Skandaliści PRL - Sławomir Koper - ebook + książka

Skandaliści PRL ebook

Sławomir Koper

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Skandale towarzyskie i obyczajowe towarzyszyły ludzkości od zawsze, bez względu na epokę i panujący ustrój. Czasy PRL-u również nie były od nich wolne. Mimo, że nie znaliśmy wtedy internetu i tabloidów, informacje o kolejnych wybrykach ówczesnych celebrytów szeroko rozchodziły się po kraju i były żywo komentowane w biurach, kawiarniach, zakładach pracy.

- Kobiety, literatura i alkohol – Marek Hłasko

- Polak, katolik, komunista, alkoholik – Władysław Broniewski

- Jazz, sport i kolorowe skarpetki – Leopold Tyrmand

- Król życia – Wojciech Frykowski

- Zniszczyć samego siebie – Rafał Wojaczek

- Celebryci outsiderzy – Jan Himilsbach i Zdzisław Maklakiewicz

- Uwodziciel, złodziej i gwałciciel – Jerzy Kalibabka

- Najsłynniejszy rabuś i spryciarz PRL-u – Zdzisław Najmrodzki

Osiem biografii kultowych postaci PRL-u, otoczonych nimbem towarzyskiej sławy za życia, i legendą - często narastającą jak kula śniegowa - po śmierci. Część z nich umiejętnie kreowała swój wizerunek albo poprzez bohaterów swoich książek, którzy stanowili ich alter ego (Hłasko) albo bezpośrednio poprzez wspomnienia (Tyrmand). Swoją inność topili w alkoholu, pogrążali się w autodestrukcji, popadali w konflikty z prawem.

Skandaliści epoki PRL-u zdecydowanie odróżniali się od skandalistów dzisiejszych, byli to bowiem ludzie należący najczęściej do elity kulturalnej kraju. Nie mieli na celu wywoływania sensacji, stanowiły one raczej efekt uboczny ich działalności artystycznej. Zresztą czy dzisiejsi celebryci mogą się równać z Broniewskim, Hłaską lub Tyrmandem? A ekscesy obecnych bohaterów tabloidów - z fantazją Wojciecha Frykowskiego czy obsesyjną autodestrukcją Rafała Wojaczka?SŁAWOMIR KOPER

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 365

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Projekt graficzny książki, okładki i stron tytułowych

Fahrenheit 451

 

Zdjęcie na okładce

© Forum

 

Zdjęcia wykorzystane w książce:

Wikipedia, Polona

 

Redakcja

Katarzyna Litwinczuk

 

Korekta

Agata Łojek

 

Skład i łamanie wersji do druku

Gabriela Rzeszutek

 

Przygotowanie do druku, fotoedycja

TEKST Projekt

 

Dyrektor wydawniczy

Maciej Marchewicz

 

ISBN 9788380791916

 

Copyright © Sławomir Koper 

Copyright © for Fronda PL Sp. z o.o.,

Warszawa 2025

 

 

Wydawca

FRONDA PL, Sp. z o. o.

ul. Łopuszańska 32

02-220 Warszawa

tel. 22 836 54 44, 877 37 35

faks 22 877 37 34

e-mail: [email protected]

 

www.wydawnictwofronda.pl

www.facebook.com/FrondaWydawnictwo

www.twitter.com/Wyd_Fronda

 

Przygotowanie wersji elektronicznej

Epubeum

Od Autora

Skandale i afery zdarzały się zawsze i wszędzie, niezależnie od panującego ustroju. Czasy Polski Ludowej różniły się tylko sposobem obiegu informacji – nie było przecież kolorowych magazynów ani plotkarskich portali internetowych (internetu również), w zamian funkcjonowała cenzura tłumiąca przepływ wiadomości. Ale wieści i tak rozchodziły się szeroko, o nowych wyczynach ówczesnych skandalistów plotkowano w kawiarniach i biurach. Ich zachowania wzbudzały emocje podobne do tych, które towarzyszą nam obecnie, gdy słyszymy o kolejnych ekscesach naszych celebrytów.

Skandaliści epoki PRL-u zdecydowanie odróżniali się jednak od skandalistów dzisiejszych, byli to bowiem ludzie należący najczęściej do elity kulturalnej kraju. Nie mieli na celu wywoływania sensacji, stanowiły one raczej efekt uboczny ich działalności artystycznej. Zresztą czy dzisiejsi celebryci mogą się równać z Broniewskim, Hłaską lub Tyrmandem? A ekscesy obecnych bohaterów tabloidów – z fantazją Wojtka Frykowskiego czy obsesyjną autodestrukcją Rafała Wojaczka?

O wielu skandalistach epoki PRL-u pisałem już wcześniej, innych natomiast zamierzam przedstawić w kolejnych pozycjach cyklu. Dlatego do tej książki wybrałem osoby, które wywarły znaczący wpływ na epokę, a ich życie było na tyle intrygujące, by zainteresować czytelnika.

Celebryci Polski Ludowej żyli szybko i barwnie, najczęściej też spotykał ich tragiczny koniec. Trzech moich bohaterów zakończyło życie na emigracji, Hłasko i Frykowski przedwcześnie, w gwałtownych okolicznościach. Broniewski i Himilsbach zapili się na śmierć, a Wojaczek popełnił samobójstwo w wieku 26 lat. Tylko Tyrmand odszedł w otoczeniu rodziny, ale była to już jego nowa, amerykańska rodzina, a sam pisarz zupełnie zerwał kontakty z ojczyzną i polską kulturą.

Dla wielu czytelników zaskoczeniem może być obraz niektórych postaci, jaki przedstawiłem w tej książce. Legenda otaczająca bohaterów jest czasami odmienna od faktów, co starałem się zweryfikować. Zwłaszcza że rzeczywiste wydarzenia często były o wiele bardziej interesujące i dramatyczne niż te, które systematycznie utrwalano w obiegowych opiniach.

W umiarkowany sposób korzystałem natomiast z archiwów Instytutu Pamięci Narodowej. Jest to obecnie bardzo modne źródło informacji dla historyków i dziennikarzy, niestety – odnoszę wrażenie, że tamtejsze dokumenty wykorzystywane są w bardzo niewłaściwy sposób. I zupełnie nie rozumiem bezkrytycznego zachwytu, jaki przejawiają niektórzy moi koledzy po piórze. Publikują niemal każdy uzyskany dokument, zupełnie nie zwracając uwagi na jego wiarygodność. Widziałem wiele raportów i notatek, które już na pierwszy rzut oka sprawiały wrażenie napisanych bez wiedzy ich rzekomych autorów.

Zapomina się również o kontekście historycznym epoki, w której te dokumenty powstawały – o możliwości nacisku na obywateli, jaki stosowała wówczas Służba Bezpieczeństwa. Zatrzymanie paszportu, usunięcie z pracy, wilczy bilet, wplątanie w skandal obyczajowy to tylko niektóre z metod, jakimi wówczas się posługiwano. Dlatego też podchodzę do dokumentów IPN-u bardzo ostrożnie i wykorzystuję tylko te, które sprawiają wrażenie wiarygodnych i wprowadzają do tematu nowy wątek. Ale nawet wówczas unikam podawania nazwisk współpracowników SB – nigdy bowiem nie ma pewności, czy ci ludzie naprawdę osobiście donosili na kolegów, czy też są to zapisy przypadkowych rozmów w większym gronie. Łatwo kogoś niesłusznie oczernić, a przywrócenie dobrego imienia jest czasami niemożliwe.

Pozycją o skandalistach PRL-u nie wyczerpuję – oczywiście – tematu. Kolejni celebryci tej epoki pojawią się w moich następnych książkach. Nie ukrywam, iż mam ambicje, by napisać cykl o elitach Polski Ludowej. Uważam bowiem, że pod względem liczby talentów artystycznych była to – chociaż faktycznie czasami szara i uboga – najbogatsza epoka w dziejach naszego kraju. Ale nawet i szarość ma jednak swoje odcienie…

 

Sławomir Koper

1. Pisarz niespełnionych nadziei

Marek Hłasko

Fot. Polona

„Milicjant pociągnął duży łyk z butelki – wspominał Roman Polański. – »Panie Mareczku, pan jesteś wykształcony człowiek. Powiedz pan: jest Bóg czy go nie ma?« – zapytał ochrypłym głosem.

Marek [Hłasko], stojąc w promieniach księżyca, które połyskiwały na jego brązowej skórzanej kurtce, przeszył pytającego piorunującym wzrokiem. »Ziutek! – wykrzyknął. – Jeżeli Bóg istnieje, to jest starą, dziadowską kurwą, przecież patrzył bez słowa na Oświęcim, na Hiroszimę, przecież widział, jak mordowano miliony niewinnych ludzi. Nie, przyjacielu, nie ma żadnego Boga«.

Milicjant pokiwał głową apatycznie. »Tak – wymamrotał, po czym dodał: – To kto stworzył ten świat?«.

Niestety, nie potrafię powiedzieć, jak Marek poradził sobie z tym transcendentalnym pytaniem, albowiem chwilę później straciłem świadomość”1.

Scena opisana przez Polańskiego nie była wyjątkiem. Marek Hłasko uwielbiał szokować swoimi poglądami i zachowaniem. Brutalny cynik i oddany przyjaciel, obiekt adoracji kobiet i człowiek, który wykorzystywał uwielbienie mężczyzn o homoseksualnych preferencjach. Osobnik uzależniony od alkoholu i pisarz o wielkim literackim talencie, może nawet największym w dziejach PRL-u. Talencie, którego właściwie nigdy nie było mu dane wykorzystać, gdyż – jak uważał Jan Himilsbach – polskie władze „miały brylant, ale skurwysyny nie wiedzieli, jak go oprawić”.

» Bystrzyca Kłodzka

Autokreacja jest z reguły domeną poetów, najczęściej to oni przekształcają otaczającą ich rzeczywistość, podając jej własną wersję czytelnikom. Prozaicy nie bywają jednak gorsi, a znakomitym potwierdzeniem tej tezy jest właśnie przypadek Marka Hłaski. Świadomie kreował własną biografię, a z czasem legenda przesłoniła wszystko i po latach trudno odróżnić rzeczywistego człowieka od jego literackiego wizerunku. Inna sprawa, że Hłasko zaczynał karierę w najczarniejszych latach polskiego stalinizmu i od samego początku zmuszony był do wprowadzenia poważnych korekt w swoim oficjalnym życiorysie.

Debiutujący pisarz powinien mieć proletariackie pochodzenie, więc 18-letni Marek twierdził, że jego matka była praczką, a ojciec strażakiem. Niewiele to miało wspólnego z rzeczywistością – ojciec pisarza, Maciej, był bowiem prawnikiem, a jego kontakt ze służbami przeciwpożarowymi ograniczył się do opublikowania kilku prac na ten temat. Natomiast dziadek faktycznie był strażakiem, ale wcale nie szeregowym. Zmarły w 1922 roku Józef Hłasko pełnił funkcję komendanta Warszawskiej Straży Pożarnej. Rodzina nie miała zresztą robotniczych korzeni; pierwsze wzmianki o Hłaskach herbu Leliwa, szlacheckim rodzie wywodzącym się z Hłasek pod Owruczem na terenie dzisiejszej Białorusi, pochodzą już z 1535 roku. Z czasem ród podupadł, ale niektórzy jego członkowie w okresie międzywojennym znakomicie prosperowali. Kuzynem pisarza był inżynier Wiktor Hłasko – pełnomocnik Grupy Francuskich Towarzystw Naftowych, Przemysłowych i Handlowych „Małopolska”. Był on również dyrektorem firm Verdatok i Nafta Polska, a mały Marek odwiedzał jego dwór w Kociszewie niedaleko Grójca.

Nic zatem dziwnego, że ludzie dobrze znający Marka twierdzili, iż „udawał szoferaka ten potomek karmazynów, co zasiadali w pierwszych krzesłach dawnej Rzeczypospolitej”. Życiorys Hłaski był jednak o wiele bardziej skomplikowany.

