Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jedno wydarzenie. Jedna decyzja. Jeden błąd. I twoje życie już nigdy nie będzie takie samo.
Dom na kredyt, skromna firma i kochająca żona – oto życie niespełna trzydziestoletniego Wiktora Hauke. Ale pewnego dnia wszystko, co uznawał za najważniejsze, zostanie przekreślone, a to za sprawą jednego, niewybaczalnego błędu...
Przez jedną nieprzemyślaną decyzję Wiktor stał się niewolnikiem spełniającym czyjeś wynaturzone zachcianki. Aktorem wbrew woli osadzonym w roli przez wyjątkowo sadystycznego, bezwzględnego, zwyrodniałego reżysera.
Czy będzie potrafił stawić opór swojemu oprawcy? Co będzie w stanie poświęcić, by zawalczyć o to, na czym zależy mu najbardziej? A może wynik tej okrutnej gry jest z góry przesądzony?
Adrian Bednarek to mistrz suspensu. U niego na początku jest trzęsienie ziemi, a potem tylko gorzej! W kreowaniu postaci socjopatów plasuje się w mojej osobistej czołówce!
Agnieszka Lingas-Łoniewska, pisarka
Adrian Bednarek funduje czytelnikom emocjonalny rollercoaster, bohatera skazując na zło, a czytelników na odrobinę niepewności, stresu i szaleństwa. Dajcie się porwać tej historii!
Przemysław Garczyński, 3telnik.pl
Poznałam zupełnie nową twarz Adriana Bednarka. To książka skazana na sukces! Ta historia po prostu wbija w fotel.
Wioleta Sadowska, subiektywnieoksiazkach.pl
Adrian Bednarek to gwarancja niebezpiecznie dobrego thrillera psychologicznego! Po raz kolejny ten autor rozstawia konkurencję po kątach i robi to po mistrzowsku! Polecam!
Klaudia Pankowska-Bianek, porozmawiajmy-o-książkach.blogspot.com
Adrian Bednarek – urodzony w 1984 roku w Częstochowie. Zapalony fan sportu żużlowego. Uwielbia tworzyć historie, w których głównymi bohaterami są skomplikowane czarne charaktery. Autor docenionych przez czytelników thrillerów ( Pamiętnik diabła, Proces diabła, Spowiedź diabła, Wyrok diabła) o Kubie Sobańskim, prawniku i seryjnym mordercy z Krakowa. Pisanie uważa za swój największy nałóg – w kolejce do publikacji czeka już dziesięć jego kolejnych powieści.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 346
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tego wiosennego dnia cały świat musiał zaakceptować jego nieobecność, a on nie zamierzał się z niej tłumaczyć. Dziś Reżyser zignorował wszystkie przyziemne sprawy. Klienci męczący go każdego dnia musieli poczekać, wierzyciele wciąż dopominający się należnych pieniędzy musieli poczekać, kobiety niepotrafiące w pełni go zaspokoić musiały poczekać. Wprawdzie nie wziął oficjalnego wolnego – nie mógł, służbowy telefon nie przestawał dzwonić – ale konsekwentnie ignorował wszystkie połączenia. Od chwili otwarcia oczu czuł przyjemne podniecenie łechtające jego wnętrze. Dziś wreszcie przestanie wspominać. Rozpoczynał kolejną wielką sztukę. Jedyną rzecz potrafiącą w pełni zaspokoić jego pragnienia.
Z samego rana wyruszył na wycieczkę. Dojazd na zalesione obrzeża ukochanego Krakowa, do którego los sprowadził go po kilku latach tułaczki, zajął mu prawie dwie godziny. Postanowił zostawić samochód w garażu. Zawsze tak robił w dzień, który nazywał pierwszą sceną. Poruszał się komunikacją miejską. Trzy przesiadki plus pięciokilometrowy spacer i kwadrans przed dziewiątą był na miejscu. W ten szczególny dzień ubrał się zupełnie jak nie on. Włożył luźne spodnie moro, wojskowe buty, zieloną koszulkę i kurtkę w kolorze khaki. Ciemne włosy spiął jak zawsze w kucyk, ale dziś wyjątkowo schował je pod czarną czapką z daszkiem. Na pierwszy rzut oka przypominał wojskowego.
Wkroczył na teren lasu rozciągający się na kilka kilometrów. Szukał właściwego miejsca. Reżyser wiedział, że wyselekcjonowany przez niego Aktor dziś zjawi się w tym lesie, musiał tylko przewidzieć, które miejsce dokładnie wybierze. Znalazł wspaniałego Aktora, niestety jeszcze nie mógł w pełni stworzyć granej przez niego roli. Na razie Aktor dostał wolną rękę na improwizację. Reżyser wiedział, że przyjedzie samochodem, dzięki czemu odpadnie ponad trzy czwarte nieprzejezdnego obszaru. Próbował wczuć się w Aktora. Myśleć jak Aktor, zachowywać się jak Aktor, podniecać tym, co Aktor. Chciał na chwilę stać się żałosnym stworzeniem, niepotrafiącym zwalczyć najprymitywniejszych słabości, niszczącym wszystko i wszystkich, na których mu zależało. Tak mniej więcej oceniał Aktora po prawie dwumiesięcznej obserwacji.
Bezpośrednio spotkał go tylko raz. To było przypadkowe kilkusekundowe, niezauważalne dla Aktora spotkanie. Nawiązanie kontaktu wzrokowego utwierdziło go w przekonaniu, że znalazł właściwą osobę do obsadzenia w nowej sztuce. Aktor nie miał pojęcia o jego istnieniu, Reżyser nie mógł oprzeć się pokusie anonimowego towarzyszenia mu. Stał się niewidocznym świadkiem najcięższej walki jego życia. Morderczego pojedynku, który Aktor o dziwo powoli wygrywał, czym jeszcze bardziej przekonywał Reżysera o słuszności podjętej decyzji. Walka z największą ułomnością nadała żałosnemu człowieczkowi zaszczytne miano pretendenta do prawdziwie oscarowych ról. Później poszło jak zawsze łatwo. Wystarczyło wyszukać mu nowy słaby punkt, zapoznać się z nim i czekać na odpowiedni moment. Reżysera nie zaskoczyło, że łatwo skusił się na tę słabość. Któż by jej odmówił? Słaby człowiek z silną wolą zdecydował się skorzystać, przez co jego życie miało na zawsze ulec zmianie. Myśl, że cały proces właśnie zaczynał się od nowa, strasznie podniecała Reżysera. Czuł mrowienie w żołądku i przyjemne swędzenie w okolicach krocza.
Rozkoszując się nadchodzącym szczęściem, dotarł na niewielką polanę przy leśnej drodze otoczonej drzewami. Po drugiej stronie szosy rosła wysoka trawa.
Znakomita sceneria na romantyczną schadzkę kochanków, sam nie wybrałbym lepszej – zawyrokował w myślach.
Przeczucie podpowiadało, że trafił we właściwe miejsce. Planował wszystko od dawna, a teraz, w kulminacyjnym momencie rozpoczynającym prawdziwą sztukę, musiał zdać się na przypadek. Trochę go to denerwowało, ale wiedział, że dzięki swojej nieprzeciętnej inteligencji, doświadczeniu i instynktowi trafnie wytypował lokalizację. Dla pewności przeszedł kilka razy po polanie i wrócił ścieżką do wyjazdu z lasu łączącego się z szutrową drogą.
Zatracił się w wyobrażeniach. Znów był tym maluczkim, żałosnym człowieczkiem. Analizował jego myśli i zamiary. Spacer upewnił go w trafności wyboru. Jeśli Aktor zamierza zabrać ją do lasu, zatrzyma się właśnie na tej polanie. Z namaszczeniem postawił na ziemi ciężki wojskowy plecak zawierający niezbędny sprzęt. W końcu odciążył plecy zmęczone kilkugodzinnym dźwiganiem. Wyciągając akcesoria, przypomniał sobie pierwszy, niepowtarzalny raz. Ileż lat minęło… Jak wiele w tym czasie zyskał doświadczenia… Patrzył w szklany obiektyw aparatu, będący świadkiem niejednej sztuki. Slajdy potrafiły dostarczyć Reżyserowi niewyobrażalnej rozkoszy.
