Goalie - Lena M. Bielska - ebook

Goalie ebook

Lena M. Bielska

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

104 osoby interesują się tą książką

Opis

Ona nie zamierza angażować się w związek z hokeistą.

On zrobi wszystko, by zdobyć jej serce.

Arlee Bennett nigdy nie przypuszczała, że poświęci swój telefon w trakcie rozgrywek o Puchar Stanleya. Kiedy kij jednego z zawodników utknął między dwiema ściankami z pleksy, zareagowała instynktownie.

Prawdopodobnie bardzo szybko by o tym zapomniała, gdyby nie Kane Tremblay, przystojny bramkarz i przyjaciel jej brata, który po wyjściu z szatni w ramach podziękowania zaprasza ją na drinka. Jednak Arlee, rozczarowana poprzednim związkiem z hokeistą, nie zamierza dać kolejnemu z nich szansy.

Nawet wtedy, gdy sytuacja życiowa zmusza ją do zamieszkania w domu brata razem z czterema członkami drużyny Montreal Hunters i udawania dziewczyny Kane’a…

Czy chłodna w obyciu Arlee ulegnie urokowi mężczyzny o naturze golden retrievera?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 534

Oceny
4,5 (904 oceny)
609
215
53
20
7
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
wioletreaderbooks

Nie polecam

Widząc tę książkę myślałam, że naprawdę nie raz mnie wzruszy. Myślałam, że temat endometriozy będzie szerzej poruszony, a tak naprawdę oprócz jednej sceny to z lupą szukać tego wątku. Bohaterka, Jezusie .... Gorszej naprawdę dawno nie było w żadnej książce. Irytująca, zapatrzona w siebie, humorzasta i jej suchy humor... Naprawdę podziwiam chłopa, że w ogóle chciał z nią być. Książka bardziej na zasadzie -85proc. Fochow bohaterki niż jakiejkolwiek fabuły... Naprawdę po promocji tego tytułu liczyłam na dużo więcej.... Koniec niby jakaś drama, ale moim zdaniem już na siłę, ot tak żeby coś się zgadzało, bo przez niemal 400 str nie działo się nic. Straciłam tylko dwa wieczory...jest mi mega przykro, bo naprawdę myślałam że będzie super....
161
olakonior

Nie polecam

Bohaterka to chodząca porażka
92
Sapphire

Nie polecam

To było strasznie niedopracowane
70
AlicjaAmi
(edytowany)

Całkiem niezła

Motyw hokeja i jednorazowego występu Arlee w meczu na zawodowym poziomie,wydawał się mało wiarygodny.Niby to jej pasja,jakiś tam kurs trenerski w tym kierunku odbyła, ale przez większość czasu nieszczególnie ten hokej w jej życiu widać.I jak ten,mimo wszystko po znajomości,jeden moment na bramce na pokazać jej siłę i równe szanse kobiet w tym sporcie.Realnie patrząc kobiety nie miałyby szans w pełnoprawnym hokeju z mężczyznami.Wydumana feministyczna postawa.Nie umniejszając oczywiście zdolnościom kobiet,ten poziom musi być różny.Pomijając już te kwestie główną bohaterkę trudno polubić.Niby rozumiem źródło jej zachowania,nie zmienia to jednak faktu,że na dłuższą metę jest irytująca.Zwłaszcza w porównaniu z Kanem, o anielskiej cierpliwości do niej.Nie mogę też pojąć zamiaru autorki,która powstrzymywała swoich bohaterów od zbliżenia, by w końcu doprowadzić ich do tego pierwszego, w tak dziwnych okolicznościach.Bez większego sensu.Dramat na końcu wkurzająco łatwo rozwiązuje przyszłe proble...
60
Stream_of_consciousness

Dobrze spędzony czas

Książka jest ogólnie bardzo fajna, Kane jest chodzącym ideałem a Arlee bardzo wiarygodnie zarysowaną postacią. Ich relacja rozwija się z swoimi tempie, bez pospieszania i jest niesamowicie. Mam problem z brakiem realności niektórych aspektów fabuły - od 4 profesjonalnych sportowców mieszkających razem (sorry, to nie są studenckie klimaty tylko ludzie zarabiający przynajmniej setki tysięcy dolarów rocznie), po marzenie Arlee i sugerowanie, że kobiety mogą dorównać mężczyznom w sporcie. To jest nierealne i w pewnym sensie uwłaczające kobietom uprawiającym profesjonalnie sport w profesjonalnych kobiecych ligach. Do tego dochodzi kwestia końcówki książki i finalnego "dramatu", który był moim zdaniem niepotrzebny i nie na miejscu. Jeśli porusza się tak ważny temat, to wypadałoby poświęcić mu więcej uwagi, a nie tylko prześlizgnąć się po wierzchu. Nie chcę rzucać spojlerów, ale niestety mi ta końcówka całkowicie zepsuła odbiór książki i czułam, jakby autorka chciała wprowadzić jakiś tani mel...

Popularność




Od Autorki

W książce wystę­pują tematy, które mogą wywo­łać nie­przy­jemne wspo­mnie­nia lub wpły­nąć na samo­po­czu­cie Czy­tel­nika. Należą do nich: poro­nie­nie, prze­moc psy­chiczna, dys­kry­mi­na­cja kobiet, trudne rela­cje z rodziną, śmierć, żałoba, pro­blemy zdro­wotne.

Zbież­ność osób, imion, nazwisk czy nazw jest przy­pad­kowa. Nazwy dru­żyn zostały wymy­ślone na potrzeby książki. Podo­bień­stwa w nazew­nic­twie do tych ist­nie­ją­cych w rze­czy­wi­sto­ści są nie­za­mie­rzone.

Aby unik­nąć nie­po­ro­zu­mień: do sceny z pierw­szej inte­rak­cji Arlee i Kane’a zain­spi­ro­wało mnie wyda­rze­nie z 2021 roku. Caro­line McLain poświę­ciła swój tele­fon, aby pomóc Tomowi Wil­so­nowi, hoke­iście z Washing­ton Capi­tals, w uwol­nie­niu kija uwię­zio­nego mię­dzy ścian­kami pleksy.

Akcja Goalie roz­grywa się w Kana­dzie. Dru­żyna, do któ­rej należy główny boha­ter, ma sie­dzibę w Mont­re­alu, w pro­win­cji Quebec. W książce wystę­pują sceny zbli­żeń.

Jeśli śle­dzisz moje social media, to być może wiesz, że cho­ruję na endo­me­triozę. Od poja­wie­nia się pierw­szych obja­wów do posta­wie­nia dia­gnozy minęło ponad dzie­sięć lat. Przez dekadę cier­pia­łam z powodu bólu, braku wspar­cia ze strony leka­rzy i cią­głych komen­ta­rzy „taki twój urok”, „po ciąży przej­dzie”. Dla­tego, kiedy po tylu latach wresz­cie została mi posta­wiona dia­gnoza, któ­rej sama się domy­śla­łam, zde­cy­do­wa­łam, że muszę coś zro­bić, aby cho­ciaż spró­bo­wać zwięk­szyć świa­do­mość tego, jak ważne jest słu­cha­nie wła­snego ciała i intu­icji. Bo prze­cież to my naj­le­piej wiemy, jak się naprawdę czu­jemy. Nikt nie powi­nien godzić się na zby­wa­nie sło­wami „taki twój urok”. Nie­za­leż­nie od płci czy wieku. Ta książka powstała mię­dzy innymi po to, aby zwró­cić więk­szą uwagę na endo­me­triozę. Liczba wia­do­mo­ści pry­wat­nych od Czy­tel­ni­czek, które prze­czy­tały szkic Goalie na Wat­t­pa­dzie i zma­gają się z nie­zro­zu­mie­niem ze strony leka­rzy czy oto­cze­nia z powodu towa­rzy­szą­cemu im bólu, była zatrwa­ża­jąca.

Pamię­taj, aby się regu­lar­nie badać. <3\A jeśli masz cho­ciaż cień podej­rzeń, że coś jest nie tak – udaj się do leka­rza. Jeśli pierw­szy nie pomoże, idź do dru­giego. Walcz o sie­bie do skutku – to może ura­to­wać Ci życie.

Część mojego wyna­gro­dze­nia ze sprze­daży Goalie zosta­nie przeze mnie prze­ka­zana na rzecz Fun­da­cji Poko­nać Endo­me­triozę. Fun­da­cji, któ­rej misją jest nie­sie­nie pomocy wszyst­kim cier­pią­cym na endo­me­triozę, ale rów­nież ich bli­skim.

Dla każ­dego, kto pod płasz­czy­kiem oschło­ścipró­bo­wał chro­nić swoje serce przed zra­nie­niem.Dla każ­dego, kto musiał wal­czyć o sie­bie i swoje marze­nia,bo nikt w niego nie wie­rzył.A przede wszyst­kim dla każ­dej kobiety, któ­rej nie chcianosłu­chać, gdy mówiła o swo­ich pro­ble­mach.

Rozdział 1

1

Arlee

Na prze­strzeni ostat­nich mie­sięcy moją rela­cję z hoke­jem można okre­ślić tylko w jeden spo­sób: hate-love. Cho­ciaż ten sport jest dla mnie nie­mal świę­to­ścią, to rów­no­cze­śnie nie­na­wi­dzę go tak bar­dzo, że mam ochotę wypro­wa­dzić się do miej­sca, w któ­rym nikt go nie upra­wia. Dawno temu sądzi­łam, że ni­gdy nie będę chciała wyrzu­cić hokeja ze swo­jego życia, ale oczy­wi­ście się myli­łam. Jak w wielu kwe­stiach. Wystar­czył jeden dupek, Tho­mas Col­lins, żebym stra­ciła serce do tego sportu. Ten sam dupek, który wła­śnie roz­pę­dzony wjeż­dża w mojego star­szego brata, kie­ru­ją­cego się z krąż­kiem w stronę bramki Flo­rida Piran­has. Sekundę póź­niej obaj dobi­jają do bandy, a ludzie sie­dzący przy plek­sie aż wstają z krze­seł.

Po are­nie roz­no­szą się odgłosy krzy­czą­cych, buczą­cych i pisz­czą­cych ludzi. Gdy­bym była laikiem, pew­nie pie­ni­ła­bym się na sędziego za to, że nie roz­dzie­lił hoke­istów, ale nie jestem i po pro­stu patrzę ze zmarsz­czo­nymi brwiami na tłu­ką­cych się na lodzie face­tów. Obaj zrzu­cili ręka­wice i kaski, a teraz po pro­stu pró­bują napie­przać się pię­ściami. Są za daleko, abym mogła dostrzec wyraź­nie ich twa­rze, ale gdy­bym miała się zało­żyć… mina mojego brata najpew­niej wyraża z tru­dem hamo­waną wście­kłość. Gdy­bym powie­działa mu przed meczem, jak dokład­nie skoń­czył się mój zwią­zek z Tho­ma­sem, praw­do­po­dob­nie Lucas wylą­do­wałby na ławce kar na znacz­nie dłu­żej niż tylko dwie minuty.

Walki na lodzie są nie­od­łącz­nym ele­men­tem gry w hokeja. Napom­po­wani adre­na­liną, prze­peł­nieni testo­ste­ro­nem faceci chyba tylko w ten spo­sób potra­fią spu­ścić z sie­bie nagro­ma­dzoną w trak­cie meczu parę.

Lucas zjeż­dża z tafli na ławkę, w ogóle się nie roz­glą­da­jąc. Po wej­ściu za bandę natych­miast rzuca kaskiem o pod­łogę.

Na ten widok par­skam śmie­chem.

Ner­wus.

Przez chwilę przy­glą­dam mu się z oddali, ale szybko sku­piam spoj­rze­nie na roz­gry­wa­nym meczu. Mont­real Hun­ters i Flo­rida Piran­has idą łeb w łeb. Dawno nie widzia­łam, aby dru­ży­nie mojego brata tak dobrze szło. To ich pierw­sze play-offy1 od… chyba dzie­się­ciu lat.

Co jakiś czas czuję na sobie czyjś wzrok, ale gdy tylko zaczy­nam się roz­glą­dać, nie zauwa­żam nikogo, kto mógłby na mnie patrzeć. Zrzu­cam to więc na karb mojego zmę­cze­nia.

Z chwilą, gdy Lucas wraca na lód, sku­piam się na jego grze. Obser­wuję go niczym jastrząb ofiarę. Kon­cen­truję się wyłącz­nie na dol­nych par­tiach ciała, a kon­kret­nie pra­wej nodze. Pró­buję doszu­kać się jakich­kol­wiek pozo­sta­ło­ści po zeszło­rocz­nej kon­tu­zji. Robię to wła­ści­wie od początku meczu i – ku mojej uldze – nie dostrze­gam zupeł­nie nic. Jego ruchy są płynne, a postawa sta­bilna. Naj­wy­raź­niej nie kła­mał, kiedy mówił mi w trak­cie naszej ostat­niej roz­mowy tele­fo­nicz­nej, że wszystko jest w porządku. Nie do końca mu wie­rzy­łam, bo nie­jed­no­krot­nie przy­ła­py­wa­łam go w prze­szło­ści na kłam­stwie odno­śnie do jego zdro­wia i tylko dla­tego tu dziś jestem. Żeby zoba­czyć na żywo, czy na pewno wró­cił do peł­nej spraw­no­ści. Oglą­da­nie trans­mi­sji w tele­wi­zji nie było do tego wystar­cza­jące.