Ojca właściwie nie znał, jego rodzice rozwiedli się, gdy Marek miał trzy lata, pan Maciej zmarł zresztą we wrześniu 1939 roku na gruźlicę nerek. Mimo to przyszły pisarz nigdy nie zaznał biedy i nawet w czasach hitlerowskiej okupacji zawsze mieszkał we własnym pokoju, co świadczyło o niezłym standardzie życia rodziny.

Natomiast miał inną cechę wspólną z większością pisarzy o proletariackich korzeniach – były to problemy z edukacją. Naukę zakończył w 16. roku życia, po tym jak usunięto go z warszawskiego Liceum Techniczno-Teatralnego z powodu „notorycznego lekceważenia przepisów szkolnych, wykroczeń natury karnej oraz za wywieranie demoralizującego wpływu na kolegów”.

Zapewne przyczyniła się do tego skomplikowana sytuacja rodzinna chłopca. Po Powstaniu Warszawskim przeniósł się z matką do Częstochowy, a następnie przez Chorzów i Białystok trafił do Wrocławia. Na domiar złego nie potrafił dojść do porozumienia z nowym partnerem matki, Kazimierzem Gryczkiewiczem. Przez pewien czas pobierał więc naukę poza domem – w Legnicy i Warszawie.

Po usunięciu ze szkoły Marek musiał podjąć pracę zarobkową, bowiem zgodnie z ówcześnie obowiązującym prawem zostałby potraktowany jako „pasożyt społeczny” i wróg ustroju. Wrócił zatem do Wrocławia, gdzie zatrudnił się jako goniec w stoczni rzecznej.

Uczęszczał jednocześnie na kurs prawa jazdy, a po jego uzyskaniu zmienił pracę i został pomocnikiem kierowcy w jednej z miejscowych firm transportowych. Nie był jednak specjalnie sumiennym pracownikiem – wyrokiem sądu grodzkiego skazano go na dwumiesięczne potrącanie 10 procent zarobków. Nie wiadomo, w jaki sposób naruszył socjalistyczną dyscyplinę pracy, zapewne były to notoryczne spóźnienia lub nieusprawiedliwiona absencja. Po latach miał jednak z ironią wspominać swoją „działalność przestępczą” przeciwko ludowej ojczyźnie.

Po odpracowaniu wyroku zmienił firmę, tym razem znalazł zajęcie przy zwózce drewna w Państwowej Centrali Drzewnej „Paged”. Baza transportowa mieściła się w Bystrzycy Kłodzkiej, drewno przewożono po fatalnych górskich drogach. Marek zatrudnił się w połowie listopada, w górach panowała już zima, dla 17-letniego chłopaka była to praca ponad siły.

„Wstawaliśmy rano o czwartej – wspominał po latach – a o dziesiątej wieczór kończyliśmy rozładunek na stacji, potem jechało się jeszcze czterdzieści kilometrów do domu, co przy samochodzie typu GMC z przyczepą po górskich drogach zabierało około dwóch godzin (…). Niedziel i świąt nie było, pod koniec miesiąca kierownik bazy w Bystrzycy Kłodzkiej oświadczał nam, że wyrobiliśmy około czterdziestu, czasami czterdziestu pięciu procent normy”2.

Wytrzymał tam tylko sześć tygodni, ale zdobyte doświadczenie zaprocentowało, gdy pisał Następnego do raju. Czytając tę powieść, faktycznie można odnieść wrażenie, że autor przebywał całe lata w najdzikszych ostępach Dolnego Śląska. Czas spędzony w górach umożliwił również stworzenie legendy twardego faceta mającego na koncie ekstremalne przeżycia.

W rzeczywistości Marek nie był raczej stworzony do regularnej pracy. Jego życiorys zawodowy obfitował w krótkie, kilkumiesięczne epizody, zawsze był jednak związany z transportem drogowym. Chłopak szukał zresztą swojego miejsca w życiu, a każde nowe zajęcie stanowiło dla niego interesujące pole do obserwacji, co w przyszłości planował wykorzystać. Nie zamierzał bowiem spędzić całego życia jako kierowca.

» Warszawa

Pod koniec 1950 roku ojczym pisarza dostał służbowe skierowanie do Warszawy i przeprowadził się tam wraz z jego matką. Marek podążył ich śladem. Na miejscu przekonał się jednak, że warunki lokalowe w odbudowującej się stolicy są zdecydowanie gorsze niż we Wrocławiu. Gryczkiewicz dostał wprawdzie służbowe mieszkanie, ale był to tylko pokój z kuchnią (na Śląsku rodzina dysponowała pięcioma pokojami). To chyba ostatecznie zadecydowało, że Hłasko postanowił opuścić dom rodzinny. W uzyskaniu samodzielności miała mu pomóc literatura.

Pod koniec 1952 roku przedstawił Bohdanowi Czeszce fragment powieści Sonata marymoncka. Po zapoznaniu się z utworem pisarz przyznał, że adept ma „ostrość patrzenia” i „umiejętność przekazywania swoich przeżyć”. Poradził jednak Markowi, by zajął się opowiadaniami i nie próbował tworzyć większych form literackich.

„Co wy tam wyjeżdżacie z teorią, że jak się usuwa tzw. »brzydkie wyrazy«, to się kastruje język – pisał Czeszko do Hłaski. – Wy to zostawcie. Sam w imię »szczerości« i »dosadności« języka kiedyś to głosiłem. To jest chamstwo, a nie dosadność. Można używać słów: kurwa, pierdolę, skurwysyn, chuj, pizda (czy słowa napisane przeze mnie już was nie zawstydziły), ale w tych nielicznych przypadkach, kiedy nie można ich niczym zastąpić. Pamiętajcie, że słowo pisane ma wymiar zdwojony we wszystkich walorach i brakach…”3.

Czeszko chwalił młodego autora, dodał jednak, że „pisarzem jeszcze nie jest i jeszcze długo nim nie będzie”. Podobnego zdania był również Igor Newerly, który poradził Hłasce, by nie myślał o zawodowym zajęciu się literaturą przed ukończeniem 40. roku życia.

Marek przedstawiał się obu twórcom jako niewykształcony kierowca, który w wolnych od pracy chwilach próbuje opisać otaczającą go rzeczywistość. Było to zgodne z ówczesną polityką kulturalną władz PRL-u, natomiast laur odnalezienia nowego proletariackiego talentu spływał – oczywiście – na jego odkrywców. Stąd też brało się ich zainteresowanie młodym twórcą.

W tym czasie Hłasko pracował w warszawskiej Metrobudowie, pisywał również korespondencje robotnicze do „Trybuny Ludu” – wydelegowała go do tego dyrekcja. Prawdopodobnie był bowiem jednym z nielicznych pracowników firmy, który umiał cokolwiek napisać. Współpraca nie trwała jednak długo. Marek ponownie zmienił miejsce zatrudnienia, a wiosną 1953 roku zwolnił się ze swojej ostatniej posady. Otrzymał bowiem stypendium twórcze Związku Literatów Polskich, a jego opowiadanie Baza Sokołowska miało zostać opublikowane w wyborze prozy młodych, debiutujących pisarzy. Utworem zainteresował się również „Sztandar Młodych”, redakcja zapłaciła nawet autorowi zaliczkę. Marek uznał, że wreszcie znalazł się na właściwej drodze.

» Miłość grecka nad Wisłą

Zapewne jednak nigdy nie odniósłby sukcesu, gdyby nie pomoc uznanych pisarzy. To oni zadecydowali o jego karierze, nie była to jednak pomoc bezinteresowna. Przystojny i barczysty młodzian stał się bowiem obiektem uwielbienia kilku literatów o homoseksualnej orientacji.

„Okazał się wysokim, rosłym chłopcem, jasnowłosym i niebieskookim – wspominał Jerzy Andrzejewski. – Nie wiem, czy był piękny. Jego bardzo słowiańska uroda promieniowała uwodzącym blaskiem, cała postać – gwałtowną siłą witalną, w głosie z natury niskim pobrzmiewały akcenty czułe i kuszące. Jeśli powiem, że mnie oczarował i zachwycił, nie powiem wszystkiego”4.

Jako pierwszy wdziękowi Marka uległ prezes wrocławskiego oddziału Związku Literatów Polskich, Stefan Łoś. Mający już ponad 50 lat pisarz, podróżnik i działacz harcerski znany był ze swoich homoseksualnych upodobań, z tego też powodu wydalono go przed wojną z ZHP. A teraz we Wrocławiu zupełnie stracił głowę dla Hłaski.

To właśnie on podsunął pierwsze próby literackie ulubieńca Czeszce i Newerlemu, zabiegał również o stypendium twórcze dla Marka. A gdy Hłasko wrócił na pewien czas z Warszawy, by poważnie zająć się pisarstwem, po krótkim pobycie u rodziny zamieszkał właśnie u niego. I – jak twierdził – „świetnie się z panem Łosiem bawili”.

„Nie chciałbym zadzierać z ciotką – pisał Marek w liście do matki. – Mieszkać u ciotki nie mam zamiaru, może dostanę mieszkanie w związku, tylko to się odwleka z dnia na dzień. Natomiast Ty napiszesz do cioci, że przyjechałem z Baligrodu i jestem w Warszawie. Nawet nie napiszesz, a zatelegrafujesz. I to zaraz! I traktuj to poważnie: ja sobie nie pozwolę skomplikować życia! I nie pozwolę, żeby ktoś wtrącał się do moich spraw! Nie pozwolę, żeby wystawiano mnie na idiotę, tak jak Ty zrobiłaś w tym wypadku! Więc napisz, bo inaczej naprawdę, Mamusiu, obawiam się, że nigdy nie znajdziemy jakiejś wspólnej platformy porozumienia, co jest po prostu i bez żadnej przesady – tragiczne. (…) Chcę raz dojść do zamierzonego celu – jeśli trzeba będzie, żebym kłamał – będę kłamał, jeśli zabić – zabiję”5.

U Łosia mieszkał przez pewien czas, a zakochany w nim pisarz nie zareagował nawet, gdy Marek sprzedał jego kosztowny perski dywan. To jednak nie wszystko, zdarzyło się również, że Łoś nie mógł się dostać do własnego mieszkania, gdyż Marek spędzał tam czas z Hanką Kruszewską-Kudelską, z którą miał romans. Ostatecznie chłopak wyprowadził się od pisarza. Łoś chyba jednak nigdy nie przestał go kochać, podobnie jak kilku kolejnych mężczyzn, których słabość Hłasko wykorzystywał.

„Miał zaledwie osiemnaście lat, kiedy zaczął pisać i drukować. Dostał się w środowisko ludzi dojrzałych, utalentowanych, ludzi – którzy z racji swego talentu stali na świeczniku i uważali się za upoważnionych do tego, aby nas, wszystkich przeciętnych zjadaczy chleba, uczyć, jak należy pięknie żyć – skarżyła się matka Marka. – (…) Nauczyli mego syna pić wódkę i chcieli nauczyć wielu rzeczy ohydnych, mimo że przykrytych szatą poezji, ale na szczęście jego zdrowa natura sprzeciwiła się temu (…). Z rozpaczą widziałam, jak paczy się jego charakter, jak nauczono go kłamać”6.

Maria Hłasko wykazała się naiwnością. Marek pił wódkę już wcześniej, kłamać również potrafił nie najgorzej. Ale faktycznie – bez pomocy znacznie starszych od siebie literatów nigdy nie zrobiłby kariery. Doskonale o tym wiedział i nie zamierzał rezygnować z ich poparcia, chociaż osobiście nie przejawiał upodobania do pederastii.

