostaną oficjalnie ogłoszone, możemy robić, co chcemy i z kim chcemy – wyjaśniam swobodnie.
– A potem co? Rozłożysz przed nim nogi w noc poślubną i...
Wybucham głośnym śmiechem. Jak dobrze, że zdążyłam odstawić szklankę na stół, bo inaczej pewnie bym się oblała.
– Nie było żadnej mowy o konsumowaniu związku. – Kiedy to mówię, nadal krztuszę się rozbawiona. – I wątpię, żeby doszło między nami do czegokolwiek – dodaję, znów kierując spojrzenie na dwudziestodwulatka.
Za bardzo – jak na mój gust – ulizał jasne włosy i ma na sobie koszulkę polo, jakby wybierał się na mecz krykieta, a nie do klubu. Już koszula byłaby lepsza – nawet jeśli zapięta pod samą szyję.
– Czemu? – dziwi się Emma. – Jest przystojny.
– Ale nie w moim typie.
Mojej uwadze nie umyka fakt, że w głosie przyjaciółki pobrzmiewa coś na kształt rozmarzenia. Odrywam wzrok od „narzeczonego” i przenoszę go na przyjaciółkę. Przyglądam się jej ze zmrużonymi oczami, a im dłużej to robię, tym więcej dostrzegam. Maślane oczy wlepione w Ryana, lekkie rumieńce na policzkach – widzę je wyłącznie dzięki temu, że loże w tej części klubu są dodatkowo oświetlone – a do tego jeszcze nerwowe stukanie palcem o kufel z piwem.
– On ci się podoba – mówię, potrząsając głową ze zdumienia. – Czemu nic nie mówiłaś?
– A komu się nie podoba? – Emma wywraca oczami.
– No nie wiem... Mnie? – podpowiadam, chichocząc, i szturcham ją żartobliwie łokciem w ramię. – Jeśli chodzi o mnie, możesz śmiało próbować swoich sił. Nie będę miała ci tego za złe.
Przyjaciółka wzdycha głośno i opada ociężale plecami na oparcie kanapy.
– Nie uśmiecha mi się bycie jego kochanką.
Potakuję na znak, że rozumiem. Mnie również by się to nie uśmiechało. Nie chciałabym być „tą drugą”. Wiem, jak to jest, gdy nikt nie stawia cię na pierwszym miejscu. Mój starszy o pięć lat brat zawsze był tym dzieckiem, z którego rodzice byli dumni. To o nim w pierwszej kolejności myśleli, gdy trzeba było ustalić, kiedy mamy jechać na wakacje czy w który weekend miesiąca zostanie zorganizowana impreza firmowa. Takie przykłady mogłabym mnożyć. A przede wszystkim to Michael jest pierwszy w kolejce do objęcia wyższego stanowiska w Walsh. Ja co najwyżej będę mogła pracować tam jako analityczka i może kiedyś – w odległej przyszłości – jako maklerka. Szkoda tylko, że w rodzinnej firmie nie czeka mnie nic więcej.
Nie nadajesz się do zarządzania, Naomi. Podchodzisz do wszystkiego zbyt emocjonalnie, nie potrafisz skupić się wyłącznie na liczbach i wykresach, za dużo myślisz o ludziach i o tym, co siedzi im w głowach, a za mało o zyskach, jakie mogą nam przynieść.
Znam tę gadkę ojca na pamięć.
Jednak to, że mój brat nie panuje nad gniewem, już nie stanowi dla niego żadnego problemu. Bo przecież to facet. To zupełnie normalne, gdy mężczyzna daje się ponieść emocjom i walnie kogoś w ryj, ale gdy kobieta wybuchnie płaczem, to jest „rozchwiana emocjonalnie” albo „pewnie ma okres”.
– W każdym razie – zawieszam głos – dopóki o naszych zaręczynach wiedzą nieliczni, niech Ryan robi, co chce. Potem będzie musiał umawiać się ze swoimi panienkami po kątach.