Popra­wiam czapkę z dasz­kiem i się­gam do kie­szeni bluzy po wibru­jący tele­fon, po czym na oślep odbie­ram połą­cze­nie. Mój brat wła­śnie pró­buje prze­szko­dzić środ­ko­wemu Flo­rida Piran­has w ataku na bramkę i nie zamie­rzam tego prze­ga­pić.

– Halo?! – odzy­wam się gło­śno, pró­bu­jąc prze­krzy­czeć wrzawę.

Bram­karz bez­błęd­nie blo­kuje strzał, a krą­żek chwilę póź­niej zostaje prze­jęty przez Granta, lewego skrzy­dło­wego Mont­real Hun­ters.

– Jesteś w Mont­re­alu i do nas nie przy­je­cha­łaś?

Spi­nam się w tym samym momen­cie, w któ­rym roz­po­znaję dzwo­niącą. Ura­żony głos matki brzmi tak, jak­bym co naj­mniej zhań­biła dobre imię naszej rodziny, a prze­cież tylko się nie ode­zwa­łam. No, dobra, nie roz­ma­wia­łam z nimi od mie­sięcy, ale to nie moja wina.

Zresztą, mam prze­cież dwa­dzie­ścia jeden lat, nie powin­nam musieć jej się z cze­go­kol­wiek tłu­ma­czyć.

– Skąd…? – Głos grzęź­nie mi w gar­dle w tej samej chwili, w któ­rej tuż przede mną poja­wia się przy­ci­śnięta do pleksy twarz Tho­masa.

Nie mam poję­cia, co się stało kilka sekund temu, bo przez matkę prze­sta­łam sku­piać się na meczu, ale cokol­wiek to było, wywo­łało nie­małe zamie­sza­nie. Męż­czy­zną, który zaata­ko­wał Tho­masa, jest bram­karz Mont­real Hun­ters i teraz…

Nim zdo­łam ogar­nąć, co ja tak wła­ści­wie robię, zry­wam się z krze­sła i rzu­cam w stronę bandy. Pomię­dzy dwiema czę­ściami pleksy utknął jasno­nie­bie­ski kij i bram­karz wła­śnie pró­buje go wyszarp­nąć. Nie myślę, tylko dzia­łam. Ści­skam moc­niej tele­fon w ręce i ude­rzam nim o koń­cówkę kija. Jedno, dru­gie, trze­cie ude­rze­nie i… hoke­ista aż cofa się śli­zgiem; naj­wy­raź­niej naprawdę mocno cią­gnął za uchwyt.

Czuję na sobie spoj­rze­nia ludzi sie­dzą­cych na try­bu­nach. Wwier­cają się we mnie jak pie­przone śruby. Ktoś nawet to nagrał. Szlag. Im wię­cej czasu mija od mojego nie­zbyt genial­nego pomy­słu, tym bar­dziej do mnie dociera, że mam nie­równo pod kopułą. Bram­karz prze­cież mógł sobie wziąć nowy kij, ale nie… Arlee stwier­dziła, że musi pomóc.

Taa… nie­na­wi­dzę hokeja, nie?

No, wła­śnie widać.

Wra­cam na swoje miej­sce i zer­kam na komórkę. Na widok roz­trza­ska­nego ekranu nie odczu­wam nawet mini­mal­nej zło­ści, wła­ści­wie… spływa po mnie ulga. Może jed­nak moje zacho­wa­nie nie było takie głu­pie? Teraz przy­naj­mniej mam wymówkę, dla­czego nie kon­ty­nu­uję roz­mowy z matką. Co prawda tele­fon niby działa, ale nie­wiele na nim widzę.

Reszta meczu jest względ­nie spo­kojna. Względ­nie, bo oczy­wi­ście Tho­mas dalej pró­buje roz­py­chać się łok­ciami i ata­kuje każ­dego hoke­istę z Mont­real Hun­ters, który jest aktu­al­nie w posia­da­niu krążka, ale próby odwetu nie są zbyt ostre. Nie­mniej wresz­cie tre­ner Flo­rida Piran­has doko­nuje zmiany, a Tho­mas – ku mojej nie­skry­wa­nej ucie­sze – zjeż­dża z lodu.

Oddy­cham z ulgą, gdy tylko tracę go z oczu.

Po zakoń­czo­nym meczu, wygraną dru­żyny mojego brata, natych­miast ruszam w stronę wyj­ścia. Czapkę z dasz­kiem nacią­gam bar­dziej na czoło i prze­py­cham się przez tłum ludzi, co jakiś czas tylko rzu­ca­jąc „prze­pra­szam”. Nie roz­py­cham się łok­ciami, nie jestem tego typu czło­wie­kiem, ale moje zde­cy­do­wane ruchy mogą wyglą­dać z boku nie­zbyt kul­tu­ral­nie. Nie powin­nam się tym przej­mo­wać, ale mimo to z tyłu mojej głowy poja­wia się myśl, że naj­pew­niej będę to póź­niej ana­li­zo­wać. Czy kogoś przy­pad­kiem nie ude­rzy­łam? Może ktoś poczuł się zaata­ko­wany? Nad­mierne myśle­nie dopro­wa­dza mnie cza­sem do ist­nego sza­leń­stwa.

Przy roz­wi­dle­niu skrę­cam w prawo i zatrzy­muję się tuż za rogiem. Ścią­gam z ramie­nia mały ple­cak i wkła­dam do środka rękę. Pró­buję wygrze­bać z niego pla­kietkę z wej­ściówką. Lucas pew­nie już wie, przez moją akcję z tele­fo­nem, że tu jestem. Powin­nam może cho­ciaż spró­bo­wać do niego zadzwo­nić, ale kiedy przed koń­cem gry chcia­łam zer­k­nąć na skrzynkę pocz­tową, mój tele­fon kom­plet­nie odmó­wił posłu­szeń­stwa. Zasko­czę go więc, cze­ka­jąc przed szat­nią.

Mój ambitny plan jed­nak szybko się roz­pada.

Nie potra­fię zna­leźć cho­ler­nej pla­kietki.

Kucam i bez więk­szego namy­słu wysy­puję zawar­tość ple­caka na posadzkę. Opa­ko­wa­nia leków prze­ciw­bó­lo­wych i awa­ryjny ter­mo­for natych­miast wrzu­cam z powro­tem do środka. Oprócz tego mam chu­s­teczki, port­fel, power­bank i klu­czyki do auta, ale ni­gdzie nie dostrze­gam pie­przo­nej wej­ściówki.

Nie­mal walę się dło­nią w czoło, gdy przy­po­mi­nam sobie, że zosta­wi­łam ją w samo­cho­dzie z myślą „żeby nie zapo­mnieć”. Że też cho­lerna mgła mózgowa musiała mnie dopaść aku­rat dzi­siaj. Przy­się­gam, że szlag mnie kie­dyś trafi z moim orga­ni­zmem.

Wci­skam pospiesz­nie do ple­caka wszyst­kie kla­moty, po czym wstaję i oddy­cham głę­boko. Okej, muszę wymy­ślić coś innego. Może powin­nam wró­cić do auta? Poru­szam ustami na boki. Nie, nie ma szans, że zdążę. Zapar­ko­wa­łam tuż obok wjazdu, więc prze­bi­cie się teraz przez tłum zaj­mie mi co naj­mniej pół godziny. A gdzie doj­ście do samo­chodu i powrót?

Prze­krę­cam się w stronę barie­rek oddzie­la­ją­cych ogól­no­do­stępny kory­tarz od tej czę­ści, do któ­rej mogą wcho­dzić tylko dru­żyny, per­so­nel areny i cała reszta obsługi. Gdy to robię, nie­mal natych­miast natra­fiam na uważne spoj­rze­nie wyso­kiego i wyglą­da­ją­cego jak trzy­drzwiowa szafa ochro­nia­rza. Odno­szę wra­że­nie, że koleś obser­wuje mnie jak podej­rzaną o napad z bro­nią w ręce.

Bez prze­sady, to nie Stany Zjed­no­czone.

Ruszam w jego stronę i z całej siły sta­ram się uśmiech­nąć słodko, cho­ciaż raczej wycho­dzi z tego cho­ler­nie nie­za­do­wo­lony gry­mas. Nie moja jed­nak wina, że moim natu­ral­nym wyra­zem twa­rzy jest „resting bitch face”.

– Dzień dobry – rzu­cam lekko i wygrze­buję z tyl­nej kie­szeni bilet. Wid­nieje na nim kod kre­skowy i mam cichą nadzieję, że jakimś cudem po zeska­no­wa­niu wysko­czy infor­ma­cja o posia­da­nej przeze mnie wej­ściówce „za kulisy”. – Zapo­mnia­łam swo­jej pla­kietki, a chcia­ła­bym zro­bić nie­spo­dziankę bratu.

Nie­na­wi­dzę. Takich. Sytu­acji.

Po pierw­sze typ pod­nosi brew i posyła mi jedno z tych spoj­rzeń, które suge­rują, że nie zamie­rza nabie­rać się na moje kłam­stewka. Po dru­gie prze­suwa swoje ciemne oczy po moim ciele i nie umyka mojej uwa­dze fakt, że jego usta wykrzy­wiają się w kpią­cym uśmieszku.

Przy­się­gam, jeśli rzuci komen­ta­rzem o tym, że jako puck bunny2 powin­nam się bar­dziej skąpo ubrać, to kopnę go w jaja, nie zwa­ża­jąc na kon­se­kwen­cje. Koja­rzy­cie te wszyst­kie Tik­Toki o tym, że „każda rodzina potrze­buje takiej córki, która jest wyta­tu­owana, ma wszystko gdzieś, naj­pierw robi, potem myśli, i kiedy przy­jeż­dża pod dom poli­cja, to wszy­scy pytają: co tym razem zro­bi­łaś?”. To wła­śnie jestem ja.

– Bez wej­ściówki nie wej­dziesz – odpo­wiada wresz­cie chłodno.

W ogóle mnie to nie zaska­kuje. Wła­ści­wie… prze­wi­dzia­łam to w tym samym momen­cie, w któ­rym otwo­rzy­łam usta, żeby zacząć się tłu­ma­czyć. Cza­sem to nad­mierne myśle­nie do cze­goś się przy­daje. Przy­naj­mniej mam plan zapa­sowy. Irra­cjo­nalny i odro­binę infan­tylny, ale jest.

– Jasna sprawa! – rzu­cam luźno, po czym salu­tuję mu i robię w tył zwrot.

Naprawdę powin­nam iść po pro­stu do auta. Tak zro­biłby każdy, racjo­nal­nie myślący doro­sły. Ale ja i racjo­nal­ność to jak powie­dze­nie, że gracz NHL jest zaje­bi­stym łyż­wia­rzem figu­ro­wym.

Nie jest.

Skrę­cam w główny kory­tarz i cho­ciaż ludzi jest tu już tro­chę mniej, to i tak idę wzdłuż ściany. Prze­su­wam po niej pal­cami, pró­bu­jąc wyczuć nie­wielką szcze­linę. Dawno temu, w naprawdę zamierz­chłych cza­sach, kiedy jako nasto­latka gra­łam w dziew­czę­cej dru­ży­nie hoke­jo­wej, spę­dza­łam na tej are­nie tyle czasu, że pozna­łam chyba wszyst­kie tajne przej­ścia. Więc to nie szczę­ście spra­wia, iż wresz­cie udaje mi się zna­leźć wyj­ście z sytu­acji. Po pro­stu wiem, czego szu­kać.

Uśmie­cham się do sie­bie trium­fal­nie, kiedy wresz­cie natra­fiam na nie­rów­ność. Roz­glą­dam się powoli na boki i gdy tylko prze­cho­dzi obok mnie grupka kibi­ców, napie­ram ramie­niem na ścianę. Ukryte drzwi odska­kują deli­kat­nie, a ja natych­miast wśli­zguję się do wąskiego kory­ta­rza. Oczy­wi­ście, że jest tu ciemno i gdyby nie roz­wa­lony tele­fon, mogła­bym sobie roz­świe­tlić drogę, ale cóż. Cierp ciało, sko­roś chciało.

Kiedy udaje mi się dotrzeć do wyj­ścia, odszu­kuję w ciem­no­ści małą waj­chę i pod­wa­żam ją pal­cem. Zanim jed­nak wycho­dzę z kory­ta­rzyka, wyglą­dam przez szparę. Znaj­duję się dosłow­nie trzy metry od ochro­nia­rza, z któ­rym roz­ma­wia­łam. Na szczę­ście koleś nie ogląda się przez ramię, więc czym prę­dzej wycho­dzę na główny hol i pospiesz­nym kro­kiem kie­ruję się w stronę szatni.

Zdą­żam na czas. Dosłow­nie. Gdy tylko zatrzy­muję się kilka kro­ków przed drzwiami z logo Mont­real Hun­ters, w przej­ściu staje bar­czy­sty męż­czy­zna. Jego zie­lone oczy nie­mal natych­miast spo­glą­dają wprost w moje, a ciemne brwi marsz­czą się w sku­pie­niu.

Kane Trem­blay. Dwu­dzie­sto­sze­ścio­letni bram­karz. Uro­dził się w Van­co­uver i od dzie­ciaka gra w hokeja. Miło­ścią do tego sportu zara­ził go sie­dem lat star­szy od niego brat, Lin­coln, środ­kowy Van­co­uver Coy­otes…

Pew­nie jesz­cze mogła­bym wymie­nić w myślach jego sta­ty­styki z zeszłego sezonu, ale – ku mojemu zasko­cze­niu – prze­rywa mi w tym sam Kane.