Zawsze postępował według określonego scenariusza. Pierwsze role Aktorów, spontaniczne, niemal teatralne improwizacje. Potem kolejne, zgodnie ze ściśle ustalonym planem, ze szczyptą wspaniałej nieprzewidywalności… Jego obserwacja i godziny spędzone w ciemnym domowym pomieszczeniu wyposażonym jedynie w łóżko i duży telewizor na ścianie. Wspominał z nostalgią, na początku było przyjemnie, potem uczucie powszedniało i z czasem mijało całkowicie. Od roku cierpiał na depresję. Potrzebował nowej sztuki bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Magia Krakowa działała niczym afrodyzjak pobudzający zmysły. Dziś sprawdzi, czy rzeczywiście trafnie wytypował Aktora. Analizował kolejne możliwe warianty wykonania pierwszej, improwizacyjnej sceny przez maluczkiego człowieka. Wprawdzie Reżyser zostawił mu wybór, ale przeczuwał, co wybierze Aktor. Tacy jak on zawsze stawiali swoje dobro ponad dobrem innych. Z narastającym podnieceniem zabrał się do pracy.
Przygotowania zajęły mu dwie godziny. Po wszystkim zjadł obiad złożony z trzech kanapek z serem i łososiem, popił kompotem z termosu. Syty położył się w trawie w bezpiecznej odległości od polany. Wojskowy strój znakomicie maskował jego obecność, zlewał się z zielenią. Czekał i chłonął zapachy wiosny. Trawa rosła, drzewa kwitły, w powietrzu unosiły się nitki pajęczyny zwane babim latem, a on zaczynał kolejną sztukę. Dzięki przyrodzie mógł obserwować z bliska, przyroda stała się jego sprzymierzeńcem. Obrazu scenerii doskonałej dopełniała cisza przecinana wiatrem i śpiewem ptaków. Od rana nie spotkał w lesie żywej duszy. Daleko było do wakacji, więc dzieciaki spędzały czas w szkołach, a dorośli spragnieni uciech w większości wybierali tańsze lub droższe hotele w mieście. Wyrośli z intymnego kontaktu z naturą. W przeciwieństwie do Aktora, który przeżywał drugą młodość, stał się romantyczny, co bardzo podobało się Reżyserowi. Jego romantyczność wkrótce zostanie wystawiona na prawdziwą próbę.
Jeszcze raz sprawdził cały sprzęt. Kochał nowinki technologiczne, z każdym rokiem zwiększały jego możliwości samorealizacji. Dzięki postępowi mógł osiągać pełniejszą, bardziej namacalną rozkosz. Nie miał złudzeń, był inny od wszystkich. Nikt go nie rozumiał, a on wcale nie chciał być rozumiany. Odmienność czyniła go wyjątkowym. Zadowolony z działającego sprzętu wrócił do pozycji leżącej i rozpoczął czynność, którą uwielbiał – obserwację.
Około siedemnastej trzydzieści warkot potężnego silnika diesla spłoszył ptaki i zagłuszył magiczną melodię natury. Reżyser poczuł przyjemne napięcie, podniecił się na sam dźwięk nadjeżdżającego samochodu. Odruchowo dotknął krocza, po czym przykleił się do trawy, która pomogła stać się niewidocznym. Aktor przeciskał się swoim autem przez leśną dróżkę gotów odegrać pierwszą, wielką rolę.
Skręciłem czarnym audi Q7 z szutrowej, nie najgorszej drogi w wyboistą leśną. O ile wcześniej poruszałem się z uciążliwą prędkością pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, teraz musiałem zwolnić do dwudziestu. Szukając odpowiedniego kawałka lasu, z choćby skrawkiem wolnej od drzew przestrzeni, rozmyślałem o towarzyszce podróży siedzącej na fotelu pasażera i prowokująco rozczesującej sięgające ramion blond włosy.
Nazywała się Monika, miała dwadzieścia lat, znaliśmy się wyjątkowo krótko. Od pierwszego dnia zakończonego namiętnym wyładowaniem wspólnego pożądania w jej mieszkaniu mogłem ją oficjalnie tytułować niezbyt zaszczytnym mianem kochanki. Nie planowałem tego, zdawałem sobie sprawę, że już samo słowo kochanka zwykle zwiastuje kłopoty.
Monika pojawiła się niczym zesłany z nieba anioł mający pomóc w zerwaniu z alkoholizmem, o które tak bardzo dopominała się moja żona. Podeszła do mnie, gdy sączyłem wodę w jednym z barów na Kazimierzu. Wypiliśmy kawę, zaprosiła mnie do siebie, a potem w łóżku robiła wszystko, czego sobie zażyczyłem. Zachowywała się tak przekonująco, że nie potrafiłem jej się oprzeć. Nie mówiła o sobie wiele, wiedziała, że mam żonę, i raczej się tym nie przejmowała. Na początku pomyślałem, że mogła szukać sponsora, w końcu przy moim metrze siedemdziesiąt pięć wzrostu, minimalnej nadwadze, czarnych opadających na czoło włosach, kilkudniowym zaroście i dwudziestu ośmiu latach na karku nie miałem prawa jej się spodobać. W przeciwieństwie do audi, modnych ubrań i całkiem drogiego zegarka marki Longines. Mimo że mieszkała w niezbyt wysokiej klasy mieszkaniu, w którym wyposażenie szafy miało większą wartość niż umeblowanie, zawsze sama płaciła za siebie. Doszedłem do wniosku, że zwyczajnie mnie polubiła, i nie mogąc się powstrzymać, po krótkim okresie milczenia zaproponowałem piknik w lesie kilkanaście kilometrów na południowy wschód od Krakowa.
– Zobacz, Wiktor, ta po prawej nadaje się idealnie! – krzyknęła seksownie zachrypniętym głosem, pokazując coś palcem. Wyrwała mnie z zamyślenia o niej samej. Zamiast spojrzeć na wskazywany punkt przyjrzałem się jej. Na pierwszy wspólny piknik włożyła jasnoniebieskie przetarte dżinsy, białe trampki i niebieską koszulkę z białym napisem pośrodku. Wszystko podkreślało jej ponadprzeciętną figurę. – Co o niej myślisz? Nadaje się?
– Pewnie, jest super. – W końcu zobaczyłem, co pokazywała, i musiałem przyznać jej rację. Staliśmy na typowej leśnej drodze pomiędzy łąką porośniętą wysoką trawą z lewej i uroczą polaną przypominającą rozkoszną wyspę w samym środku lasu z prawej. Wydawało się, że natura zaprojektowała ten dyskretny zakątek specjalnie dla nas. Dookoła wyspy rosły drzewa, trafił nam się prawdziwy rarytas.
– Wreszcie miejsce, gdzie jest trochę przestrzeni. Stajemy?
Nie odpowiedziałem, tylko zgasiłem silnik. Staliśmy na środku leśnej drogi, którą, sądząc po wysokości trawy i gałęziach przywianych przez wiatr, nikt dawno nie przejeżdżał. Znajdowaliśmy się na samym końcu świata, gdzie psy dupami szczekają, a o zasięgu w telefonie można jedynie pomarzyć. Odludzie stworzone dla dyskretnych kochanków.
– Oczywiście, że zostajemy, drugiej takiej wysepki możemy nie spotkać – odpowiedziałem.
Uśmiechnięta Monika wyciągnęła z bagażnika kosz piknikowy, a ja rozłożyłem koc w czerwono-czarną kratkę, kupiony rano specjalnie na tę okazję.