Naprawdę mam w głębokim poważaniu to, czy będzie z kimś sypiać w trakcie naszego małżeństwa, czy nie. Nie mam pojęcia, jak długo ta szopka miałaby trwać, ale na ile znam ojca – niezbyt wiele czasu. Oczywiście to jedynie moje domysły, bo niewiele ze swoich planów mi zdradził. Zakładam, że potrwa to maksymalnie pięć lat – aż wszyscy pracownicy zapomną o połączeniu spółek Pharmer i HesterMed. Bo ojciec oczywiście nie ma pod sobą jednej firmy. Obecnie jest jednak zadowolony wyłącznie z wpływów, które przynosi mu Walsh, Pharmer ledwo zipie. Chociaż, jak na moje oko i ograniczoną wiedzę, to nawet jego oczko w głowie zalicza coraz większe spadki przychodów. Ostatnio, gdy podsłuchałam rozmowę taty z Michaelem, narzekał, że kilku maklerów rzuciło wypowiedzeniami. Poza tym sama analiza rynkowa firmy również nie napawa optymizmem.
Ostrzegałam go, że jeśli nie będzie doceniać najlepszych pracowników, to w końcu pocałują go w dupę. Ale co ja tam wiem. Jestem tylko kobietą i nie znam się na zarządzaniu.
– A ty?
– Hm? – Emma wyrywa mnie z zamyślenia. – Co „ja”?
– A ty też będziesz się z kimś spotykać? – dopytuje.
Krzywię się na samą myśl o tym, że miałabym – oprócz zdania egzaminów na koniec trzeciego roku – szukać kogoś, kto byłby wart mojego czasu.
– Pewnie nie.
– Czemu?
Wzruszam ramionami.
– Oni wszyscy... – Wskazuję podbródkiem w stronę parkietu i facetów ocierających się o tańczące dziewczyny. – Zachowują się jak nabuzowani hormonami nastolatkowie, a czasem nawet jak dzieci. Słyszałaś o tej akcji w toalecie na drugim piętrze uczelni? – Wyginam brew. – Jak bardzo ktoś musi mieć nie po kolei w głowie, żeby zatkać kible?
Emma parska śmiechem.
– W takim razie trzeba zabrać się za kogoś starszego. Dojrzalszego.
Niemal dławię się śliną, bo mimowolnie wracam myślami do wczorajszego wieczoru i reakcji Victora na informację o moim wieku. On. Był. Przerażony. Pobladł, a zmarszczki na jego czole tak bardzo się pogłębiły, że przez chwilę obawiałam się, czy nie zostanie mu tak już na zawsze. Co prawda wciąż byłby przystojny, ale wyglądałby na swój wiek zdecydowanie bardziej niż teraz.
– Co? – Emma przygląda mi się z dziwną miną. – Powiedziałam coś nie tak?
– Nie, nie – zapewniam ją pospiesznie. – Po prostu wyobraziłam sobie nas u boku starszych panów w wieku naszych rodziców i... – Potrząsam głową ze śmiechem. – Nie, dzięki. Bałabym się, że stanęłoby mu serce.
Tym razem to moja przyjaciółka zaczyna chichotać.
– Nie wiem, o jakich starszych panach myślisz, ale weźmy na przykład takiego Harrisona Yorka. – Sięga po telefon, wchodzi w wyszukiwarkę, po czym pokazuje mi zdjęcie najbogatszego człowieka na świecie. Właściciela kilkunastu spółek, który większości swojego majątku dorobił się na kryptowalutach, zanim to jeszcze było modne, a teraz wiedzie dostatnie życie i od zarabiania ma sztab ludzi. – Ma pięćdziesiąt lat, ale jest gorący jak cholera.
– Ma również żonę, dwójkę dzieci i troje wnucząt – przypominam jej z rozbawieniem.
Wywraca oczami.
– Mnie chodzi wyłącznie o wygląd, kretynko, a nie o układanie sobie z nim życia. – Puka się palcem w środek czoła. – Musisz przyznać, że jest przystojny.
– No... – Wzdycham głośno, wpatrując się w ciemne oczy mężczyzny. – Jest... w porządku.
– Nie masz gustu.
– Oczywiście, że mam! – oburzam się na wpół ze śmiechem, na wpół z irytacją.
– Nie, nie masz. – Emma ponownie przewraca oczami. – Najpierw mówisz, że Ryan ci się nie podoba, a teraz, że Harrison jest „w porządku”.