– Nie żal ci było tele­fonu? – Zatrzy­muje się tuż przede mną z prze­wie­szoną przez ramię błę­kitną torbą z logo Mont­real Hun­ters.

Przez naprawdę krótką chwilę nie mam poję­cia, o czym on mówi. Dopiero po kilku sekun­dach przy­po­mi­nam sobie, że prze­cież uży­łam swo­jej komórki jako młotka. Jak kre­tynka.

– Nie szkoda – odpo­wia­dam luźno, wzru­sza­jąc ramio­nami. – A tobie nie szkoda było rzu­cać się na Col­linsa, odsła­nia­jąc bramkę?

Męż­czy­zna przez chwilę przy­gląda mi się ze sku­pie­niem, jakby się nad czymś zasta­na­wiał. Wresz­cie uśmie­cha się nie­znacz­nie kąci­kiem ust i popra­wia czapkę, prze­krę­ca­jąc daszek do tyłu. Wci­ska dłoń do kie­szeni spodni dre­so­wych i prze­chyla z zacie­ka­wie­niem głowę.

– Cze­kasz na kogoś?

– Ja? – Przy­ty­kam dłoń do piersi, uda­jąc zdzi­wie­nie. – Nieee, wydaje ci się. – Uśmie­cham się słodko i wachluję rzę­sami. – Tak sobie tutaj stoję i cza­tuję, aż szat­nia będzie pusta, żeby móc nie­po­strze­że­nie wejść do środka i wcią­gać nosem zapach prze­po­co­nych ciał hoke­istów.

Męż­czy­zna mruga kil­ka­krot­nie, odchy­la­jąc nie­znacz­nie głowę, a na jego twa­rzy przez zale­d­wie uła­mek sekundy widać zdu­mie­nie.

– Żar­tu­jesz?

– Oczy­wi­ście, że żar­tuję. – Prze­wra­cam oczami i prze­staję się uśmie­chać.

Naprawdę mam nadzieję, że koleś zro­zu­mie moją alu­zję, czy­taj: „Idź sobie stąd”, ale albo jest nie­do­myślny, albo naiwny, albo… W sumie nie powie­dzia­łam mu wprost, nie? A do takich jak on, typo­wych puck­boyów3, trzeba mówić wiel­kimi lite­rami.

Otwie­ram usta, żeby go spła­wić, ale zanim zdo­łam się ode­zwać, on robi to pierw­szy.

– Masz ochotę na drinka?

– Co? – wykrztu­szam z tru­dem, kom­plet­nie zbita z pan­ta­łyku.

– Chciał­bym ci posta­wić drinka w ramach podzię­ko­wa­nia – wyja­śnia, uśmie­cha­jąc się łagod­nie. W oczach błysz­czy mu jesz­cze eufo­ria po uda­nym meczu, ale oprócz tego dostrze­gam rów­nież błysk zacie­ka­wie­nia.

Nie. Podoba. Mi. Się. To.

– Nie jestem zain­te­re­so­wana – odpo­wia­dam oschle i spo­glą­dam w bok.

Bła­gam, idź sobie, czło­wieku, i daj mi spo­kój. Już byłam z jed­nym hoke­istą, kolej­nego dupka nie potrze­buję. I tak, wiem, ludzie są różni, ale nie zamie­rzam ryzy­ko­wać. Zbyt długo leczy­łam serce i umysł po Col­lin­sie.

Nie mam poję­cia, czy Kane chce coś jesz­cze powie­dzieć, bo w ogóle nie zwra­cam na niego uwagi, ale nawet jeśli tak jest, to prze­szka­dza mu w tym mój brat, który wła­śnie wycho­dzi z szatni. Z chwilą gdy jego jasno­nie­bie­skie oczy spo­glą­dają w moje, jego usta roz­chy­lają się w szoku, a torba nie­mal ześli­zguje mu się z ramie­nia. Zale­d­wie sekundę póź­niej rzu­cam się na niego z piskiem jak totalna wariatka. Obej­muję go rękami za kark i nogami w pasie, ści­ska­jąc tak mocno, że gdy­bym była bar­dziej odpo­wie­dzialna, pew­nie zaczę­ła­bym się mar­twić, iż mogła­bym go uszko­dzić.

Lucas sapie gło­śno. Jego torba upada na posadzkę, a on zata­cza się w tył. W ostat­niej chwili łapie rów­no­wagę i rów­nież mnie obej­muje.

– Co ty tu robisz?

Śmieję się cicho i odchy­lam nie­znacz­nie, po czym uśmie­cham się słodko i wachluję rzę­sami.

– Przy­je­cha­łam zoba­czyć, jak gra mój ulu­biony brat.

– Jestem twoim jedy­nym bra­tem – mówi powoli, marsz­cząc brwi.

Odry­wam prawą dłoń od jego karku i macham nią lek­ce­wa­żąco.

– Nomen­kla­tura – pry­cham, prze­wra­ca­jąc oczami. – Byłeś świetny. Twoje zagra­nia, te wszyst­kie uniki i zmyłki, a naj­bar­dziej podo­bało mi…

– Okej, okej – prze­rywa mi i powoli odsta­wia na pod­łogę. – Co chcesz?

Pry­cham po raz kolejny.

– Od razu tam, że coś chcę…

Posyła mi zna­czące spoj­rze­nie.

– Arlee, ty jesteś miła tylko wtedy, kiedy cze­goś chcesz. Im mil­sza jesteś, tym prośba jest poważ­niej­sza – wyja­śnia tym swoim tonem star­szego brata, który nie­jed­no­krot­nie dopro­wa­dzał mnie do wście­kło­ści. – Od pół roku zapra­szam cię na moje mecze, a ty poja­wi­łaś się dopiero teraz, i to jesz­cze na meczu z Flo­rida Piran­has, więc… – Oddy­cha głę­boko, a jego spoj­rze­nie mięk­nie. – Co się dzieje?

Nie­na­wi­dzę tego, jak ten czło­wiek potrafi ana­li­zo­wać moje zacho­wa­nie. Nie­na­wi­dzę, że jako chyba jeden z nie­licz­nych bez­błęd­nie potrafi odgad­nąć, iż się z czymś zma­gam. Po pro­stu nie-na-wi-dzę.

– Od wczo­raj jestem bez­ro­botna i potrze­buję noc­legu – wyrzu­cam z sie­bie na jed­nym wyde­chu i skła­dam dło­nie jak do modli­twy. – Kilka dni, maks.

Lucas kręci głową i wzdy­cha gło­śno.

– Chyba chcia­łaś powie­dzieć kilka tygo­dni, o ile nie mie­sięcy.

Otwie­ram usta, jed­nak zanim zdo­łam cokol­wiek powie­dzieć, tuż obok mnie roz­brzmiewa głos Kane’a:

– Możesz z nami zamiesz­kać. Mamy wolny pokój na pię­trze.

Rozdział 2

2

Arlee

Możesz z nami zamiesz­kać. Mamy wolny pokój na pię­trze. Te dwa zda­nia tłuką się w mojej gło­wie przez całe dwa­dzie­ścia minut drogi z Cen­tre Bell do Bros­sard, mia­sta poło­żo­nego na wschód od Mont­re­alu. Z jed­nej strony to bar­dzo miłe, że Kane nie ma nic prze­ciwko mojej obec­no­ści i wła­ści­wie zgo­dził się na nią, zanim Lucas to zro­bił, ale z dru­giej… Od kiedy mój brat ma współ­lo­ka­to­rów? Mówił mi o tym, a ja zapo­mnia­łam? Nie no, aku­rat to raczej bym zapa­mię­tała.

Pocie­ram pal­cami czoło, skrę­ca­jąc w Aleję de Lugano. Zgod­nie ze wska­zów­kami na nawi­ga­cji objeż­dżam dookoła nie­wielki Park Étang ze sta­wem, wjeż­dżam na pod­jazd pię­tro­wego domu z czer­wo­nej cegły i kie­ruję się na tył pose­sji.

Nie mam poję­cia, czy Lucas i Kane poje­chali jed­nym autem, czy może busem z dru­żyną, ale gdy tylko wejdę do domu, nie zamie­rzam go opusz­czać aż do rana, więc par­kuję wysłu­żoną hondę z daleka od sze­ro­kich drzwi gara­żo­wych. Tak na wypa­dek, gdyby faceci nie chcieli zosta­wiać swo­ich szpa­ner­skich wozów pod chmurką. Mimo że Doma­ines de la Rive-Sud to eks­klu­zywna oko­lica z ogrom­nymi posia­dło­ściami, na próżno szu­kać tutaj ogro­dzeń czy cho­ciażby bramy wjaz­do­wej ze szla­ba­nem. Sta­wiam więc, że chłopcy cho­wają swoje cacka w garażu. Przy­naj­mniej ja bym tak zro­biła na ich miej­scu.

Wysia­dam z auta i z całej siły trza­skam drzwiami. Oczy­wi­ście, że natych­miast odska­kują. Robię więc to po raz kolejny. I jesz­cze raz. Dopiero za pią­tym odno­szę suk­ces.

– Prze­ro­bię cię na żyletki – odgra­żam się, kie­ru­jąc kroki do tyłu auta. Się­gam po walizkę, która waży co naj­mniej dwa­dzie­ścia kilo, i sapię gło­śno, kiedy wresz­cie udaje mi się ją wycią­gnąć. Sta­wiam ją na kostce, po czym przez chwilę zasta­na­wiam się, czy torbę rów­nież teraz wziąć, ale w końcu potrzą­sam głową i zamy­kam z hukiem bagaż­nik. Jutro to zro­bię.

Popra­wiam ple­cak na ramie­niu i zaci­skam dłoń wokół rączki walizki, ale zanim zdo­łam ją pocią­gnąć w stronę tyl­nego wej­ścia do domu, pod­jazd roz­świe­tlają świa­tła samo­chodu. War­kot sil­nika i gło­śne dud­nie­nie basów spra­wiają, że natych­miast uno­szę brew. Czer­wone porsche wjeż­dża gwał­tow­nie na pose­sję, a w tym cza­sie brama gara­żowa zaczyna się pod­no­sić. Chwilę póź­niej auto znika mi z pola widze­nia i wła­śnie ten moment wybie­ram na to, aby wresz­cie się poru­szyć. Mój brat jeź­dzi czar­nym mer­ce­de­sem klasy G, który – ku jego utra­pie­niu – nazy­wam g-wago­nem, więc zakła­dam, że to spor­towe cacko należy do Kane’a.

Jestem mniej wię­cej w poło­wie drogi do wej­ścia, już nawet stoję na dru­gim stop­niu, gdy z oko­licy garażu dociera do mnie nie­znany, męski głos.

– Skar­bie, co ty myślisz, że robisz?

Odwra­cam się w stronę faceta i ścią­gam w nie­zro­zu­mie­niu brwi.

– Co? – pytam nie­zbyt inte­li­gent­nie, wcią­ga­jąc walizkę o sto­pień wyżej.

Koleś się poru­sza i dopiero, gdy jego twarz roz­świe­tla lampa zawie­szona nad tylną werandą, roz­po­znaję w nim Damiena John­sona, dwu­dzie­sto­trzy­let­niego pra­wego obrońcę Mont­real Hun­ters. Jego ciemne oczy wwier­cają się w moją twarz z czymś na wzór zacie­ka­wie­nia i iry­ta­cji rów­no­cze­śnie.

– Pyta­łem, co tu robisz – wyja­śnia oschle. – Koja­rzę cię, więc zakła­dam, że byłaś u nas na jakiejś impre­zie, ale sorry, dzi­siaj żad­nej nie orga­ni­zu­jemy, więc zmy­kaj.

Roz­chy­lam wargi w zdu­mie­niu, co on chyba opacz­nie rozu­mie, sądząc po jego następ­nym komen­ta­rzu.

– Na szybki nume­rek rów­nież nie mam ochoty.

Zaci­skam mocno szczęki i obrzu­cam go kpią­cym spoj­rze­niem.

– Sorry, koleś, ale nie dała­bym ci się prze­le­cieć nawet gdy­byś był ostat­nim face­tem na Ziemi, a ode mnie zale­ża­łoby prze­dłu­że­nie gatunku – infor­muję obo­jęt­nie, po czym sta­bi­li­zuję kola­nem walizkę, żeby nie spa­dła. Następ­nie opie­ram dło­nie na bio­drach i spo­glą­dam wycze­ku­jąco na męż­czy­znę. – Będziesz tak stać jak sopel lodu, czy może poka­żesz wresz­cie, że masz jaja i pomo­żesz mi z baga­żem? No, chyba że ich nie masz… – Spo­glą­dam suge­styw­nie na jego kro­cze. – W sumie to moż­liwe, sądząc po two­jej dzi­siej­szej grze.

Moje słowa chyba wpra­wiają go w zdu­mie­nie, bo otwiera usta i natych­miast je zamyka. Gapi się na mnie jak sroka w gnat, na co z gło­śnym wes­tchnie­niem prze­wra­cam oczami. No, tak. Zapewne jest jed­nym z tych, któ­rzy nie są przy­zwy­cza­jeni do oschło­ści i obo­jęt­no­ści ze strony kobiet.

– Czyli nie…

– Kim ty wła­ści­wie jesteś? – prze­rywa mi, rusza­jąc w moją stronę zde­cy­do­wa­nym kro­kiem.

