Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Cudze oczy patrzą na was.
Zawsze.
Ona ma takie piękne oczy. Muszę je mieć…
W pustym mieszkaniu w jednym z gdańskich bloków zostaje znalezione makabrycznie okaleczone ciało mężczyzny. Sprawa zostaje przydzielona komisarz Lizie Langer, która musi zmierzyć się także z własnymi problemami z przeszłości.
Do zespołu śledczych dołącza Orest Rembert - młody profiler, który zdaje się bardziej zafascynowany tworzeniem portretu psychologicznego komisarz niż zabójcy. Langer i Rembert tworzą szczególny duet, razem stawiając czoła seryjnemu mordercy.
Sprawa jednak stanęła w martwym punkcie do momentu, kiedy morderca znowu daje o sobie znać. Po raz kolejny ze szczególnym okrucieństwem upodobał sobie oczy swojej ofiary. Kim jest mężczyzna nazywający siebie Ślepcem? Kto będzie kolejną ofiarą?
Bestialstwo zbrodni i presja opinii publicznej napędzają akcję do zawrotnego tempa, a Czornyj po raz kolejny udowadnia, że nie zdobył list bestsellerów przez przypadek.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 356
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Jak to na przykład stało się we współczesnej Europie: panuje dziś przesąd, który pojęcia „moralny”, „nieegoistyczny”, „desinteresse” za równowartościowe uważa, już z siłą idée fixe.
Fryderyk Nietzsche, Z genealogii moralności
(w przekładzie L. Staffa)
Pamięci Jerzego Reutera,
pisarza, redaktora, dramaturga.
Mężczyzny, który ożywił pasję chłopca
DZIEŃ PIERWSZY
1.
− Ayahuasca w języku keczua znaczy tyle, co „pnącze dusz”. Mogą mi państwo nie wierzyć, ale już po pierwszym łyku tego wywaru nazwa wyda się nam zupełnie oczywista... (śmiech)
Wystarczy rozmowa na temat ayahuasci i od razu robi się weselej. Ale do rzeczy, bo – niestety – narzucono nam barbarzyński limit czasu antenowego. Tego nie przeskoczymy, bez względu na zażyte substancje. Pytał pan redaktor, jak wyglądają indiańskie ceremonie plemienne związane z tym psychodelikiem. Dawniej większość z nich polegała na przepowiadaniu przyszłości i wróżbach. Coś jak nasze gusła. Teraz najczęściej ayahuascą po prostu się leczy. To znaczy nie do końca tak, jak antybiotykiem czy, powiedzmy, syropkiem. Ayahuascą leczy się tak, że pije ją i chory, i szaman, a potem obaj są zdrowi i zadowoleni. Piękne, prawda?
– No dobrze, ale czy są jakiekolwiek naukowe przesłanki działania tego specyfiku? Wspomniał pan, że prowadzono badania nad wpływem...
– Tak, tak. Ayahuasca i jej wpływ na organizm zostały przebadane na wszystkie strony. Przez amerykańskie agencje rządowe, koncerny farmaceutyczne, Chińczyków, a kilka lat temu prywatną ekspedycję do dżungli wysłała nawet jakaś firma z Polski.
Co odkryto? Ano, nic nadzwyczajnego.
Do wywaru trafiają między innymi liście chacruny, zwanej też psychotrią. W tym wypadku nazwa mówi sama za siebie, chyba nie muszę tłumaczyć. (chichot) Znajduje się w nich substancja halucynogenna zwana DMT. Warto nadmienić, że również każdy z nas ma w sobie pewien jej zasób. Produkuje ją szyszynka, maleńki gruczoł ulokowany wśród płatów naszego mózgu.
Drodzy państwo, jest tu miejsce na pewną dygresję. Istnieje teoria, zgodnie z którą rozkład szyszynki następuje już w chwili umierania, w ostatnich sekundach życia. Efektem jest gwałtowne uwolnienie zmagazynowanych DMT, czym między innymi tłumaczy się fantastyczne wizje, o których opowiadają niektórzy odratowani pacjenci. Smutne, ale prawdziwe. Znaczyłoby to, że nie widzieli bram niebios ani...
Dobra, dość tego. Żadnego znaku dającego nadzieję na stację benzynową, żadnej knajpy ani przydrożnego zajazdu. Szyszynka Michała Kasprzyckiego miała się dobrze, za to jego pęcherz buzował i groził eksplozją. W gównianej audycji zaczynali smęcić i przynudzać. Doświadczenia pośmiertne. Indiańskie eliksiry. Zaraz będą zapraszać na zorganizowane wycieczki. Tylko dokąd? Do dżungli czy do szpitala? A może wystarczyłaby Praga lub Amsterdam...
Mężczyzna rozglądał się za najmniejszym kawałkiem utwardzonego pobocza. Powinien kupić suva albo cokolwiek większego niż dwuosobowe bmw ze sztandarowym napędem na tylne koła. Byle błoto unieruchomiłoby go tu na dobre. Chociaż może to nie kwestia auta, a gównianego kierowcy? Raczej nie dopuszczał tej ewentualności.
W chwili, gdy o tym pomyślał, niebezpiecznie przyspieszył i zbyt optymistycznie obliczył kąt wejścia w zakręt. Samochodem zarzuciło, wciśnięty hamulec zblokował koła, a opony zapiszczały, trąc o szorstką nawierzchnię. Tylko cudem powstrzymał auto przed wypadnięciem z drogi. Było w tym zresztą więcej zasługi elektronicznych systemów niż jego umiejętności.
Musiał się wysikać.
Cholerny pęcherz dekoncentrował go bardziej, niż gdyby prowadził rozmowę konferencyjną. Nie zwracając uwagi na żwir, zjechał na pobocze i zatrzymał samochód. Włączył światła awaryjne.
Nie wszedł nawet w głąb lasu, tylko stanął przy pierwszej linii drzew.
Ulga.
Zabawa hormonami naprawdę mogła przynieść odlot, skoro wystarczyło zwykłe opróżnienie pęcherza, by zrobiło się o niebo lepiej. Może nerki w trakcie sikania wydzielały DMT czy inne cuda. Kto wie?