– Po tak długim czasie milczenia myślałam, że więcej się nie odezwiesz. – Przypomniała o ciszy radiowej, którą wprowadziłem w naszym, można tak powiedzieć, cichym związku. Zawsze to ona dzwoniła pierwsza, nagle przestała. Urwała kontakt, wyraźnie czekała na mój ruch. Długo się zbierałem do wykonania telefonu, którego nigdy nie powinienem był wykonywać. Pożądanie okazało się silniejsze od zdrowego rozsądku, w efekcie znaleźliśmy się na końcu świata. – Liczyłam, że na dobre wróciłeś do żony, a tu, proszę, jaka miła niespodzianka. – Zaakcentowała wyrazy żona i niespodzianka.
Zachowywała się bezczelnie, jak na młodą osobę przystało, ale nie okazywałem, że mi to przeszkadza. Znałem lepsze sposoby utemperowania złośliwego charakterku.
– Owszem, wrócę, ale dopiero wieczorem. – Lubiłem się z nią droczyć. Dzięki nic nieznaczącym wymianom zdań zapominałem o codzienności, komplikującej się z każdym dniem.
Sięgnąłem do schowka na rękawiczki po prezerwatywy, nie kryjąc swych zamiarów przed Moniką.
– Widzę przezorny zawsze ubezpieczony. Tylko skąd pewność, że ich użyjesz? – spytała uszczypliwie, siadając na kocu. Wyjęła z kosza piknikowego butelkę wina, korkociąg i prowizoryczny plastikowy kieliszek. Wiedziała o moich tak zwanych problemach z alkoholem, ale sama się nie krępowała.
– Poprzednie nasze spotkanie skończyło się w dokładnie taki sam sposób. Według rachunku prawdopodobieństwa szanse na inne zakończenie dzisiejszego wynoszą coś w okolicach zera – wyjaśniłem, a ona niewinnie zachichotała. Usiadłem obok niej.
– W końcu tylko po to się ze mną widujesz, prawda? – spytała. Otworzyłem butelkę i wypełniłem plastikową imitację kieliszka rubinowo czerwoną, gęstą cieczą. – Od rozmów masz przecież żonę, ja służę do czegoś zupełnie innego. – Pociągnęła dużego łyka wina.
Zrobiła się niespokojna, wcześniej nie wspominała o mojej żonie tak często. Nie zamierzałem zaprzeczać faktom. Widocznie podczas kilku dni rozłąki Monika stwierdziła, że potrzebuje rozmowy, bez przeprowadzenia której nie może stać się to, na co liczyłem. Czekała, aż zaczniemy piknik, żeby wreszcie pokazać niechęć do bycia jedynie panią do towarzystwa. Wiedziałem, jak ją zmiękczyć.
– Więc najwyższa pora coś zmienić. – Odrzuciłem z uśmiechem gumki w róg koca. – Może opowiesz coś o sobie? – Nie chciała być traktowana jak zawodnik sadzany na ławce rezerwowych. Chciała walczyć o pierwszy skład. Musiałem sprawić, żeby poczuła się ważna.
– No, w końcu o coś zapytałeś. – Upiła kolejny łyk wina, w jej zachrypniętym głosie znów dało się usłyszeć radosną nutę. – Do tej pory kompletnie nie interesował cię mój świat.
– Sądziłem, że chcesz go trzymać z dala ode mnie.
– Nie, ciebie on po prostu nie interesował, ale… – Sięgnęła do kosza piknikowego po drugi plastikowy kieliszek. – Skoro przechodzimy do nowego etapu, tak zwanego zadawania pytań, powinniśmy to oblać. – Znów tryskała radością, nęciła wspólną lampką wina.
Przez chwilę rozważałem propozycję. Ja, ona i choćby jedna malutka lampka trunku. Brzmiało cudnie, zwłaszcza po czterech miesiącach kompletnej abstynencji. Z trudem się powstrzymałem, ale walka z alkoholizmem była wymówką dla sumienia. Gdybym wypił, zacząłbym żałować posiadania kochanki. Może takie rozumowanie było głupie, ale działało.
– Kusisz, aniele. Niestety, wiesz, że nie mogę. – Zasłoniłem kieliszek dłonią. – Poproszę wodę.
Ze skwaszoną miną podała plastikową butelkę.
– Spoko, choć nie rozumiem twojej alkoholowej ascezy. Życie jest zbyt krótkie na odmawianie sobie przyjemności. – W duchu przyznałem jej rację. – Za kolejny etap. – Pociągnęła solidnego łyka wina, zamykając oczy w celu uzyskania większej przyjemności. Ja musiałem zadowolić się wodą. – Więc… – Lekko się zakrztusiła. – Pytaj, o co chcesz.
Monika naprawdę mnie intrygowała. Wcześniej nie chciałem zabrnąć zbyt głęboko, starałem się traktować naszą przygodę jak dobrą zabawę. Ale teraz bez szczerej rozmowy nie mogłem liczyć na gwóźdź programu – seks pod gołym niebem. Wzruszyłem nonszalancko ramionami i zacząłem od najbardziej nurtujących pytań.
– Skąd pochodzisz? Chyba właściwe pytanie jak na początek wielkiego przesłuchania – Puściłem oko. Monika spróbowała się zaśmiać, ale usta, zamiast rozpromienić, wykrzywiły się pod wpływem kolejnego zakrztuszenia.
– Ujdzie. Z Węgorzewa. – Odpowiedzi towarzyszyło następne, głośniejsze odkaszlnięcie. – Kolejne proszę.
– Dlaczego mieszkasz sama? – Ta kwestia nurtowała mnie od samego początku. Dwudziestolatki na ogół nie mieszkają same w starej kamienicy na Podgórzu. Zwykle mają jakieś współlokatorki lub kogoś w tym stylu.
– Bo jestem… – Kolejne dwa odkaszlnięcia. – Samodzielną dziewczynką. – Znów chciała się uśmiechnąć, ale atak jej na to nie pozwolił. Nie przestawała kaszleć, myślałem, że się zakrztusiła.
– Monika, nic ci nie jest? – spytałem lekko wystraszony. Nie uzyskałem odpowiedzi, kaszel się nasilił. Nie była już w stanie mówić. Zgięła się wpół, chwytając dłońmi za płuca. Wino z pewnością nie stanęło jej w gardle, fala kaszlu trwała dłużej niż przy zakrztuszeniu. Wyglądało to na atak astmy lub jakiejś innej choroby przeszkadzającej w oddychaniu. – Jesteś na coś chora? – Tak powinno brzmieć pierwsze pytanie, nie czwarte.
Kręciła głową, nie przestając kaszleć. Trzęsącą się ręką pokazała na samochód. Dopiero po chwili zrozumiałem, o co jej chodzi. Zerwałem się z koca i pobiegłem po torebkę leżącą na tylnym siedzeniu. Wysypałem całą zawartość na koc. Monika cały czas kaszlała.
– Masz jakieś lekarstwa? Proszę cię, pokaż mi, czego mam szukać.
Drżącymi od nagłego przypływu niechcianej adrenaliny dłońmi próbowałem znaleźć cokolwiek przypominającego tabletki, zestaw do zrobienia zastrzyku lub inhalator. Nie wiedziałem, czego potrzebuje. Jej stan pogarszał się z każdą sekundą. Miała poważne problemy z oddychaniem. Z jej nosa wydobywała się gęsta, biała piana. Oczy przestały przypominać ocean. Zmieniły się w Morze Czerwone z sinymi przebłyskami. Jedną ręką trzymała się za szyję, a drugą usiłowała wraz ze mną szukać ratunku w rzeczach leżących na kocu. Nagle upadła.
– Monika, proszę cię, daj mi jakiś znak!