Być może powin­nam się wzdry­gnąć na tę jego sta­now­czość w gło­sie i w ogóle, tak zapewne zro­bi­łaby co naj­mniej połowa kobiet na świe­cie, ale nie­spe­cjal­nie mnie to rusza. Ni­gdy nie sły­sza­łam od Lucasa, żeby któ­ry­kol­wiek z jego kum­pli z dru­żyny miał zapędy do bycia prze­mo­cow­cem, więc…

Damien zatrzy­muje się przed scho­dami i nawet teraz, bez wcho­dze­nia na stop­nie, jest ode mnie wyż­szy. Patrzy na mnie z góry i być może nawet myśli, że mnie to w jaki­kol­wiek spo­sób ruszy. Ma trochę̨ ponad dwa metry, co zde­cy­do­wa­nie uła­twia mu grę na pozy­cji obrońcy, więc zupeł­nie nie rozu­miem jego dzi­siej­szych pro­ble­mów w obro­nie.

Niby nie każdy hoke­ista to dupek, ale każdy dupek, któ­rego pozna­łam, to hoke­ista, więc naprawdę z ogrom­nym tru­dem gryzę się w język, żeby nie rzu­cić w jego stronę kolej­nej uszczy­pli­wej uwagi. Nawet ja wiem, że cza­sami powin­nam się po pro­stu przy­mknąć albo przy­sto­po­wać z komen­ta­rzami.

Chrzą­kam i wycią­gam do Damiena prawą rękę.

– Arlee – przed­sta­wiam się spo­koj­nie, sta­ra­jąc się, aby w moim gło­sie nie roz­brzmie­wała żadna nega­tywna nuta.

Facet z waha­niem ści­ska moją dłoń, ścią­ga­jąc przy tym w sku­pie­niu brwi. Otwiera nawet usta, ale zanim zdoła cokol­wiek powie­dzieć, na teren pose­sji wjeż­dża czarne mase­rati. Auto zatrzy­muje się tuż przed scho­dami, a chwilę póź­niej od strony pasa­żera wysiada Lucas.

Uśmie­cham się do niego i nie­mal wyry­wam rękę z uści­sku Damiena, żeby poma­chać bratu.

– Jecha­li­ście do domu przez Kah­na­wake4? – pytam, krzy­żu­jąc ramiona na pier­siach.

– Nie – bur­czy. – Kane jeź­dzi jak stary dzia­dek.

Pry­cham pod nosem, wyczu­wa­jąc na sobie spoj­rze­nie Damiena. Zer­kam na niego na sekundę i nie­mal par­skam śmie­chem na widok kon­ster­na­cji w jego oczach.

– Zna­cie się? – pyta, nie kry­jąc zasko­cze­nia.

– To moja sio­stra.

– To mój brat – odpo­wia­damy rów­no­cze­śnie.

– Twoja… – Damien urywa nagle, otwie­ra­jąc sze­rzej oczy. – Jesteś sio­strą Lucasa?

– Naj­lep­szą pod słoń­cem.

– I naj­bar­dziej skromną – bur­czy Lucas, wycią­ga­jąc z bagaż­nika mase­rati spor­tową torbę. Kiedy zatrza­skuje klapę, Kane rusza spo­koj­nie autem i wjeż­dża do garażu. – Czemu nie weszli­ście do środka?

– Nie mam klu­czy. – Spo­glą­dam zna­cząco na brata. – A Damien myślał, że przy­szłam się tutaj zaba­wić z któ­rymś z was i chciał mnie prze­go­nić.

– Wcale tak nie myśla­łem! – pro­te­stuje gwał­tow­nie chło­pak, uno­sząc wysoko dło­nie.

Posy­łam mu kpiące spoj­rze­nie.

– Nie­ład­nie tak kła­mać, John­son – cmo­kam.

Lucas kle­pie go w ramię kilka razy, zanim zgar­nia ze stop­nia moją walizkę i bez pro­blemu wnosi ją po scho­dach na werandę.

– Prze­pra­szam, Arlee, za…

– Nie płaszcz się przed nią – prze­rywa mu ze śmie­chem mój brat, otwie­ra­jąc drzwi. – Moja sio­stra za godzinę nie będzie o tym pamię­tać.

– Nie­prawda!

– Może za dwie – popra­wia się i rzuca mi roz­ba­wione spoj­rze­nie znad ramie­nia. – Nie dręcz go, Arlee.

Prze­wra­cam oczami i pry­cham pod nosem, ale już nic wię­cej nie mówię, tylko wcho­dzę do… Chcia­ła­bym móc okre­ślić ten budy­nek mia­nem „domu”, ale chyba jed­nak lep­szym okre­śle­niem jest „willa” albo „zamczy­sko”. Pod­łoga wyło­żona jest mar­mu­rem, a co naj­mniej jego imi­ta­cją. Ten, kto tu wcze­śniej miesz­kał, miał dość wyra­fi­no­wany gust – cho­ler­nie nie­po­dobny do mojego wyobra­że­nia co do miesz­ka­nia hoke­istów. Ściany zdo­bią obrazy w zło­tych ramach, z sufitu zwi­sają złote żyran­dole, a im dalej się wcho­dzi, tym bar­dziej to miej­sce krzy­czy „jeste­śmy zaje­bi­ście bogaci”!

Nie podoba mi się tu.

Ani tro­chę.

Ale nie zamie­rzam wyra­żać swo­jego zda­nia na głos. Nie chcę wyjść na więk­szą sukę, niż już wyszłam. Pew­nie swoim zacho­wa­niem i tak ich wszyst­kich do sie­bie zrażę. Jak zawsze.

– Może zapro­wa­dzę cię do two­jego pokoju? – pro­po­nuje pojed­naw­czym tonem Damien.

Spo­glą­dam na niego z unie­sioną brwią.

– Może naj­pierw zapro­po­nu­jesz mi coś do picia?

– Arlee… – odzywa się ostrze­gaw­czo Lucas.

Znowu prze­wra­cam oczami. Jesz­cze tro­chę i naba­wię się przez niego zeza.

– Co?

– Daj mu spo­kój.

– Chry­ste… – mam­ro­czę z gło­śnym wes­tchnie­niem i uśmie­cham się słodko do Damiena. – Mój brat cię niań­czy, co?

– Arlee!

Spo­glą­dam znowu na Lucasa i posy­łam mu pyta­jące spoj­rze­nie, ale on nie zwraca na mnie uwagi, tylko sku­pia się na Damie­nie.

– Moja sio­stra to pie­przona har­pia…

– Ej! – obu­rzam się.

– …zamiast roz­pa­czać nad twoją suge­stią, że przy­szła tu po jed­no­ra­zowy nume­rek, prę­dzej by cię połknęła i nie w tym sen­sie, o któ­rym myślisz, tylko dosłow­nie pożar­łaby cię, prze­mie­liła i wypluła, na koniec kwi­tu­jąc, że dostała nie­straw­no­ści.

– To było nie­miłe – oznaj­miam poważ­nie, cho­ciaż tak naprawdę mam ochotę wybuch­nąć śmie­chem. Głów­nie z powodu dez­orien­ta­cji na twa­rzy Damiena i faktu, że Kane, który w poło­wie wypo­wie­dzi mojego brata wszedł do domu, teraz stoi w progu i gapi się na mnie jak cielę na malo­wane wrota. – Bar­dzo nie­miłe.

– To była naj­praw­dziw­sza prawda – oznaj­mia z tym swoim głup­ko­wa­tym uśmiesz­kiem na ustach Lucas, a kiedy ponow­nie pry­cham, unosi brew. – A może nie? Może powi­nie­nem prze­pro­wa­dzić poważną roz­mowę z moimi współ­lo­ka­to­rami i powie­dzieć im… – Chrząka i przy­biera groźną minę: – „Moja sio­stra jest nie­ty­kalna, jeśli któ­ryś spró­buje zacią­gnąć ją do łóżka, to będzie miał ze mną do czy­nie­nia?”.

Na samą myśl o tym, że mógłby odwa­lić taką szopkę, robiąc ze mnie bez­bronną idiotkę, wzbiera we mnie iry­ta­cja.

– No wła­śnie – kwi­tuje i par­ska śmie­chem, po czym spo­gląda na Kane’a. – Wła­zisz do środka czy będziesz tam stać jak posąg?

Zer­kam na bram­ka­rza i par­skam śmie­chem, bo facet dalej wygląda na roz­ma­rzo­nego. Mimo że wła­śnie zamyka drzwi i zrzuca z nóg adi­dasy, to rów­no­cze­śnie co jakiś czas na mnie zerka, jakby nie potra­fił ode­rwać ode mnie tych swo­ich zie­lo­nych oczu.

Uno­szę brew i prze­chy­lam głowę, gdy zatrzy­muje się tuż obok mnie i wysta­wia w moją stronę rękę.

– Nie przed­sta­wi­li­śmy się sobie ofi­cja…

– Wiem, kim jesteś – prze­ry­wam mu i ści­skam deli­kat­nie jego dłoń. – Arlee Ben­nett, har­pia. – Uśmie­cham się słodko na widok roz­ba­wie­nia w jego oczach. – Pożrę cię, prze­mielę i wypluję.

Męż­czy­zna potrząsa ze śmie­chem głową, po czym zarzuca rękę na bark Damiena i obaj ruszają w stronę kuchni. Po dro­dze zsu­wają z ramion torby i zosta­wiają je tuż przy scho­dach.

– Czy…?

– Arlee – prze­rywa mi ostrze­gaw­czo Lucas.

– Co znowu?! – Wyrzu­cam ramiona w górę. – Jesz­cze nic nie powie­dzia­łam!

– Ale chcia­łaś. – Spo­gląda suge­styw­nie na torby, a potem na mnie. – Wygra­li­śmy mecz.

– No i?

– Jeste­śmy zmę­czeni.

– I? To już nie mogę̨ o nic zapy­tać?

– Prze­cież wiem, że chcia­łaś im zwró­cić uwagę, żeby sprząt­nęli swój śmier­dzący potem sprzęt.

Roz­chy­lam w zdu­mie­niu wargi i przy­kła­dam dłoń do piersi.

– Ja? – pytam zbul­wer­so­wana. – Ja mogła­bym coś takiego powie­dzieć? W życiu! – zaprze­czam gwał­tow­nie.

Dokład­nie to była­bym w sta­nie powie­dzieć, on o tym wie i ja o tym wiem, ale nie zamie­rzam się do tego przy­zna­wać. Ale abs­tra­hu­jąc od moich moż­li­wo­ści bycia bez­po­śred­nią suką, wcale nie chcia­łam im suszyć głowy. Wła­ści­wie… wła­ści­wie chcia­łam zapro­po­no­wać, czy nie wrzu­cić do pralki ich stro­jów.

Poważ­nie!

Ale nawet jak­bym teraz o tym wspo­mniała, żaden z nich by mi nie uwie­rzył. No, może Kane, skoro nie­ustan­nie na mnie zerka. Nawet teraz, gdy wyciąga z lodówki jedze­nie.

– Chcia­łam zapy­tać, czy macie może coś moc­niej­szego do picia. – Ruszam w stronę brata i kle­pię go lekko w tors, doda­jąc ści­szo­nym gło­sem: – Nie rób ze mnie takiej wred­nej zołzy, bo naprawdę nie mam gdzie miesz­kać.

Posyła mi zna­czące spoj­rze­nie i cho­ciaż prze­czu­wam, że zaraz może mi się odgryźć, to cie­pło w jego oczach mnie uspo­kaja. Na razie chyba niczego nie spar­to­li­łam.

– Możesz tu zostać tak długo, jak tego potrze­bu­jesz.

– Dzię­kuję.

– Ale bądź miła dla chło­pa­ków.

– Jestem – bur­czę i wzdy­cham gło­śno, ponie­waż prze­chyla zna­cząco głowę. – Okej, okej, posta­ram się. Wiesz, że nie robię tego spe­cjal­nie.

– Wiem. – Uśmie­cha się łagod­nie i pociera dło­nią moje ramię. – Ale nie wszy­scy hoke­iści to…

– Dupki? – Uno­szę pyta­jąco brew. – Może zmie­nię zda­nie.

Kręci z gło­śnym wes­tchnie­niem głową, jed­nak nie mam moż­li­wo­ści, żeby jak­kol­wiek na to zare­ago­wać, bo tylne drzwi ponow­nie się otwie­rają, a do środka wcho­dzi kolejny hoke­ista.

– Och, na litość boską – mam­ro­czę pod nosem na widok Hun­tera Mar­shalla. – Ilu was tu mieszka?

– Czemu nikt mi nie powie­dział, że kogoś zapra­szamy? – bur­czy od wej­ścia dwu­dzie­sto­sze­ścio­letni lewy obrońca.

– To moja sio­stra, będzie z nami przez jakiś czas miesz­kać – wyja­śnia Lucas.

– Acha. – Męż­czy­zna kiwa głową, po czym rzuca torbę obok pozo­sta­łych. Kiedy prze­cho­dzi obok nas, wyciąga do mnie dłoń zwi­niętą w pięść. – Hun­ter.

Przy­bi­jam z nim żół­wika.

– Arlee.

Mimika jego twa­rzy nie wyraża zupeł­nie nic. Żad­nego zasko­cze­nia, zbul­wer­so­wa­nia, zauro­cze­nia, pro­te­stu, dosłow­nie nic. Ten facet jest jak wykuty z lodu. Obo­jęt­nym kro­kiem pod­cho­dzi do lodówki, wyciąga z niej – chyba – shake’a i rusza w stronę kanapy. Opada na nią z wes­tchnie­niem i natych­miast przy­suwa ust­nik do warg. Wypija zawar­tość pojem­nika nie­mal na raz i z hukiem odsta­wia go na sto­lik.