„Przygarnęli go do stolików w kawiarniach na Krakowskim Przedmieściu – wspominał pisarz Piotr Guzy – te wszystkie byki załgane, szmaty zdarte na nic, ludzie, którzy nawet śniąc, kłamali, obnosili się z nim jak ze zdobyczą nieprawdopodobnie cenną, poili wódką, tego dwudziestoletniego chłopca chcieli przekabacić na własne kopyto, wsączyć własną korupcję w jego czyste serce”7.

Czy jednak na pewno Marek rzeczywiście miał wówczas takie „czyste serce”? Wszak pisał do matki, że „jeśli trzeba będzie, żeby kłamał – będzie kłamał, jeśli zabić – zabije”… Trzeźwo patrzył na świat i doskonale wiedział, w jakie środowisko wkracza. We Wrocławiu manipulował zakochanym w nim Stefanem Łosiem, podobnie miało się dziać w Warszawie. Jego atutami były talent, młodzieńczy wdzięk oraz uroda. I zamierzał zrobić z nich użytek.

W kwietniu 1954 roku po raz pierwszy pojawił się w Domu Pracy Twórczej w Oborach. Z okazji zapowiedzianego wydania Almanachu młodych zorganizowano tam wówczas spotkanie początkujących pisarzy, a Hłasko był najważniejszym autorem tego zbioru. Z miejsca stał się sensacją towarzyską, co odnotował Józef Hen.

„Było słonecznie, ale chłodno. Marek marzł w samej koszuli, na bosych nogach miał sandałki. Uchwaliliśmy wtedy z żoną (…), która ze mną była, że dam Markowi sweter bezrękawnik z dekoltem w szpic. Za dużo pożytku Marek z tego nie miał, a to z powodu nie byle jakiej różnicy wzrostu, w każdym razie pępek miał odsłonięty. Pewna młoda literatka, wrażliwa na jego urodę, przyniosła mu apaszkę i pamiętam, jak miłośnie, ocierając się niemal o niego, wiązała mu ją na szyi. (Literatka była bardzo ponętna)”8.

Hłasko lubił już wtedy szokować zachowaniem. Pił dużo, musiał odsypiać kaca, zatem nie pojawiał się na porannych spotkaniach. Ale prowokował i podświadomie odgrywał już rolę gwiazdora.

„Po południu wchodził na salę z podkurczonymi ramionami – wspominał Piotr Guzy – ręce w kieszeniach, przystawał przy drzwiach (…), w oczach miał błyski rozbawienia, lekkiej kpiny, potem zaszywał się w ostatnim rzędzie i podczas gdy dyplomowani inżynierowie dusz ludzkich wzniośle celebrowali posłannictwo literatury w okresie budowania zrębów socjalizmu, on, Marek Hłasko, grał w »oczko«. Jednego dnia odezwał się półgębkiem, ale rzecz rozniosła się błyskawicznie po sali, wywołując zamieć śmiechu. Facetka mądrzyła się o partyjności literatury. Popatrzył na nią spod ściągniętych brwi. Wypuścił przez nos dym z papierosa, mruknął: »Taka ładna, nie mogłaby zostać po prostu kurwą, zamiast pchać się do pisania?«”9.

Większość nowych znajomych przyjmowała bez zastrzeżeń historię o młodym kierowcy marzącym o karierze literackiej. Wbrew temu, co opowiadała matka Marka, już wówczas dostrzegano jego upodobanie do konfabulacji. Ale uznawano to za przejaw młodzieńczej fantazji, ewentualnie za ćwiczenia literackie. Życie bywa przecież najlepszym źródłem tematów, rzadko jednak nadają się one do wykorzystania bez retuszu. A Marek kłamał podobno tak uroczo, że nie sposób było mu się oprzeć…

„Był mitomanem – potwierdzał Andrzejewski – ale sądzę, że nie z potrzeby oszukiwania, lecz na skutek bujnej ochoczości kreacyjnej. Różne okoliczności swego krótkiego podówczas życia potrafił opowiadać w kilku różnorakich wersjach. Kłamał koszmarnie i plątał się w swoich zmyśleniach jak wspaniała ryba w sieci. Jeśli dla oczu przyjaznych mógł się ze względu na swoją promienność wydawać złotym aniołem, to był archanioł, którym obracał Kusiciel. To było często męczące, lecz częściej – właśnie wspaniałe.

Pił dużo i upijał się często. Rwał się do tej kondycji nie jak radosny Bachus, lecz raczej jak potępieniec, który szuka złudnego wyzwolenia”10.

O względy Hłaski rywalizowali: Andrzejewski, Iwaszkiewicz, Wilhelm Mach, Henryk Bereza, Julian Stryjkowski. Elita polskiej literatury tego okresu, ludzie bardzo wpływowi. Marek prowadził subtelną grę, wiedząc, że jego wielbiciele wiele mu wybaczą. Ich adoracja była mu potrzebna do promocji własnej osoby. Zresztą chyba w tych czasach naprawdę potrzebował akceptacji i przyjaźni.

Jerzy Andrzejewski był wprawdzie żonaty (nawet dwa razy), ale nie ukrywał swojej orientacji seksualnej. W jego życiu pojawiali się różni partnerzy, lecz najważniejsze okazało się okupacyjne uczucie (nieodwzajemnione) do Krzysztofa Kamila Baczyńskiego. Po latach uznał go za swoją największą miłość i do końca życia trzymał jego zdjęcie na biurku. A teraz przyszło nowe i podobnie beznadziejne oczarowanie. Hłasko był jednak zdecydowanie bardziej interesowny od Baczyńskiego, nawet u Andrzejewskiego pomieszkiwał. A zakochany pan Jerzy nie ukrywał przed nim swoich uczuć:

„Marku, śpisz jeszcze, muszę wyjść z domu, a chciałbym Ci zaraz po przebudzeniu powiedzieć kilka słów. Nienawidzę niejasnych sytuacji. Gdybym nie powiedział Ci o wszystkim wczoraj – robiłbym to jutro albo pojutrze (…). Zdaje mi się, że bardzo Cię pokochałem. Za wszystko. Jedno mnie tylko męczy: boję się, aby moje uczucia nie były dla Ciebie ciężarem”11.

Jeszcze dalej poszedł Wilhelm Mach rywalizujący z Andrzejewskim o względy Hłaski. Czytając jego listy, trudno powątpiewać w uczucie do początkującego pisarza:

„Ukochany. Ukochany Marku mój, Przyjacielu, Bracie najdroższy, najbliższy mi na świecie Człowieku, Światło moje, radości moje i smutki. Ty jesteś miarą mego czasu, objętością mojego serca, drogą doń, niecierpliwością szczęśliwą lub biedą przebudzeń. Ty jesteś moim mówieniem do ludzi, których co dzień spotykam, jesteś też wszystkim, na co patrzę, jesteś formą mojej świadomości, kierunkiem myśli, bólem serca, rozpaczą nad mijającym czasem, nadzieją i brakiem nadziei, szczęściem lub bezsennością, krzykiem wśród nocy, milczeniem wśród zgiełku dnia, jesteś tym, co znalazłem, i jest tak, bo Cię kocham, i będzie tak, póki Cię kocham – a wiesz, ile uczciwej i aż bolesnej lękliwości zawieram w takim sformułowaniu, a wiesz już i powinieneś wiedzieć, że najważniejsza jest wierność w sobie niezadufana”12.

W gronie adoratorów Marka nie mogło zabraknąć Iwaszkiewicza. Pan Jarosław zawsze był wrażliwy na męskie wdzięki i nie mógł dopuścić, by o względy obiecującego młodzieńca starali się wyłącznie koledzy po piórze. A chociaż zaznaczał, że nie interesuje go seksualna strona znajomości, to jednak deklarował uczucie:

„Drogi mój Maruniu! (...) Serce mi zawsze mięknie jak masło, gdy Ciebie zobaczę. Bardzo to dziwne uczucie, bo w żadnym stopniu nie erotyczne, tylko tak ubóstwiam Cię jako symbol, bo jesteś młody, ładny, zdolny (...). Całuję Cię bardzo mocno, jak kocham”13.

W połowie lat 50. najważniejszymi pismami literackimi w Polsce kierowali homoseksualiści. Iwaszkiewicz wydawał „Twórczość”, gdzie działem prozy zarządzał Stryjkowski (a potem Bereza), Andrzejewski pełnił funkcję redaktora naczelnego „Przeglądu Kulturalnego”, natomiast Mach – sekretarza „Nowej Kultury”. Byli to znakomici fachowcy, ale na decyzje, które podejmowali, wpływ miały czasami ich upodobania seksualne. Ponoć kandydat na pisarza musiał zaprezentować się osobiście w redakcji, a dopiero potem decydowano, czy drukować jego teksty, czy też nie…

Oczywiście do debiutu konieczny był przede wszystkim talent, ale nawet tak uzdolniony autor jak Hłasko potrzebował poparcia. Przyjaźń starszych pisarzy przydała się Markowi również, gdy dostał wezwanie do wojska. Andrzejewski osobiście rozmawiał wówczas z Jakubem Bermanem, w sprawie Hłaski interweniowali „wysoko postawieni dostojnicy Związku Literatów Polskich”, a ich starania popierał kierownik Wydziału Kultury i Nauki KC PZPR. Ostatecznie sam premier Cyrankiewicz uznał, że „więcej korzyści przyniesie Polsce Hłasko piszący niż Hłasko uczący się nosić karabin”14.

„[Marek] nie miał wielkiej skłonności do kobiet – uważał Zygmunt Hertz – stąd jego powodzenie, przez obojętność. Miał homoseksualny podkład i starannie to ukrywał, był w nieustannym wewnętrznym konflikcie. Właściwie nienawidził kobiet: matkę, Sonję, inne, które znam, traktował en canaille. I tak poszło!”15.

Chyba jednak nie do końca… Chociaż trzeba przyznać, że Marek zawsze poważnie traktował męską przyjaźń. Co prawda Agnieszka Osiecka uważała, iż mężczyźni byli dla niego ważniejsi od kobiet, ale jeszcze przed jej poznaniem przeżył kilka dramatycznych związków. Jedna z jego ówczesnych partnerek, Hanna Kruszewska-Kudelska, zdecydowanie zaprzeczyła, jakoby pisarz przejawiał homoseksualne skłonności. A przecież znała temat z autopsji.

„Rzuciło się nań całe środowisko literackie i dookołaliterackie – twierdził Jerzy Putrament. – Pierwsze, cóż, pobawiło się, pobawiło. Jeden pan podrzucał młodzieńca innemu. Przewrócili mu w głowie, owszem, ale każdy pisarz w końcu odkrywał w nim jego możliwości i zatykało go tym silniej, im sam był więcej wart. Dostrzegał bowiem tempo, w którym ten młodzieniaszek będzie go dopędzać. Wtedy zachwyty traciły jednorodność, spławiało się gościa następnemu. Krytycy byli »wierniejsi«, pociągała ich szansa wylansowania gościa na niebo literackiej sławy, grania przy tym roli usługowej”16.

» Na szczycie

Wydanie Almanachu młodych i publikacja w „Sztandarze Młodych” zapoczątkowały błyskawiczną karierę Hłaski. Redakcje prześcigały się w ofertach, a Marek nie zwykł zawodzić. W „Po Prostu” ukazało się jego pięć opowiadań, a w „Nowej Kulturze” następne trzy (w tym Pierwszy krok w chmurach). Zdecydowanie gorzej szła mu zaś praca typowo dziennikarska, w 1955 roku został bowiem felietonistą „Po Prostu”. Wprawdzie oznaczało to stałe dochody, legitymację prasową i możliwość poznania kolejnego środowiska, ale Hłasko nie nadawał się na dziennikarza. To, co porywało w jego opowiadaniach, w artykułach sprawiało wrażenie szablonowej dydaktyki. Marek był jednak pisarzem, a nie publicystą.