Kiedy wracał do auta, poczuł intensywny zapach benzyny. W jednej chwili oblepił mu nozdrza i gardło, mieszając się z gęstą wonią opadłego igliwia oraz lasu. Musiał splunąć. Słodkawy posmak był nie do zniesienia.
Nachylił się i klnąc, zajrzał pod auto. Nie zauważył jednak żadnego wycieku. Naprawdę powinien kupić nowy wóz. Zdrowy rozsądek od dawna za tym przemawiał, lecz on wzbraniał się, zbierając grosz do grosza na przytulne gniazdko, w którym zamieszkaliby z Lizą.
Obszedł rupiecia jeszcze z drugiej strony. Maszerując przez wąski pas trawy, nieopatrznie trącił coś butem. Sześcienne tekturowe pudełko, przypominające te, jakich używa się do pakowania prezentów świątecznych, wydało z siebie ciche piśnięcie.
Bombowo. Naprawdę bombowo.
Pochylił się nad nim ze złym przeczuciem, co będzie w środku. Piśnięcia przypominały stłumiony, przerywany płacz dziecka. W jakiejś reklamie podobny odgłos wydawała lalka, po naciśnięciu jej w zaokrąglony brzuszek. Idiotyzm.
Strącił wieczko i wbił wzrok w splątane, drżące ciałka pięciu szczeniaków. One również z pewnością popatrzyłyby na niego, gdyby nie były jeszcze ślepe, bezradne i otumanione.
– Szlag!
Dlaczego wszystko waliło mu się na głowę właśnie wtedy, kiedy się spieszył? Liza marzyła o uroczym zwierzątku. Ratując zasrane szczeniaki, zostałby bohaterem dnia, a sprowadzając jednego do domu...
Nie było takiej cholernej opcji. Jeśli marzył o podpisaniu projektu, miał niecałe pół godziny na dojechanie do firmy. Prezesik Cienki-Kurczę-Krawat zachowywał się jak primadonna przed spektaklem i potrafił strzelić niemożebnego focha za minutę spóźnienia. Po dwóch przypominał furiata, a później Kim Dzong Un stawał się przy nim przykładem przewidywalności.
Wyjął komórkę i wyszukał numer pogotowia dla zwierząt. Nie mógł ich tu przecież zostawić. Rozkład dnia i zapchany terminarz nie przewidywały choćby pięciu minut na rozwożenie autostopowiczów po schroniskach, ale karma powinna mu zwrócić chwilę poświęconą na znalezienie numeru. Dlaczego matka natura dała mu wrażliwe serce, które litowało się nad każdym zwierzęciem?
– Cholera, ładuj się...
Jeden z łebków poruszył się, jakby mu przytakiwał. Strona wczytywała się w ślimaczym tempie. Wreszcie zamiast wyników wyświetliła się informacja o błędzie.
– Kurw... – syknął, minimalizując aplikację.
Jedna kreska to było za mało dla Internetu, ale połączenia powinny działać. Wybrał pierwszy domyślny numer. Oczywiście, był to kontakt do Lizy i, oczywiście, odebrała po pierwszym sygnale.
– Jesteś w domu? – Nie wiedział, jak przejść do sedna.
– Coś się stało?
– Chodzi mi o to, czy masz teraz chwilę.
– Jasne. – Jej głos zdradzał zaniepokojenie i – a być może przede wszystkim – podejrzliwość. – O co chodzi?
– Jestem dwadzieścia kilometrów od Gdańska. Dokładnie w... – Przysłonił dłonią oczy, starając się rozczytać majaczący w oddali znak. – Mam kilometr do Nadbrzeźnicy.
– Złapałeś gumę czy co się stało? Michał, do licha!
– Spokojnie... – Popatrzył na skłębione, kudłate ciałka. – Zatrzymałem się wysikać i prawie wlazłem w pudełko ze szczeniakami. Jakiś gnój je tu wyrzucił. Potrzebuję numeru...
– Weź je do auta.
– Wiesz, że jestem umówiony na to cholerne spotkanie! Nie będę przecież paradował po biurze z pudełkiem pełnym szczeniaków.
– Chwila, zaczekaj...
– Posłuchaj, zaraz się spóźnię i będzie pozamiatane – przekonywał nie tylko Lizę, lecz także siebie. – Zadzwoń do schroniska i powiedz, że są w pudełku po prawej stronie krajowej siódemce w kierunku Gdańska. Jakieś sto metrów przed... Albo do diabła z tym, zaniosę je prosto pod znak, że został kilometr do cholernej Nadbrzeźnicy.
Przytrzymał telefon pomiędzy uchem a ramieniem i wziął pudełko. Nie było ciężkie. Pięć szczeniąt razem nie ważyło więcej niż kilogram.
– Michał?
– No?
– Ładne są?
– Raczej ślepe i brudne. I tak, owszem, z bezgraniczną chęcią wziąłbym jednego z nich, gdyby moja robota nie wisiała na włosku.
– Już mam numer. Zapiszę namiary tego schroniska. Może potem...
– Dzwoń do nich. Pudełko jest pod samym znakiem, nie wylezą z niego. Ja muszę już pędzić.
– Jasne. Krajowa, znak, że za kilometr Nadbrzeźnica?
– Zgadza się. Do zobaczenia wieczorem.
Westchnięcie. Tak jak szczenięta rozkosznie piszczą, tak kobiety wymownie wzdychają.
– Gdybyś się jednak skusił na jednego...
– Liza. To kilkudniowe szczeniaki. Szczerze wątpię, czy dociągną do jutra. Niech ludzie ze schroniska się pospieszą i wezmą cholerne smoczki.
Wrócił do auta i uruchomił silnik. Jeszcze raz zerknął w stronę pudełka.
– Muszę kończyć. Naprawdę się spieszę.
– Przepraszam, już dzwonię. Daj znać, gdy tylko dojedziesz.
– Dam. Kocham cię.
Wiedział, że Liza powie „ja ciebie bardziej”, ale w tym momencie już odsunął telefon od ucha. Rozłączył się i wyjechał na drogę główną. Z szutrem auto poradziło sobie bez problemu. Może niepotrzebnie się na nie dąsał. Dawało przecież niesamowitą frajdę z jazdy, a poza tym w obecnej sytuacji nie było go stać na nic lepszego.
