Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Akcja powieści rozgrywa się w zimą 1983 roku. Zbliżają się święta Bożego Narodzenia. Chorąży Teofil Olkiewicz z Komendy Wojewódzkiej Policji w Poznaniu zupełnie przypadkowo i wbrew swojej woli zostaje oficerem prowadzącym śledztwo w sprawie zwłok znalezionych na ulicy w pryzmie śniegu. Szybko okazuje się, że to ciało wykradzione z grobu na jednym z poznańskich cmentarzy. Czyżby w mieście grasował nekrofil?
Partner i kolega Olkiewicza, podporucznik Mirosław Brodziak, dzięki swoim rozległym kontaktom w świecie przestępczym dowiaduje się, że jego przyjacielowi z dzieciństwa, cinkciarzowi Rychowi Grubińskiemu, grozi śmiertelne niebezpieczeństwo. Konkurencyjna grupa cinkciarzy chce go zlikwidować. Na domiar złego, wiedzą gdzie Grubiński się ukrywa. Brodziak nie ma czasu do stracenia. Musi ostrzec przyjaciela. Wyrusza do zagubionego pośród lasów gospodarstwa ze świadomością, że w tym samym kierunku podążają bandyci.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 607
Projekt okładki: Mariusz Banachowicz
Redaktor prowadzący: Małgorzata Burakiewicz
Redakcja: Beata Mes
Redakcja techniczna: Karolina Bendykowska
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: zespół
Zdjęcie wykorzystane na okładce:
© Sławomir Olzacki/FORUM
© by Ryszard Ćwirlej
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2016
ISBN 978-83-287-0375-9
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2016
Raport sporządzono 28 czerwca 1983 r.
W związku ze śledztwem prowadzonym w sprawie napadnięcia na samochód przewożący piniądze na wypłatę do zakładów Cegielskiego w Poznaniu w dniu 14 czerwca 1982 roku informuję, że śledztwo zostało zakończone całkowicie, z pełnym sukcesem, czyli znaczy się odzyskaniem zrabowanych przez bandytów piniędzy. Odzyskano je dzięki ofiarnemu poświęceniu członków ekipy śledczej: kpt. Alfreda Marcinkowskiego, ppor. Mirosława Brodziaka i chor. Teofila Olkiewicza.
W chwili obecnej kpt. Alfred Marcinkowski (ur. w Poznaniu 1 października 1955 roku) sprawuje funkcję zastępcy kierownika Wydziału Dochodzeniowo-Śledczego WUSW w Poznaniu. Kpt. Marcinkowski należy do tych funkcjonariuszy, którzy sprawdzili się w chwilach najwyższej próby i czynnie poparli wprowadzenie stanu wojennego, a także nieczynnie, ale głośno i wyraźnie, niejednokrotnie opowiadali się za przywróceniem porządku i ładu i szybką rozprawą ze środowiskami ekstremistycznymi i innymi opłacanymi przez imperialistycznych podżegaczy wojennych i innych. Także ppor. Mirosław Brodziak (ur. w Poznaniu 14 lipca 1958 roku) wykazuje duże zaangażowanie ideowe i zrozumienie dla polityki wewnętrznej, a w szczególności co do roli Milicji Obywatelskiej w kwestiach zachowania porządku publicznego i nie tylko. To zaangażowanie przejawia się w sumiennym wykonywaniu swoich obowiązków służbowych i godnym reprezentowaniu się po służbie, zwłaszcza w kontaktach z innymi ludźmi spoza resortu. Ppor. Brodziak może być przykładem ofiarnego funkcjonariusza Milicji Obywatelskiej, któren nie szczędzi swoich sił dla dobra służby i obywateli naszego kraju. Tak samo zresztą jest z chor. Teofilem Olkiewiczem, (ur. w Poznaniu 20 kwietnia 1935 roku) któren też ofiarnie się przyczynia do umocnienia władzy ludowej i walki z przestępczością w sposób przykładny. Tenże chor. Olkiewicz wykazuje się zdecydowaniem i na przykład zaangażowaniem we wszystkie sprawy służbowe i dzięki niemu niejedna sprawa została wyjaśniona do samego końca, a nawet bardzo dokładnie.