– Następ­nym razem roz­pier­dolę kij na gło­wie Col­linsa – oznaj­mia poważ­nie, włą­cza­jąc tele­wi­zor.

Uśmie­cham się sze­roko. Nawet nie prze­szka­dza mi fakt, że padło nazwi­sko mojego eks. W taki spo­sób każdy może się o nim wypo­wia­dać i jesz­cze będę mu kibi­co­wać.

– Jak będziesz chciał to zro­bić, daj mi wcze­śniej znać, uwiecz­nię to na nagra­niu – rzu­cam z zado­wo­le­niem i uśmie­cham się do Lucasa. – To jak? Masz jakiś alko­hol?

Mój brat prze­wraca oczami, ale przy­ta­kuje mi ruchem głowy i macha dło­nią w stronę rogu salonu. W mig dostrze­gam znaj­du­jący się tam barek. Wypeł­niony jest po brzegi róż­nymi trun­kami, ale jak pod­cho­dzę bli­żej, orien­tuję się, że wszyst­kie butelki są zamknięte. Nie powinno mnie to dzi­wić. Żaden spor­to­wiec, któ­remu zależy na for­mie, nie pije w trak­cie roz­gry­wek.

– Którą mogę̨ otwo­rzyć? – Zer­kam przez ramię, żeby spoj­rzeć na brata, ale zamiast tego natra­fiam na zie­lone oczy Kane’a.

Znowu się na mnie gapi.

– Obo­jęt­nie. – Uśmie­cha się nie­znacz­nie.

Ścią­gam brwi.

– Poważ­nie? Żadna z nich nie jest tą, którą zamier­za­cie otwo­rzyć po ostat­nim meczu?

– Nie.

– Huh – sapię pod nosem i chwy­tam pierw­szą lep­szą butelkę.

Nie­mal natych­miast ją odsta­wiam – moje auto jest mniej warte. Szkoda dobrego alko­holu na żało­sne upi­cie się z powodu kolej­nych zmian w moim życiu. Osta­tecz­nie się­gam po wódkę i robię sobie drinka z sokiem poma­rań­czo­wym, ale…

Nawet go nie dopi­jam. Jestem w poło­wie, kiedy zaczyna mnie morzyć sen, więc odno­szę szklankę do zmy­warki i pod­cho­dzę do stołu.

– Lucas? – Kładę dłoń na ramie­niu brata, który dosłow­nie pochła­nia ape­tycz­nie pach­nącą zawar­tość swo­jego tale­rza.

Sama powin­nam coś zjeść, ale wąt­pię, żebym zna­la­zła w lodówce cokol­wiek, co nie byłoby bombą kalo­ryczną.

– Mhm?

– Poka­żesz mi mój pokój?

– Ja to zro­bię – pro­po­nuje Kane, nie­mal zry­wa­jąc się z krze­sła.

Pew­nie gdy­bym nie była tak zmę­czona, rzu­ci­ła­bym jakimś komen­ta­rzem, ale nie mam na to siły. Jestem w tym domu zale­d­wie od pięt­na­stu… może dwu­dzie­stu minut i mój orga­nizm wresz­cie daje za wygraną. Adre­na­lina i walka o prze­trwa­nie po utra­cie pracy kom­plet­nie ze mnie wypa­ro­wują.

– Dzięki. – Uśmie­cham się do niego z wdzięcz­no­ścią.

Kane pro­wa­dzi mnie na pię­tro, nio­sąc moją walizkę. Ani tro­chę nie jestem zasko­czona, że nawet nie sap­nął, gdy ją pod­no­sił. Pod jego koszulką wyraź­nie odzna­czają się mię­śnie, a on sam pew­nie jesz­cze funk­cjo­nuje na zastrzyku ener­gii po meczu. Jeśli jest choć odro­binę podobny do mojego brata, to po zje­dze­niu tych nie­zli­czo­nych ilo­ści kalo­rii pad­nie jak kłoda, gdy tylko położy się do łóżka.

– Pokój gościnny nie ma łazienki – infor­muje, prze­pusz­cza­jąc mnie w progu małej, naprawdę przy­tul­nej sypialni. Na środku stoi jasne łóżko, a przy ścia­nie szafa i biurko. To dru­gie mnie bar­dzo cie­szy, bo przyda mi się w doryw­czej pracy. Przy­naj­mniej nie będę ryso­wać na table­cie powy­gi­nana jak para­graf. – Ale na końcu kory­ta­rza jest toa­leta i prysz­nic.

– Dzięki. – Posy­łam mu nie­wielki uśmiech, gdy odsta­wia walizkę przy sza­fie. – Dobry mecz – dodaję, gdy facet wyco­fuje się na kory­tarz.

– Jed­nak nie jest z cie­bie taka zołza – rzuca roz­ba­wio­nym gło­sem.

Pry­cham.

– Nie wiem, co ci mój brat o mnie naga­dał, ale…

– Znam two­jego brata od czte­rech lat i ani razu nie powie­dział o tobie złego słowa – prze­rywa mi miękko. – Co wię­cej, faj­nie jest w końcu poznać cię oso­bi­ście.

Nie kryję zasko­cze­nia. Przez naprawdę krótką chwilę mam nawet ochotę sobie zażar­to­wać, ale… mój zmę­czony mózg dopiero teraz pod­suwa mi myśl o tym, że Kane może wie­dzieć aż za dużo. Po moim wcze­śniej­szym zacho­wa­niu powi­nien mieć o mnie nie­zbyt dobre zda­nie, jed­nak teraz jego spoj­rze­nie wypeł­nione jest łagod­no­ścią. To tylko utwier­dza mnie w prze­ko­na­niu, że Lucas mógł podzie­lić się z nim zbyt wie­loma szcze­gó­łami z mojego życia.

– Dobrze wie­dzieć – odzy­wam się może nieco zbyt oschle, ale nie mam teraz ani czasu, ani ochoty roz­wo­dzić się nad tym, czy go przy­pad­kiem nie urażę.

Zamie­rzam nato­miast prze­ko­nać samą sie­bie, że udu­sze­nie brata nie jest dobrym pomy­słem. Aktu­al­nie jest jedy­nym czło­wie­kiem na kuli ziem­skiej, przy któ­rym czuję się bez­piecz­nie.

Rozdział 3

3

Arlee

Kiedy rano wstaję – jede­na­sta to rano, okej? – dom oka­zuje się pusty, a na mar­mu­ro­wym bla­cie kuchen­nej wyspy leży kar­teczka od mojego brata.

Nie spal nam chaty. Gdy­byś cze­goś potrze­bo­wała, dzwoń do Amandy, mojej agentki. Lucas

Cie­kawe, jak mia­ła­bym do niej zadzwo­nić, skoro mój tele­fon nie włą­czył się przez całą noc, mimo pod­łą­cze­nia do łado­warki. Wzdy­cham gło­śno i zgar­niam kar­teczkę z nume­rem, po czym przy­cze­piam ją do lodówki magne­sem z logo Mont­real Hun­ters. W brzu­chu zaczyna mi bur­czeć, więc otwie­ram drzwiczki i obrzu­cam spoj­rze­niem wnę­trze.

– Huh – sapię cicho.

Nie jest źle. Wczo­raj sądzi­łam, że będę musiała jechać na zakupy, ale oka­zuje się jed­nak, że lodówka jest bar­dzo dobrze zaopa­trzona. Są warzywa, owoce i nie­prze­two­rzone jedze­nie. No, w więk­szo­ści, bo na drzwicz­kach zauwa­żam butelkę coli i… przez krótką chwilę mam ochotę się jej napić, ale nie robię tego. Nie zamie­rzam łamać narzu­co­nej sobie zasady „jedna szklanka gazo­wa­nego napoju raz w tygo­dniu”. Czas się wziąć za sie­bie – i to porząd­nie, bez żad­nych oszustw.

Nie mam poję­cia, który z chło­pa­ków zaj­muje się goto­wa­niem, ale… Im dłu­żej prze­by­wam w kuchni, tym wię­cej pro­duk­tów znaj­duję. Mogła­bym zro­bić sobie kanapki z twa­ro­giem i rzod­kiewką, ale nie umiem się doko­pać do pie­czywa, więc osta­tecz­nie sta­wiam na jogurt natu­ralny z orze­chami i owo­cami.

Roz­sia­dam się wygod­nie z table­tem przy wyspie kuchen­nej i jem powoli, co jakiś czas popi­ja­jąc kawę. Prze­glą­dam skrzynkę pocz­tową i zazna­czam e-maile, na które muszę jak naj­szyb­ciej odpo­wie­dzieć. Zer­kam rów­nież na konto ban­kowe i nie­mal natych­miast się krzy­wię. Jesz­cze nie dosta­łam ostat­niej wypłaty. Cho­lera. Będę musiała jakoś prze­żyć naj­bliż­szy czas bez tele­fonu, ale ani tro­chę mi się to nie podoba.

Nie­mal całe następne cztery dni spę­dzam na ogar­nia­niu nowych zle­ceń i odda­wa­niu zale­głych gra­fik. Tro­chę tego jest, ale udaje mi się wyro­bić w osta­tecz­nych ter­mi­nach. Uśmie­cham się z zado­wo­le­niem na widok e-maila od jed­nej z auto­rek, któ­rej chwilę wcze­śniej ode­sła­łam gotową okładkę.

Arlee, ona jest prze­piękna! Nie mam poję­cia, jak udało Ci się zro­zu­mieć moją papla­ninę i cha­otyczne zdję­cia poglą­dowe, ale ta okładka? JEST IDE­ALNA.

Ta wia­do­mość i fakt, że na moje konto wpływa wyna­gro­dze­nie za pro­jekt spra­wiają, że wresz­cie pozwa­lam sobie zwol­nić tempo. Posta­na­wiam odło­żyć tablet i się­gnąć po pilota. Włą­czam tele­wi­zor i odszu­kuję pro­gram spor­towy, na któ­rym rela­cjo­no­wany jest dzi­siej­szy mecz hokeja. Chyba bar­dzo lubię wbi­jać sobie szpilki w bok, skoro dobro­wol­nie zamie­rzam oglą­dać kolejną roz­grywkę mię­dzy Flo­rida Piran­has a Mont­real Hun­ters, ale rów­no­cze­śnie wma­wiam sobie, że po pro­stu chcę zoba­czyć, jak gra dziś mój brat. Dwa dni temu wygrali z Pira­niami, więc mam nadzieję, że dzi­siaj rów­nież tak będzie.

Wybie­ram sobie nie­zbyt dobry moment.

Lucas wła­śnie kie­ruje się w stronę bramki prze­ciw­nika, ale tuż przed nią z całym impe­tem wjeż­dża w niego Tho­mas. Przy­ty­kam dłoń do ust, gdy mój brat upada na lód i przez chwilę się nie poru­sza. Zawod­nicy pod­jeż­dżają do niego, któ­ryś z nich rzuca się w mię­dzy­cza­sie na Tho­masa. Nie sły­szę, co krzy­czą komen­ta­to­rzy, bo jedyne, co odbija się echem w mojej gło­wie, to odgłos ciała zde­rza­ją­cego się z taflą.

Oddy­cham z ulgą dopiero, gdy mój brat się pod­nosi. Nie wraca jed­nak do gry, tylko zjeż­dża do boksu.

Cho­lera.

Nie opiera się na pra­wej nodze. W ogóle.

Nie jestem ide­alną sio­strą, naprawdę jest mi do tego daleko, ale w dniu powrotu chło­pa­ków z Flo­rydy – i jed­no­cze­śnie zakoń­cze­nia ich udziału w roz­gryw­kach, bo po kon­tu­zji Lucasa prze­gry­wają mecz z Flo­rida Piran­has – cze­kam na nich z kola­cją. Może nie jest wyra­fi­no­wana i zapewne nie tak smaczna, jak dania w wykwint­nej restau­ra­cji, ale jest.

Wstaję z krze­sła w tej samej chwili, w któ­rej gło­śno trza­skają tylne drzwi. Wychy­lam się zza rogu i na widok zała­ma­nego wyrazu twa­rzy mojego brata, nie­wi­dzialna pięść ści­ska mnie za serce. W jego jasno­nie­bie­skich oczach błysz­czy wście­kłość, szczęki są mocno zaci­śnięte, a knyk­cie pobie­lałe od ści­skania kul.

– Cześć – odzy­wam się nie­pew­nie.

Lucas zrzuca z ramie­nia torbę i kiwa mi nie­mrawo głową. Kiedy prze­cho­dzi obok mnie, pod­trzy­mu­jąc cię­żar ciała na kulach, całuje mnie prze­lot­nie w skroń i kuś­tyka do stołu. Opada z cięż­kim wes­tchnie­niem na krze­sło, po czym bez słowa zabiera się do jedze­nia. Nie pyta nawet, co to jest ani czy w ogóle jest smaczne. Zupeł­nie tak, jakby nic go nie inte­re­so­wało.

Nie­do­brze.

– Co z nogą? – pytam cicho, pod­cho­dząc bli­żej niego.

Spo­gląda na mnie znad tale­rza, gdy sia­dam po prze­ciw­nej stro­nie.

– Nade­rwane wię­za­dło boczne kolana.