Skupił się na prowadzeniu i szybko zapomniał o szczeniętach. Po obu stronach drogi ciągnął się gęsty, intensywnie zielony las. Od kilku minut Michał nie minął żadnego auta, co ze względu na porę było co najmniej dziwne. Jeżeli trasę zablokował jakiś wypadek, mężczyzna był ugotowany. Włączył nawigację, aby sprawdzić najnowsze informacje, lecz urządzenie nie miało zasięgu. Z technicznego punktu widzenia nie było to prawdopodobne, a wręcz – było zupełnie niemożliwe.
Connecting...
Radio wydało z siebie szmer trzasków, oznajmiając, że znalazł się w samym środku pustkowia. Podgdański trójkąt bermudzki, do kurwy nędzy.
– Warto nadmienić, że również każdy z nas ma w sobie jej pewien zasób. Produkuje je szyszynka, maleńki gruczoł...
Zaraz, co jest?! Przecież to już było. Czy te gnoje powtarzają audycję? Usłyszał za sobą piski szczeniąt. Tego było za wiele. Odwrócił się w stronę tylnej kanapy i wstrzymał oddech.
Zamrugał.
W ułamku sekundy świat się zassał, rozjaśnił i skurczył do innej rzeczywistości. Poczuł się, jakby prosto w oczy zaświeciła mu latarnia morska. Zawrót głowy był tak silny, że zebrało mu się na wymioty.
Pisk szczeniąt okazał się piszczeniem metalowego odłamka, który zwisał z dachu. Chociaż nie do końca... Dach znajdował się pod jego nogami, lecz zdrętwiałe dłonie dotykały skórzanej podsufitki. Wokół palców skrzyły się czerwone krople. Jak sople krwistego lodu zastygły, by zaraz się rozpuścić i poznaczyć materiał brudnymi smugami. Zrobiło się bardzo zimno.
Myśli Kasprzyckiego pędziły jak na obłędnym rollercoasterze, lecz kolejne wagoniki wypadały z trasy. Gubiły się i rozpływały. Chciał głęboko zaczerpnąć powietrza, ale z jego gardła dobiegło jedynie zduszone rzężenie. Znowu poczuł intensywny zapach benzyny. Jej mdły posmak oblepił mu przełyk, jednak nie miał dość siły, by splunąć.
Radio trzeszczało z różną głośnością, jakby ktoś się nią bawił. Niewidoczna dłoń kręciła pokrętłem. Nagle sygnał się wyostrzył i kabinę pojazdu wypełnił czysty śpiew Edyty Geppert.
A ostatni smuteczek jest o to,
Że człowiek jedzie, a pies musi biec piechotą.
Lecz wystarczy pieskowi dać mleczko
I już nie ma smuteczków nad rzeczką...
Ostatnie dźwięki porwał szum zakłóceń, ale mężczyzna znał ten fragment na pamięć. Gdyby nie krew zbierająca się w jego gardle, mógłby go nawet zanucić.
To byłyby jego ostatnie słowa. Audycja, której wysłuchał, wcale nie była do dupy. Rzeczywiście, w ostatnich chwilach życia uwalniają się rezerwy hormonów. Ułamek sekundy przed wybuchem zbiornika z benzyną Michał Kasprzycki uśmiechnął się. Być może zyskał nawet dar jasnowidzenia. Być może właśnie rozkładała się jego szyszynka. Ale nie było przy nim nikogo, komu mógłby o tym opowiedzieć.
2.
Lęk jest zdrową reakcją organizmu. Wyostrza zmysły, przygotowuje do odparcia ataku lub do ucieczki. Pozwala przeżyć. Jednak przesadny lęk paraliżuje, tłamsi zdolność obrony, a w skrajnych przypadkach może doprowadzić nawet do zgonu. Psychiatrzy nazywają go lękiem napadowym. Pojawia się znikąd i oplata swoją zdobycz demonicznymi szponami. Nagły wzrost stężenia adrenaliny przyspiesza rytm serca i stanowi jasną zapowiedź rychłego zawału, którego najbardziej charakterystycznym objawem jest silny ból w klatce piersiowej, tuż za mostkiem. Zazwyczaj przypomina pieczenie lub ucisk, które trwają kilkadziesiąt minut, narastając z każdą chwilą. Zdarza się, że promieniuje aż do krtani, a czasem i dalej, przejmując we władanie całą lewą rękę ofiary.
Olgierd Lipta nie wiedział, czy Felczyńskiego zabił lęk. Nie wiedział nawet, jak Felczyński miał na imię. Właśnie stracił pacjenta. Jednego z kilkunastu tygodniowo i kilkuset rocznie. Pacjent, numerek, człowiek. Lipta walczył do końca, lecz musiał się poddać. Niemal godzinna reanimacja nie była w stanie przywrócić życia czterdziestoletniemu, niepalącemu adwokatowi. Tyle o nim wiedział. Personel lubił takie ciekawostki, zebrane podczas wywiadu. Prześcieradło zarzucono na postawną, wysportowaną sylwetkę człowieka, o którym kilka godzin wcześniej powiedziano by, że jest okazem zdrowia i uosobieniem sił witalnych. Pojawiał się w mediach, przemieszczał nafaszerowanym gadżetami mercedesem, regularnie chodził na basen, gdzie przepływał równy kilometr, a następnie wypacał brudy swojego fachu w leczniczej saunie. Gdyby zabił go strach, byłoby to bardziej humanitarne od poddania się zwykłej miażdżycy.
Godzina zgonu: czwarta sześć nad ranem.
Nocne wezwania zakończone podobnym lakonicznym stwierdzeniem niezmiennie napawały go przygnębieniem. Oto wyrwany telefonem w środku nocy jechał, aby stoczyć walkę, w której nie chodziło o pas mistrzowski. Sam stanowił jedynie tło, a po pojedynku to nie jego rękę podnoszono w tryumfalnym geście. Pacjent zmarł, a jego ponownie dopadło poczucie bezsensu. Tym bardziej że sam miał czterdzieści jeden lat, trzy razy w tygodniu przebiegał po osiem kilometrów i nie palił papierosów. Pił też umiarkowanie. Z rozsądkiem, jak powiedziałaby jego babka. Dyżury pod telefonem potrafiły jednak wykończyć.
Parkingowy podniósł szlaban, ale w ostatniej chwili wyszedł ze swojej budki i machnął w jego stronę. Lipta opuścił szybę. Chciał jak najszybciej wrócić do domu.