W panice przeglądałem zawartość torebki. Komórka, klucze do mieszkania, notesik, zestaw do malowania, brak jakichkolwiek akcesoriów medycznych. Kończyły mi się opcje, nigdy nie przechodziłem szkolenia pierwszej pomocy. Zdałem sobie sprawę, że Monika potrzebuje fachowej interwencji.
– Dzwonię po karetkę – poinformowałem ją, sięgając do kieszeni po komórkę. – Szlag trafi! – Rzuciłem telefon na ziemię, w panice zapomniałem, że na numer alarmowy da się zadzwonić bez zasięgu. Poza tym byłem z kochanką!
Na domiar złego wydawała coraz dziwniejsze dźwięki. Już nie kaszlała, tylko syczała niczym wąż wijący się w agonii. Spojrzałem na jej twarz. Miała otwarte usta, przytkany pianą nos i zaczerwienione oczy. Sytuacja z żadnej strony nie wyglądała na optymistyczną. Bałem się, nie wiedziałem, co robić. Dostała drgawek, prawdopodobnie spadła jej temperatura ciała. Objęła się rękami.
– Boże, Monika, co ja mam zrobić?! – krzyknąłem przerażony. Z jej ust leciały pojedyncze krople krwi. Zrobiła się najpierw brązowa, po chwili sina, zmieniała barwy z prędkością kameleona. Zastygła w pozycji embrionalnej. Nie ruszała się, oczy wciąż miała otwarte. – Monika, Monika, nie! – Złapałem ją za twarz. Całe piękno wypaliło się niczym ogień w kominku. Pozostało sine, upiorne oblicze bez oznak świadomości. – Obudź się, no kurwa, obudź! – krzyczałem, potrząsając jej głową, ale ona nie odpowiadała. – Nie, nie, nie! – Ściskanie głowy nic nie dawało, dziewczyna wciąż milczała.
Patrząc w puste, pozbawione duszy spojrzenie, zdałem sobie sprawę, że Monika jest martwa.
Wstałem, popatrzyłem na nią z góry. Naiwnie wierzyłem, że jeszcze się poruszy. Dopadł mnie stan prawdziwego szoku. Chodziłem w kółko z rękami założonymi na karku. Próbowałem zaprzeczyć faktom, przed moimi oczami pojawiły się ciemne plamy. Nie wiem, jak długo to trwało. Wracając do rzeczywistości, czułem się, jakbym dochodził do siebie po ciężkiej nocy pijaństwa i uświadamiał sobie, jakich ekscesów się dopuściłem. W życiu przytrafiło mi się ich wiele, ale martwa kochanka – dopiero w stanie całkowitej abstynencji.
Podniosłem swój telefon. Nie było po co wzywać pogotowia, w obecnej sytuacji bardziej przydałaby się policja. Sama myśl o służbach mundurowych wywołała lodowate dreszcze na ciele. Powoli zaczynało się ściemniać, a nie mogłem czekać w nieskończoność przy martwej Monice. Musiałem coś zrobić, nie wiedziałem tylko co. Jedno było pewne: potrzebowałem zadzwonić. Na policję, lub skontaktować się z przyjacielem, bo tę opcję również brałem pod uwagę. Oznaczało to zostawienie ciała w lesie. A jeśli ktoś ją znajdzie? Może powinienem wziąć Monikę ze sobą i zawieźć do szpitala? Nerwowe myśli krążyły po głowie. Ostatecznie postanowiłem zostawić zwłoki, owinąłem je tylko kocem. Zastanawiałem się nad przeciągnięciem w głąb lasu, ale wolałem już jej nie dotykać. Spakowałem zawartość torebki, odpaliłem samochód i ruszyłem w poszukiwaniu zasięgu.
***
Odjazd Aktora wywołał u Reżysera spodziewane uczucie niepewności. Do tej pory wszystko szło według scenariusza. Pierwszą scenę Aktor odegrał znakomicie, nawet ten moment szoku, zaprzeczenia – wszystko wyszło tak naturalnie. Wcześniej nikt nie zareagował równie chłodno, wręcz bezuczuciowo. Większość załamywała się i długo przyswajała rzeczywistość. Nowy Aktor nie czekał, postanowił działać. Cały romantyzm, jakim darzył kobietę, prysł niczym bańka mydlana, w której mieściło się jej życie. Gdy przerażony dotykał martwej twarzy, Reżyser poczuł natychmiastową potrzebę zaspokojenia. Krew odpływała z głowy wprost w okolice krocza. W ostatniej chwili się powstrzymał. Na pełnię przyjemności przyjdzie czas.
Wraz z decyzją o odjeździe Aktor rozpoczął improwizację. Reżyser denerwował się brakiem wpływu na rozwój przebiegu wypadków, nie lubił tracić kontroli. Wcześniej przewidział kilka możliwych scenariuszy i rozmieścił odpowiedni dla każdego sprzęt. Liczył, że właśnie w tej przełomowej scenie Aktor udowodni swoje powołanie. Jeśli wróci bez towarzystwa syren policyjnych, sztuka przejdzie na wyższy etap. Na razie Reżyserowi pozostało czekanie. Zrobił zbliżenie ciała zawiniętego w koc i zaczął jeszcze raz przeżywać pierwszą scenę.
Jechałem od trzech kilometrów z telefonem w prawej dłoni. Usiłowałem skupić myśli na drodze i oczekiwaniu na pojawienie się na wyświetlaczu choćby jednego prostokącika informującego o powracającym zasięgu. Podświadomość podpowiadała, że najlepiej byłoby, gdyby magiczny napis brak sygnału nigdy nie zniknął. Niestety, po dwóch kolejnych kilometrach dotarłem do cywilizacji, asfaltowych dróg i możliwości mobilnego kontaktu ze światem zewnętrznym.
Zatrzymałem samochód na poboczu. Wpatrywałem się w przysłonioną przez kolorowe ikonki tapetę telefonu. Przedstawiała atrakcyjną zielonooką kobietę o długich rudych włosach i ponętnych kształtach. Siedziała na skale w zwiewnej białej w szare groszki sukience na ramiączkach. W tle wzbierały majestatyczne fale Morza Śródziemnego. Gdy przyglądałem się fotografii z ostatnich wakacji, zrozumiałem, że jeśli wezwę policję, prawdopodobnie już nigdy nie będzie mi dane pojechać z tą kobietą do Grecji. Mogę stracić nawet szansę zjedzenia wspólnego obiadu lub wykonania tak odrażającej czynności, jak spłata raty kredytowej za dom. Iga nie należała do żon akceptujących, a tym bardziej wybaczających, zdrady męża. Nawet jeśli miały pomóc w wyleczeniu pociągu do alkoholu. Po interwencji policji trudno mi będzie ukryć przed nią fakt istnienia Moniki. Telefon do przyjaciela też nie gwarantował sukcesu. Podziwiałem jej bujne, rozwiane morskim wiatrem włosy, rozważając wybranie przeklętego numeru sto dwanaście. Dywagacje przerwał sygnał SMS-a od Igi. Pojawił się dopiero kilka chwil po odzyskaniu zasięgu. Treść miał wymowną:
„Wiktor, gdzie jesteś? Od godziny próbuję się dodzwonić, cały czas abonent jest niedostępny. Chyba nie zacząłeś pić??? Martwię się! Proszę, oddzwoń!”.
Serce zakłuło jak po kontakcie z metalowym ostrzem włóczni próbującej przebić mnie na wylot. Poczułem się podle, Iga mimo swoich wad naprawdę się o mnie troszczyła. Wprawdzie wariowała na punkcie niegroźnych alkoholowych ciągot, ale potrafiła wprowadzić mnie w stan wewnętrznego spokoju jak nikt inny na świecie. Za nic nie chciałem jej stracić. Monika stanowiła jedynie odskocznię, teraz zupełnie zbędną. Gdyby żyła, mógłbym zwyczajnie oznajmić, że wracam do żony, i definitywnie zakończyć naszą znajomość. Iga nigdy by się nie dowiedziała. Gdyby żyła… Wybrałem numer żony, Monika nigdzie się nie wybierała.