Wypusz­czam spo­mię­dzy warg długi oddech.

– Okej. – Przy­ta­ku­jąco kiwam głową. – Co teraz?

– Jutro widzę się z leka­rzem.

Już po jego spo­so­bie odpo­wie­dzi i fak­cie, że odzywa się pomię­dzy kęsami, ale robi to nie­chęt­nie, wiem, żeby zamilk­nąć i prze­stać wypy­ty­wać. Dosko­nale pamię­tam, jaki zała­many był w zeszłym roku, kiedy w poło­wie sezonu doznał dokład­nie takiej samej kon­tu­zji, ale jej sprawcą był ktoś inny. Mam tylko nadzieję, że i tym razem obej­dzie się bez ope­ra­cji.

– Dzięki za kola­cję – prze­rywa ciszę chwilę póź­niej i wstaje od stołu.

Kiedy sięga po pusty talerz, natych­miast zry­wam się z krze­sła i chwy­tam go za nad­gar­stek.

– Nie nad­wy­rę­żaj nogi – mówię pospiesz­nie. – Naszy­ko­wać ci kąpiel?

Po raz pierw­szy, odkąd wró­cił do domu, spo­gląda na mnie miękko i z uśmie­chem na ustach.

– I wła­śnie dla­tego jesteś moją ulu­bioną sio­strą.

Cie­pło roz­lewa się w moich pier­siach jak zawsze, gdy to mówi. Robi to rzadko, bo i rzadko do tej pory roz­ma­wia­li­śmy o spra­wach rodzin­nych, ale… To miłe, że ist­nieje przy­naj­mniej jedna osoba w naszej rodzi­nie, która sta­wia mnie wyżej niż Hannę, naszą sio­strę.

Chcę zapy­tać, kiedy wrócą jego kum­ple, ale oni chyba mają jakiś radar na moje myśle­nie o nich, bo wła­śnie wcho­dzą do domu. Cóż… Żaden z nich nie wygląda na zado­wo­lo­nego z życia – i wcale im się nie dzi­wię. Dziś, jak chyba jesz­cze ni­gdy, wiem, że czas głę­boko scho­wać swoją suko­watą stronę cha­rak­teru.

– Na stole macie kola­cję. – Uśmie­cham się nie­znacz­nie do Hun­tera, który pierw­szy wcho­dzi do kuchni, po czym wra­cam spoj­rze­niem do Lucasa. – Ogarnę ci tę kąpiel, a ty siedź na dupie i nie skacz jak koza.

Mój brat par­ska śmie­chem, co – zwa­żyw­szy na sytu­ację i wisiel­czą atmos­ferę – uznaję za swój oso­bi­sty suk­ces.

Kiedy wra­cam kil­ka­na­ście minut póź­niej na par­ter, cała czwórka sie­dzi roz­wa­lona w salo­nie. Gapią się w ekran tele­wi­zora i roz­ma­wiają gło­śno o akcjach na lodzie. Wyty­kają sobie wszyst­kie popeł­nione błędy – nawet te, które moim zda­niem nimi nie były. No bo prze­cież nie da się wszyst­kiego prze­wi­dzieć. O ile rozu­miem iry­ta­cję Lucasa na Hun­tera i Damiena, bo zaspali przy obro­nie tuż przed tym, jak Col­lins się na niego rzu­cił, o tyle reszta zarzu­tów jest już czy­stym cze­pial­stwem.

Zanim jed­nak z moich ust wydo­sta­nie się jaki­kol­wiek komen­tarz, gryzę się w język. Nie będę się wpie­przać w ich spo­soby na prze­tra­wie­nie porażki. Po raz pierw­szy od dzie­się­ciu lat Mont­real Hun­ters dostali się do play-offów i nawet nie prze­szli do Rundy Dru­giej, a to nie­źle roz­wala morale.

– Kąpiel gotowa – odzy­wam się, opie­ra­jąc przed­ra­miona o kanapę tuż za Luca­sem. – Dasz radę wejść sam na górę?

– Taa… – odpo­wiada z wes­tchnie­niem i wstaje, poma­ga­jąc sobie kulą. – Na razie.

– Śpij dobrze. – Uśmie­cham się do niego nie­znacz­nie.

Gdy tylko mój brat znika mi z pola widze­nia, prze­no­szę wzrok na tele­wi­zor. Natych­miast się krzy­wię, bo Col­lins wła­śnie zdo­bywa kolejny punkt. W tym meczu tra­fił dwie bramki. Zaci­skam mocno zęby, pod­czas gdy w moim wnę­trzu rodzi się coraz więk­sza złość.

Nie­na­wi­dzę faktu, że ten dupek jest tak dobry w hokeja. Po pro­stu nie­na­wi­dzę.

– Wyglą­dasz, jak­byś chciała kogoś zabić – zauważa z lek­kim roz­ba­wie­niem Kane.

Nie odry­wa­jąc mor­der­czego spoj­rze­nia od ekranu, cedzę przez zaci­śnięte zęby:

– Być może wła­śnie tak jest.

– Jeśli mar­twisz się nogą Lucasa, to jestem pewien, że szybko wróci do peł­nej spraw­no­ści – dodaje łagod­nie.

Wzdy­cham i potrzą­sam sfru­stro­wana głową.

– Mam nadzieję, że w przy­szłym roku roz­gro­mi­cie Pira­nie do tego stop­nia, że kibice będą ich musieli łopa­tami zeskro­by­wać z tafli.

Natych­miast wyczu­wam na sobie spoj­rze­nia całej trójki. Jedno z nich – mogę się zało­żyć, że należy do Kane’a – jest naj­bar­dziej dener­wu­jące. Męż­czy­zna chyba pró­buje prze­do­stać się przez moją czaszkę do mózgu.

Zer­kam na Hun­tera i uno­szę brew na widok jego zmru­żo­nych oczu.

– Co? – pytam oschle. – Po raz pierw­szy usły­sza­łeś coś takiego od kobiety?

– Po raz pierw­szy spo­tka­łem kobietę, która ma mor­der­cze zapędy, a jed­no­cze­śnie jest słodka.

Nie­mal krztu­szę się wła­sną śliną.

– Że co? – char­czę, waląc się otwartą dło­nią w pierś. – Słodka? Czy ty upa­dłeś na głowę? Aż tak cię potur­bo­wali na lodzie?

– I nie potrafi przyj­mo­wać kom­ple­men­tów.

– Wypra­szam sobie! – obu­rzam się gło­śno. – Potra­fię przyj­mo­wać kom­ple­menty.

– Kola­cja była bar­dzo dobra – kon­ty­nu­uje Hun­ter, pod­czas gdy Damien chyba dusi się ze śmie­chu.

Zer­kam na niego z unie­sioną brwią.

– A tobie co?

– Nic, nic – zapew­nia mnie pospiesz­nie cały czer­wony na twa­rzy.

– Nie jestem słodka – mówię poważ­nie. – Jestem wredną…

– …har­pią – koń­czy za mnie Kane, a gdy krzy­żuję z nim spoj­rze­nia, orien­tuję się, że jego zie­lone oczy błysz­czą roz­ba­wie­niem. – Tak, wiemy.

– Har­pia i słodka to nie są syno­nimy.

Dla­czego ja się tak wła­ści­wie bro­nię? Powin­nam podzię­ko­wać za kom­ple­ment i się uśmiech­nąć, ale nie… Oczy­wi­ście, że będę robić wszystko, aby jed­nak uznali mnie za nie­przy­stępną i chłodną babę.

Chrzą­kam i się pro­stuję.

– Cie­szę się, że kola­cja wam sma­ko­wała, przy­kro mi, że prze­gra­li­ście, ale muszę powie­dzieć, że dali­ście dupy.

Z ich twa­rzy natych­miast zni­kają uśmieszki.

Och, prze­gię­łam.

Żołą­dek aż mi się zaci­ska z ner­wów.

Jesz­cze bra­kuje, żeby z gło­śni­ków popły­nął teraz frag­ment pio­senki The­ory of a Dead­man: The bitch came back5.

– Tak, wiemy – mam­ro­cze z wes­tchnie­niem Damien.

– Sorry, nie powin­nam była…

– Wylu­zuj, Elsa – prze­rywa mi Kane. – Masz rację, dali­śmy dupy.

Mru­gam kil­ka­krot­nie, wpa­tru­jąc się w niego onie­miała. Nie dla­tego, że przy­znał mi rację i nie wydaje się ura­żony moim komen­ta­rzem, a przez to, jak się do mnie zwró­cił.

– Czy ty wła­śnie nazwa­łeś mnie Elsą?

Męż­czy­zna posyła mi na wpół roz­ba­wione, a na wpół poważne spoj­rze­nie.

– Ow­szem. – Uśmie­cha się uro­czo. – Prze­szka­dza ci to?

Otwie­ram usta i nie­mal natych­miast je zamy­kam. Ścią­gam brwi w kon­ster­na­cji i pró­buję prze­pro­wa­dzić ze sobą wewnętrzną dys­ku­sję na temat tego prze­zwi­ska. Czy mi się to podoba? Nie wiem. Czy to do mnie pasuje? Być może.

– Okej, czyli nie prze­szka­dza – kwi­tuje. – Od dziś jesteś Elsą.

– Ale… – Ury­wam, bo aku­rat ten moment Hun­ter i Damien uznają za ide­alny, aby ewa­ku­ować się z salonu.

Gdy tylko zni­kają na pię­trze, opie­ram ręce na bio­drach i wpa­truję się z unie­sioną brwią w roz­ba­wio­nego Kane’a. Roz­ło­żył się w fotelu z sze­roko roz­sta­wio­nymi nogami i rów­nież na mnie patrzy, tyle że jego oczy prze­su­wają się po moim ciele. Powoli.

– Nie potra­fię cię roz­gryźć – odzywa się nie­spo­dzie­wa­nie.

Potrzą­sam głową.

– A dla­czego miał­byś nawet pró­bo­wać? – pytam zdez­o­rien­to­wana.

– Wyda­jesz się inte­re­su­jąca i tro­chę jak… ogrzyca.

Sapię gło­śno.

– Suge­ru­jesz, że jestem gruba?!

Przy­się­gam, że zaraz wybiję mu zęby. Nie mam poję­cia, ile z nich jest sztucz­nych, czy w ogóle ma jakieś sztuczne, ale w tym momen­cie mnie to nie inte­re­suje. Nawet jak ma je zało­żone na śruby, to po tym, jak z nim skoń­czę, będzie musiał je na nowo wkrę­cać.

– Nie – pro­te­stuje szybko, wwier­ca­jąc się spoj­rze­niem w moje oczy. – Suge­ruję, że masz war­stwy.

Nie wie­rzę.

To już kolejne nawią­za­nie do ani­mo­wa­nego filmu.

– Jesteś fanem bajek? – wykrztu­szam z tru­dem. Nic innego nie przy­cho­dzi mi teraz do głowy. Przy­się­gam, ten facet w jed­nej chwili działa mi na nerwy, a w dru­giej ledwo trzy­mam w ryzach swoje usta, żeby ich nie roz­cią­gnąć w uśmie­chu.

Wzru­sza nie­dbale ramio­nami.

– Lubię sobie cza­sem na nie popa­trzeć.

– Lubisz sobie cza­sem… – powta­rzam powoli pod nosem. – Ile ty masz lat?

– Dwa­dzie­ścia sześć.

– To było pyta­nie reto­ryczne. – Prze­wra­cam oczami. – Wiem, ile masz lat.

– Tak? – Opiera łok­cie na udach i pochyla się do przodu, a w jego oczach bły­ska zain­te­re­so­wa­nie. – Co jesz­cze o mnie wiesz?

Zanim z moich ust zdo­łają wyle­cieć jego zeszło­roczne sta­ty­styki, zaci­skam mocno wargi.

Męż­czy­zna par­ska cichym śmie­chem i potrząsa głową.

– Roz­gryzę cię, Elsa.

Nie mam poję­cia, czy ostrze­że­nie w jego gło­sie jest zamie­rzone, ale wzdłuż mojego krę­go­słupa i tak prze­biega dreszcz prze­ra­że­nia.

– Powo­dze­nia – rzu­cam oschle i odwra­cam się na pię­cie.

To już posta­no­wione: muszę trzy­mać się z daleka od tego czło­wieka, bo ja wcale nie chcę zostać przez nikogo roz­gry­ziona. Ani dosłow­nie, ani w prze­no­śni. A już na pewno nie chcę, aby pró­bo­wał mnie roz­gryźć kum­pel mojego brata.

Rozdział 4

4

Arlee

PÓŁ­TORA MIE­SIĄCA PÓŹ­NIEJ

Miesz­ka­nie z czte­rema hoke­istami ma wię­cej minu­sów niż plu­sów, a naj­więk­szym z nich jest fakt, że po zakoń­cze­niu sezonu przez dom prze­wija się tyle dziew­czyn, iż nawet nie pró­buję zapa­mię­ty­wać ich imion. Ba, ja nawet nie sta­ram się ich od sie­bie odróż­nić, bo więk­szość wygląda dokład­nie tak samo. Skąpe ubra­nia z logo Mont­real Hun­ters, jasne albo ciemne blond włosy, sta­ranny maki­jaż i wieczny uśmiech na ustach. Na szczę­ście nie wcho­dzą tutaj jak do sie­bie i zwy­kle kręci się przy nich któ­ryś z chło­pa­ków, więc przy­naj­mniej nie muszę robić za dobrą gospo­dy­nię domową. Po pierw­sze kom­plet­nie się do tego nie nadaję, a po dru­gie nie mam naj­mniej­szej ochoty mar­no­wać ener­gii na epi­zo­dycz­nych ludzi.