– Nie ma pan flaka, doktorze?
Elektroniczny system pokazywał, że wszystko jest w porządku. Mimo tego Lipta wysiadł z auta i zerknął na oponę, którą wskazywał chudy jak szczapa stróż. Rzeczywiście, w żółtym świetle latarni wydawało się, że wypełnia ją zbyt mało powietrza.
– Cholera... – Lipta przegładził palcami gumę, ale nie wyczuł nierówności. Nie było widać żadnych uszkodzeń.
– Może to tylko ciśnienie?
– Komputer pokazuje, że wszystko w porządku...
– Nafaszerują te auta techniką, a sam pan widzi. Jest kapeć.
W tonie podstarzałego chudzielca wyczuwał ironię. Gapił się na oponę, z której z całą pewnością uszło powietrze, a bredził o komputerze, jakby ten był nieomylną wyrocznią.
– Pojadę na stację i sprawdzę. Dzięki.
Zirytowany wrócił do auta i trzasnął drzwiami. Jeszcze raz przełączył systemowe ekrany podglądu. Nagle mrugnęła czerwona ikonka. Ciśnienie w przedniej, lewej oponie spadło do półtora bara. Graniczna wartość, jazda, przy której narażała felgę na odkształcenia. Ryzyko było niewielkie. Do stacji miał niespełna kilkaset metrów, a na założenie dojazdówki poświęciłby zbyt wiele czasu. Zabawa z zestawem naprawczym też mu się nie uśmiechała. O tej porze miał jeszcze szansę wrócić do domu i zdrzemnąć się chwilę przed powrotem na poranną zmianę.
Machnął do parkingowego i powoli wyjechał na główną ulicę. Kilka minut później, wzdychając, odnotował, że opona nie została uszkodzona. Z niezrozumiałych względów zeszło z niej po prostu powietrze. Dwa razy odczekał, upewniając się, że ciśnienie pozostanie w normie, wreszcie odłożył gumowy przewód miernika i ruszył w stronę budynku stacji. Skoro stracił już kwadrans snu, strata kolejnych pięciu minut była bez znaczenia. Smak hot doga z sosem tysiąca wysp w pełni ją rekompensował, a co więcej, pozwalał zaoszczędzić czas przeznaczony na przyrządzenie i zjedzenie śniadania. Po solidnej porcji bułki z parówką z całą pewnością nie będzie miał na nie ochoty. A co do zdrowotności... No cóż. Nie należało być przesadnie drobiazgowym.
Dokładnie o czwartej trzydzieści dwie Olgierd Lipta wytarł umazane sosem palce w papierową serwetkę i wyrzucił ją do kosza. Dwanaście minut później zaparkował sportowe auto w podziemiach trzypiętrowego apartamentowca. Jeszcze raz zerknął na oponę, ale wszystko wydawało się być w porządku. Elektroniczny system również to potwierdzał.
– Pieprzyć systemy elektroniczne – syknął do siebie.
Obszedł auto, wyciągnął z bagażnika skórzaną teczkę i ruszył do windy. Na stałe zapalone były jedynie reflektory wzdłuż głównej alei parkingu, a światło przy bocznych stanowiskach uruchamiało się, gdy czujniki zarejestrowały ruch. W godzinach szczytu rozwiązanie wydawało się idiotyczne, bo co chwilę rozbłyskiwały inne fragmenty podziemi. W godzinach nocnych, kiedy przemierzało się parking w pojedynkę, napawało niepokojem.
Cyk.
Zamigotały żarówki przed nim.
Klik.
Lampa z tyłu spełniła już swoje zadanie.
Ciągłe zmiany kąta padania światła wywoływały przesuwające się spazmatycznie po dziesiątkach aut cienie, które gięły się i wiły w obłych zakątkach karoserii. Wpełzały, chowając się pod ich podwoziami.
Echo niosło kroki Lipty, jakby podziemia przemierzała cała kompania wojska. Poza nim jedynym odgłosem był szum wody w zawieszonych pod stropem rurach. Ktoś już obudził się do życia. A może, tak jak on, właśnie wrócił do mieszkania i wziął prysznic przed wskoczeniem do nagrzanego przez żonę łóżka.
Lipta przywołał windę. Jej kabina zjechała bezszelestnie. Przez kilka sekund, kiedy stał nieruchomo, czujniki światła zdążyły o nim zapomnieć. Ostatnia lampa, zawieszona tuż nad jego głową, zgasła. Zniecierpliwiony, machnął ręką. W tej samej chwili rozsunęły się metalowe drzwi i brzęknął zapraszający do środka dzwonek.
W windzie pachniało mdłymi damskimi perfumami. Stara panna z ostatniego piętra liczyła na to, że wylewając na siebie cały ich flakonik, zdoła usidlić każdego napotkanego mężczyznę. Trwało to co najmniej od trzech miesięcy, a jedynym efektem była permanentna woń wypełniająca korytarze budynku, włażąca w każdy zakamarek i nasączająca wykładziny.
Świństwo.
Winda ruszyła. Lipta przejrzał się w lustrze pokrywającym jedną z jej ścian. Miał podkrążone oczy, zmierzwione włosy i ciemną szczecinę zarostu, który zdążył urosnąć przez ostatnią dobę. W bladym świetle ledowej żarówki jego skóra przybrała kolor mleka zmieszanego z jogurtem jagodowym. Wyglądał na chorego. Winda zaczęła wyhamowywać. Wreszcie drzwi się rozsunęły, a dzwonek dał sygnał pożegnania. Taki sam jak ten, który przed chwilą zapraszał go do środka. Kwestia interpretacji.
Na piętrze znajdowały się cztery mieszkania, otaczające niewielki prostokąt wspólnego korytarza. Również tutaj światła uruchamiały się, kiedy czujniki wykryły zmianę temperatury. Właśnie tym był dla nich ruch.
Lipta wyciągnął z teczki klucze i nimi potrząsnął. Jak na złość ten właściwy wiecznie zahaczał się o resztę. Już dawno planował odłączyć go od całego pęku. Oczywiście, nigdy nie było na to czasu.