– Nareszcie! Co się z tobą dzieje? Odchodzę od zmysłów. – Odebrała po pierwszym sygnale, nawet przez telefon wyczuwałem niepokój w jej głosie.
– Nic się nie dzieje, skarbie. Jestem na obrzeżach miasta, musiałem stracić zasi…
– Nic nie piłeś, prawda?! Jeśli wymiękłeś, nie okłamuj mnie, szczerość jest ważniejsza od ukrycia chwili słabości – powiedziała dużo ostrzejszym tonem. Celowo użyła słowa wymiękłeś, zawsze motywowała w ten sposób moje męskie ego do zachowania stanu trzeźwości.
– Absolutnie nic. Trzeźwy sto któryś tam dzień. Nie mięknę tak łatwo, kochanie – podkreśliłem ze sztuczną dumą.
– Wolałam się upewnić. Byłeś poza zasięgiem, różne myśli przychodziły mi do głowy. Myślałam, że wychyliłeś kilka piw i trzeźwiejesz w samotności albo nawet wpadłeś w ciąg… Możesz powiedzieć, gdzie dokładnie byłeś, a przede wszystkim gdzie jesteś teraz? – Iga należała do butnych, twardo stąpających po ziemi kobiet. Mimo jej ostrego charakteru i podejrzliwości kłamanie od pierwszego spotkania z Moniką nie sprawiało mi problemów.
– Byłem na spotkaniu, wiesz, takim kryzysowym. Musiałem oddalić się z kilkoma znajomymi z klubu poza miasto. – Stowarzyszenie AA nazywałem klubem, lepiej się kojarzyło. – Niespecjalnie chcę o tym mówić. Terapia jest wredna, ale cały czas jestem trzeźwy. – Fakt trzeźwości miał dla Igi kolosalne znaczenie.
– W porządku, rozumiem cię, ale normalne, że się martwię. Zwłaszcza że chodzisz na terapie z osobami lubiącymi alkohol jeszcze bardziej niż ty i znajdujesz się poza zasięgiem. – Coraz łagodniejszy, bardziej troskliwy głos powodował uścisk w gardle.
Od pewnego czasu łgałem, że uczęszczam na spotkania AA, w rzeczywistości włóczyłem się bez celu po mieście, jak nastolatek, któremu rodzice każą iść do kościoła, a który woli szwendać się ulicami, byle nie trafić w niechciane miejsce. Moje bezsensowne spacery skończyły się, gdy poznałem Monikę. Na spotkaniu AA stawiłem się tylko raz, uznałem, że kolejne nie jest mi do niczego potrzebne.
– Kiedy wrócisz?
Zadała świetne pytanie. Zawsze potrafiłem obliczyć w głowie czas powrotu do domu. Czy to z pracy, czy z samotnego włóczenia się ulicami miasta, czy nawet ze spotkań z Moniką. Niestety, nie miałem pojęcia, jak wykaraskać się z zaistniałej sytuacji, a co dopiero ile czasu to zajmie.
– Jeszcze trochę zostanę. Właściwie wyskoczyłem tylko na stację kupić coś do… jedzenia. – Odruchowo chciałem powiedzieć do picia, ale zaraz zaczęłyby się kolejne pytania, czy aby na pewno kupuję wodę. – Iga, spotkania nie należą do najprzyjemniejszych i pochłaniają masę czasu. Liczyłaś się z tym, każąc mi zapisać się na terapię. – Celowo nie użyłem słowa odwyk, brzmiało dziwnie, jakbym naprawdę miał problem.
– Wiem i liczę się z tym. Zostań, ile tylko chcesz, poradzę sobie. Musiałam cię usłyszeć, żeby się uspokoić. Do zobaczenia w domu, Wiktorku, tęsknię. Pa. – Cmoknęła czule do słuchawki i zakończyła rozmowę.
Znów spojrzałem na wakacyjne zdjęcie zrobione na bajecznej greckiej wysepce. Wyobraziłem sobie rozwód, oczywiście orzeczony z mojej winy, jej pełne nienawiści i zawodu spojrzenie, łzy spowodowane świadomością, że najbliższa osoba okazała się oszustem. Następnie zobaczyłem swoją samotność, kolejne mocno zakrapiane noce i porywającą mnie otchłań beznadziei. Z czasem oboje utopilibyśmy się w gęstym morzu tęsknoty, zdolnym pochłonąć nasze życia na zawsze. Wszystko przez martwe ciało dziewczyny, której nie potrafiłem odmówić.
Skołowany próbowałem podjąć decyzję. Mogłem wezwać policję i prosić o dyskrecję, ale czy zgodzono by się? Szansa pół na pół. Dochodzili jeszcze bliscy Moniki, oni z pewnością nie daliby mi spokoju. W końcu ich córeczka umarła w ramionach starszego, żonatego mężczyzny. Takie coś pozostawia na sercu nigdy niegojącą się bliznę. Choć nie znałem jej bliskich, wiedziałem, że istnieją i z pewnością nie zostawią w spokoju mojej skromnej osoby. Zareagują, a ich reakcja doprowadzi do spełnienia czarnej wizji przyszłości. Straciłbym wszystko, co kocham i mam.
Po przemyśleniu wykręcenie numeru sto dwanaście wydało mi się czymś absolutnie niewłaściwym. Obecność policji w lesie przedstawiała się niczym biblijna apokalipsa gotowa wchłonąć obraz wciąż ambitnie malowanego małego świata Wiktora Hauke. Ciężko pracowałem nad zbudowaniem swojego życia, które za chwilę mogło legnąć w gruzach. Do przyjaciela ostatecznie też wolałem nie dzwonić. Nie wiadomo, jak by zareagował. W głowie powoli rodził się pomysł, w jaki sposób zapobiec katastrofie. Wprawdzie jeszcze godzinę temu podobne rozumowanie nazwałbym wizją kreującą się w umyśle jakiegoś szaleńca ze skłonnościami sadystycznymi, ale sytuacja tak naprawdę nie pozostawiała mi wyboru. Decyzja podejmowała się samoistnie. Przypieczętowały ją otwarcie mapy satelitarnej w telefonie i wyszukanie najbliższego hipermarketu ogrodniczego. Z workiem pełnym kamieni przywiązanym do serca ponownie włączyłem się do ruchu. Nawigacja poinformowała radosnym głosem popularnej postaci z bajek dla dorosłych, że pozostało siedem kilometrów do celu. Zapomniała dodać o czekającym mnie koszmarnym wieczorze.
W markecie ogrodniczym kupiłem szpadel, podpałki do grilla, dwa krety i butelkę zimnego napoju energetycznego, stojącego w lodówce przy kasie. Za wszystko zapłaciłem gotówką. Wciąż nie mogłem uwierzyć, że naprawdę to robię. Sam pomysł wydawał mi się abstrakcyjny, a stopniowe wprowadzanie go w życie graniczyło z szaleństwem. Tłum krążących po hipermarkecie ludzi zatraconych w kuszących niczym wąż Ewę promocjach i swojej codziennej normalności utwierdził mnie w przekonaniu, że za nic w świecie nie mogę zburzyć własnego, poukładanego życia. Jego utrata dla nic niezmieniającego pogrzebu Moniki byłaby większym szaleństwem.
Gdy wracałem do lasu trzeźwy od zbyt dawna, umysł dopadły czarne myśli. Przed oczami widziałem umierającą Monikę. Obraz w kółko powracał, nie chciał wymazać się choćby na chwilę. Jej kaszel odbijał się echem w samochodzie, nie potrafiła go zagłuszyć muzyka płynąca z głośników. Cały czas dręczyło mnie pytanie: czemu umarła, co jej się stało? Jakby to miało jakieś znaczenie… Była martwa i nic nie mogło jej wskrzesić.