Na szczę­ście – głów­nie moje – chłopcy orga­ni­zują imprezy tylko w week­endy i cho­ciaż prze­wa­lają się przez nie nie­zli­czone ilo­ści alko­holu, to hoke­iści trzy­mają poziom. Względny. Tylko mój brat zdaje się nie przej­mo­wać swoją kon­dy­cją. Nie­jed­no­krot­nie któ­ryś z chło­pa­ków odpro­wa­dza go do jego pokoju, a potem szep­czą mię­dzy sobą w kuchni.

Sześć tygo­dni i dwa­na­ście imprez – zale­d­wie tyle wytrzy­muję z powstrzy­my­wa­niem się od jakich­kol­wiek komen­ta­rzy. Nie powinno się gryźć ręki, która cię karmi, ale nie potra­fię tak po pro­stu olać tego, co robi Lucas. Dla­tego gdy w nie­dzielę poja­wia się na par­te­rze, wbi­jam w niego ostre spoj­rze­nie i wska­zuję pal­cem krze­sło.

– Sia­daj – war­czę.

Spo­gląda na mnie ze zmarsz­czo­nymi brwiami. Nie wygląda za dobrze. Ma worki pod oczami, jego włosy ster­czą na wszyst­kie strony i śmier­dzi od niego alko­ho­lem.

– Co cię w dupę ugry­zło? – pyta zdez­o­rien­to­wany, ale przy­naj­mniej mnie słu­cha i siada na tyłku.

– Mnie w dupę nic nie ugry­zło. – Zaj­muję miej­sce po prze­ciw­nej stro­nie stołu i opie­ram przed­ra­miona o blat. – Za to ty zabi­łeś chyba wszyst­kie swoje szare komórki.

W mię­dzy­cza­sie na par­te­rze poja­wia się Damien, ale gdy tylko nas zauważa, natych­miast się wyco­fuje. Chwilę póź­niej sły­szę szepty na kory­ta­rzu i cięż­kie kroki na scho­dach. Naj­wy­raź­niej kum­ple mojego brata uznali, że już nie są głodni.

– O co ci cho­dzi? – pyta obo­jęt­nie.

– O co mi cho­dzi? – powta­rzam za nim z nie­do­wie­rza­niem. – O twoje zacho­wa­nie, Lucas! Długo tak zamie­rzasz się upi­jać?

– Piję tylko w week­endy, więc prze­stań mi mat­ko­wać…

– O, mój drogi. – Wysta­wiam w jego stronę ostrze­gaw­czo palec. – Ja dopiero mogę zacząć ci mat­ko­wać. Ja wszystko rozu­miem, naprawdę, ale…

– Gówno rozu­miesz – cedzi przez zaci­śnięte zęby. – Czeka mnie ope­ra­cja i chuj wie, czy będę mógł wró­cić do gry, więc sorry, że nie jestem cały w skow­ron­kach i zaje­bi­ście szczę­śliwy.

Zaci­skam mocno szczęki i wcią­gam nosem powie­trze, żeby po chwili wypu­ścić je spo­mię­dzy warg ze świ­stem.

– Rozu­miem wię­cej, niż ci się zdaje – odzy­wam się spo­koj­nie i ukła­dam dło­nie na stole. – Znacz­nie wię­cej, Lucas – dodaję ści­szo­nym gło­sem. – Wiem, jak to jest, gdy zde­rzasz się ze ścianą i myślisz, że twoja kariera się skoń­czyła.

Pry­cha pod nosem i spo­gląda na mnie z poli­to­wa­niem.

– Cie­bie tylko zwol­nili, Arlee, więc…

– Musia­łam rów­nież chwi­lowo zre­zy­gno­wać z dal­szego kursu na tre­nera – prze­ry­wam mu, cho­ciaż obie­ca­łam sobie, że nie będę o tym wspo­mi­nać, ale nie sądzę, abym w inny spo­sób mogła do niego dotrzeć.

Ściąga w nie­zro­zu­mie­niu brwi.

– Dla­czego? I czemu nic wcze­śniej nie mówi­łaś?

– Nie chcia­łam cię mar­twić.

W jego jasno­nie­bie­skich oczach natych­miast widać tro­skę. Wcze­śniej był blady, ale teraz wygląda jak kartka papieru.

– Czym nie chcia­łaś mnie mar­twić? – pyta twar­dym gło­sem. – Czego mi nie mówisz?

– Po pro­stu mam pewne pro­blemy zdro­wotne i dopóki ich nie… wyci­szę, to kurs odcho­dzi na dal­szy plan – wyja­śniam ogól­ni­kowo, a gdy otwiera usta, uno­szę dłoń. – Nie mam raka, Lucas.

Oddy­cha z ulgą, jakby wła­śnie to przy­szło mu na myśl. Bo prze­cież, kiedy czło­wiek mówi, że „ma pro­blemy zdro­wotne”, to dru­giej oso­bie od razu przy­cho­dzi na myśl nowo­twór. Jakby tylko raczy­sko było w sta­nie prze­szko­dzić komuś w nor­mal­nym funk­cjo­no­wa­niu.

– Nie jest to rów­nież nic, co może mnie zabić w naj­mniej ocze­ki­wa­nym momen­cie. – Uśmie­cham się łagod­nie. – Ale tak, prze­szka­dza mi to w moich pla­nach na życie, nawet bar­dzo, nie­mniej, nie zamie­rzam z nich rezy­gno­wać, po pro­stu odsu­nę­łam je w cza­sie – dodaję i chrzą­kam. – Ty też nie powi­nie­neś rezy­gno­wać ze swo­ich, a wła­śnie to robisz.

Jestem gotowa na zasy­pa­nie go kolej­nymi argu­men­tami prze­ciw jego auto­de­struk­cyj­nemu zacho­wa­niu, ale osta­tecz­nie po pro­stu cze­kam, aż coś powie.

Przy­gląda mi się w sku­pie­niu i mija naprawdę kilka dłu­gich minut, zanim otwiera usta.

– Jeśli nie wydo­brzeję, nie prze­dłużą mi w przy­szłym roku kon­traktu.

– Masz cały rok na powrót do peł­nej spraw­no­ści.

Prze­wraca oczami i kręci głową, a ja natych­miast pochy­lam się nad sto­łem i ści­skam jego dłoń.

– Lucas… – szep­czę miękko. – Jesteś jed­nym z lep­szych skrzy­dło­wych w NHL. Nie ma szans, żeby zre­zy­gno­wali z cie­bie z powodu kon­tu­zji – zapew­niam go sta­now­czo. – Ale mogą to zro­bić, jeśli dotrze do nich, że co week­end upi­jasz się aż do odcię­cia.

Wpa­truje się we mnie w ciszy, zapewne ana­li­zu­jąc moje słowa. Fakt, że w jego oczach dostrze­gam żal, spra­wia, iż coś bole­śnie ści­ska mnie za serce.

– Nie pozwól, aby ta jedna prze­ciw­ność losu znisz­czyła twoje marze­nia – dodaję cicho. – Cho­lera, po tylu latach dopro­wa­dzi­li­ście z chło­pa­kami dru­żynę do play-offów.

Unosi kącik ust.

– A po dru­gie bar­dzo, ale to bar­dzo chcia­ła­bym zoba­czyć, jak ucie­rasz nosa pie­przo­nemu Col­lin­sowi.

– Nie­na­wi­dzę tego skur­wiela.

– No cóż… Ja rów­nież, ale ja prze­cież nie mogę dać mu popa­lić na tafli, nie? – Chrzą­kam, uno­sząc aro­gancko kącik ust. – Ale wiesz, kto może? – Wachluję rzę­sami. – Mój star­szy bra­ci­szek.

Ledwo koń­czę mówić, a on zaczyna się krztu­sić wła­sną śliną.

– Jesteś nie­moż­liwa – chrypi, kiedy udaje mu się zła­pać nor­malny wdech. – Masz nie­równo pod kopułą.

Wzru­szam nie­dbale ramio­nami, ale szybko poważ­nieję.

– Więc jak? – pytam, spo­glą­da­jąc na niego odro­binę wyzy­wa­jąco. – Zro­bisz wszystko, żeby wasza dru­żyna ode­brała temu paja­cowi puchar?

Bo oczy­wi­ście, że Flo­rida Piran­has wygrali Puchar Stan­leya trzeci rok z rzędu.

– Posta­ram się.

Nie sądzę, żebym wycią­gnęła z niego jaką­kol­wiek obiet­nicę, dla­tego te dwa słowa muszą mi w zupeł­no­ści wystar­czyć. Uśmie­cham się nie­znacz­nie i zeska­kuję z krze­sła, po czym przy­tu­lam się mocno do brata.

– Zro­bić ci omlet?

– Jesteś anio­łem.

– Chyba upa­dłym – kwi­tuję, par­ska­jąc śmie­chem, po czym odsu­wam się od Lucasa i kiwam głową w stronę kory­ta­rza. – Śmier­dzisz jak gorzel­nia. Idź się wyką­pać.

Kroję wła­śnie pomi­dora, gdy wyczu­wam na sobie czyjś wzrok. Zer­kam w bok i uno­szę brew na widok Kane’a sto­ją­cego w wej­ściu do kuchni. Wygląda, jakby nie do końca wie­dział, czy może wejść dalej.

– Nie gryzę – rzu­cam obo­jęt­nie i sku­piam się ponow­nie na nożu, żeby nie odkroić sobie przy­pad­kiem palca.

– No nie wiem, nie wiem. – W jego gło­sie roz­brzmiewa roz­ba­wie­nie.

Mam ochotę zapy­tać, dla­czego jest taki weso­lutki, ale potem przy­po­mina mi się, że pół nocy spę­dził w towa­rzy­stwie jed­nej z dziew­czyn i wła­ści­wie nie muszę znać już odpo­wie­dzi. Doprawdy nie rozu­miem, co oni mają z tymi jed­no­noc­nymi przy­go­dami, ale skoro nikomu nie dzieje się krzywda – nic mi do tego. A te piękne puck bun­nies nie wyglą­dały wczo­raj na nie­za­do­wo­lone z towa­rzy­stwa hoke­istów.

– Pomóc ci? – zaga­duje, przy­sta­jąc obok.

Opiera się ramie­niem o lodówkę i wbija we mnie spoj­rze­nie. Czuję je na policzku, ale nie spo­glą­dam na niego nawet na uła­mek sekundy.

– Jeśli nie boisz się ubru­dzić rączek, możesz wybić dzie­sięć jajek do misy i…

Jestem nie­mal pewna, że mnie wyśmieje, dla­tego ury­wam w poło­wie zda­nia, kom­plet­nie zasko­czona, ponie­waż Kane natych­miast wyciąga z lodówki wytłoczkę. Pozwa­lam sobie patrzeć na jego umię­śnione plecy, gdy odwraca się w stronę wyspy kuchen­nej i zaczyna oddzie­lać żółtka od białka. Jego ruchy są szyb­kie i sprawne, jakby dosko­nale wie­dział, co robić.

Nie to, żebym uwa­żała męż­czyzn za pół­głów­ków, ale Tho­mas nie potra­fił nawet ugo­to­wać ryżu. Hmm… Być może nie powin­nam oce­niać innych tą samą miarą co mojego eks, ale nic nie pora­dzę na to, że ten tok­syczny typ kom­plet­nie zrył mi mózg.

Przy­naj­mniej jestem tego świa­doma, a to już jedna trze­cia suk­cesu. Pozo­stałe dwie trze­cie to nabra­nie chęci na zmianę mojego sto­sunku do hoke­istów. Aktu­al­nie są na pozio­mie zero­wym… No, może pię­ciu pro­cent.

– Roz­grzać patel­nię?

– Popro­szę – odpo­wia­dam od razu i zgar­niam oliwę z oli­wek. Podaję Kane’owi butelkę w tym samym cza­sie, w któ­rym on sięga do lodówki po, jak się domy­ślam, masło. – Użyj tego, dobra?

– Jasne. – Przy­ta­kuje deli­kat­nym ruchem głowy.

Przez następ­nych kilka minut pra­cu­jemy w ciszy. Ubi­jam jajka, mie­szam skład­niki i kiedy wszystko jest gotowe, pod­cho­dzę do kuchenki. Kane natych­miast prze­suwa się na bok, ale nie wycho­dzi z kuchni. Pod­cho­dzi do eks­presu i wyciąga dwa kubki z szafki. Obser­wuję kątem oka, jak usta­wia jeden z nich pod dyszę. Mrużę oczy, gdy po chwili robi to z dru­gim.

– Pijesz z mle­kiem bez lak­tozy, co nie? – pyta jak gdyby ni­gdy nic.

Omlet nie­mal upada mi na pod­łogę. W ostat­niej chwili udaje mi się go zła­pać, ale jed­no­cze­śnie przy­pad­kiem doty­kam małym pal­cem roz­grza­nej patelni. Syczę gło­śno i rzu­cam się w stronę zle­wo­zmy­waka. Odkrę­cam wodę i oddy­cham z ulgą, gdy zimny stru­mień koi pie­kący ból.

– Oj, Elsa, Elsa… – mru­czy z wes­tchnie­niem Kane.

Kiedy staje obok mnie, bur­czę do niego, żeby pil­no­wał jedze­nia.