Wyżej wymienieni oficerowie wspólnie i w porozumieniu doprowadzili do tego, że wiadomo, kto napadł na furgonetkę z piniędzmi, czyli Marian Bednarek, syn Stefana, ur. 1945 i zabity podczas napadu, Wiesław Gawroński, syn Zdzisława, ur. 1960, zmarł w areszcie śledczym w Poznaniu, zabity nożem stołówkowym przez niejakiego Stefana Tomaszczyka, któren go nożem kuchennym zabił poprzez poderżnięcie gardła. Początkowo podejrzanym był strażnik przemysłowy Rajmund Wichłacz, ale inni zeznali, że Tomaszczyk chciał ino go wrobić. A ten jak się dowiedział, że świadkowie zeznali, że to on zabił, to się szybko powiesił. A trzeci napadający bandyta to był Leonard Jerzak, syn Anatola, ur. 1959, w chwili obecnej zatrzymany i osadzony w areszcie śledczym. Według zeznania tego Jerzaka wszystko to obmyślił, czyli że napad w całości, niejaki inżynier Stefan Karwowski. Ale on już nie żyje, bo go zabił niejaki Żurawski, który zniknął i nie wiadomo, gdzie się znajduje, lecz niedługo musi wpaść, bo list gończy na niego jest wystawiony i to jest kwestia czasu.
W kwestii sprawdzania powiązań tego napadu ze śladem pilskim, któren się wziął stąd, że znaleziono paszporty uczestników napadu z wizą RFN niby wystawione w Pile, informuję, że w Pile nie wystawiono paszportów, bo nikt w tamtym wydziale paszportowym o tym wystawieniu nic nie wie. Podczas śledztwa w Pile znaleziono fotografię, na której są czterej żołnierze i czołg. Zidentyfikowano następujących ludzi z tego zdjęcia: inżynier Karwowski, dalej – niejaki Konstanty Stefaniuk, były oficer SB, co się powiesił, oraz kapitan SB Jan Matuszewski, też nieżyjący, bo się utopił w jeziorze. Czwartego z nich nie udało się zidentyfikować. Fotografia „Czterech pancernych” w załączeniu.
Raport sporządził TW Teoś
Poniżej odręczny dopisek TW
Porucznik SB Jankowiak z Piły wszystko to zorganizował, znaczy się napad na auto przewożące piniądze, bo jest wariatem chorym na głowę i przez to niebezpiecznym i trzeba go wsadzić do szpitala. A zrobił to w celu wzbogacenia się i SB nie miało z tym nic wspólnego.
Major Stanisław Bielecki odłożył kartkę z raportem na biurko i uśmiechnął się pod nosem. Ten Olkiewicz, czyli jego TW Teoś, całkiem dobrze się spisał w Pile. A wyglądał, jakby do trzech nie umiał zliczyć. A tu proszę, w jaki piękny sposób załatwił Jankowiaka. Jedyny człowiek – który mógł Bieleckiego powiązać z napadem na samochód przewożący pieniądze do poznańskiego Ceglorza – za chwilę znajdzie się w domu wariatów i z niego najprawdopodobniej nigdy nie wyjdzie. A może wyjdzie, jak już Polska nie będzie krajem socjalistycznym? To za jakieś pięćset lat. Wtedy może wychodzić. Wszystko więc poukładało się tak, jak powinno, mimo że w pewnym momencie cały, przygotowany przez majora, misterny plan mógł się rozsypać jak domek z kart. To przez tego cinkciarza Żurawskiego, który zabijając Karwowskiego, sprawił, że trzeba było wprowadzić plan awaryjny. No, ale jak widać, wszystko się udało i nikt nie połączy Bieleckiego z tą sprawą. Pozostawał jeszcze ten Żurawski, który tyle namieszał. Teraz podobno ukrywał się gdzieś w Pile, ale za jakiś czas będzie chciał wrócić do swojej cinkciarskiej roboty i pewnie wpadnie, bo list gończy za nim jest wystawiony. I to właśnie może być niebezpieczne, bo nie ma żadnej pewności, że facet, zanim zabił Inżyniera, nie wyciągnął od niego jakichś informacji na temat napadu.