Przeszedł obok rzędu butów ustawionych przy wycieraczce sąsiada i zdał sobie sprawę, że coś się nie zgadza. Nie chodziło o liczbę par ani bałagan. Dopiero po chwili jego umysł zarejestrował, w czym rzecz. Kolejne drzwi, opatrzone mosiężną tabliczką z numerem siedemnaście, były uchylone. Mieszkanie, w którym od ponad roku nikt nie mieszkał, nie miało prawa być otwarte. Właściciele przeprowadzili się do stolicy, a lokal był ich inwestycją na przyszłość. Wynajem ich nie interesował. Poprosili Liptę, aby w miarę możności zwracał na nie uwagę, co właściwie ograniczało się do zerknięcia na drzwi, ewentualnie – z zewnątrz na balkon.
Zawsze mogli wrócić.
Światło w środku było jednak zgaszone.
Może nie domknęli drzwi i poszli spać.
Kiedy przed niespełna trzema godzinami wychodził na telefoniczne wezwanie, były zamknięte.
Śpieszył się. Mógł to przegapić.
Podciągnął rękaw płaszcza i sprawdził godzinę. Za trzy piąta. W sam raz, aby jeszcze chwilę się zdrzemnąć.
Zrobił krok do przodu i zastukał. Odpowiedziała mu cisza. Westchnął i zdenerwowany zapukał ponownie. Nie wiedział nawet, czy w mieszkaniu znajdowały się jakiekolwiek sprzęty. Właściciele mogli wszystko zabrać ze sobą, co wydawało mu się najrozsądniejsze. Nasłuchiwał przez kilka sekund. Znowu nic.
Z irytacją pchnął drzwi. Przez niedomknięte żaluzje do środka wpadał poranny brzask, rozświetlając zupełnie pusty przedpokój. Naga czarno-biała terakota skrzyła się w subtelnym świetle. Z tej pozycji Lipta nie widział niczego więcej. Bezwiednie napinając mięśnie, przestąpił próg i zerknął w głąb mieszkania.
Światło za nim ponownie się włączyło.
Klik.
Cyk.
Nie musiał wchodzić dalej.
– O kurwa...
Tym razem to na jego czterdziestoletnim sercu lęk zacisnął swoją morderczą dłoń.
3.
Deszczowy pies znowu dopadł ją w środku nocy i nie pozwoli się odgonić przez wiele następnych dni. Będzie warczał i skomlał, i nie odstąpi jej nawet na krok. Była tego pewna.
Z mnóstwa wizyt u lekarza terapeuty wyniosła umiejętność obrazowania nadciągającego przygnębienia, stos recept i w miarę głębokie przeświadczenie, że nie jest tak źle, aby za najlepsze lekarstwo uznała służbowego glocka. Kiedyś zresztą otarła się o tę myśl.
W ostatniej chwili zrozumiała, że deszczowego psa nie powinna się bać. Musi go tylko zobaczyć. Po raz pierwszy pojawił się w dniu, kiedy psycholog kazał jej przyrównać samopoczucie do dowolnego przedmiotu lub sytuacji. Nie mówił, że będzie to proste. Nie mówił, że w jakikolwiek sposób poczuje się dzięki temu lepiej. Zmrużył jedynie mętne oczka i czekał. Kiedy nie odzywała się przez zbyt długą chwilę, złożył dłonie w piramidkę, a po kolejnych kilkudziesięciu sekundach pochylił się w fotelu. Był to ruch niemal niezauważalny. Terapeuta odchylił się ledwie o kilka stopni od skórzanego oparcia, lecz zrobił wszystko, by skupić na sobie pełną uwagę. Znała tę technikę, a jednak jak dziecko jej uległa. Musiała coś powiedzieć, a pierwsza myśl wiązała się z podświadomym, pierwotnym skojarzeniem. W żadnej innej sytuacji nie pozwoliłaby mu przedrzeć się do realnego świata.
Smutek był jak deszczowy pies.
Za każdym razem wskakiwał na nią, przewracał i stojąc łapami na jej piersiach, otrzepywał się, rozbryzgując wokół grudy błota i strzępy zmierzwionej sierści. Nie lizał jej radośnie po dłoniach ani nie merdał ogonem. Odsłaniając kły, warczał tuż przy jej twarzy. Wibracje wściekłego bulgotu roznosiły się po całym jej ciele. Skóra była membraną tego, co tkwiło w najbardziej ukrytym zakątku jej duszy. To właśnie ten warkot powodował wewnętrzne napięcie i przewlekłe rozdrażnienie. Strużki psiej śliny szpeciły jej twarz, zmuszając do odwracania się od ludzi. Nie mogła ich niczym zetrzeć.
Z pewnej perspektywy mogło się to wydawać śmieszne. Kiedyś z całą pewnością rozbawiłoby ją do łez. Obrazowanie problemu? Deszczowe psy? To była abstrakcja.
Terapia nie różniła się niczym od policyjnych przesłuchań. Pacjenta należało traktować jak podejrzanego. Główny cel stanowiło wyłuskanie z niego najpilniej skrywanych sekretów. Można by wręcz pomyśleć, że psycholodzy korzystali z instrukcji sporządzonych przez FBI lub CBŚ, choć robili to znacznie rozważniej niż ich funkcjonariusze.
Przesłuchiwany jest najważniejszy. Traktuj go jak partnera, a nie jak wroga. Zrób wszystko, aby czuł się bezpiecznie i swobodnie. Nigdy nie miej przy sobie widocznej broni. Jeżeli rozpoczynasz z pozycji siły, w ponad pięćdziesięciu procentach przypadków właśnie przegrałeś.
Również gabinet terapeutyczny miał wiele wspólnego z pokojem przesłuchań. Już po pierwszej wizycie mogła odtworzyć w pamięci każdy jego szczegół. Jasne ściany, wbrew telewizyjnym schematom niewiele sprzętów, opuszczone żaluzje. Został doskonale wyciszony, aby rozmowy nie mącił nawet najdrobniejszy odgłos z zewnątrz i aby nie opuściła go żadna tajemnica. Prawdziwa twierdza wyznań, gwarantująca, że zachowa w swych murach wszelkie sekrety.