– Wyłą­czy­łem już kuchenkę. Cia­sto na omlety ni­gdzie nie uciek­nie – odzywa się łagod­nie i wysta­wia w moją stronę dłoń. – Mogę zer­k­nąć?

Zaci­skam sfru­stro­wana zęby, ale zamiast się z nim kłó­cić, prze­krę­cam rękę i poka­zuję mu zaczer­wie­niony palec.

– Będę żyć, dok­torku.

Uśmie­cha się pod nosem, deli­kat­nie obej­mu­jąc mnie za nad­gar­stek. Ogląda dokład­nie palec, jak­bym co naj­mniej odrą­bała go sobie sie­kierką.

– Dajże spo­kój. – Wyswo­ba­dzam się z uści­sku. – To nie pierw­szy i nie ostatni raz, gdy zro­bi­łam sobie krzywdę. I tak, mleko bez lak­tozy – zmie­niam temat, po czym wymi­jam go pospiesz­nie i wra­cam do kuchenki.

Kane nie komen­tuje mojego zacho­wa­nia, ale cały czas mnie obser­wuje. Zaczyna mnie to wner­wiać, bo czuję się tak, jak na spo­tka­niu z tera­peutą. Cho­ciaż tamto wła­ści­wie było cał­kiem przy­jem­nym prze­ży­ciem, skoro pozwo­liło mi poukła­dać w gło­wie wiele kwe­stii. No i wie­dzia­łam, że mamy wspólny cel – ogar­nię­cie cha­osu w moim umy­śle. A jaki niby Kane miałby mieć cel w byciu dla mnie miłym, kiedy ja jestem po pro­stu wredna?

Ha. Może jest typem, któ­rego cią­gnie do tok­sycz­nego zacho­wa­nia i pró­buje mnie napra­wić?

– Głowa ci paruje – rzuca ze śmie­chem, gdy sta­wiam na stole tale­rze pełne gorą­cych omle­tów.

– A ty jesteś upier­dliwy – odgry­zam się.

– Upier­dliwy? – Posyła mi roz­ba­wione spoj­rze­nie. – Wiesz co? Po tobie mógł­bym spo­dzie­wać się bar­dziej wyra­fi­no­wa­nych obelg.

– To nie… – Milknę i ścią­gam brwi. – Czy ty wła­śnie rzu­casz mi wyzwa­nie?

Uśmie­cha się aro­gancko i krzy­żuje ramiona na pier­siach, przez co aż za bar­dzo eks­po­nuje mię­śnie.

– Jestem cie­kaw, czy masz w ogóle jakiś filtr w ustach.

Uno­szę brew i opie­ram dło­nie na bla­cie.

– Nie mam.

– Huh.

– Co to ma niby zna­czyć?

– Nic takiego – odpo­wiada luźno i jak gdyby ni­gdy nic siada do stołu. Prze­rzuca jeden z omle­tów na pusty talerz i zabiera się do jedze­nia.

– Co to miało zna­czyć? – powta­rzam pyta­nie, a kiedy nie reaguje, jak dziecko zabie­ram mu jedze­nie sprzed nosa.

Kane spo­gląda na mnie z nie­do­wie­rza­niem, a sekundę póź­niej wybu­cha grom­kim śmie­chem. Ramiona mu się przy tym trzęsą, w zie­lo­nych oczach poja­wiają się łzy roz­ba­wie­nia, a na policz­kach uro­cze dołeczki.

Mru­gam kil­ka­krot­nie, nie kry­jąc zasko­cze­nia jego reak­cją.

A on to wyko­rzy­stuje i krad­nie z powro­tem talerz, po czym ota­cza go umię­śnio­nym przed­ra­mie­niem i wysta­wia język.

– Jeden zero dla mnie.

Zamiast jak­kol­wiek mu odpo­wie­dzieć, wycho­dzę z kuchni.

Tak po pro­stu.

Wycho­dzę, bo jesz­cze kilka sekund prze­py­cha­nek z tym czło­wie­kiem i zacznę się śmiać.

Rozdział 5

5

Arlee

Arlee! – Głos mojego brata roz­nosi się po domu, jakby krzy­czał do mega­fonu, a tylko stoi w poło­wie scho­dów. – Widzia­łaś gdzieś moje spodnie dre­sowe?!

Prze­wra­cam do sie­bie oczami.

– Są w pralni! – odkrzy­kuję i uśmie­cham się pod nosem.

Sły­szę, jak stuka gło­śno kulami o stop­nie, gdy scho­dzi na par­ter. Potem kie­ruje się w głąb kory­ta­rza i otwiera drzwi. Następny odgłos to klik­nię­cie drzwi­czek suszarki.

– Nie ma ich tutaj!

Z tru­dem powstrzy­muję par­sk­nię­cie śmie­chem.

– Spraw­dza­łeś kosz na pra­nie?!

Kolejne skrzyp­nię­cie i kilka stuk­nięć kulami.

– Jest pusty!

– To nie wiem, gdzie są!

– Leżały na pod­ło­dze – mówi już ciszej, wcho­dząc do salonu. – W mojej sypialni.

– Och. – Prze­krę­cam się lekko na kana­pie i zer­kam na niego znad ramie­nia. – Myśla­łam, że to śmieci.

– Śmie… – Urywa nagle i mruga, kom­plet­nie sko­ło­wany. – Jak śmieci?!

– Nor­mal­nie – odpo­wia­dam powoli, jak­bym mówiła do dziecka. – Leżały na pod­ło­dze, obok kosza na śmieci, więc uzna­łam, że są do wyrzu­ce­nia.

Przez jego twarz prze­myka prze­ra­że­nie, a tuż po tym Lucas rusza w stronę wyj­ścia. Kuś­tyka do drzwi, ale zanim do nich dociera, ponow­nie się odzy­wam:

– Śmie­ciarka już była!

– ARLEE!

Pochy­lam głowę i przy­ci­skam pod­bró­dek do piersi, pró­bu­jąc powstrzy­mać się przed wybu­chem śmie­chu. Czuję na policz­kach cie­pło i jestem pewna, że moja twarz jest czer­wona z wysiłku.

– Podobno tak mam na imię – odzy­wam się dopiero, gdy jestem pewna, że nie par­sknę i nie zadła­wię się powie­trzem.

– Nie wyrzu­ci­łaś ich. – Nie mam poję­cia, czy to pyta­nie, czy zda­nie twier­dzące, ale gdy Lucas staje obok kanapy, a ja na niego zer­kam, w jego oczach dostrze­gam bła­ga­nie. – Pro­szę, powiedz, że ich nie wyrzu­ci­łaś.

– Prze­cież powie­dzia­łam przed chwilą, że myśla­łam, że to śmieci – przy­po­mi­nam mu spo­koj­nie. Kącik ust mi przy tym drga nie­kon­tro­lo­wa­nie, ale udaje mi się zapa­no­wać nad wyra­zem twa­rzy. – To tylko spodnie, kupisz sobie nowe.

– Tam były klu­czyki z merca! – Jego jasno­nie­bie­skie oczy płoną wście­kło­ścią. – Jakim pra­wem…?!

– Popro­si­łeś mnie, żebym pomo­gła ci w ogar­nię­ciu syfu w twoim pokoju – prze­ry­wam mu chłodno. – Robi­łam to przez ostat­nich kilka dni. Jak nie jesteś u fizjo, to sie­dzisz tam non stop i nic, tylko syfisz. Ostrze­ga­łam, że masz odkła­dać ciu­chy na komodę, bo nie zamie­rzam zbie­rać two­ich brud­nych gaci i skar­pe­tek z pod­łogi.

– To nie były brudne gacie! To były moje spodnie!

– Co to za krzyki? – pyta Hun­ter, wcho­dząc do domu fron­to­wymi drzwiami. – Sły­chać was aż na ulicy.

Tuż za nim podą­żają Kane i Damien. Cała trójka jest spo­cona, czoła im się świecą, a torsy gwał­tow­nie falują. Czyli poranna prze­bieżka się udała.

– Arlee wyje­bała do kosza moje spodnie! – Lucas spo­gląda na nich i choć nie widzę teraz dobrze jego twa­rzy, to jestem pewna, że wyraża nadzieję, iż go poprą w opie­prza­niu mnie.

– Bo zosta­wi­łeś je na pod­ło­dze – przy­po­mi­nam mu obo­jęt­nie. – To, co na pod­ło­dze, to śmieci, a śmieci lądują do kosza.

– Jesteś…

Uno­szę brew i spo­glą­dam na niego wycze­ku­jąco.

– No, jaka jestem, bra­ciszku? – dopy­tuję, wsta­jąc z kanapy. Odkła­dam tablet na sto­lik, po czym pod­cho­dzę do Lucasa, opie­ram dło­nie na bio­drach i uno­szę pod­bró­dek. – Nie­zno­śna? Wredna? Głu­pia? Bez­myślna? Powin­nam była spraw­dzić kie­sze­nie?

Otwiera usta, ale zanim zdoła cokol­wiek powie­dzieć, Hun­ter ponow­nie się odzywa:

– Co było w spodniach?

– Pier­do­lone klu­czyki do merca – cedzi przez zaci­śnięte zęby Lucas, nie spusz­cza­jąc ze mnie ostrego spoj­rze­nia.

Chłopcy wcią­gają z gło­śnymi syk­nię­ciami powie­trze do płuc. Mogę się zało­żyć, że teraz na ich twa­rzach rów­nież wid­nieje prze­ra­że­nie – zupeł­nie tak, jak chwilę temu na twa­rzy mojego brata. Nie spraw­dzam jed­nak, czy mam rację, tylko nie­ustan­nie wbi­jam wzrok w Lucasa.

– Pro­si­łam cię – powta­rzam spo­koj­nie. – Nie raz i nie dwa.

– Będziesz grze­bać na wysy­pi­sku.

Par­skam z nie­do­wie­rza­niem.

– Ja? – Wska­zuję na sie­bie dło­nią, po czym wbi­jam mu palec w tors. – Nie, mój drogi, ty będziesz tam grze­bać.

– Zacho­wu­jesz się jak matka. – Gdy tylko koń­czy mówić, prze­łyka gło­śno ślinę, a przez jego twarz prze­bie­gają wyrzuty sumie­nia.

I być może ja rów­nież powin­nam odro­binę je czuć, ale… teraz żałuję, że naprawdę nie wypie­przy­łam mu tych jego spodni. Zaci­skam mocno szczęki, z tru­dem nie dając po sobie poznać, jak bar­dzo bolą mnie w tym momen­cie jego słowa.

– Arlee…

Zanim zdoła cokol­wiek wię­cej powie­dzieć, schy­lam się i wycią­gam spod sto­lika czy­ste, zło­żone w kostkę dresy. Na ich wierz­chu leżą klu­czyki do g-wagona.

– Gdy­bym zacho­wy­wała się jak nasza matka, szu­kał­byś tego przez naj­bliż­sze tygo­dnie, a ja uda­wa­ła­bym, że ich nie widzia­łam. – Wci­skam mu wszystko w brzuch i odwra­cam się gwał­tow­nie, po czym zgar­niam tablet i ruszam w stronę scho­dów. – W kuchni macie gotowy lunch. Nie nasta­wiaj­cie się na nic wykwint­nego.

W oczy szczy­pią mnie łzy fru­stra­cji, a do głowy napły­wają obrzy­dliwe myśli o tym, że może fak­tycz­nie jestem jak nasza matka? Może prze­ję­łam po niej tyle tok­sycz­nych zacho­wań, że połowy z nich nie dostrze­gam? Ale szlag mnie dziś tra­fił, kiedy znowu zoba­czy­łam ubra­nia wala­jące się w jego pokoju. A pro­si­łam, do dia­bła!

I nie, ja wcale nie jestem nie­wdzięczna. Kocham go i jestem prze­szczę­śliwa, że pozwo­lił mi u sie­bie zamiesz­kać, ale ni­gdy nie pozwolę żad­nemu face­towi zro­bić ze mnie kury domo­wej. Ni­gdy.

I on o tym dosko­nale wie.

Budzę się kilka godzin póź­niej z rysi­kiem przy­ci­śnię­tym do mojego policzka. Jęczę cicho i roz­cie­ram skórę, po czym prze­krę­cam się na plecy i gapię w sufit. Co mnie obu­dziło? Wytę­żam słuch, ale nie docie­rają do mnie żadne odgłosy z par­teru…

Za to wyraź­nie sły­szę ciche i dość nie­pewne puka­nie.

Pod­no­szę się i opie­ram plecy o zagłó­wek, men­tal­nie przy­go­to­wu­jąc się na star­cie z bra­tem. Jestem nie­mal pewna, że to on. Wąt­pię, żeby któ­ry­kol­wiek z jego kum­pli pró­bo­wał teraz do mnie przyjść.

– Pro­szę! – odzy­wam się dopiero, gdy mam pew­ność, że moja twarz to pie­przona Enigma.

Drzwi się uchy­lają, a przez szparę do pokoju zagląda Lucas. Jego spoj­rze­nie wypeł­nia skru­cha.

– Mogę wejść?

Nie­mal prze­wra­cam oczami, ale w ostat­niej chwili się przed tym powstrzy­muję i zamiast tego po pro­stu kiwam głową.

Mój brat wcho­dzi do środka, zamyka za sobą drzwi i rusza w moją stronę. Siada na skraju łóżka, opiera o jego bok kule i prze­kręca się tak, żeby na mnie patrzeć.

– Nie powi­nie­nem był mówić, że zacho­wu­jesz się jak matka.