Rozmyślania przerwało majorowi pukanie do drzwi. Po chwili przed jego biurkiem stał wyprostowany jak struna podporucznik Łańko.
Major spojrzał na podwładnego, marszcząc przy tym groźnie brwi. Łańko, poczuwszy na sobie to twarde spojrzenie, spuścił wzrok.
– I co tam, Łańko, spieprzyliście sprawę? – zapytał Bielecki, mając na myśli fakt, że ów Łańko dał się złapać poznańskim milicjantom na miejscu zbrodni, w willi należącej do Inżyniera.
– Tak jest, obywatelu majorze! Melduję, że spieprzyłem.
– To dobrze, że rozumiecie. Powinniście właściwie za waszą wpadkę dostać po głowie, ale… – tu Bielecki na moment przerwał, przyglądając się reakcji oficera. Ten, usłyszawszy „ale”, natychmiast spojrzał na dowódcę. Major to zauważył. Gdyby mógł, zaśmiałby się głośno, ale musiał swoją rolę odegrać do końca. Wiedział dobrze, że tylko strach jest w stanie wykrzesać z ludzi pokłady energii, z których istnienia nawet sobie nie zdają sprawy.
– Ale ja mam dobre serce, dlatego dam wam szansę na zrehabilitowanie się.
– Tak jest, obywatelu majorze. Co mam robić?
Teraz Bielecki uśmiechnął się lekko. Wiedział, że ma Łańkę w garści.
– Pojedziecie do Piły i znajdziecie tam Żurawskiego. Mamy informację, że ukrywa się właśnie tam.
– Tak jest, obywatelu majorze. Znajdę gnoja i aresztuję. – Łańko nie miał żadnych wątpliwości.
Bielecki znów się uśmiechnął.
– Chodzi o to, Łańko, żebyście go znaleźli, ale nie aresztowali.
– Jak to, obywatelu majorze?
– Znajdźcie go, Łańko! I odstrzelcie mu łeb! Zaoszczędzimy w ten sposób pracy wymiarowi sprawiedliwości. Taki bydlak nie zasługuje na to, żeby chodzić po ulicach. Skoro już raz zabił, to może zrobić to znowu. A my jesteśmy od tego, żeby chronić społeczeństwo przed takimi zwyrodnialcami. Rozumiecie, Łańko?
– Tak jest, obywatelu majorze. Mam go zlikwidować. Melduję, że wszystko rozumiem.
Bielecki uśmiechnął się po raz kolejny, ale dopiero gdy porucznik wyszedł z gabinetu. Wreszcie wszystko poukładało się tak, jak powinno! Wstał ze swojego fotela i podszedł do okna. Było piękne, słoneczne popołudnie. Może warto je wykorzystać na rekreację. Jeśli zaraz zejdzie na parking i wsiądzie do swojego poloneza, to za jakieś dwadzieścia minut będzie nad jeziorem Kierskim. Kąpiel w chłodnej wodzie to było to, czego dziś potrzebował po całym dniu pracy. Podszedł do stojącego na niewielkiej szafce radioodbiornika Amator Stereo. Dawali akurat piosenkę Wodeckiego Zacznij od Bacha. Nie lubił Wodeckiego. Zresztą Bacha też nie. Wyłączył radio.
Poniedziałek
19 grudnia 1983 r.