Nie zgadzały się jedynie wymiary. FBI przeprowadziło tysiące eksperymentów, które pozwoliły ustalić doskonałe proporcje pokojów przesłuchań. Jednoznacznie stwierdzono, że powinny mierzyć dokładnie dwa metry i siedemdziesiąt centymetrów na trzy i pół metra. Gabinet terapeutyczny był jednak sporo większy. Dwu-, może nawet niemal trzykrotnie. Mimo to siedziała naprawdę blisko terapeuty i nie dzielił ich żaden przedmiot. Otwarta przestrzeń pozwalała na obserwację gestów, drżenia nóg oraz mimiki.
Dokładnie o to samo chodziło podczas przesłuchań.
Nawet sposób prowadzenia terapii przypominał techniki opisane w podręcznikach dla śledczych. Okazuj zainteresowanie rozmówcy. Porozumiewawcze „mhm” jest doskonałą formą nakłonienia go do rozwinięcia myśli. Rób wszystko, aby przesłuchiwany się przed tobą otworzył. „Wiem, że trudno ci o tym mówić”, „Nie jestem pewny, czy dobrze zrozumiałem...”, te same schematy i chwyty. Eufemistyczne nazywanie śmierci „odejściem”, a wypadku – „zdarzeniem” lub „incydentem” stanowiło odbicie zakazu dosadnego traktowania popełnionych czynów. „Wziąłeś te pieniądze z kasy?” zamiast „Ukradłeś tę cholerną forsę?”.
Deszczowy pies nie był jednak eufemizmem. Był prawdziwy. Namacalny.
Stał na jej piersi i nie pozwalał zaczerpnąć tchu.
Liza Langer otworzyła oczy. Sięgnęła po leżący na szafce nocnej telefon i odblokowała ekran. Piąta dwadzieścia cztery. Za trzydzieści sześć minut martwą ciszę brutalnie przetnie wrzask budzika. Czy to w ogóle miało znaczenie? Miało. Codzienne funkcjonowanie utrzymywało ją przy zdrowych zmysłach. Zgodnie z zaleceniami terapeuty wtłoczyła się w sztywne ramy rytuałów, które wypełniały jej całą dobę. Ścisłe godziny posiłków, kaw, które były przerywnikami, krótkich gimnastyk, wypalanych papierosów...
O ile tylko praca jej na to pozwalała, żyła od rytuału do rytuału. Pomiędzy nimi mogła zapaść w odmęty katatonicznego otępienia, ale zawsze widziała przed sobą kolejny cel. Pora mycia zębów, odsłonięcia rolet, przekręcenia zamka w drzwiach była tak samo istotna jak wszystkie inne etapy życia. Poczęcie i umieranie. Urodziny osiemnaste i dziewięćdziesiąte. Pozostałe do wrzasku budzika trzydzieści sześć minut powinna spędzić w łóżku, gorączkowo starając się zasnąć. Tym razem wiedziała, że to niemożliwe. Sen strącił ją do najgłębszego dołu, po którego krawędziach musiała się mozolnie wspinać, aby w ogóle rozpocząć dzień. Wstanie z łóżka okaże się cięższe niż kiedykolwiek. Ale później będzie tylko lepiej. W dni, gdy przychodził deszczowy pies, to właśnie poranki były najgorsze.
Liza spojrzała w stronę niewielkiego okna. Światło brzasku przeciekało już przez miodową roletę i rozpraszało się po pomieszczeniu. Po raz pierwszy od prawie tygodnia dzień nie rozpoczynał się od wiosennej ulewy. Nie budził Lizy łomotem o cienki dach przyczepy kempingowej, a wiatr nie starał się zdmuchnąć tego prowizorycznego domu. Mieszkała tu od ponad pół roku. Wiedziona potrzebą przewrócenia swojego życia do góry nogami, sprzedała dwa niewielkie pokoje na blokowisku Wrzeszcza i zakotwiczyła na Stogach. Być może ta podjęta spontanicznie decyzja uratowała jej życie.
Kątem oka zauważyła, że ekran telefonu zamrugał. Chwilę później pomieszczenie wypełnił upiorny kobiecy krzyk. Trwał niespełna trzy sekundy i powtórzył się, zapętlony w elektronicznych tonach dzwonka. Langer wciąż patrzyła w okno. Przez lufcik wpadały delikatne powiewy wiatru, które wprawiały w ruch roletę. Materiał szeleścił, ocierając się o ścianę.
Krzyk był jednak głośniejszy.
Nie odrywając wzroku od okna, sięgnęła po telefon. Odebrała połączenie, ale się nie odezwała.
– Langer, jesteś tam?
Inspektor Romuald Siwecki zawsze mówił podniesionym tonem. Nawet jeżeli opowiadał o wakacjach spędzonych z żoną w kurorcie nad Atlantykiem, niemalże krzyczał.
– Halo!
Liza odsunęła aparat od ucha na kilka centymetrów.
– Jeszcze nie ogłuchłam.
– To czemu się, do cholery, nie odzywasz? Mamy pieprzony pożar, potrzebuję cię natychmiast.
– A ponoć nie jesteśmy ze straży pożarnej...
– Nie filozofuj, tylko pakuj manatki i zasuwaj do roboty. Naprawdę, nie musisz mi dziękować.
– A za co miałabym niby...
– Za swoje pierwsze zabójstwo. Chciałaś czegoś większego od pieprzonej wybitej szyby, to masz.
– Ale...
Siwecki rzucił jeszcze adres i się rozłączył. Langer odłożyła telefon, wciąż patrząc na falującą roletę. Zabójstwo? Deszczowy pies otrząsnął się w jej pokoju, jak zawsze sprowadzając kłopoty.
Choć chyba od dawna pakowała się w nie z premedytacją.
4.
– Drzwi balkonowe były zamknięte.
– To nie ma żadnego znaczenia.
– Przecież...
– Świadczy tylko o tym, że sprawca nimi nie wyszedł. A skoro na korytarzu ani w windzie nie ma kamer, nie robiło mu to żadnej różnicy.