– Po prostu podoba mi się inny typ facetów.
Dziewczyna prycha, a kilka sekund później pokazuje mi listę Forbesa dziesięciu najbogatszych mężczyzn na świecie. Razem ze zdjęciami.
Moje spojrzenie natychmiast pada na szare, niemal stalowe tęczówki Victora Sanforda, podczas gdy mój mózg przypomina sobie, jak to było, gdy ten sam facet trzymał dłoń na moich plecach. Coś dziwnego dzieje się w moim wnętrzu, w dole podbrzusza, wywołując rumieńce na policzkach.
– Oho.
– Co? – Mrugam i spoglądam zdezorientowana na przyjaciółkę.
– Który ci się podoba?
Powiedzieć? Nie powiedzieć? Właściwie... dlaczego miałabym to ukrywać? Jasne, nie przyznam się, że wczoraj byłam jego osobą towarzyszącą, bo obiecałam Nath zachować to dla siebie, ale... Mogę przyznać, że jest przystojny, prawda? To nikogo nie zaboli.
– Z nich wszystkich najbardziej w moim guście jest Sanford.
Emma otwiera szeroko oczy i rozchyla wargi.
– O mój Boże, prawie jak w tych wszystkich romansach, które tak namiętnie czytasz. Z tym wątkiem takim... – Robi zamyśloną minę, marszcząc nos i czoło, a ja niemal duszę się ze śmiechu, bo wygląda przy tym jak mops. – Kurde, jak to szło?
– Chodzi ci o motyw „od wrogów do kochanków”? – podsuwam rozbawionym tonem i upijam spory łyk alkoholu.
A potem kolejny.
I jeszcze jeden.
Jakoś tak... okrutnie zaschło mi w gardle.
Nawet nie wiem, kiedy opróżniam szklankę.
– Tak!
– Sanford nie jest wrogiem moim, tylko mojego ojca – mówię spokojnie, zerkając na menu leżące na blacie. Chyba tym razem postawię na coś mocniejszego. – Więc niestety, ale to nie ten przypadek.
– Niestety co? – Szturcha mnie w ramię.
– Och, Boże – parskam. – Będziesz mnie teraz łapać za słówka?
– Owszem... O cholera, Naomi.
– Co? – Podnoszę głowę.
Kiedy nie zwraca uwagi na to, że na nią patrzę, przenoszę powoli spojrzenie w stronę miejsca, w które ona wbija swoje szeroko otwarte oczy. Nie muszę się rozglądać, żeby się zorientować, na kogo patrzy. Nie muszę, bo od razu odnajduję wzrokiem człowieka, którego totalnie nie spodziewałam się tu dziś spotkać.
Victor kroczy w towarzystwie swoich znajomych przez środek parkietu w kierunku lóż znajdujących się na drugim końcu pomieszczenia – tych niedaleko toalet, z subtelniejszym oświetleniem. Prowadzony jest przez trzech ochroniarzy i idę o zakład, że za barem właśnie robi się popłoch, a kelnerki będą ciągnąć zapałki o to, której przypadnie obsługa jego stolika.
Zasycha mi w gardle.
Znowu.
Głównie dlatego, że alkohol wcale nie gasi pragnienia, ale też z powodu tego, iż znowu robi mi się gorąco.
Sanford ma na sobie ciemne spodnie i białą koszulę, ale tym razem próżno szukać krawatu. Gdy zasiada w loży, zsuwa marynarkę z ramion i rzuca ją nonszalancko na siedzisko. A potem...
Mam nadzieję, że się nie ślinię, kiedy zaczyna się śmiać z czegoś, co powiedział Jean-Pierre, i jednocześnie odpina spinki z mankietów, żeby podwinąć rękawy.
– Zamknij buzię, bo połkniesz muchę.
Odrywam wzrok od mężczyzny ułamek sekundy po tym, jak dociera do mnie sens słów przyjaciółki. Kiedy na nią spoglądam, w jej oczach dostrzegam pełen figlarności błysk.
– Co ty na to, żebyśmy poszły zatańczyć?
Unoszę brwi w zdumieniu.