Wjechałem na wyboistą polną drogę. Wyłączyłem radio, zgasiłem światła i wytężyłem słuch. Jak by nie patrzeć, zostawiłem na skraju lasu trupa przykrytego kocem. Jeśli ktoś odnalazł ciało – ja nie wezwałem policji, a w zamian jechałem ze szpadlem w bagażniku – groziły mi poważne konsekwencje. Szczęście w nieszczęściu, odludne rejony nie bez powodu nazywane są odludnymi. Monika wciąż leżała przykryta kocem. Dostrzegłem ją mimo zgaszonych świateł. Kordon detektywów kryminalnych nie rozwinął wokół niej żółtej taśmy, wcześniej uruchamiając dyskoteki błękitnych kogutów. Leżała dokładnie tak samo, jak ją zostawiłem. Rozkoszne ciepło ulgi rozlało się po żołądku. Uczucie podobne do wlania w siebie trzeciej, może czwartej pięćdziesiątki wódki. Chwilowo kojące, przypominające, że życie potrafi być przyjemne. Niestety, po chwili otumanienie wyparowuje i powraca rzeczywistość.
Zdjąłem koc z martwego ciała dziewczyny, która jeszcze dwie godziny temu cieszyła się na piknik z niedawno poznanym mężczyzną. Miała nadzieję wreszcie z nim porozmawiać i poczuć, że jest na prawdziwej randce. Była gotowa się otworzyć, mówić o sobie, uśmiech prawie nie schodził z jej twarzy… Na myśl o własnych zamiarach poczułem lekki wstręt do samego siebie.
– Przepraszam, nie potrafiłem ci pomóc. Gdybym tylko wiedział, na co jesteś chora… – Szukałem usprawiedliwienia przed zwłokami leżącymi z wciąż otwartymi oczami.
Nachyliłem się, nie wiedząc dokładnie po co. Chyba chciałem ją pocałować albo przynajmniej zamknąć te straszne oczy. Zatrzymałem się nad jej głową, martwe ciało wytworzyło coś w rodzaju niewidzialnego pola siłowego, którego nie potrafiłem sforsować. Do nosa wdarł się nieprzyjemny, słodkawy zapach. Przypominał gnijące truskawki. Ciało zaczynało wydzielać pierwsze pośmiertne chemikalia. Odór podziałał niczym sól trzeźwiąca. Szybko się otrząsnąłem. Na dworze zrobiło się chłodno i niemal całkowicie ciemno. Musiałem w końcu przystąpić do pracy.
Zacząłem od przeciągnięcia ciała w głąb lasu. Straszna czynność. Już samo patrzenie sprawiało ból. Teraz dodatkowo musiałem pociągnąć kobietę, której jeszcze przed chwilą pożądałem, za martwe kończyny i zataszczyć w miejsce uznane przeze mnie za najwłaściwsze do spełnienia funkcji grobu. Znajdowało się jakieś trzydzieści metrów od drogi, było w całości otoczone drzewami, oprócz trawy rosły tu pokrzywy, co zapewne odstraszało ewentualnych amatorów grzybów.
Chwyciłem zimne, bezwładne ręce Moniki. O dziwo łatwo dały się kontrolować. Poruszanie nimi przypominało przesuwanie lekko zacinających się rączek od steppera. Były dość lekkie i stawiały słaby opór. Niestety, widok nie należał do rozkosznych. Wykrzywiona twarz Moniki przybrała szkaradną formę. Nie była już pięknością, tylko demonicznym straszydłem, gotowym zabierać mi spokojne sny do końca życia. Gdy ją ciągnąłem, odniosłem wrażenie, że cały czas patrzy na mnie, chcąc zapytać: „Jak możesz mi to robić? Przecież jeszcze przed chwilą chciałeś mnie poznać”.
Byłem tak przygnębiony wykonywaną czynnością, że w połowie drogi niemal zmieniłem zdanie. Poważnie zastanowiłem się nad wezwaniem policji i zaryzykowaniem walki o obronienie swojej codzienności w inny sposób. Złe myśli przeszły, gdy dotaszczyłem w wybrane miejsce ciało, które stało się cięższe o co najmniej osiem kilo. Starałem się skupić wzrok na lesie. Bez skutku. Przed moimi stopami wciąż tańczyły jasne włosy ocierające się o buty. Położyłem ją pomiędzy trzema wysokimi drzewami, wróciłem po koszyk piknikowy, wino i jej rzeczy. Zawinąłem wszystko w koc. Rzuciłem obok ciała. Od wdychania zapachu trupa i nadmiaru wrażeń poczułem pulsujący ból w głowie. Zapewne także z głodu, nie jadłem nic od południa. Na samą myśl o sięgnięciu do kosza piknikowego po jakąś przegryzkę żołądek postawił automatycznie veto. Padałem z nóg, a nie wykonałem nawet jednej czwartej pracy. Przyniosłem z auta szpadel.
W ciągu mojego krótkiego życia pracowałem dorywczo na kilku budowach, gdzie chętnie zatrudniano młodych ludzi bez żadnej umowy. Większa część dniówki polegała na przenoszeniu ponad czterdziestokilowych worków z cementem lub innymi materiałami budowlanymi dla starszych stażem „majstrów”. Zaliczyłem krótki epizod przy przekopywaniu drogi, mającemu pomóc w położeniu rur gazowych, a nawet przez dwa wakacyjne miesiące zbierałem truskawki w kraju zachodnich sąsiadów. Wykopanie w samym środku lasu grobu dla martwej dziewczyny, która jeszcze kilka godzin wcześniej stanowiła idealny sposób na zapomnienie o doczesnych problemach, było o wiele trudniejsze od wszystkich poprzednich czynności razem wziętych. Nawet walka z alkoholem, potrafiącym tak przyjemnie zaspokoić duszę i wprawić umysł w stan ekstazy, wydawała się łatwa niczym nauka pacierza.
Przed rozpoczęciem budowy anonimowej mogiły rozebrałem się do bielizny, ubrania powiesiłem na gałęzi małego drzewa. Butów nie zdjąłem. Włożyłem rękawiczki przyniesione z samochodu. Zacząłem od wykopania pokrzyw. Parzące ciepło złośliwych roślin zaatakowało łydki wraz z pierwszymi ruchami szpadla. Świadomie zgodziłem się na to. Wolałem cierpieć teraz niż później tłumaczyć się Idze z umorusanych ziemią ubrań. Brudne buty łatwo było wyjaśnić.
Kopałem bez żadnych przerw. W pewnym momencie bolała dosłownie każda część ciała: dłonie, ramiona, brzuch, nogi. Dopadł mnie specyficzny rodzaj piekącego bólu pojawiający się tylko podczas intensywnego wysiłku fizycznego. Znany mi z dawnych czasów. Mimo typowego wieczornego chłodu nawet przez chwilę nie czułem zimna. Przeciwnie, od coraz dynamiczniejszych ruchów szpadlem pot spływał po skroniach, powodując słoność w oczach.
– Nigdy cię nie zapomnę, zawsze będziesz kimś wyjątkowym. – Popadałem w mały obłęd. Nie przestając machać szpadlem, toczyłem rozmowę z martwym ciałem leżącym obok coraz głębszego dołu. – Odmieniłaś wszystko. Wybacz, ale nie mogłem nic zrobić – mówiłem, sapiąc z wysiłku.
Jednostronny dialog z trupem trwał prawie dwie godziny. Cały czas przepraszałem lub wychwalałem pod niebiosa Monikę, próbując zmniejszyć wyrzuty sumienia. Schodziłem coraz niżej i zastanawiałem się, czy dół jest już wystarczająco głęboki. Męczyło mnie, czy gleba dobrze zamaskuje słodki fetor martwego ciała i czy chemikalia, które zamierzałem wysypać na zwłoki, nie zmiękczą ziemi.