Godzina 5.30
Bolało go wszystko. Nie było takiego kawałka ciała, którego by nie czuł. Starał się więc za wszelką cenę leżeć nieruchomo, bo każde, nawet najmniejsze poruszenie wywoływało świdrujący ból, który wbijał się w niego jak rozpalone ostrze. Poza tym było mu bardzo zimno. Zimno do tego stopnia, że cały się trząsł. Może właśnie dlatego był przytomny, mimo że wcale tej przytomności nie chciał. Wolałby się zapaść w tę otchłań, która już kilka razy pozwoliła mu wyrwać się z objęć bólu. Kilka razy? A może nie kilka, tylko kilkanaście? Nie wiedział, ile razy mdlał. Nie wiedział, gdzie jest i – co najważniejsze – nie wiedział, jak długo to wszystko już trwa.
Wokół było ciemno, więc mogła to być noc. Pamiętał, że za dnia w tej ciemnej komórce przez szczelnie zabite deskami niewielkie okienko sączyła się malutka smużka światła. Teraz nie było jej widać. Nic nie było widać. Oczy przyzwyczajone do ciemności rozróżniały tylko jakieś niewyraźnie kształty. Na lewo od miejsca, w którym leżał, stała jakaś stara, rozlatująca się szafa. Tak mu się przynajmniej zdawało, bo tego nie był wcale pewny. Pamiętał, że była tam też zapalona żarówka, ale nie wiedział, czy teraz dostrzega ten kształt, czy tylko go sobie wyobraża. Jeśli więc na lewo była szafa, to jakiś metr od niej powinny być drewniane drzwi zrobione z nieheblowanych desek. Takie zwykłe, jakich pełno w piwnicach. I ciemność, i drzwi świadczyły o tym, że zamknięto go w podziemiach domu. Jakiego? Nie miał pojęcia. W ogóle nie wiedział, jak się tu znalazł. Niewiele potrafił sobie przypomnieć. A właśnie na to czekali ci, którzy go bili. Chcieli informacji. Byli przekonani, że nie chce mówić.
Teraz, leżąc na barłogu, który kiedyś był zapewne tapczanem, myślał gorączkowo nad pytaniami, które mu zadawali. Chciał w końcu dać oprawcom to, na czym im zależało. Dlatego na tyle, na ile pozwalała mu pamięć, starał się odtworzyć wydarzenia ostatniego tygodnia. Ostatnie dni, godziny poprzedzające moment, w którym się tu znalazł, były kluczowe. To wiedział na pewno. Wyjaśnili mu na samym początku, jeszcze zanim zaczęli bić. Wystarczyło, że im powie, gdzie jest facet, którego szukają i z którym widział się tydzień temu. Powie, a oni dadzą mu wtedy spokój. Tak przynajmniej mówił niewysoki, umięśniony facet, który nie uderzył go ani razu. On tylko pytał. Bili dwaj inni. Ci z kolei nie mówili nic, tylko walili na zmianę gumową milicyjną pałką albo zwyczajnie pięściami. Bili po plecach, po tyłku, po nogach i stopach. Miał wrażenie, że wszystkie części ciała ma już całkowicie stłuczone, jak kotlet schabowy, zanim obtoczy się go w jajku i bułce tartej. Ta myśl na chwilę go nawet rozbawiła. Ale nie było mu wcale do śmiechu. Dobrze, że teraz mamy zimę, pomyślał sobie. Bo nie będzie widać śladów tortur pod grubą warstwą ubrań. Co innego latem. Gdyby wyszedł na miasto w krótkim rękawku, wzbudziłby prawdziwą sensację wśród przechodniów… Skąd mi się biorą te idiotyczne myśli, zastanawiał się. Przecież jeśli im nic nie powiem, nigdy stąd nie wyjdę. Ten niski wyjaśnił mu to dokładnie. Miał wskazać miejsce. Jeśli tego nie zrobi, rozwalą go. Oprawca powiedział jeszcze, że to już ostatnia szansa, że rano przyjdzie po odpowiedź.