– Nie umiesz tańczyć – przypominam jej.
– Oj tam. – Macha dłonią. – Jak pokręcę trochę tyłkiem w tych zajebiście obcisłych spodniach, moje umiejętności taneczne nie będą mieć większego znaczenia.
Kątem oka zerkam na lożę, w której siedzi Victor. Jest zdecydowanie bardziej rozluźniony niż wczoraj. Wygląda jakoś tak... młodziej. I bardziej przystępnie. I...
O czym ja w ogóle myślę, do diabła?!
Wypicie kilkunastu shotów z Emmą nie było najlepszym pomysłem. Co prawda nie czuję się jeszcze aż tak źle, żeby widzieć podwójnie i mieć trudności z ogarnięciem, co się wokół mnie dzieje, ale zdecydowanie nie powinnam już więcej pić. Parkiet zdaje się odrobinę nierówny... Może nawet trochę bardziej niż odrobinę.
Chwytam przyjaciółkę za łokieć. Jednocześnie muszę pilnować, aby jej drugą ręką nie dostać w twarz, bo wymachuje ramieniem i podskakuje przy tym tak, jakby ujeżdżała mechanicznego byka.
– Idę zamówić wodę! – krzyczę jej do ucha. Odkąd wybiła północ, muzyka stała się znacznie głośniejsza, dlatego próby prowadzenia rozmów z Emmą spełzły na niczym. – Też chcesz?!
– Weź mi shoty!
Marszczę nieznacznie brwi, ale po sekundzie potakuję powolnym ruchem głowy. Nie zamierzam jej umoralniać – nie będę przecież hipokrytką, skoro sama przed chwilą piłam alkohol tak zachłannie, jakby od tego zależało moje życie. Bardzo to niezdrowe. Baaardzo. Już czuję wyrzuty sumienia, że pozwoliłam sobie na takie pijaństwo.
Ale potem przypominam sobie, że w przyszłym tygodniu czeka mnie zaliczenie z zarządzania ludźmi i zespołami i przestaje mi być aż tak źle z wlewaniem w siebie procentów. Od jutra zapewne zacznę się przejmować możliwymi pytaniami i scenką do odegrania, którą wylosuję. Mimo że na zajęciach dobrze sobie radziłam, to gdzieś z tyłu głowy pojawia się myśl, że mój ojciec ma rację. Że kompletnie nie nadaję się do zarządzania – ani sobą, ani tym bardziej innymi. A dowodem na to, że faktycznie mi pod tym względem nie ufa, jest wydzielanie mi kieszonkowego, jakbym nadal miała szesnaście lat, i kontrolowanie, na co wydaję pieniądze. Bo przecież co z tego, że mam dwadzieścia jeden lat, skoro wciąż „nic nie wiem o życiu i jeszcze mogłabym zrobić jakieś głupstwo”.
Czasem – bardzo rzadko, ale jednak – nachodzą mnie wątpliwości. Może zamiast pójść na studia, powinnam była poszukać pracy i zacząć się sama utrzymywać? A później sobie przypominam, że gdy miałam osiemnaście lat, to nawet nie myślałam o podjęciu jakiejkolwiek pracy. Żyłam wówczas płonnymi nadziejami, że ojciec wreszcie dostrzeże we mnie kogoś tak dobrego jak Michael.
Chyba się tego nie doczekam, chociaż po cichu cały czas liczę na to, że to rzucanie kłód pod nogi jest po prostu jego sposobem zachęcania mnie do bardziej wytężonej pracy. Zresztą jego samego motywował tak kiedyś wujek.
Tego zamierzam się trzymać, bo myśl, że we mnie nie wierzy, ponieważ jestem kobietą, zbyt mocno by mnie dobiła. Czasem lepiej nie pozwalać sobie na nadmierne myślenie i analizowanie każdego zachowania. Wtedy człowiek nie czuje się aż tak rozczarowany.
– Wodę i dwa shoty! – proszę barmana, a chwilę później stoją już przede mną kieliszki i wysoka szklanka wypełniona niemal po brzegi kranówką. Wprawdzie wolę gazowaną, ale obawiam się, że w tym stanie bąbelki nie zadziałałyby na mnie zbyt dobrze.