Całkowitą klęską zakończyła się natomiast próba pisywania reportaży do „Sztandaru Młodych”. Hłasko jeździł „w Polskę” w poszukiwaniu tematów, za każdym razem trafiał jednak na materiał nienadający się do publikacji. Podwrocławska wieś zamieszkana przez uzależnionych od morfiny chłopów z Kresów czy amatorski teatr zorganizowany przez pracowników jednego z Państwowych Gospodarstw Rolnych – nie były to materiały kwalifikujące się do druku, rzeczywistość polskiej prowincji daleko bowiem odbiegała od propagandowych sloganów.

„Przyjechałem wieczorem – wspominał Hłasko po latach – kierownik PGR zorientował się natychmiast, że istnieje okazja uczczenia gościa z Warszawy i zaprowadził mnie do głównego amanta swojego teatru. Amant był właśnie zajęty sporządzaniem kiełbas ze świni, którą uprzednio wraz z dyrektorem PGR ukradł i pozbawił życia. Prowadziliśmy rozmowę towarzyską na najwyższym poziomie, wznosząc puchary i konsumując kiełbasy; po czym udaliśmy się spać. Następnego dnia wieczorem zebraliśmy się wszyscy w świetlicy. Znowu, żeby uczcić gościa z Warszawy, kierowniczka teatru kazała miejscowemu tenorowi odśpiewać coś przed przedstawieniem. Na scenę wybiegł młody człowiek i zaryczał: »San Remo, białe miasto nad morzem – jak kocham ci…«. Zdumieni chłopi siedzący w watowanych kurtkach wytrzeszczali oczy; ale ja bawiłem się dobrze. Następnie zaczęła się sztuka: w momencie, kiedy główny bohater – postać szlachetna i pełna patosu – wygłaszał długą tyradę na cześć obrabiarek, przyjaźni ze Związkiem Radzieckim i tym podobne, na scenę wbiegł jakiś człowiek o dzikim spojrzeniu i z okrzykiem »A ty Jadźki p… nie będziesz« wraził bohaterowi nóż w klatkę z piersiami. Chodziło o jakieś osobiste zatargi na tle miłosnym. Nic z reportażu”17.

W tym czasie Marek zdobywał w pełni zasłużoną sławę niegrzecznego chłopca polskiej literatury. Wakacyjny wyjazd na Mazury zaowocował pobiciem w Orzyszu milicjanta po cywilnemu i grzywną w wysokości 150 złotych. Natomiast w Warszawie regularnie odwiedzał słynną restaurację Kameralna, gdzie też nie unikał awantur.

„Była to namiastka świata wielkiego, który gdzieś podobno istniał, ale też nie na pewno – tłumaczył poeta Roman Śliwonik. – Ale jeśli nawet był, przelewał się światłami, samochodami, dobrobytem, to dla nas niewiele znaczył, był odsuwany w głąb świadomości, bo fakt jego istnienia głęboko nas upokarzał”18.

Wprawdzie większość gości pojawiała się w Kameralnej wyłącznie w celu konsumpcji alkoholu, ale miejscowa kuchnia uchodziła za doskonałą. Klienci głównie zamawiali jednak „koniak i owoce południowe” (pół litra i ogórki), aby w oparach tytoniowego dymu prowadzić niekończące się rozmowy o życiu, polityce i literaturze. Stali bywalcy (wśród nich także Hłasko) przechowywali nawet u szatniarzy marynarki i krawaty, gdyż bez tych części garderoby wstęp był zakazany. Do lokalu trafiali również zagraniczni goście, oczywiście o „postępowych” poglądach.

„Zjawił się kelner z otwartą już na zapleczu butelką wina – opisywał wizytę francuskich trockistów Jerzy Gruza – z korkiem wydłubanym widelcem, bo korkociąg nieużywany od lat gdzieś się zapodział. Podszedł do stolika i zaczął rozlewać czerwony płyn pod nazwą »wino«. (…) Jakaś pijana para w szalonym tańcu wpadła na stolik i przewróciła wszystko do góry nogami, rozbryzgując »wino marki wino« na Francuzów. A macie, żabojady! Wredni trockiści, zachciało się wam wina w naszym budującym podstawy socjalizmu kraju!”19.

Jedna z wizyt Marka w Kameralnej zakończyła się złamaniem ręki – rycersko bowiem stanął w obronie pewnej pani i niefortunnie kogoś uderzył. W dodatku był wtedy akurat całkiem trzeźwy! Wypadek ten jednak wcale nie pohamował jego upodobania do tego lokalu.

„Kameralna była restauracją pomyślaną bezbłędnie i dzieliła się na trzy części – wspominał po latach – Kameralna dzienna pierwsza, Kameralna dzienna druga i Kameralna nocna. Odkrywczość tego pomysłu gastronomiczno-architektonicznego polegała na tym, że można było zacząć pijaństwo w Kameralnej drugiej dziennej już wcześnie rano; po czym można było przejść na obiad do Kameralnej dziennej pierwszej, bawić się kielichem do wieczora, kiedy to otwierano Kameralną nocną, i tam dopiero wyrobić się towarzysko i dramatycznie”20.

Do końca uważał, że nigdy więcej nie trafił na podobny lokal. A szukał wytrwale, knajpiane życie było bowiem stałym elementem jego biografii. Podobnie jak wywoływanie awantur.

„Na początku miał swoje dziwactwa, pozy, ale był bardzo autentyczny – wspominał redaktor naczelny »Po Prostu« Eligiusz Lasota. – Jednak w miarę tego, jak rosły jego sława i popularność, zaczął się zmieniać. Stawał się idolem, ze wszystkich stron zabiegano o jego towarzystwo: SPATiF, Bristol, Kameralna, Dom Dziennikarza na Foksal – tam trzeba było się z Mareczkiem pokazać. Wielu ludziom o znanych nazwiskach Mareczek imponował, oni zaś imponowali jemu. Zaczęto kreować legendy, a on, chłopak dwudziestoletni, robił wiele, by do tych legend dorastać. Nie miało to wpływu na rozwój jego talentu – ten był nie do pokonania – ale na jego styl życia wpływało niepokojąco”21.

Hłasko nie ograniczał się wyłącznie do Warszawy. Gdy jego twórczością zainteresowała się kinematografia, dał się również poznać w Łodzi, ówczesnej stolicy polskiego filmu.

„W pracy nad Końcem nocy zetknąłem się z Markiem Hłaską – opowiadał Roman Polański – który napisał do tego filmu część dialogów. Hłasko nie był słuchaczem szkoły filmowej, przyjaźnił się jednak z wieloma starszymi studentami i cieszył się już pewną sławą samorodnego pisarza o niebywałym talencie, zmyśle dramaturgicznym i dialogowym słuchu. Reputacja Marka wykraczała zresztą poza literaturę. Był to urodzony, pełen wdzięku kontestator, który pozował na proletariusza i często przechwalał się doświadczeniami kierowcy ciężarówki. Zwykle wieczorami można go było znaleźć w Syrenie, gdzie rozrabiał lub szukał awantury”22.

Broniewski po pijanemu zamęczał znajomych telefonami, natomiast Hłasko w stanie nietrzeźwym osobiście odwiedzał przyjaciół. Pora nie robiła na nim wrażenia, uwielbiał bowiem prowadzić „nocne Polaków rozmowy”.

„Kiedyś po pijanemu – wspominał Kazimierz Brandys – wtaszczył nocą do mieszkania Wilka Macha znak drogowy STOP na żelaznym stojaku, bardzo ciężki. Potem do świtu zamęczał Macha pytaniami: dlaczego świat jest straszny, dlaczego ludzie są podli. Znak drogowy był jego gałęzią, Mach księdzem. Hłasko miał wiele cech zdesperowanego playboya, trudno nie było w nim odróżnić cierpienia od »fasonu«. Ale przede wszystkim był utalentowany”23.

Zdarzało się, iż „wparowywał nieoczekiwanie głęboką nocą”, przepraszał obudzoną panią domu, „że nie ma kwiatów, wręczając jej wyrwany ze ściany szyld pobliskiej spółdzielni lub coś oryginalnego z pobliskiego śmietniska”. Czy na takiego człowieka można było się gniewać?

Kariera Marka nabierała rozpędu, w listopadzie 1955 roku podpisał umowę na wydanie zbioru opowiadań, a w „Twórczości” (publikowali tam tylko autorzy o dużej renomie) ukazała się jego Pętla. Do tego dochodziła jeszcze praca w filmie – przygotował scenariusz do Pętli, napisał dialogi (wspólnie ze Stanisławem Dygatem) do Skarbu kapitana Martensa, sprzedał prawa do sfilmowania opowiadania Głupcy wierzą w poranek (Następny do raju). Zobowiązał się także, że napisze dialogi do ekranizacji kolejnego opowiadania – Ósmy dzień tygodnia. Za każdą z tych umów inkasował kwotę równą półrocznej średniej krajowej, nie mógł zatem narzekać na brak gotówki.

„Do szesnastej 21 stycznia – relacjonował »Express Wieczorny« – wszystkie bilety na film Pętla na cały dzień zostały wyprzedane. Dziś od wczesnego rana kasy znowu obległy tłumy, wśród których łatwo odróżnić powszechnie już znanych »koników«, czego milicja jakoś nie potrafi czy nie chce dostrzec. Ceny biletów u »koników« sięgają 36 złotych! Pokątna sprzedaż odbywa się w bezczelny sposób, a bezczynność milicji jest karygodna”24.

W maju 1956 roku do księgarń trafiło pierwsze wydanie debiutanckiego tomu opowiadań Hłaski (10 tysięcy egzemplarzy). Pierwszy krok w chmurach cieszył się tak wielkim powodzeniem, że niemal natychmiast zdecydowano się na dalsze wydania. W ciągu następnych dwóch lat pojawiły się kolejne nakłady, każdy w liczbie 20 tysięcy egzemplarzy.

„Jest to, być może – uważał Jerzy Pilch – jeden z najbardziej zdumiewających epizodów literatury powojennej (…). Czternaście lichych opowiadań utrafiło bowiem w czas, który z debiutanta uczynił klasyka. (…) Przypisanie Hłasce waloru arcydzielności jest kłopotliwym spadkiem po epoce, którą rzekomo pisarz ten przekreślał, a w której tkwił po uszy”25.

Hłasko faktycznie tkwił po uszy w epoce stalinowskiej, trudno jednak nazwać jego debiut „lichymi opowiadaniami”. Były to utwory ponadczasowe – Hemingway i Faulkner w PRL-owskiej oprawie. Dotychczas nikt nad Wisłą tak nie pisał. Osobiście pamiętam, jak na początku lat 80. dopadłem debiutancki tom Hłaski. Wcześniej znałem jego utwory emigracyjne, ale nie miałem jeszcze okazji przeczytać w całości pierwszego zbioru opowiadań. I gdy w jakimś antykwariacie kupiłem mocno sfatygowany tomik, było to dla mnie prawdziwe święto.

Przekonałem się wówczas, że w legendzie Hłaski nie ma żadnej przesady – Pierwszy krok w chmurach czytałem z wypiekami na twarzy. Potem książka krążyła wśród znajomych, aż ktoś zaopiekował się nią na stałe. Pamiętam dyskusje nad opowiadaniami pana Marka… Mieliśmy wówczas ponad 20 lat i żaden z nas nie był egzaltowaną pensjonarką wrażliwą na urodę nieżyjącego już autora.

Książkowy debiut Hłaski przyjęły z entuzjazmem środowiska emigracyjne. Pozytywnie wypowiadano się na jego temat na łamach paryskiej „Kultury”, natomiast Gustaw Herling-Grudziński zamieścił recenzję w londyńskich „Wiadomościach”:

„I oto nareszcie narodził się w Kraju nowy nieprzeciętny talent pisarski (…). Zwróciłem na niego uwagę kilka miesięcy temu, po przeczytaniu w »Twórczości« noweli Pętla. Która weszła teraz do omawianego tu zbioru i według mnie powinna była nadać mu tytuł. Nie zdarzyło mi się już dawno czytać rzeczy napisanej z takim wewnętrznym przekonaniem i napięciem (…). Łatwo się zorientować z tych kilku przykładów, jaka jest ambicja pisarska Hłaski: zdrapywać politurę kłamstwa i mitologii propagandowej z powojennego życia polskiego (…). Robi on to w sposób na tyle dojrzały artystycznie, że operując samymi tylko realiami, daje coś więcej niż wierny opis fotograficzny. Tworzy atmosferę i to atmosferę niezapomnianą”26.