Ostatni tydzień mógł go na coś naprowadzić… Chyba w poprzedni poniedziałek spotkał się z mężczyzną, którego szukali. Rozmawiali przez chwilę, ale nie padły żadne konkrety. Powiedział mu tylko, że przyjechał do Poznania na chwilę i znika znowu, bo zrobiło się za gorąco. I tyle, nic więcej nie wiedział, bo tamten nie pisnął ani słowa na temat tego, gdzie się zaszył. Pamiętał za to ostatni wieczór. Był w knajpie, w WZ-ecie koło Okrąglaka, na Fredry. Jak zwykle wieczorem po całym dniu pracy poszedł się napić i trochę zabalować. Nie pamiętał jednak, co się tam działo konkretnego. Ot zwykła imprezka przy wódce, winie i ruskim szampanie, który trzeba było postawić dziewczynom. Schlał się dość szybko, nawet szybciej niż zwykle, bo tego wieczoru jakoś nie miał głowy do picia. Pamiętał jeszcze, że poszedł do ubikacji i wyszedł z niej, zataczając się. Przystanął przy szatni, żeby kupić papierosy, i wtedy mało się nie przewrócił, tak nim zachwiało. Złapał go jakiś facet i wyprowadził, a właściwie wywlókł na zewnątrz. Potem jeszcze jak przez mgłę przypominał sobie, że dokądś jedzie na tylnym siedzeniu samochodu. W końcu przebudzenie nastąpiło w tej śmierdzącej zgnilizną i kocimi szczynami norze.
Początkowo myślał, że to jakiś żart kolegów, że zamknęli go tu dla jaj, żeby później było o czym opowiadać w towarzystwie dla zgrywy. Podniósł się skacowany z barłogu i poczłapał do drzwi. Wtedy jeszcze pod sufitem jarzyła się słaba żarówka. Zaczął walić w deski i krzyczeć, żeby go wypuścili. Efekt był taki, że pojawili się jacyś zupełnie obcy, smutni faceci. Wtedy zlali go po raz pierwszy, niczego nie wyjaśniając.
Gdzieś zza zabitego dechami okna rozległo się szczekanie psa. Ktoś musiał wypuścić swojego kundla na poranne sikanie, bo pies szczekał tak radośnie, jakby chciał całemu światu oznajmić, że nareszcie wyrwał się z mieszkania na wolną przestrzeń i może opróżnić pęcherz pod najbliższym drzewem albo przy kole zaparkowanego na podwórzu samochodu. Pomyślawszy o tym, poczuł, że jego pęcherz również jest pełny. Nie miał jednak siły wstać. Bał się każdego ruchu, który może znów przynieść ból. Szczekający na podwórku pies był szczęściarzem, a on najwyraźniej stracił swój życiowy fart. Poczuł, jak ciepło rozlewa mu się w kroczu i spływa szybko po pośladkach. Z obrzydzeniem odwrócił głowę na bok, ale nie na wiele się to zdało. Kwaśny odór moczu wypełnił i tak już stęchłe powietrze. Poczuł mdłości, a usta wypełniły mu się śliną. Z trudem powstrzymał wymioty. Tego tylko jeszcze brakowało, żeby się obrzygał.
Pies na dworze… Nagle zapaliła mu się czerwona lampka. Pies biegający po podwórku oznaczał, że minęła już noc. Ludzie budzili się w swoich mieszkaniach, ubierali i szykowali do pracy. Ci, którzy go tu trzymali, pewnie też niedługo się pojawią. I co ma im powiedzieć? No przecież nie miał pojęcia, gdzie tamten się ukrywa. Skąd mógł wiedzieć? Facet się rozpłynął. Pytali o jakąś specjalną kryjówkę, którą powinien znać. Ale nie znał. Tak samo jak oni był zaskoczony jego zniknięciem. Przecież mógł być wszędzie. Mógł się zaszyć w Poznaniu, a mógł być też w każdym innym miejscu, w kraju albo nawet za granicą. Przecież miał kontakty. W końcu dopiero niedawno wrócił do Polski z RFN-u. Wtedy przyjechał z transportem przemyconego towaru do gospodarstwa pod Grodziskiem… Boże! Gospodarstwo pod Grodziskiem! Opuszczone gospodarstwo, w którym był magazyn… Tam może być! Że też wcześniej na to nie wpadł. Jak mógł być tak głupi? Przecież mógł się teraz ukrywać w lesie, z dala od ludzi, w tym zapomnianym przez wszystkich miejscu. To tej kryjówki szukali, a on całkowicie o niej zapomniał. Przymknął oczy. Mimo bólu poczuł się naprawdę szczęśliwy. Wskaże im miejsce i dadzą mu wreszcie święty spokój. Będzie mógł znów pójść na piwo… Powoli zaczął zapadać się w sobie, a jego myśli powędrowały do pijalni na Wrocławskiej, a może do tej drugiej na Strzeleckiej…
Usłyszał kroki gdzieś za drewnianymi drzwiami. Potem zabrzęczał pęk kluczy i zaraz zazgrzytał nieoliwiony dawno zamek.