Langer nie sądziła, żeby ktokolwiek dostał się do mieszkania na drugim piętrze przez balkon, lecz nie zamierzała odrzucać nawet najbardziej kuriozalnej teorii. Zbadanie zamka i zdjęcie śladów z balkonu nie wymagały zachodu wartego kilkuminutowej utarczki. Technicy najwyraźniej testowali jej zdolność do samodzielnego sprawowania nadzoru nad świeżo przydzieloną sprawą. Ich wątpliwości były zresztą uzasadnione, bo odkąd znalazła się na miejscu i zrozumiała, że musi dowodzić całym zespołem, miała gulę w gardle. Upierdliwość była jedną z metod, by rozładować stres, a utyskiwania podwładnych musiała traktować jak telepawkę dziecka z ADHD. Ubrany w kombinezon ochronny mężczyzna wzruszył ramionami. Miał co najwyżej trzydzieści pięć lat, ale od dawna spotykali się na miejscach przestępstw. Z tą różnicą, że nigdy dotąd nie wydawała mu rozkazów. Najbzdurniejsze polecenia, rzucane przez innych komisarzy, wykonywał zawsze bez zająknięcia. I z całą pewnością nie chodziło o ich wiek, bo niektórzy byli młodsi od Langer. W takim razie dlaczego? Nie była seksistką, ale z prawdziwą przyjemnością nakazała mu dokładne sprawdzenie balkonu. Milimetr po milimetrze. Drobnostka, która potrafiła ułagodzić nawet skowyt deszczowego psa.
I tak już od prawie godziny sterczała na korytarzu przed wejściem do feralnego mieszkania, żeby nie utrudniać pracy technikom. Inspektor Siwecki wprowadził ją w sprawę, przedstawił reszcie zespołu, którego członków znała od lat, i po pocieszającym klepnięciu w ramię zostawił jako dowódcę na placu boju. Tym ukradkowym gestem została pasowana na rycerza. Albo raczej dostała solidnego kopniaka w tyłek, wypychającego ją na ring.
Od tego czasu gniotła w dłoni papierosa, którego powinna zapalić tuż po śniadaniu. Oba rytuały odeszły w zapomnienie. Aby zachować pozory opanowania, musiała posłużyć się ich namiastką. Z braku wyboru za substrat pierwszego posiłku musiały jej posłużyć truskawkowe tic taki. Prawdę mówiąc, po pochłonięciu połowy opakowania miała ich serdecznie dość.
– To doktor Lipta. – Z zamyślenia wyrwał ją nosowy głos jednego z sierżantów. – Jest już gotowy.
Obróciła się w stronę korytarza. Przed drzwiami sąsiedniego mieszkania stało dwóch mężczyzn. Smagły jak Cygan policjant niezgrabnym gestem wskazywał na przystojnego czterdziestolatka. Mimo że sprawiał on wrażenie, jakby właśnie ukończył bieg triatlonowy, zmusił się do uśmiechu.
– Przykro mi poznawać się w takich okolicznościach... – Langer schowała papierosa do kieszeni i przedstawiła się, podając mu rękę. – Obawiam się zresztą, że to nie będzie jedyne nasze spotkanie.
Lekarz zbył tę uwagę chrząknięciem.
– Słyszałam, że to pan... – Langer szukała odpowiedniego słowa – …zanieczyścił ślady.
Wprawienie w zażenowanie z całą pewnością nie było zalecaną techniką śledczą. Jednak zażenowani ludzie starają się znaleźć usprawiedliwienie, a dzięki temu przypominają sobie rozmaite szczegóły. Przynajmniej Langer miała nadzieję, że tak właśnie jest.
Sierżant popatrzył na nią z dezaprobatą, ale nie odważył się odezwać. Kurtuazyjnie usunął się na bok, korzystając z okazji przytrzymania drzwi wychodzącemu technikowi.
Lekarz natomiast wbił wzrok w wypolerowaną posadzkę.
– Zwymiotowałem...
– W pańskim zawodzie kontakt ze zwłokami to chyba nic nadzwyczajnego?
– W szpitalu. Nie w cholernym mieszkaniu za ścianą. Poza tym...
– Tak?
– Wcześniej zemdlił mnie smród perfum w windzie.
– Smród perfum?
– Sąsiadka z góry chyba się w nich kąpie. Wie pani, w ten sposób chce...
Mężczyzna przerwał. Langer nie zamierzała jednak zostawić tematu.
– Czego chce?
– Sam nie wiem. – Lipta wreszcie skierował na nią spojrzenie. – Chyba jechała pani windą, to...
– Nie. Weszłam po schodach. Windę musieliśmy chwilowo unieruchomić. W niej również zabezpieczamy ewentualne ślady.
– Aha.
„Aha” lekarza wcale nie było nastawione na podtrzymanie rozmowy.
– Czy poza ponownym zaserwowaniem ostatniego posiłku czegoś pan dotykał? Ruszał pan ciało? Może próbował reanimacji?
– Proszę nie żartować! – Lipta otarł dłońmi twarz. – Widziała pani w ogóle tego trupa?
– Nie.
– Nie? Zadaje pani pytania, a nie oglądała jeszcze ofiary?
– Na wszystko jest czas. – Langer o kilka centymetrów zmniejszyła dzielący ich dystans. – Dlaczego mówi pan o ofierze?
– A woli pani ładniejsze słowa? „Denat”? „Nieboszczyk”? Może „trupek”?
Lekarz podniósł głos, lecz zaraz się opanował. Odchylił głowę do tyłu i przeczesał palcami kruczoczarne, kręcone włosy. Langer dostrzegła kępki nierówno ogolonego zarostu na jego szyi.
– To nie są synonimy – mruknęła znacząco.
– Słucham?
– Jest różnica pomiędzy nieboszczykiem a ofiarą. Statystyczny nieboszczyk umiera na szpitalnym łóżku, otoczony rodziną. Chyba pan coś o tym wie.
– Obstawiam, że do takiego statystycznego nieboszczyka nie przyjeżdża też pół komendy.
– Trafnie. – Langer cmoknęła. – Naprawdę trafnie.
– Po co więc te cholerne dygresje?
– A po co zaraz nerwy?
– Bo...
Nie dała mu skończyć.
– Niech mi pan pozwoli wszystko sobie zobrazować. Scena po scenie.
Lipta zaczerpnął powietrza. Przez chwilę przytrzymał je w ustach, wydymając policzki. Najwyraźniej hamował się w ten sposób przed wyrzuceniem potoku przekleństw.
– A więc nie dotykał pan... ofiary? – Langer zmrużyła oczy. – Jeżeli pan sobie teraz wszystko przypomni, zaoszczędzimy sporo czasu.
– Na Boga, nie dotykałem!