Prasa krajowa prześcigała się w publikacjach opowiadań (kilkanaście nowych utworów), pojawiły się również tłumaczenia na obce języki. Marek wprawdzie prowadził wyjątkowo rozrywkowy tryb życia, ale jednak również ciężko pracował. Ukoronowaniem jego pozycji stało się przyznanie mu w styczniu 1958 roku Nagrody Literackiej Wydawców.

„Wbrew moim przewidywaniom – zanotowała w swoim dzienniku Maria Dąbrowska – nie było żadnej wielkiej dyskusji i żadnej drastycznej różnicy zdań. (…) Nie tylko wszyscy zgodzili się na Hłaskę, ale dwu matadorów partyjnych: Bieńkowski i Żółkiewski, wygłosiło entuzjastyczne przemówienia na cześć Hłaski. Andrzejewski zresztą nie miał zwolenników, nawet Kott nie bardzo go popierał. W pierwszym głosowaniu Andrzejewski, Bratny i Stryjkowski mieli tylko po jednym głosie, do drugiego weszli już tylko Hłasko i Szczepański (Jan Józef). I drugie – zadecydowało. Hłasko dostał 9 głosów, Szczepański – 3”27.

Marek zostawił w pobitym polu: Andrzejewskiego (Ciemności kryją ziemię), Romana Bratnego (Kolumbowie. Rocznik 20), Sławomira Mrożka (Słoń), Jana Parandowskiego (Petrarka) i Teodora Parnickiego (Koniec „Zgody Narodów”). A przecież był to jego pierwszy tom opowiadań, miał wówczas zaledwie 24 lata.

» Hania

„Piękna, wyrazista twarz – opisywał Hannę Golde Krzysztof Kąkolewski. – Umiała wspaniale patrzeć. Było to spojrzenie pytające, słodkie, zamglone. Towarzyszył mu grymas wydatnych, kształtnych ust; rodzaj pocałunku w przestrzeń. Człowiek oddawał się jej we władzę”28.

Po latach Hłasko miał uznać Hannę za swoją jedyną prawdziwą miłość. Była od niego starsza, miała męża i dwoje dzieci. I uchodziła za jedną z najpiękniejszych kobiet Warszawy.

„Kiedy zaczął się romans Hani i Marka? – zastanawiała się Kira Gałczyńska. – Romans w tym potocznym znaczeniu jest złym słowem – uczucie, fascynacja, zauroczenie. Poznali się w czasie pracy w »Sztandarze Młodych« – a owo zauroczenie przerywane parokrotnie »ostatecznymi rozstaniami« trwało do czasu wyjazdu Marka. Myślę, że w jakimś stopniu tę decyzję przyspieszyła Hanka, która nie decydowała się na rozstanie z mężem Wiktorem i zamieszkanie z dwójką dzieci, dziewczynek, z Markiem. Była szalona (w tym uroczym sensie), ale nie do tego stopnia! Jako kobieta starsza, dojrzalsza rozumiała, że Marek jest jeszcze dzieckiem – uroczym, pustym, rozpieszczanym przez wszystkich, mądrych i głupich, i że jeszcze sporo musi upłynąć czasu, zanim będzie dla niej i jej dzieci opoką. Wierzyła jednak, że kiedyś to nastąpi”29.

W chwili jej poznania Marek miał niespełna 22 lata i kilka przygód za sobą. Najpoważniejszą z nich był romans z inną mężatką, Hanką (Anną) Kruszewską-Kudelską. Też miała dziecko, co nie przeszkadzało Markowi snuć matrymonialnych projektów. Ale nic z tego nie wyszło. Inna sprawa, że Marek nie należał do najwierniejszych partnerów. A kobiety zawsze miały do niego słabość.

„Najgorsze były redaktorki po wydawnictwach – tłumaczył Putrament. – Polska Ludowa była jeszcze młoda i one były jeszcze młode, uroda ich liczyła tyle lat co wydawnictwo.

Tu pomieszało się wszystko: osobiste ambicje wiązania własnego nazwiska z wybuchającą sławą, damskie nienasycenie, jak wiadomo dużo trwalsze od męskiego, a wreszcie instynkty macierzyńskie…

Co która z redaktorek dowiadywała się o niełatwym dzieciństwie delikwenta, zaraz do piekielnej mieszanki wychowawczo-damskiej, dołączało się trzecie: instynkt macierzyński”30.

Ale Marek działał praktycznie na wszystkie kobiety, nie tylko na „redaktorki po wydawnictwach”. Nawiązał romans ze studentką PWST Teresą Iżewską, główną bohaterką Kanału Wajdy. Jego rywalem o względy dziewczyny był Janusz Głowacki, także studiujący wówczas aktorstwo.

Największym sukcesem pana Janusza było jednak tylko odprowadzanie Teresy do domu po wieczornych zajęciach, na dobranoc dziewczyna pozwalała mu się pocałować w policzek. Przy tej okazji często byli spisywani przez „tego samego milicjanta”, a Głowacki czekał pod domem, aż w pokoju Teresy zapali się lampa, po czym odchodził. Pewnego dnia wypadki potoczyły się jednak zupełnie inaczej.

„Tak więc całowałem Teresę delikatnie i spokojnie czekałem (…). Ale raz, kiedy zatrzymałem się pod jej oknem dłużej, bo milicjant postanowił na nowo mnie spisać, do klatki schodowej zbliżył się lekkim skosem autor Pierwszego kroku w chmurach.

Przez chwilę miałem jeszcze odrobinę nadziei. Potem w świetle różowej lampy w pokoiku, do którego nigdy nie zostałem wpuszczony, pojawiła się postać Hłaski i lampa zgasła. Spociłem się, mrówki rozbiegły mi się po plecach i chyba zbladłem, bo milicjant przerwał spisywanie, spojrzał na mnie z zainteresowaniem i powiedział:

– Za dużo, Głowacki, walicie konia. Szkoda młodego życia.

A ja postanowiłem, że jednak zostanę pisarzem”31.

Hanny Golde Marek chyba jednak nie zdradzał. Nie bez powodu uważano, że w głębi duszy pozostawał romantycznym chłopakiem, który najchętniej godzinami trzymałby ukochaną za rękę, wpatrując się w jej oczy. Nie zmienia to jednak faktu, że od samego początku jego związek z panią Golde był wyjątkowo toksyczny. Mąż Hanki, Wiktor, jako znakomity biocybernetyk, profesor (wówczas jeszcze docent) Politechniki Warszawskiej, doskonale zarabiał. Hanka miała zaś zdecydowanie rozrywkowy charakter. Pracowała właściwie dla przyjemności, prowadziła rubrykę mody w „Kurierze Polskim”, współpracowała również ze „Sztandarem Młodych”.

Była stałą bywalczynią Kameralnej. Podobno już od wejścia, przyciągała spojrzenia wszystkich obecnych tam mężczyzn. Nie gardziła dużymi dawkami alkoholu, miała mocną głowę i zdecydowanie bardziej realne niż Marek spojrzenie na świat.

„Kochałem się w życiu tylko jeden raz – wspominał Hłasko na emigracji – było to jedenaście lat temu i potem nigdy już nie kochałem nikogo ani przez minutę; mimo iż bezustannie starałem się stworzyć sobie złudzenia. Wszyscy, którzy mnie znają i pamiętają, wiedzą, iż literatura przestała interesować mnie naprawdę z chwilą, kiedy rozstałem się z Hanią. Ale Hania nie zostawiła mnie samego: dostałem wtedy przydział na mieszkanie i mając wybór między Starym Miastem i Ochotą, wybrałem Ochotę, ponieważ w domu, w którym mieściło się gniazdo mego przyszłego szczęścia rodzinnego, mieścił się również żłobek dla dzieci; a Hania miała dzieci”32.

Marek faktycznie chciał zamieszkać razem z ukochaną, uważał ją zresztą za równorzędną partnerkę intelektualną – była wykształcona, znała kilka języków. Dostał mieszkanie z puli premiera Cyrankiewicza, Hanna z nim tam pomieszkiwała. Następnie wracała jednak do męża i dzieci, a Hłasko groził samobójstwem.

„Raz Marek podciął sobie żyły pod jej domem – opisywała Barbara Stanisławczyk. – Znalazł go opartego o drzewo Wiktor [Golde], przyprowadził do swojego mieszkania i opatrzył. Lubił Marka, chociaż miał powody, by go nienawidzić. A może tylko rozumiał, bo przecież znał to uczucie odtrącenia”33.

Rozsądek wziął jednak górę i Hanna nie zdecydowała się ostatecznie opuścić męża. Niektórzy zresztą uważali, że Marek był tylko epizodem w jej życiu.

„Przychodził z nią do mnie – wspominała Helena Wilczkowa z wydawnictwa Czytelnik. – Była to kobieta bardzo piękna (…), dla niej romans z Markiem był tylko przygodą, jak sądzę. Dla Marka chyba odwrotnie, on chciał mieć normalny dom, zająć się jej dziećmi. Kiedy już miał to mieszkanie na Częstochowskiej, szykował je w tym celu, aby sprowadzić tam Hanię z dziećmi, lecz koncepcja ta nie wyszła. Dlatego też nie lubił tego mieszkania, gdyż kojarzyło mu się ono z Hanią Golde i nieudanym projektem małżeństwa”34.

Przez pewien czas mieszkał tam jednak z Teresą Iżewską – najwyraźniej odreagowywał w typowo męski sposób… Niebawem zresztą nawiązał romans z niemiecką aktorką Sonją Ziemann, w jego życiu pojawiła się również Agnieszka Osiecka.

Nie wiadomo właściwie, ile razy z Hanką wracali do siebie, podobno ten związek trwał aż do wyjazdu Marka z kraju. Z upływem lat pani Golde prowadziła coraz bardziej swobodny tryb życia, tak jakby chciała zatrzymać uciekający czas. Związała się wreszcie z dziennikarzem Karolem Małcużyńskim, nawet razem zamieszkali. Małcużyński nie chciał się jednak rozwieść, wrócił do żony, a wówczas Hanka podjęła decyzję o samobójstwie. Próba powinna się powieść, połknęła bowiem „dwie fiolki różnych barbituranów, popiła pół litrem wódki i odkręciła gaz”, znaleziono ją jednak dość szybko. W stanie śpiączki trafiła do szpitala, gdzie czuwał nad nią odtrącony mąż, który chyba nigdy nie przestał Hanki kochać. Lekarze nie dawali jej szans, ale Wiktor odmówił odłączenia żony od aparatury podtrzymującej życie. Ku zaskoczeniu wszystkich po trzech miesiącach Hanka odzyskała przytomność. Straciła jednak pamięć i do zdrowia już nigdy nie powróciła, a mąż opiekował się nią do śmierci.

» Agnieszka

Agnieszkę Osiecką Hłasko poznał na przełomie lat 1956 i 1957 za pośrednictwem jej koleżanki, Hani Żurek. Przyjaciółka miała oddać Markowi książkę, ale po kłótni z nim poprosiła o przysługę Agnieszkę. Umówili się na Starówce. Pisarz początkowo ignorował dziewczynę, ta przejęła jednak inicjatywę, a znajomość miała mieć kontynuację.

Marek przypadł do gustu matce Agnieszki, natomiast jej ojciec nie znosił go od samego początku. Dla niego Hłasko był nie tylko brutalem, lecz także człowiekiem, który sprowadzał na złą drogę ukochaną córkę.