– Zobaczysz, ułożę cię wygodnie, kochanie, obyś tylko nie zmarzła. – Obłęd przyjmował różne formy. Martwiłem się, czy Monice będzie ciepło w anonimowym grobie. Przez moment traktowałem swoje myśli absolutnie poważnie. – Wiem, że mnie zrozumiesz, przecież nie miałem innego wyjścia.
Czułem odciski pojawiające się na dłoniach od coraz mocniejszego ściskania trzonu. Kilka razy złapałem zadyszkę, ale nie przerwałem kopania do samego końca. Wiedziałem, że jeśli to zrobię, mogę już nie skończyć. Machałem szpadlem non stop, aż wykopałem dół o głębokości na oko metra dwadzieścia, długości metra osiemdziesiąt i szerokości sześćdziesięciu centymetrów. Wyszedłem z niego i od razu schyliłem się po upiorne ciało, jeszcze kilka godzin temu pełne chęci do życia. Oświetlona księżycem w pełni twarz Moniki całkowicie zsiniała. Przypominała wygłodniałego wampira gotowego wypić hektolitry krwi i zmienić pierwszą spotkaną osobę w trupa. Hukające w oddali sowy dodały wizji dźwiękowego realizmu.
Pociągnąłem truchło Moniki za ręce i zrzuciłem do dołu niczym najcięższy worek cementu. Znów przybrała na wadze, temperatura ciała drastycznie spadła. Upadła na plecy. Nie zamknąłem jej oczu, pole siłowe wciąż skutecznie blokowało dostęp. Przypatrując się krwi zastygłej na otwartych siniejących ustach, jasnym włosom pokrytym fragmentami ziemi, czując słodko-zgniły odór, omal nie zwymiotowałem. Zakręciło mi się w głowie, pot na ciele stał się nieprzyjemnie zimny. Ponownie musiałem wziąć się w garść. Wysypałem kreta, licząc, że zrobi swoje. Zacząłem zagrzebywać dół, pomagając Monice na zawsze zniknąć z tego świata, a sobie – zapewnić bezpieczną przynależność do niego.
Zakopanie trwało o wiele krócej niż wykopanie. Wpadłem w następny trans, znów szybko machałem szpadlem, Monika znikała wraz z kolejnymi grudami ziemi wypełniającymi głęboką dziurę pomiędzy drzewami. Najpierw zasypałem głowę, ona chwytała za serce najmocniej, potem tułów, ręce, a na końcu nogi. Najwyższą warstwę ułożyłem ręcznie z kawałków gleby z trawą i pokrzywami. Nie straciły swoich właściwości, tym razem poparzyłem przedramiona. Całość przykryłem dużą ilością nazbieranych liści. Czułem się potwornie. Szum drzew zagrał przygnębiającą arię pogrzebową uroczej dziewczynie niezasługującej na los, który ją spotkał.
Po krótkim odpoczynku polegającym na trwaniu w bezruchu nad leśnym grobem wykopałem jeszcze jeden dół. Dużo mniejszy i płytszy. Kosztował mało wysiłku, przez co chłód stał się nieznośny. Musiałem się ubrać, dodatkowo z auta przyniosłem dżinsową kurtkę. Na polanie wciąż zostały ostatnie ślady obecności Moniki. Wino wylałem w krzaki. Przygotowałem kosz piknikowy, zawartość jej torebki i podpałki do grilla. Ułożyłem wszystko na kocu. Zauważyłem, że wśród jej rzeczy nie było dowodu osobistego. Nie miało to już żadnego znaczenia. Wziąłem do ręki zapalniczkę, zamierzałem podpalić, kiedy wzrok bezwiednie skierował się na komórkę Moniki. Podniosłem telefon, nic specjalnego, zwykła stara nokia. Można powiedzieć: zabytek, na tapecie tradycyjne logo Nokii wpisane w niebieskie tło. Przejrzałem kontakty. Chciałem się czegoś o niej dowiedzieć, przecież nawet nie wiedziałem, jak miała na nazwisko. Czułem, że jestem jej to winien. W książce adresowej były zapisane tylko dwa kontakty, nie licząc pakietowych, pomocy technicznej czy doładowania konta. Numery podpisała dość tradycyjnie: Mama i Wiktorrr. Wydawało mi się dziwne, że tak radosna, tętniąca życiem osoba nie ma znajomych, wujków, braci, sióstr ani nikogo innego.
Otworzyłem folder z wiadomościami tekstowymi. Trzy ode mnie, jedna od mamy. Jej mama nigdy się nie dowie, czemu córka nagle przestała odbierać telefony, nie odwiedza jej, nie daje znaku życia. W końcu zrozumie, że zniknęła. Zapewne zgłosi to na policję i do końca swoich dni będzie żywić się nadzieją, że któregoś magicznego dnia dziecko zapuka do drzwi rodzinnego domu. Nie tylko Monice przyjdzie płacić cenę za stabilizację mojego życia – jej bliscy też ucierpią. Przeczytałem jedyną wiadomość od mamy: „Nieważne, jak bardzo mnie nienawidzisz, zawsze będziesz moim dzieckiem”. Wysłana siedem miesięcy temu. Może mama wcale nie będzie zdziwiona brakiem kontaktu ze strony córki… Zapisałem sobie jej numer, co było sprzeczne z jakąkolwiek logiką, ale w dupie miałem logikę. Potrzebowałem świadomości, że w każdej chwili mogę zadzwonić do kobiety i opowiedzieć o losie córki, która jej nienawidziła. Nazwałem kontakt Propozycja kredytu, nie odbierać, tak na wszelki wypadek. Nie mogłem przecież napisać Matka martwej kochanki, lepiej nie dzwonić. Wyłączyłem zabytkową nokię, wcześniej zniszczywszy kartę SIM.
Nie pozostało nic innego, tylko podpalić rozpałki do grilla. Wysuszone drewno kosza piknikowego zapłonęło w zawrotnym tempie, podobnie koc. Lekki wiatr skutecznie rozprzestrzeniał ogień, wysuszając przy okazji pot na moim ciele. Przyglądałem się nietypowemu ognisku z żalem zawieszonym na plecach. Mój wzrok przykuły klucze do mieszkania Moniki, powoli wchłaniane przez płomienie. Mózg natychmiast przesłał impuls do ciała, zmuszając mnie do działania. Mimo gorąca wsadziłem dłoń w sam środek ognia. Szybko złapałem klucze i niemal od razu odrzuciłem je za siebie. Przy rozgrzanym metalu wcześniejsze parzenie pokrzyw przypominało lizanie posłusznego, malutkiego psiaka. Schłodziłem klucze podeszwą buta i ponownie wziąłem do ręki. Pęk składał się z trzech kluczy, jednego do klatki schodowej i dwóch do drzwi. Całość spięta breloczkiem z czymś, co przed kontaktem z ogniem przypominało logo Coca-Coli. Schowałem klucze do kieszeni. Działałem pod wpływem impulsu. Dobrze wiedziałem, że powinny zostać wraz z właścicielką pod ziemią. Nie mogłem oprzeć się pokusie posiadania czegoś, co na zawsze będzie mi przypominać dzisiejszą noc. Zwłaszcza gdybym znów wpadł na pomysł wypicia kawy z nowo poznaną dziewczyną w barze.
Rzeczy z dopalonego ogniska wrzuciłem do drugiego, na szczęście dużo mniejszego, dołu i zakopałem. Całość ponownie przykryłem liśćmi. Dokończyłem jedyne przestępstwo, jakie kiedykolwiek zdarzyło mi się popełnić. Zatuszowałem śmierć człowieka. Czułem się podle, ale bezpiecznie. Strach i bijące w jego rytmie serce mieszały się z przyjemnym, głębokim oddechem, który wywołuje tylko ulga. Nadal mogłem toczyć chaotyczną codzienność u boku kobiety czekającej na mnie w bezpiecznym domowym zaciszu. Bardzo chciałem już do niej wrócić.