Mimo bólu uniósł się i oparł na łokciu. Teraz powie im wszystko i wreszcie koszmar się skończy. Przecież nie będą go tu trzymać w nieskończoność…
Drzwi otworzyły się, wpuszczając do środka smugę światła z korytarza. Stanął w nich niewysoki facet, który go wypytywał. Ten, który nie bił, a tylko mówił. To był dobry znak.
– Przypomniałem se. Już wiem, gdzie może być ten, którego szukacie – zaczął mówić szybko, co chwila przełykając ślinę, która nie wiedzieć czemu napływała mu do gardła. – On pod Grodziskiem Wielkopolskim zna takie opuszczone gospodarstwo. W takiej wsi zaraz pod Grodziskiem. Dwa kilometry będzie, jak się jedzie od Opalenicy. Tam była dziupla, do której woził z RFN-u sprzęt. Jak miał się gdzie schować, to na pewno tam.
– Jak się nazywa ta wiocha?
– Nie pamiętam, ale tam jest kilka takich starych gospodarstw. Opuszczonych. A to jest pod lasem. Zaraz pod lasem jest…
– Nie można było tak od razu?
– Nie pamiętałem.
– Szkoda.
Zobaczył jeszcze, że ten mały sięga do kieszeni, a potem coś z niej wyciąga. Jakiś przedmiot. Nie widział, jaki. Dostrzegł jeszcze, że ręka wysuwa się w jego kierunku. I wtedy poczuł ogromny strach, bo choć nie widział dokładnie, domyślił się, co to może być. Bo przecież w ten sposób można trzymać tylko nóż.
Wtorek
20 grudnia 1983 r.
Godzina 4.30
Karol Młynarek nie lubił zimy. No, ale który stróż lubi zimę? To najgorszy czas dla stróża. Szczególnie dla takiego, który ma całodobowy dyżur z zamieszkaniem na miejscu, w służbowym mieszkaniu komunalnym, a w ramach obowiązków ma do odśnieżenia spory kawał chodnika. W ogóle co to za głupie pomysły, żeby stróże musieli dbać o chodniki przed kamienicą? Od tego był przecież Zakład Oczyszczania Miasta, a stróż był od stróżowania. Ale u nas wszystko stoi na głowie. Zamiast leżeć sobie pod cieplutką pierzyną, musiał wstać o czwartej rano, ubrać się w kalesony, watowane spodnie i ciepłą przydziałową kufajkę, a potem opatulony w czapkę, szalik i rękawiczki, klnąc na czym świat stoi, iść do śniegu. A ten biały drań, jak na złość, musiał padać przez całą noc – dokładnie tak jak śpiewał w swojej piosence ten słynny śpiewak Rosiewicz, piosence o ciężkiej doli wszystkich polskich stróżów.
Napadało tego cholernego śniegu przez noc chyba z pół metra, więc roboty było od cholery. Paskudnej, ciężkiej roboty, której nie było na kogo zwalić. Musiał sam się brać, i to szybko, zanim ruszą tędy ludzie na poranną zmianę do Modeny.