Tak naprawdę chyba jednak trudno mówić o uczuciu w tym związku. Hłasko miał za sobą burzliwe przejścia, a ze strony Agnieszki również nie było eksplozji miłości. Spotykali się jednak w miarę regularnie, czasami on nie przychodził na randki, dwukrotnie wspólnie wyjechali do Kazimierza.

„Zamiast świętować miłość – pisała Osiecka – zamiast chuchać na to, to się tak strasznie kręciłam, ponieważ myślałam, że zdążę. Że ja będę zawsze młoda, zawsze Marek będzie młody, że świat na nas poczeka. Nie poczekał”35.

Agnieszka była już wówczas studentką łódzkiej szkoły filmowej, działała w STS-ie. Ale nie mogła się porównywać z idolem młodzieży, którego niemal każdy utwór uznawano za kultowy. I chyba też specjalnie nie pasowali do siebie.

„Marek po swoich uczuciowych burzach – twierdził Henryk Bereza – chciał związku z kimś, do kogo miałby zaufanie. Widział w niej partnerkę, jeśli chodzi o praktyczną stronę życia. (…) Agnieszka bardzo o niego zabiegała, ale też nie było tu szału zmysłów”36.

Osiecka uważała, że Marek ma „twarz rozgrymaszonego bachora, figurę cowboya, ręce Madonny”. Bez wątpienia imponował jej fizycznie, bowiem „wyższy był od jej pokolenia o pół głowy” i czasami czuła się przy nim „jak mysz polna”. Do tego dochodziła jego mocno skomplikowana biografia, co w połączeniu z nadwrażliwością i skłonnościami do depresji tworzyło prawdziwie wybuchową mieszankę.

„Masz w sobie to najpiękniejsze – pisała do niego z Mazur – co może mieć człowiek – prawdę. Nie chcesz być taki jak świat, w którym żyjesz. Nie zgadzasz się na ten świat. Jesteś najodważniejszy z naszego pokolenia, bo widzisz prawdę nawet tam, gdzie to bardzo boli. Jesteś bardzo piękny i bardzo wiele wart. Dlatego bzdurą są te złe słowa, które o sobie mówisz. I bzdurą jest to, czego się boisz, że już nie będziesz pisać. Nie zrezygnujesz z prawdy, więc będziesz pisał. Także najlepiej w naszym pokoleniu, chyba że przestaniesz się buntować. Ale to Ci nie grozi, wiem o tym. Kończę ten trudny list i proszę Cię, żebyś i Ty czasem zostawił kartkę »szukałem Ciebie«37.

Porozumienia nie ułatwiała rozłąka. Hłasko mieszkał w Warszawie, Agnieszka studiowała w Łodzi. Wprawdzie często przyjeżdżała do stolicy, ale nie przebywali ciągle razem. A może właśnie tego chcieli?

Na pewno Osiecka okazywała lojalność wobec partnera. Gdy wyjechała do Francji na winobranie, przemyciła dla paryskiej „Kultury” maszynopis jego powieści Cmentarze.

„Agnieszka zjawiła się tutaj na przełomie sierpnia i września 1957 roku – wspominała Zofia Hertz. – To była sobota lub niedziela, więc dom był pusty. Byłam tylko z mężem. Zadzwonił dzwonek do drzwi. Poszliśmy otworzyć. Otworzyliśmy. Weszła młoda, ładna dziewczyna z długim blond warkoczem i powiedziała, że chciałaby rozmawiać z panem Jerzym Giedroyciem”38.

Osiecka nie miała pieniędzy, zatem drogę do Maisons-Laffitte pokonała autostopem, co nie było bezpiecznym rozwiązaniem. Niewykluczone, że pragnęła w ten sposób zaimponować Hłasce odnoszącemu właśnie swoje największe sukcesy.

Był to jednak łabędzi śpiew ich znajomości, w kraju bowiem gwałtownie zmieniała się atmosfera wokół Marka. Odwilż popaździernikowa dobiegała końca, Gomułka i jego ekipa mocno uchwycili władzę. W październiku KC PZPR zadecydował o zawieszeniu działalności tygodnika „Po Prostu”, co wywołało zamieszki studenckie. Nowym decydentom partyjnym nie był już potrzebny zbuntowany, młody pisarz przedstawiający w czarnych barwach polską rzeczywistość – piszący o zakochanych parach niemających własnego kąta, o ludziach bez perspektyw życiowych czy też pijanych na ulicach w samo południe. A do tego skandalizował swoim trybem życia, romansował z mężatkami i wszczynał bójki w lokalach. Dla takich ludzi nie mogło być miejsca w socjalistycznej Polsce towarzysza Wiesława i jego ludzi. Dlatego też odrzucono dwie powieści Hłaski (Cmentarze i Następny do raju), co w praktyce oznaczało, że pisarz nie ma już szans na dalsze publikacje.

» W drodze do Paryża

Tym bardziej że Marek nadal sprawiał problemy natury obyczajowej, a o jego wyczynach opowiadała cała Warszawa. Jak zwykle zaczynało się od alkoholu, a kończyło na pijackich awanturach.

„Przebywając często w towarzystwie Marka – wspominał Eryk Lipiński – bywałem nieraz wplątywany w jego osobiste, skomplikowane sprawy z dziewczynami i pamiętam, że brałem udział jako mediator w niejednym konflikcie. Marka często ktoś zaczepiał, on sam też zaczepiał siedzących obok niego na stołku barowym czy też przy sąsiednim stoliku. Będąc z nim, zawsze było się w sytuacji konfliktowej, na pograniczu awantury”39.

Po latach trudno odróżnić, ile było w tym pozy, a ile rzeczywistej agresji. Marek uparł się, że będzie grał rolę złego chłopca polskiej literatury i zachowywał się tak jak jego bohaterowie. Czasami jednak maska twardziela opadała.

„Pewnej nocy, kiedy siedziałem w Symfonicznej – kontynuował Lipiński – zobaczyłem nagle, że na sali poniżej baru Marek awanturuje się z dwoma zalanymi facetami. W pewnej chwili popchnęli go, Marek wgniótł plecami szybę, która z hukiem pękła. Natychmiast zjawił się kierownik sali i zażądał od Marka pieniędzy. Siedziałem najbliżej z jego przyjaciół. Zawołał do mnie: »Ty! Pożycz trzy stówy, jutro oddam!...«. Chwilę się zawahałem, ale dałem mu te trzysta złotych i spisałem je na straty.

Następnego dnia Marek, o dziwo, zadzwonił, pytając, kiedy będę w domu, bo chce mi zwrócić dług. Kiedy przyszedł, spojrzałem mu prosto w oczy i spytałem, dlaczego na siłę udaje łobuza. Spuścił głowę, zrozumiał, że go zdemaskowałem. Chcąc utrzymać swą legendę, nie powinien tych pieniędzy oddawać”40.

Zdecydowanie gorzej bywało w Oborach, Hłasko zresztą przez pewien czas tam nie przyjeżdżał, gdyż wcześniej zdarzyło mu się „zdemolowanie niektórych urządzeń pokoju”, w którym był zakwaterowany. Pojawił się jednak wiosną 1957 roku razem z Jerzym Stawińskim, by pracować nad scenariuszem filmu według Bazy ludzi umarłych. Przez tydzień zachowywał się wzorowo. Pewnej nocy Stawiński poszedł jednak na brydża, a Hłasko rozpoczął dyskusję na tematy literackie z innym bywalcem Domu Pracy Twórczej, Tomaszem D. Panowie wypili litr wódki, a po następny pojechali moskwiczem (!) pana Tomasza. Stawiński uznał, że nie dojdzie z nimi do porozumienia, i udał się na spoczynek.

„Obudził mnie hałas na korytarzu – wspominał. – Była chyba czwarta nad ranem. Obaj panowie, chybocąc się lekko, wychodzili na podwórze, gdzie stał samochód. Chwyciłem Marka za ramię. »Nie przeszkadzaj! – powiedział. – To męska potrzeba« i zdjął zegarek. Zrozumiałem, że Humphrey Bogart nie puściłby płazem obrazy: panowie wyjeżdżali, żeby się bić. Marek wiedział, że nie wolno mu urządzać awantur w Oborach, wyzwał więc przeciwnika na udeptaną ziemię gdzieś dalej. O co im poszło, nie wiadomo: zresztą, czy po litrze na głowę można szukać jakiejś logiki? Zgnębiony wróciłem do swego pokoju, ale spałem, budząc się co chwilę”41.

Prawdziwe atrakcje zaczęły się jednak dopiero rano. Stawiński wyjrzał przez okno i nie mógł uwierzyć własnym oczom:

„Samochód Tomasza stał, jak zwykle, przed moim oknem: tylko że została z niego połowa. Brakowało całej prawej strony karoserii: tak jak w salonach samochodowych, był to samochód w przekroju. Pobiegłem na górę do pokoju Tomasza. Ten spał głęboko, a na pytania odpowiadał pomrukami. Powróciłem do samochodu, który zachował cztery koła: na tylnym siedzeniu, wśród blachy i odprysków szkła, leżała zakrwawiona koszula Marka. Wyglądało na to, że zginął w wypadku. Rozpacz”42.

Prawda okazała się jednak bardziej skomplikowana. Panowie, jadąc na miejsce pojedynku, wpadli pod skład kolejki wąskotorowej relacji Warszawa–Konstancin, „który wyciął cały bok moskwicza”. Hłasce nic się nie stało, „zdarł z siebie koszulę, wytarł zadrapania” i „mocno zawstydzony zwiał wprost do Warszawy”. Już nigdy więcej nie przyjechał do Obór.

Pisarzowi zdarzały się również pobyty na izbie wytrzeźwień. Kiedyś po długiej pijatyce z Henrykiem Berezą uciekł nago (!) i kontynuował libację jeszcze przez wiele godzin. Okryty był wówczas tylko serwetą (dostarczoną przez Jerzego Putramenta), co nie przeszkadzało mu kilka razy zmieniać miejsca pobytu…

Wszyscy zastanawiali się, kiedy Marek znajduje właściwie czas na pisanie, prowadząc taki tryb życia. A pisał ciągle, chociaż zbierały się już nad nim ciemne chmury. Żył jednak we własnym świecie i chyba do końca nie orientował się w sytuacji, jaka panowała w kraju.

„Nigdy nie wiedziałem, kiedy i jak pisze – wspominał Eligiusz Lasota. – Chodził, szwendał się cały tydzień po redakcji, wspólnie odwiedzaliśmy pobliski bar Jontek i nagle znikał, by po 2–3 dniach pojawić się i rzucić mi na biurko zmięty maszynopis. Zawsze otrzymywałem jego teksty pisane na maszynie, choć chyba wtedy własnej, poza redakcją, nie posiadał. Zwykle szedł, na rauszu albo na kacu, do pani Wilczkowej lub innej z zaprzyjaźnionych osób, wysypiał się, brał kąpiel i siadał do maszyny. Wiedziałem, że jeśli Marka nie ma w redakcji, szlaja się i jest cały pomięty, to na pewno coś w nim dojrzewa”43.

Pomagała mu w tym wręcz nieprawdopodobna pamięć. Ponoć jeszcze jako nastolatek potrafił po jednorazowym usłyszeniu (!) powtórzyć bezbłędnie monolog Adolfa Dymszy wygłaszany ze sceny Teatru Syrena. Swoimi możliwościami zaskakiwał też Leopolda Tyrmanda:

„Przychodził do mojej kuchni na Bielanach, siadał na taborecie, jadł jugosłowiańskie sardynki i opowiadał, co napisze. Nigdy mu nie ufałem, że zapamięta, ale potem, w druku, było tak, jak mówił, albo i lepiej”44.

We wrześniu 1957 roku Hłasko poprosił Jerzego Giedroycia o wstrzymanie druku Cmentarzy dostarczonych do Paryża przez Agnieszkę Osiecką. Obawiał się, że po publikacji w „Kulturze” nie otrzyma paszportu, a planował wyjazd do Francji – dostał bowiem stypendium Fundacji Forda. Niewiele jednak brakowało, by podróż nie doszła do skutku.