Kiedy wracam slalomem do naszej loży, próbuję zlokalizować Emmę, lecz nigdzie jej nie dostrzegam. Widzę za to Ryana w towarzystwie jakiejś rudowłosej laski – widocznie już się znudził tamtą blondynką sprzed dwóch godzin. W ogóle mnie to nie zaskakuje. Mój narzeczony jest znany na uczelni ze zmieniania dziewczyn jak rękawiczki. Że też mój ojciec nie pomyślał o tym, jak będę wyglądać jako żona pieprzonego casanovy.
Potrząsam lekko głową i po raz kolejny rozglądam się po parkiecie. Tym razem robię to zdecydowanie wolniej. I wreszcie, przy trzecim przeczesywaniu wzrokiem tłumu, dostrzegam podskakujące włosy przyjaciółki. Rozchylam w zdumieniu wargi, gdy dociera do mnie, z kim tańczy.
Jean-Pierre.
O.
Mój.
Boże.
Nie mogę do niej teraz podejść. Jeśli to zrobię, Francuz mnie rozpozna, być może nawet wspomni o wczorajszej imprezie i wtedy okaże się, że nie powiedziałam Emmie wszystkiego. Że ją okłamałam, mówiąc o samotnej nocy spędzonej na czytaniu książki.
O Boże.
Dlaczego musi tańczyć akurat z nim?!
Na tej sali jest cholernie dużo innych facetów, ale moja przyjaciółka musiała się zakręcić akurat wokół któregoś ze znajomych Victora. Norweg nie jest w jej typie – chociaż jest blondynem, tak jak Ryan, to masę mięśniową ma trzy razy większą od niego. Jean-Pierre’owi zdecydowanie bliżej do mojego narzeczonego.
Szlag by to trafił.
Przez chwilę zastanawiam się, co zrobić. Mogłabym wypić wodę i pójść tańczyć, ale wówczas zostawiłabym na stoliku shoty – a to nie wchodzi w grę. Raz jeszcze spoglądam w stronę przyjaciółki i mrużę oczy, próbując wymyślić sensowne rozwiązanie.
Nic jednak nie przychodzi mi do głowy i ostatecznie siadam w loży.
Sączę powoli wodę i wzdycham cicho, przeglądając social media. Ryan dodał kilka fotek w relacji na Instagramie – na każdej z nich jest oczywiście inna laska. Kręcę głową z dezaprobatą i wywracam oczami. I ja miałabym kiedykolwiek wpuścić go między uda? Błagam – to jak proszenie się o kiłę albo inną chorobę weneryczną.
Nagle mój telefon zaczyna wibrować, a na górze ekranu pojawia się informacja o połączeniu przychodzącym od Emmy. Kiedy odbieram, słyszę wyłącznie głośną muzykę – nie jestem w stanie nawet rozróżnić słów. Wyglądam z loży w kierunku parkietu, ale nigdzie nie dostrzegam przyjaciółki. Nie ma jej już w miejscu, w którym widziałam ją wcześniej. Mój żołądek zaciska się z niepokoju – na szczęście jedynie na moment. Gdy dostaję SMS-a, odrobinę się uspokajam.
Emma: Przyjdź do loży – wiesz której.
Chyba do reszty ją porąbało.
Ja: Nie ma szans.
– Mówiłam, że nie będzie chciała przyjść!
Podrywam gwałtownie głowę i niemal natychmiast natrafiam na ciemne oczy Jean-Pierre’a. Mężczyźnie wystarcza zaledwie ułamek sekundy, aby mnie rozpoznać. Wyraźnie dostrzegam zaskoczenie malujące się na jego twarzy.
– Naomi! – odzywa się z tym swoim francuskim akcentem.
– Znacie się? – Emma trzepocze rzęsami z zaskoczenia, przeskakując wzrokiem między nami.
– Tak, poznaliśmy się...
– ...jak byłam na wakacjach we Francji – przerywam mu i uśmiecham się nieznacznie do przyjaciółki.