Umyłem ręce i twarz pod prowizorycznym kranem zrobionym z litrowej butelki wody mineralnej. Wytarłem się chusteczkami higienicznymi. Wciąż nie wyglądałem, jakbym właśnie wyszedł z teatru, ale nie miało to znaczenia. Z telefonem ustawionym na opcję latarki dokładnie przeszukałem całą polanę. Musiałem się upewnić, że nie zostawiłem żadnych śladów. To nie były żarty, od teraz groziło mi więzienie. Skrupulatność się opłaciła. W ciemnościach natrafiłem na prezerwatywy, których folia pokrywająca pudełko odbijała się w świetle latarki. Schowałem paczkę do kurtki. Jeszcze raz obszedłem całą polanę i wróciłem do samochodu. Klucze Moniki wsadziłem do podłokietnika, Iga nigdy nie zajrzałaby tak głęboko. Chyba nawet nie wiedziała o tym schowku. Zmęczony, skołowany, z bolącą głową i wybuchową mieszanką uczuć mogłem wreszcie opuścić miejsce, do którego planowałem nigdy nie wracać.
Słuchałem monotonnych bitów muzyki techno odbijających się od wnętrza samochodu niczym najgłośniejsza piłeczka kauczukowa świata. Jedną dźwiękową torturą próbowałem zagłuszyć drugą. Nie udało się. Przedśmiertny kaszel Moniki najwyraźniej postanowił zostać nowym samochodowym upiorem. Przebijał się przez współczesne klubowe dźwięki od chwili odpalenia silnika aż do jego zgaszenia na podjeździe jednego z niewielkich domków jednorodzinnych na Rybitwach. Ten, pod którym zatrzymałem audi, nie miał jeszcze w pełni położonej elewacji, podjazd porastała trawa, czekająca, aż czarodziejska różdżka wytwarzająca gotówkę zmieni ją w kostkę brukową, a wymarzony ogródek Igi składał się na razie z mleczy i chwastów. Rybitwy do niedawna były dzielnicą typowo przemysłową. Dzięki niskim cenom gruntów i niezłej zdolności kredytowej mogliśmy wybudować coś, co przy odrobinie szczęścia za niecałe dwadzieścia lat stanie się naszą własnością i co nazwiemy własnym domem. Choć miał jedynie salon połączony z kuchnią, garaż, łazienkę i dwa pokoje na piętrze, w porównaniu z klitką Moniki prezentował się niczym rezydencja Carringtonów.
Po cichu otworzyłem drzwi wejściowe, było dobrze po północy, Iga z pewnością spała. Nie chciałem jej budzić. Zdjąłem buty w korytarzu i po omacku wszedłem na górę. Znałem rozkład domu na pamięć, nie potrzebowałem światła. Sypialnia znajdowała się na piętrze, na prawo od schodów. Ciemność panującą w domu zakłócał włączony telewizor na ścianie naprzeciwko łóżka. Iga spała przykryta fioletową kołdrą po samą szyję, a na ekranie wróżbita przypominający homoseksualistę obmacywał kryształową kulę niczym pośladki kochanka. Moja żona nigdy nie wyłączała telewizora na noc. W powietrzu unosił się migdałowo-jeżynowy zapach świadczący o zakończonej najwyżej kwadrans temu wieczornej kosmetyce. Dyskretnie usiadłem na łóżku. Gdy ściągałem koszulkę, usłyszałem cichy szelest. Omal podskoczyłem, przez moją głowę przeleciało echo kaszlu wyniesione z samochodu.
– Wiktor? Wiktor, to ty? – spytała niewyraźnym, nieco ściszonym głosem, odwracając się w moją stronę. Była w różowej koszuli nocnej. Światło telewizora znakomicie podkreślało jej podłużną, szczupłą twarz, wąskie usta, mały nos i niewielki pieprzyk pod prawym okiem. Nawet obudzona w środku nocy wyglądała pięknie.
Widok niewinnej, zaspanej Igi przypomniał mi, że lepiej mieć koszmary niż stracić najcenniejsze. Kaszel Moniki był tylko zwidem, znajdowałem się w bezpiecznej sypialni własnego domu, daleko od leśnego grobu.
– Nie, złodziej – odpowiedziałem szeptem.
– Śmierdzisz ogniskiem, masz umorusane ramiona. – Zaspana, a jednak niezwykle spostrzegawcza.
– Byłem przecież w lesie. – Zdjąłem ubranie. Nigdy wcześniej nie czułem tak silnej potrzeby pójścia pod prysznic. W nosie wciąż miałem słodki odór gnijących truskawek.
– Mógłbyś chuchnąć? – Nie dyskutowałem z tą kwestią, nie było sensu. Chuchnąłem i od razu dostałem buziaka w przesiąknięty trupem policzek.
– Troszkę więcej zaufania poproszę – powiedziałem, wstając z łóżka. Podniosłem brudne ubranie, najbliższym celem była łazienka.
– Wiktor? – Idze zebrało się na nocne rozmowy.
– Tak, kochanie?
– Co robiliście w tym lesie?
Przełknąłem metaliczną ślinę, smakowała jak kieliszek ciepłej wódki.
– Zakopywaliśmy grzechy przeszłości…
– Ciekawa terapia. Oby nigdy wróciły zza grobu. – Obróciła się na drugi bok i zasnęła. W końcu mogłem iść pod prysznic.
Łazienka znajdowała się naprzeciwko sypialni. Skoro nie mogłem znieczulić nosa przyjemnym zapachem czerwonego wina leżakującego w beczce, chciałem przynajmniej oczyścić ciało z przykrego odoru wspomnień. Przyczepił się niczym specyficzny zapach grozy po wybuchu poduszki powietrznej. W duchu miałem nadzieję, że swąd zgniłych truskawek nie będzie starał się zawiązać bliższej przyjaźni z moimi nozdrzami i szybko się ulotni. Na razie mogłem go jedynie zmieszać z intensywnym aromatem żelu pod prysznic.
W świeżych bokserkach wróciłem do sypialni. Chciałem jeszcze wrzucić ciuchy do pralki albo najlepiej wyrzucić. Sęk w tym, że nigdy w życiu nie nastawiałem pralki, Idze mogłoby to wydać się dziwne. Wolałem uniknąć niewygodnych pytań. Musiałem poczekać, aż sama wypierze, wysuszy i wyprasuje ubrania przesiąknięte trupem z lekkim dodatkiem ogniska. A potem ułoży do szafy, żeby za każdym razem, gdy zechcę je włożyć, przypominały dzisiejszą noc.
Wykończony położyłem głowę na poduszce. Powoli szykowałem się na bezsenną noc.
– Wszystkiego najlepszego, Wiktorku. – Iga najwyraźniej też miała problemy ze spaniem.
– Co?
– Jest już po północy, prawda?
– Nawet po pierwszej.
– Więc jeszcze raz wszystkiego najlepszego. – Oplotła mnie rękami, po czym znów zasnęła, pozostawiając mnie samego w ciemnym lesie myśli.
Kolejny dzień też nie zapowiadał się ciekawie. Obchodziłem dwudzieste ósme urodziny. Przedwczesny prezent już dostałem. Nie spodobał mi się. Zakopałem go bardzo głęboko.
Skazany na zło
Wydanie pierwsze, ISBN: 978-83-8147-159-6
© Adrian Bednarek i Wydawnictwo Novae Res 2018
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Paulina Zyszczak
KOREKTA: Bartłomiej Kuczkowski
OKŁADKA: Paweł Panczakiewicz / PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN
KONWERSJA DO EPUB/MOBI:Inkpad.pl
WYDAWNICTWO NOVAE RES
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 698 21 61, e-mail: [email protected], http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.