– Ustalmy więc kolejność. Wszedł pan tylko do przedpokoju?
– Tak.
– Zobaczył pan trupa, zwymiotował i natychmiast zawiadomił policję?
– W zasadzie tak.
– W zasadzie?
– Jeżeli dba pani o każdy pieprzony szczegół, to zanim się porzygałem, zdążyłem jeszcze przysłonić dłonią usta.
Gdyby nie wzrok deszczowego psa, Langer uśmiechnęłaby się przynajmniej w duchu. Szczegóły. Rzeczywiście zaczynali mówić o pieprzonych szczegółach. Przesunęła się, robiąc miejsce dwóm mężczyznom wynoszącym z mieszkania rozkładane statywy i reflektory. Technicy kończyli robotę na miejscu zdarzenia. W pustych pomieszczeniach mieli ułatwione zadanie.
Odwróciła się do lekarza. Złożyła dłonie jak do modlitwy i przytknęła środkowe palce do nosa.
– Drzwi były otwarte na oścież czy tylko przymknięte?
– Uchylone.
– Na jaką szerokość?
– Wsuniętej stopy, może nieco więcej. Tak mi się zdaje.
– Hmm...
– Co w tym dziwnego?
Liza wzruszyła ramionami.
– Zazwyczaj nie utrzymują się długo w takiej pozycji. Albo zamyka je przeciąg, albo opadają przez luzy w zawiasach.
– Mówię, co widziałem.
– A ja temu nie zaprzeczam.
– Tylko?
Langer opuściła dłonie i włożyła je do kieszeni. Zdała sobie sprawę, że złamała schowanego wcześniej papierosa.
– Cholera – warknęła, rozcierając w palcach tytoń. – Niech to szlag!
Kardiolog popatrzył na nią uważnie.
– Co się stało?
Nie zwróciła uwagi na jego pytanie.
– Na którym piętrze była winda, kiedy ją pan przywołał?
– Nie wiem. Po prostu nie pamiętam...
– Ale otworzyła się od razu czy musiał pan czekać?
Lipta przymknął na chwilę oczy. Nie był to jednak odruch człowieka, który się zastanawia. Z trudem opierał się senności.
– Czekałem – odparł po chwili. – Pamiętam, że zgasło światło. Czujka wykrywa ruch, więc musiałem tak stać co najmniej kilka sekund.
– A kiedy zjechała, poczuł pan w kabinie woń perfum?
– Raczej smród.
– Jest pan pewny, że właśnie tych, których używa pańska sąsiadka? Z całym szacunkiem, ale dla mężczyzn woda toaletowa to zazwyczaj to samo, co woda z toalety.
– Sąsiadka z góry – sprecyzował pospiesznie Lipta. – Z trzeciego piętra. Kilka razy byliśmy razem w windzie i proszę mi wierzyć, to śmierdzi gorzej niż woda z toalety. Choć może właśnie tak walą feromony.
Langer otworzyła usta, by zadać kolejne pytanie, lecz z mieszkania wyszedł ostatni członek ekipy kryminalistycznej. Pucołowaty mężczyzna o ciemnych, przetłuszczonych włosach przypominał Napoleona z angielskich karykatur. Miał rozpięty kombinezon, a w ręce trzymał zmięte rękawiczki. Brakowało, żeby w triumfalnym geście wsunął je pod połę ochronnego ubrania i przyłożył do wypiętego brzucha.
– Skończone – oznajmił ponuro. – Zapraszam do środka.
Gula w przełyku Langer urosła do poziomu krytycznego. Musiała zwolnić i spłycić oddech, aby do płuc dostała się jakakolwiek dawka tlenu. Zaschło jej w ustach, a język zdrętwiał. Już wcześniej mogła chociażby zerknąć do mieszkania, ale uparcie odsuwała ten moment. Właściwie powinno być jej wszystko jedno. Deszczowy pies zobojętniał ją tak samo na radości, jak i na problemy. Jedyny stres Lizy dotyczył tego, że musi żyć.
Tym razem było jednak inaczej. Może bardziej racjonalnie?
Nie bała się, lecz wciąż czuła zdenerwowanie. Choć nie tylko o nie chodziło. Przede wszystkim przeszywała ją głęboka ekscytacja, o której istnieniu już dawno zapomniała. Wreszcie pobudzał ją dreszcz pozytywnej, motywującej emocji.
Jasne, nie chciała spieprzyć swojej pierwszej poważnej sprawy. Wolała też nie być za pierwszym razem wrzuconą na zbyt głęboką wodę. W końcu nigdy nie rozważała śmierci przez utonięcie. Jednak przede wszystkim chodziło o prawdziwą, nakręcającą ekscytację i zaciekawienie tym, co się wydarzy.
Bez słowa odwróciła się od lekarza. Z tylnej kieszeni jeansów wyjęła paczkę tic taców i wsypała do ust kilka pastylek. W asyście technika oraz smagłego sierżanta ruszyła do mieszkania.
– Brawo – szepnął ten ostatni, kiedy tylko przekroczyli próg. – Zrobiłaś sobie z głównego świadka wroga.
– Esempe.
– Co takiego?
– Esempe. – Langer nawet nie starała się zniżyć tonu. – A konkretnie SMP. Skurwysyńska metoda przesłuchań.
Pchnęła mocniej drzwi i zatrzymała się przy plamie wymiocin. Następnie spojrzała w głąb mieszkania. Stała w tym samym miejscu, w którym musiał się znajdować Lipta, kiedy jego mięśnie nie powstrzymały wyrzutu treści pokarmowych.
Nic dziwnego. Mimo że jej wrażliwość na bodźce pozostawała stłumiona, doskonale go rozumiała.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Copyright © by Max Czornyj, 2018
Copyright © by Wydawnictwo FILIA, 2019
Wszelkie prawa zastrzeżone
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2019
Projekt okładki: Mariusz Banachowicz
Zdjęcie na okładce: © Maria Bogdanova /Arcangel
Redakcja: Agnieszka Zygmunt / Słowne Babki
Korekta: Kacper Kaczmarczyk / Słowne Babki
Skład i łamanie: TYPO Marek Ugorowski
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8075-657-1
Wydawnictwo Filia
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Seria: FILIA Mroczna Strona
mrocznastrona.pl