Kątem oka rejestruję, że Jean-Pierre wygina brew. Nie zamierzam mu teraz nic tłumaczyć, a jednocześnie błagam go spojrzeniem, żeby milczał. Nienawidzę takich sytuacji – przede wszystkim okłamywania Emmy – ale na litość boską, nie mogę przecież złamać słowa danego Nath. Zresztą to naprawdę nie ma większego znaczenia, gdzie poznałam Jean-Pierre’a.
– Dobrze cię znowu widzieć. – Francuz pochyla się nad stolikiem i całuje mnie w policzek. – Dołączycie do nas?
Przełykam z trudem ślinę i zerkam na przyjaciółkę. Na końcu języka mam odmowę, ale kiedy dostrzegam jej rozmarzony wzrok utkwiony w tym o kilka lat starszym od nas facecie... Cholera, po prostu nie chcę sprawić jej przykrości.
– Zaraz do was przyjdziemy – mówię i lekko się uśmiecham.
– Świetnie. – Usta Jean-Pierre’a wykrzywiają się w szerokim uśmiechu, po czym odwraca się na pięcie i rusza do swoich znajomych.
Jęczę cicho z bólu, gdy Emma wali mnie pięścią w ramię.
– Skąd go znasz? – syczy mi do ucha. – Tylko nie mów, że z Francji. Wiem, że to bujda na resorach.
Rozmasowuję powoli bolące miejsce i zerkam na nią z ukosa. Mielę między zębami siarczyste przekleństwo. I co ja mam jej teraz powiedzieć? Nie chcę jej okłamywać tak wprost. Niewinne kłamstewko to jedno, ale kłamanie w żywe oczy to zupełnie inna kwestia.
– Obiecaj, że zachowasz to dla siebie – nakazuję, wpatrując się w nią poważnie.
Unosi dwa palce.
– Słowo skauta!
– Nawet nie byłaś skautem. – Wywracam oczami. – Ale niech ci będzie – dodaję. – Poznałam ich wczoraj.
Mruga.
– Kogo?
Wskazuję podbródkiem w stronę loży, w której siedzi czterech mężczyzn, podczas gdy Emma wytrzeszcza oczy.
– Pierdolisz! Gdzie?!
– Nie mogę powiedzieć. Naprawdę – mówię pospiesznie. – I ty również o to ich nie wypytuj, po prostu... zachowaj to dla siebie, okej?
– Brzmisz, jakbyś zrobiła coś bardzo złego. – Nachyla się do mnie, ściska za ramię i dodaje, szepcząc prosto do mojego ucha: – Przespałaś się z którymś z nich?
Niemal dławię się śliną. I chyba też trochę powietrzem.
Odsuwam się i pukam palcem w czoło, gapiąc się na przyjaciółkę, jakby była niespełna rozumu.
– Oszalałaś? – prycham z oburzeniem. – To nie było... – W ostatniej chwili gryzę się w język. – Nie pieprzyłam się z żadnym z nich i nic mnie z nimi nie łączy.
Emma sprawia wrażenie, jakby chciała zapytać o coś jeszcze, ale ostatecznie tylko mruży oczy i uśmiecha się kącikiem ust.
– Niech ci będzie – kwituje wreszcie i sięga po pierwszy kieliszek. – Twoje zdrowie! – Wypija shoty, krzywiąc się mocno przy ostatnim. Następnie porywa moją szklankę z wodą i... Tak, opróżnia ją aż do ostatniej kropelki. – O fuj, to było obrzydliwe.
Parskam śmiechem.
– Chyba za dużo alkoholu...
– Chyba jednak wolę piwo. – Śmieje się i chwyta mnie za nadgarstek. – Chodźmy, zabawimy się na ich koszt.
Wariatka. Jakby nie było mnie stać. Dobra, teoretycznie mnie nie stać, ale mojego ojca już tak.
Kiedy podążamy w stronę loży, staram się przybrać najbardziej rozluźniony wyraz twarzy, na jaki mnie stać. Przysięgam, naprawdę robię wszystko, aby nie wyglądać, jakbym szła na ścięcie. Im bliżej jesteśmy, tym wyraźniej dostrzegam miejsce, w którego kierunku zmierzamy, przez co jest mi coraz trudniej złapać oddech. Zaledwie kilka kroków przed celem moje ciało pokrywa gęsia skórka, serce przyspiesza, a w dole podbrzusza pojawia się gorąc.