Modena, czyli zakład, w którym szyto modne ubrania, była po drugiej stronie ulicy, a główne wejście do zakładu jakieś sto metrów od kamienicy, w której stróżował. I można było iść tam jego stroną ulicy Jackowskiego albo drugą, przy płocie zakładu. No, ale baby, co dreptały rano z przystanku przy Dąbrowskiego, oczywiście lazły jego stroną i nic nie mógł na to poradzić. Musiał odśnieżać cholerny chodnik dla jakichś cholernych bab, których nawet nie znał. Musiał, bo mu tak kazali, i koniec. Ten pieprzony Madejczyk, dzielnicowy – pies mu mordę lizał – powiedział, że jak jeszcze raz któraś z pracownic się poślizgnie na jego nieodśnieżonym chodniku, to on mu już pokaże. A dokładniej to pokażą mu w obozie pracy dla brakorobów na Żuławach Wiślanych. Załatwi mu taki turnus poza kolejnością, na specjalnych zasadach, czyli o zaostrzonym rygorze. No i co było począć? Musiał wstawać wcześnie i brać się do roboty, bo nie miał najmniejszego zamiaru się tam znaleźć. Głupi nie był. Wiedział, że to nie żarty. Mógł go dzielnicowy wsadzić, bo na razie, jeszcze do marca, miał nad sobą zawiasy dwuletnie za pobicie Mundka Dorny spod piętnastego, którego normalnie pies przybłęda by nawet nie osikał. A on i pobił, i osikał, i jeszcze na koniec chciał mu język przybić do ławki, co stoi w podwórzu, na której jeszcze przed chwilą siedzieli w zgodzie, racząc się trunkiem o smaku porzeczkowym. Awantura wybuchła nagle, gdy Mundek zaczął brzydko wyrażać się o jego siostrze. A Karol był bardzo rodzinnym człowiekiem i o siostrze, którą zresztą sam uważał za lafiryndę, obcemu nie dał powiedzieć złego słowa. No więc, gdy ten ochlapus zaczął na nią blubrać, przy opróżnianiu kolejnej butelki wina markowego, nie wytrzymał i w końcu wyklepał mu ten jego krzywy ryj. Pech chciał, że trochę za mocno, a do tego jeszcze gwóźdź w języku okazał się gwoździem do trumny, a w zasadzie gwoździem, na którym zawisły jego zawiasy. Wsadzili go na pół roku i dołożyli jeszcze dwójkę w zawieszeniu, tak na wszelki wypadek, żeby zapamiętał, że w Polsce Ludowej można się prać po mordach, ile dusza zapragnie, ale okaleczenie robotnika, choćby i takiego łachudry, jak ten Dorna, to jest poważne przestępstwo. No a jak już były zawiasy, trzeba było uważać i słuchać się pieprzonej władzy.
Założył na łysą głowę czapkę uszankę i klnąc pod nosem, wyszedł na schody. Po pięciu stopniach zszedł do niewielkiego przedsionka, w którym trzymał narzędzia do odśnieżania. Chwycił dużą szypę do węgla i poszedł z nią w kierunku bramy. Fala zimna natychmiast uderzyła go w twarz. Musi być co najmniej minus piętnaście, pomyślał, idąc do wyjścia. Mimo zimna wyczuł w przejściu wyraźny smród moczu. Drzwi w bramie nie były zamykane na noc na klucz, bo ktoś już dawno wykręcił zamek razem z całym stalowym szyldem, nic więc dziwnego, że przechodnie wykorzystywali okazję i traktowali to zaciszne miejsce jak miejski szalet.
Splunął na plamę szczyn, które parowały świeżością, szarpnął ze złością drzwi i wyszedł na ulicę. Przeleciał ponurym wzrokiem dookoła, a potem spojrzał pod nogi. Śnieg padał przez cały czas, ale na szczęście, wbrew przewidywaniom, wcale nie spadło go tak dużo. Nie był gruby i puszysty – najgorszy wróg wszystkich cieciów, ale drobny, zmrożony i lekki. Szurnął butem po chodniku, fachowo oceniając grubość warstwy. Potem szybko obliczył w głowie i wyszło mu, że przy grubości około trzydziestu centymetrów w godzinę powinien się uwinąć z odśnieżaniem i posypywaniem całego chodnika piaskiem. To oznaczało, że miał jeszcze sporo czasu. Oparł trzonek szpadla o brzuch, zdjął zębami prawą rękawiczkę i sięgnął do wewnętrznej kieszeni po papierosy. Sprawnie wydobył popularnego, włożył go w kącik ust, a potem podpalił jednorazową, plastikową zapalniczką.