„Miałem stypendium do Paryża – mówił dziesięć lat później – paszport w kieszeni, kiedy przyszło niby niewinne wezwanie do uzupełnienia służby wojskowej. (...) Chodziło o to, żeby mi zabrać paszport i żebym nie mógł wyjechać. Nie czekałem ani chwili. Nie miałem jednak pieniędzy. (...) Pożyczył mi nieco »żywej gotówki« ówczesny korespondent jednego z pism amerykańskich. Kupiłem bilet i pojechałem do Paryża”45.

Hłasko faktycznie nie dysponował wówczas gotówką, zdołał już nawet przepuścić Nagrodę Wydawców (20 tysięcy złotych). Przed wyjazdem przekazał jednak matce długą listę swoich dłużników – zarówno instytucji państwowych, jak i osób prywatnych. Zdążył się również oświadczyć Agnieszce Osieckiej i został przyjęty. Narzeczona odwiozła go wraz z przyjaciółmi na lotnisko, skąd odleciał do Paryża.

„W roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym ósmym, w lutym, wysiadłem na lotnisku Orly z samolotu, który wystartował z Warszawy. Miałem przy sobie osiem dolarów; miałem dwadzieścia cztery lata; byłem autorem wydanego tomu opowiadań oraz dwóch książek, których wydać mi nie chciano. Koledzy żegnający mnie na lotnisku nie wierzyli, że wrócę; ja ani przez chwilę nie myślałem, że pozostanę. Bo wtedy jeszcze nie wiedziałem, że świat dzieli się na dwie połowy, z tym jednak, że w jednej z nich jest nie do życia, w drugiej nie do wytrzymania”46.

» Nagonka

„Ostatnie dwa lata można by określić jako okres jakby nieobecności partii na froncie kultury – ubolewał Leon Kruczkowski jesienią 1957 roku. – Wycofywanie się z walki, z aktywnego wpływania na rozwój procesów i zjawisk, ograniczanie się jedynie do najbardziej administracyjnego typu ingerencji, ingerencji negatywnej, a mianowicie cenzuralnej w wypadkach szczególnie jaskrawych47.

Hłasko nie miał szans na wydawanie w kraju, gdyż w jego nowych utworach pojawiły się akcenty polityczne. Pisarz dojrzewał, ewoluował i nie zamierzał poddać się rygorom partyjnych wydawców, co oznaczało, że będzie zmuszony pozostać na emigracji.

Odlatując do Paryża, musiał to brać pod uwagę, dlatego też zostawił matce dokładne instrukcje finansowe. A niebawem doszło do wydarzeń, które ostatecznie przekreśliły możliwość jego powrotu.

Na przełomie marca i kwietnia nakładem Instytutu Literackiego wydane zostały utwory odrzucone w Polsce (Cmentarze i Następny do raju). Drukowała je także w odcinkach emigracyjna prasa, a dodatkowo Hłasko otrzymał nagrodę literacką „Kultury” dla najlepszego pisarza krajowego.

„Gdyby Hłasko pisał po francusku – uważał Jerzy Stempowski – byłby już autorem pierwszej klasy, modnym i czytanym, płynącym w głównym nurcie aktualności. Nie wiem, czy uda mu się znaleźć na Zachodzie czytelników w tłumaczeniu”48.

Nagroda „Kultury” wywarła w kraju ogromne wrażenie, a zachwytów nad emigracyjnym tomem nie ukrywali doświadczeni literaci. Maria Dąbrowska przyznała, że „książka jest świetna”, a sam Marek stał się bardzo „dobrym pisarzem”. Obawiała się jednak, że paryskie wyróżnienie będzie dla niego oznaczać śmierć cywilną w kraju.

Miała rację, komunistyczni notable zareagowali bowiem wyjątkowo nerwowo. Sygnał do nagonki na Hłaskę dał sekretarz KC PZPR Jerzy Morawski. Na początek zaatakował Pierwszy krok w chmurach.

„Czy Komisja Kultury wywarła jakiś wpływ, kiedy była przyznawana nagroda wydawców? – oburzał się na posiedzeniu KC. – Przydzielenie tej nagrody Hłasce było szkodliwe i nieprzemyślane. Mimo walorów artystycznych tej książki nie uwzględniono jej postawy ideowej i moralnej”49.

Oficjalne stanowisko władz zaprezentowano w „Trybunie Ludu”. W kwietniu na łamach tej gazety autor obraźliwego artykułu Primadonna jednego tygodnia zaatakował najnowsze dzieło Hłaski, nazywając je paszkwilem na socjalistyczną ojczyznę.

„Rzecz dzieje się w Warszawie. Ale Warszawa to szczególna: Warszawa zarzyganych pijaków w rynsztokach, prostytutek wabiących z bram przechodniów, nędznych, zastraszonych ludzi przemykających się między patrolami wojska i milicji, kłamliwych plakatów na parkanach, Warszawa ponurego bezuśmiechu i błota, błota lepkiego, wsysającego błota, oświetlona jednym krwawym neonem »Sztandaru Młodych«, wykrzyknikiem beznadziejności i grozy. Tak widzi Hłasko swoje miasto”50.

W prozie Marka doszukiwano się nawet wpływów Orwella, co stanowiło zarzut najgrubszego kalibru. Według Hłaski Polska była krajem „strachu, podłości, oszustwa, terroru”, gdzie królowały „nienawiść i obłuda”, a pozbawionym nadziei ludziom pozostawała tylko wódka.

„Szum, jaki w związku z tym zaczynają podnosić pisma i rozgłośnie zachodnie, każe przypuszczać, że będziemy świadkami zwykłego w takich wypadkach spektaklu, z huczną reklamą beniaminka w całej prasie kapitalistycznej i zgiełkliwą radością wszystkich wrogów komunizmu od Bonn do Nowego Orleanu”51.

Do kampanii przyłączył się również Artur Sandauer. Znakomity krytyk uznał Następnego do raju za utwór „pisany lewą nogą” i „obliczony na najbardziej brukowy efekt”. Przy okazji zarzucił Hłasce plagiat (!) – utwór był według niego nieudolną kopią filmu i powieści Cena strachu. Marka usiłowała bronić Dąbrowska, która zauważyła, że unicestwianie zdolnych pisarzy stanowi krajową specjalność i gdy „ledwo pojawił się w Polsce tak wyczekiwany autentyczny talent, już ogłasza się jego upadek”. Oczywiście żadne z pism nie wydrukowało opinii Dąbrowskiej, artykuł ujrzał światło dzienne dopiero w 1964 roku!

Z ekranów zniknął Ósmy dzień tygodnia, film wycofano również z festiwalu w Cannes. Nie było szans na kolejne wydania, nie planowano już publikacji nowego zbioru opowiadań złożonego z utworów drukowanych wcześniej w prasie.

Szeroko natomiast komentowano wywiady udzielane przez Marka na Zachodzie – w każdej wypowiedzi doszukiwano się ataków na PRL, a do opinii publicznej trafiały informacje, że pisarz prowadzi hulaszcze życie na koszt i w otoczeniu wrogich Polsce imperialistów.

„Wywiady Hłaski dla burżuazyjnej prasy zachodniej – pisał Piotr Wasilewski – stanowiły dla władz w Polsce dobry pretekst do zburzenia pozytywnej legendy pisarza. Jego obrońcom w kraju zamykano usta, choć część niedawnych »przyjaciół« zamilkła z własnego wyboru”52.

Marek faktycznie popełniał błędy, chyba sam zresztą jeszcze do końca nie wiedział, czego chce. Kilka lat później surowo oceniał własne zachowanie:

„Przyjechawszy do Paryża, zachowywałem się jak ostatni idiota. Nie wiem, dlaczego czułem się tak beznadziejnie śmieszny i samotny. Kiedy szedłem ulicą i patrzyłem na tych wszystkich ludzi siedzących w kawiarniach, śmiejących się i pijących, zdawało mi się, że jestem najbardziej nędzną figurą. Oczywiście nie przyszło mi nawet do głowy, że powinienem pójść do jakiejś szkoły i zacząć się uczyć francuskiego”53.

» Maisons-Laffitte

 

Hłasko był bardzo utalentowany, nigdy jednak nie przejawiał zdolności lingwistycznych. A to w obcym środowisku źle rokowało na przyszłość.

„Wyjątkowa inteligencja, wrażliwość, odwaga – uważał Konstanty Jeleński. – Ale nie wydaje mi się łatwo »adaptable«. Ma na pewno zupełny antytalent do języków – z tych antytalentów fenomenalnych. (…) Jeśli będzie musiał pozostać na Zachodzie – będę pierwszy starał się mu naprawdę we wszystkim pomóc. Ale jest w nim silny element autodestrukcyjny, który w tym środowisku może przybrać przerażające rozmiary”54.

Wprawdzie na rynek zaczęły trafiać tłumaczenia jego utworów, ale Hłasko obawiał się, że ich tematyka jest zbyt polska, by odniosły sukces w Europie Zachodniej. Niepokój zamieniał się we frustrację, co dostrzegało otoczenie pisarza.

„Legenda o nim jest zupełnie fałszywa – twierdził Jerzy Giedroyc. – Wcale to nie jest alkoholik. To po prostu chłopiec, skrzywdzony i nieszczęśliwy chłopiec, który się zbuntował”55.

Hłasko miotał się, wolny świat go rozczarowywał, ale w Polsce był skończony jako pisarz. Wiedział, że czeka go także 3,5-letnia służba wojskowa w marynarce wojennej (na okrętach podwodnych). Z reguły kierowano tam poborowych o drobnej budowie ciała, ale dla Hłaski zamierzano zrobić wyjątek…

„Rzygać mi się chce – pisał do Agnieszki Osieckiej – patrząc na małość i nędzę tego świata; na tych embrionów w samochodach, na tę zorganizowaną, wymoszczoną ułatwioną i ratalnie spłaconą drogę do śmierci. Najszczęśliwszy byłem w Polsce – kiedy nie miałem co jeść, co palić, kiedy chodziłem w podartych portkach i kiedy wierzyłem, że jakoś sobie ułożę swoje życie”56.

Giedroyc chciał wylansować Hłaskę na rynku europejskim, a następnie wyprawić go do Stanów Zjednoczonych. Z punktu widzenia marketingowego było to rozsądne rozwiązanie. Dyskutowano tylko, jakie metody zastosować wobec młodego pisarza.

„Hłasko powinien teraz się otrzeć o inny świat – uważał Andrzej Bobkowski – niech nawet nic nie napisze przez dwa, trzy lata, ale niech wejdzie w normalne, zwykłe życie i inną aurę kulturalną. Paryż mu jej nie da. Tam weźmie forsę za tłumaczenia, puści na dziwki i wódę, na szlampaty [rozwiązły – red.] styl parysko-intelektualny – i cześć. Byłoby go szkoda. On nie ma żony tak jak Miłosz. (…) I uważać z robieniem z niego gwiazdy”57.

W pierwszych tygodniach pobytu we Francji Hłasko bardzo się pilnował i nie zamierzał przepuszczać pieniędzy „na dziwki i wódę”. Inna sprawa, że specjalnie ich wówczas nie posiadał, starał się zresztą nie zawieść swoich opiekunów.

„Zachowywał się początkowo bardzo przyzwoicie – wspominała Zofia Hertz – przez trzy miesiące nie wypił nawet kieliszka wina. Prowadził oryginalny tryb życia. Kładł się spać około trzeciej w nocy, spał potem do południa, a na dole pojawiał się dopiero na obiad. Lubił w nocy przychodzić do naszego pokoju, siedzieć godzinami i opowiadać wszystko, co mu przyszło do głowy. Zygmunt tego nie wytrzymywał, zasypiał, a ja potakiwałam na wpół uśpiona. Adorowało go wiele kobiet”58.