Winnym tego jest Victor Sanford, a właściwie jego stalowoszare oczy utkwione w mojej twarzy.
– Victor, mon ami[12], to Emma i jej przyjaciółka Naomi. – Jean-Pierre najwidoczniej postanawia brnąć w moje małe kłamstewko sprzed kilku minut.
Z przyjemnością posłałabym mu pełne wdzięczności spojrzenie, gdyby nie drobny szczegół. Mina Victora z rozluźnionej zmienia się na zdystansowaną, a żar, który jeszcze przed sekundą rozświetlał jego oczy, przechodzi w chłód tak dojmujący, że aż robi mi się zimno.
Auć.
Santo wydawał mi się wczoraj kompletnym gburem, ale dziś? Mam wrażenie, że to on i Jean-Pierre najbardziej rozkręcają imprezę. Bjarne również im pomaga, ale w znacznej mierze skupia się na nieznanej mi dziewczynie, która dołączyła do loży chwilę po tym, gdy przyszłam tu z Emmą. Za to Victor... Victor tym razem przypomina mojego chłodnego ojca, który z nikim nie chce rozmawiać i woli trzymać się na uboczu.
Totalnie na uboczu.
Siedzi na skraju kanapy, jakby zaraz chciał się stąd ewakuować i czekał tylko na właściwy moment.
– Hej, Naomi... – Santo zarzuca rękę na moje ramię i przysuwa się bliżej. – Idziesz zatańczyć?
Odrywam wzrok od Sanforda i spoglądam z uniesioną brwią na czterdziestoletniego Włocha.
– A ty w ogóle potrafisz tańczyć, staruszku? – Alkohol chyba dość mocno rozwiązał mi język. Wczoraj nie odważyłabym się tak odezwać do żadnego z nich, ale dziś... Najwidoczniej zostawiłam w mieszkaniu grzeczną wersję samej siebie.
Mężczyzna z oburzeniem otwiera usta, podczas gdy Jean-Pierre z Emmą zaczynają gwizdać i klaskać. Victor jednak pozostaje niewzruszony.
– Staruszku, co? – prycha Santo, po czym chwyta moją dłoń; delikatnie, choć stanowczo. – Zaraz zobaczysz, co ten staruszek potrafi.
Zanim zdążę jakkolwiek zareagować, wyciąga mnie z loży i porywa na parkiet. Obejmuje mnie zdecydowanym ruchem w pasie i przyciąga do siebie, prawie natychmiast wchodzi w rytm melodii dudniącej z głośników. Nie mam pojęcia, co to za piosenka, ale gdybym miała ją określić jednym słowem, to powiedziałabym, że jest mocno... sensualna.
Potrzebuję zaledwie kilku sekund, żeby się rozluźnić i w pełni pozwolić mężczyźnie na prowadzenie mnie w tańcu. I – cholera jasna – on naprawdę potrafi się ruszać! W żadnym momencie nie czuję się tak, jakbym miała za chwilę stracić równowagę czy zostać podeptana. Dodatkowo Santo wygląda przy tym tak, jakby to robił od urodzenia...
W najlepszych momentach obraca mną i przyciąga z powrotem do siebie, nawet na sekundę nie wybijając się z rytmu. Kołyszemy się na boki, poruszamy zgodnie z melodią, a na moich ustach mimowolnie pojawia się radosny uśmiech. Zero spięcia czy niepewności. Zupełnie tak, jakbym po prostu wiedziała, że mogę mu zaufać – przynajmniej w kwestii tańca.
To niesamowicie miła odmiana.
Do tego stopnia, że nie schodzę z parkietu przez najbliższych kilka piosenek, a kiedy wracamy już do loży, praktycznie przysysam się do szklanki z kolorowym drinkiem, który podsuwa mi Emma.
Nie mam pojęcia, w którym momencie kompletnie zapominam, że siedzę przy stoliku z wrogiem mojego ojca i powinnam się odpowiednio zachowywać. Chyba gdzieś między trzecim a szóstym drinkiem postawionym mi przez Santa.
Dawno się tak dobrze nie bawiłam.
[...]