Przyzwoite zachowanie Hłaski nie trwało jednak zbyt długo. W jego życiu ponownie pojawiły się napoje wyskokowe, znów zaczął przejawiać skłonność do awantur. W efekcie zraził do siebie potencjalnych kontrahentów ze Stanów Zjednoczonych. Wprawdzie dostał zaproszenie od jednej z tamtejszych fundacji, ale wyjazd nie doszedł do skutku.

„Podczas przyjęć wydawanych przez polskich emigrantów – pisano na łamach tygodnika »Time« – stał się gościem wzbudzającym postrach. Raz, będąc w gościnie u znajomych, zaczął gwizdać na palcach jak »warszawski chuligan«, a gdy inny gość udowodnił, że umie głośniej gwizdać, Marek wściekłym ruchem przewrócił stół, tłukąc butelki z trunkami i porcelanę. Amerykańska fundacja bez słowa odwróciła się od tak kapryśnego i nierównego usposobienia protegowanego”59.

Najpilniejszą sprawą stało się przedłużenie ważności paszportu Marka – w tym celu polskie władze skierowały go do Berlina Zachodniego. Gdy jednak pojawił się w Polskiej Misji Wojskowej, zażądano od niego powrotu do kraju, na co się nie zgodził. W efekcie miasto nad Sprewą stało się dla Hłaski pułapką – mógł zostać tylko tam lub wrócić do Polski. Żadne państwo świata nie przyznałoby bowiem wizy posiadaczowi nieważnego paszportu.

Marek nie zamierzał jednak spędzić reszty życia w Berlinie i wystąpił o azyl polityczny. Trafił do obozu dla uchodźców, ale nie przebywał tam długo. Wkrótce otrzymał dokumenty azylanckie, dzięki czemu mógł podróżować po świecie. Obawiał się jednak, że Polski już więcej nie zobaczy.

» Sonja

„Kochało się go zazwyczaj 24 godziny – pisał o Hłasce Leopold Tyrmand. – Nie można było dłużej. Kilka pań próbowało, ale żadnej nie wyszło. Znaczne ilości innych koleżanek rozumiały instynktownie prawa gry. I te mają dziś piękne wspomnienia”60.

Sonja Ziemann, jedyna prawowita żona Marka, zachowała jednak o nim ciepłą pamięć. Poznali się w 1957 roku podczas realizacji Ósmego dnia tygodnia, film był produkcją polsko-zachodnioniemiecką. Główne role grali Zbigniew Cybulski i Sonja, a gdy na planie pojawił się Marek, natychmiast uległ urokowi niemieckiej aktorki.

„Był podobny do Jamesa Deana, ale znacznie od niego wyższy – wspominała Sonja. – Nasze spojrzenia się spotkały, skrzywił się, jakby przed chwilą napił się octu, i patrzył we mnie uporczywie, bez zmrużenia powiek, jakby chciał mnie zahipnotyzować. Rzeczywiście było w jego spojrzeniu coś hipnotycznego. Przeszliśmy w inne miejsce, aby kręcić następną scenę, i kiedy skończyliśmy, znowu dostrzegłam owego młodego człowieka. (…) Stał oparty o dekoracje i nieustannie wodził za mną wzrokiem. Zapaliły się światła, zniknął za nimi, dalej czułam jednak na sobie jego spojrzenie, poczułam się nieswojo”61.

Sonja była od niego o osiem lat starsza, miała syna, była właśnie w trakcie rozwodu. W zachodnich Niemczech uznawano ją za gwiazdę, nigdy też nie narzekała na brak pieniędzy. Początkowo rozmawiała z Markiem wyłącznie przez tłumacza, co jednak nie przeszkodziło im nawiązać romansu. Marek znał bowiem „seksualny niemiecki”, a to rozwiązywało wszelkie problemy językowe.

„Kiedy rano pukano do drzwi hotelowego pokoju – opowiadała Sonja – żeby zabrać mnie na zdjęcia, robił tak – składał ręce jak człowiek, który chce dać nurka do wody – i pytał: »Bul, bul, bul? – mam się schować w łazience? Czy też – tu poruszył ramionami jak skrzydłami ptak – na balkonie?«”62.

Zaprosił ją do Kazimierza Dolnego (równolegle romansował z Agnieszką Osiecką), gdzie czasami wyjeżdżał, aby spokojnie pisać. Bywał tam wcześniej z innymi paniami. Sonja też miała stałego partnera, niemieckiego impresaria Harry’ego Heidemanna – łączyły ich sprawy zawodowe i prywatne. Heidemann zresztą pojawił się w Polsce i razem z nimi pojechał do Kazimierza. Towarzyszył im także fotograf Otto Skibowski z żoną.

„Pamiętam, że w drugi dzień świąt Wielkiej Nocy – wspominał Hłasko po latach – jechaliśmy z Warszawy do Kazimierza jej samochodem; jest to najbardziej pijany dzień w Polsce, gdyż wtedy – jak to się mówi – żeni się wieś. Z Warszawy do Kazimierza jechałem samochodem marki BMW, którym można było śmiało jechać sto sześćdziesiąt, parę godzin. Drogi były pełne pijanych chłopów, pijanych furmanów, pijanych cyklistów i ludzi goniących się z cepami, nożami, widłami i innymi tego rodzaju akcesoriami zabaw ludowych, których nie uwzględniła Maria Dąbrowska w swoim opowiadaniu Na wsi wesele”63.

W Kazimierzu Skibowski wykonał serię zdjęć Sonji i Marka – sprawiają na nich wrażenie zakochanych i zupełnie nie przejmują się obecnością Heidemanna. Hłasko nauczył się kilku zdań po niemiecku, czule nazywał Sonję „gestapówką” i „przeklętą Prusaczką”, a ona była zachwycona.

„Pociągała mnie też charyzma, która z niego po prostu emanowała – tłumaczyła. – Nie znał niemieckiego, ja polskiego, a przecież potrafił przekazać mi swoje uczucia, myśli i wrażenia. Myśli porywające, wrażenia, jakich wcześniej nie znałam, których istnienia mogłam się tylko domyślać. Miał absolutne poczucie humoru, tak jak inni mają słuch absolutny. (…) Miał wyobraźnię, która porywała. Mówiąc najprościej – był to człowiek, któremu nie mogłam się oprzeć. Fascynował mnie. A, u licha, nie byłam przecież szesnastolatką”64.

Zachwyt Niemki nie powinien dziwić, Marek przez całe życie cieszył się ogromnym powodzeniem – mawiano, że jednakowo uwielbiają go „damy i dziwki”. Urokowi pisarza ulegały praktycznie wszystkie kobiety w jego otoczeniu, co wzbudzało irytację innych mężczyzn.

„Najdziwniejsze jest jego powodzenie u kobiet – pisał Zygmunt Hertz do Czesława Miłosza. – Tego nie rozumiem: brudas aż śmierdzi, pijak okazyjny, awanturnik też okazyjny. Myślę, że rozwija pawi ogon czarów przez krótki okres czasu, bierze na litość czy samotność”65.

Hłasko skontaktował się z Sonją niebawem po przyjeździe do Paryża. Aktorka miała jednak zobowiązania zawodowe, więc spotkali się dopiero po kilku tygodniach. Nad Sekwanę przyjechał także Heidemann i Hłasko musiał się zadowolić rolą drugiego mężczyzny w życiu aktorki. Spotykali się potajemnie, a romans trwał również po uzyskaniu przez Marka azylu. Poznał wówczas jej rodzinę, spędził z nią dwutygodniowe wakacje na wyspie Sylt we Fryzji. Dla Sonji było to niezapomniane przeżycie.

„Marek z miejsca podbił serce Pierre’a [syna aktorki – S.K.], podrzucając go na przywitanie, żartując z nim i robiąc mu kawały. Mamie codziennie rano wręczał bukiet róż, tak samo jak mnie. Zwracał się do niej »madame Alice«, przyklękał przed nią na jedno kolano jak paź przed królową i dopiero potem podawał jej róże, schowane dotąd za plecami. A przy tym patrzył na nie z wielkim zdziwieniem, jakby nie wiedział, skąd się wzięły. Był zabawny, miał rozbrajający wdzięk. Mama nazywała go Rosenkavalier, różanym kawalerem, papę zawojował już pierwszego wieczoru polskimi i rosyjskimi piosenkami”66.

Ale Sonja nie potrafiła podjąć decyzji, z Heidemannem łączyło ją zbyt wiele spraw. Marek uznał, że nie będzie dłużej czekać i zdecydował się na wyjazd do Izraela. Namawiał go do tego jego przyjaciel, Jan Rojewski, który z racji żydowskich korzeni osiadł w tym kraju. Hłasko nie dał się długo prosić i niebawem podążył na Bliski Wschód.

» Hłasko i finanse

Po ponad 55 latach od śmierci pisarza należy wreszcie skończyć z legendą o jego ubóstwie na emigracji. Nie potwierdziły się bowiem obawy o braku zainteresowania twórczością Hłaski wśród europejskich czytelników – zarabiał całkiem przyzwoicie. Był najbardziej popularnym polskim autorem na świecie, a jego utwory ceniono nawet wyżej niż Quo vadis Sienkiewicza.

Hłaskę tłumaczono go na wiele języków, zbiory jego opowiadań ukazały się: w Niemczech, Hiszpanii, Jugosławii, Stanach Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii, we Włoszech, w Szwecji, Norwegii, Danii, Finlandii, Korei Południowej, Japonii. Drukowała go europejska prasa, podpisywał umowy na nowe utwory, dostawał zamówienia na scenariusze, na podstawie jego prozy realizowano filmy. Problem stanowiły jednak przyzwyczajenia Marka, na emigracji pozostał bowiem takim samym utracjuszem jak w kraju.

Jego niemiecki wydawca Wilhelm Moll po latach opowiadał następującą historię:

„»Przyszedł do mnie Marek i chciał, bym dał mu pieniądze.

– Za co? – zapytałem. – Przecież nic jeszcze dla mnie nie napisałeś!

– Jak to, przecież ci opowiedziałem ten kawałek.

– To za mało, chciałbym to zobaczyć na biurku.

– Na biurku? To ja ci zaraz to biurko roz... – i wywrócił je«.

Ze strachu Moll dał mu 3 tysiące [zachodnich marek – S.K.] zaliczki. Potem się pogodzili i poszli do restauracji na obiad. W drodze powrotnej spotkali starą prostytutkę stojącą na rogu ulicy. A było zimno, mroźno. Marek przystanął, sięgnął do kieszeni, gdzie schował całą zaliczkę – portfela nigdy nie nosił – wyjął garść banknotów i wręczył kobiecie, mówiąc: »Idź do domu, jest zimno«. Moll nie mógł uwierzyć; parę godzin wcześniej o mało go nie pobił z powodu pieniędzy, a teraz rozdaje całymi garściami”67.

To nie był wyjątek, Hłasko chętnie płacił za innych, nie żałował też pieniędzy na kwiaty i prezenty dla kobiet. Tym bardziej że w kontaktach z płcią piękną „łatwo przechodził od kwiatów do kopa, nie bardzo wiedząc, kiedy stosować jedno, kiedy drugie”. A w ramach ekspiacji rujnował się finansowo.

„W tym dniu otrzymał od swego wydawcy przekaz na sporą sumę pieniędzy – wspominała Sonja. – Podjął je z banku, bezzwłocznie wrócił do domu, kazał mi się szybko ubrać i zawiózł mnie na Bahnhofstrasse, wtedy najdroższą ulicę Europy. Z wielkim trudem udało mi się go przekonać, że nie musimy niczego kupować. I wtedy nie poszedł pić. Kilka godzin przed premierą [Ziemann grała wówczas w teatrze w Zurychu – S.K.] wymknął się jednak z domu i wrócił ze wspaniałą brylantową broszą. Po premierze też nie pił – nie miał za co, wszystkie pieniądze wydał na broszę”68.