Spojrzał w lewo, skąd dobiegł go wyraźny ryk silnika ciężarówki. W głębi ulicy pojawiła się najpierw rozmazana za ścianą wirujących śnieżnych płatków, po chwili coraz wyraźniejsza sylwetka ciężarowego stara z aluminiową paką do przewozu żywności. Ciekawe, który to jedzie dziś? – pomyślał, spoglądając na szoferkę ciężarówki. Jak Taciak, to będzie kiełbasa śląska, a jak ten młody, jak on się nazywa – Janiak czy jakoś tak, to nic ciekawego nie będzie w dostawie, bo nie zależy mu na towarze.
Taciak to był sąsiad z tej samej ulicy, więc starał się, żeby do jego sklepu przyjeżdżał jak najlepszy towar z PSS-ów i żeby jego stara miała co kupić w sklepie. A drugi był młody i w dodatku z Rataj, dlatego miał asortyment w nosie. Brał na pakę, co mu ładowali, i jechał, a Taciak się starał, kombinował z magazynierem, żeby załadunek był jak najlepszy jakościowo. Nic dziwnego, że miał u ludzi szacunek.
Star przystanął dwa domy dalej, przy narożnej kamienicy, w której na parterze był spożywczak. Karol uśmiechnął się, dostrzegając znajomą masywną postać Taciaka, który na powitanie machnął mu ręką. Trzeba będzie skoczyć zaraz do sklepu i powiedzieć kierowniczce Stachowiakowej, żeby odłożyła mu trochę śląskiej albo tego, co przywiózł, bo za chwilę zlecą się baby i rozdrapią. Popatrzył w prawo na dużą zaspę zmarzniętego śniegu tuż przy drodze. Wczoraj jeszcze jej nie było. To robota cholernego pługa odśnieżającego ulicę, domyślił się. Ci od pługów w nosie mieli stróżów i ich pracę. Jechali sobie w takim ciepłym samochodzie i odgarniali śnieg na chodnik, nie myśląc wcale o tym, że ktoś będzie za nich musiał to cholerstwo sprzątać. Wczoraj śnieg był jeszcze mokry, bo było znacznie cieplej, więc na krawędzi chodnika po przejeździe odśnieżarki utworzyły się półmetrowe kopce. Potem spadł jeszcze nocny śnieg i tak powstały wielkie śnieżne pryzmy. Ale ich nie będzie sprzątał. Wystarczy, że odczyści tylko wąski fragment chodnika, żeby było przejście. Ale wszystko w swoim czasie. Najpierw trzeba skoczyć do sklepu. Podszedł do hałdy i mocno zamachnął się szuflą. Nawet w tak zamarznięty śnieg powinna wejść jak w masło. Tymczasem nie weszła, tylko odbiła się od czegoś. Stróż siarczyście zaklął. Uniósł łopatę i spróbował wbić jeszcze raz. Z podobnym skutkiem.
Co jest do cholery? – zdziwił się. Przez chwilę stał nad zaspą, zastanawiając się, o co chodzi. Nic konkretnego jednak nie wymyślił. Coś musiało być w środku. Może komuś z auta wypadło, a potem pług śnieżny przysypał? Jedynym sposobem, żeby się przekonać, było przekopanie tej górki. Spojrzał jeszcze raz w kierunku sklepu. Kierowca już zaczynał wyładunek plastikowych skrzyń z towarem, a wokół niego zebrała się grupka kilku opatulonych kobiet, które z ciekawością zaglądały mu przez ramię, fachowo oceniając wartość przywiezionego towaru.
Już się zwiedziały o dostawie, pomyślał ze złością stróż, bo szanse, że kierowniczka będzie mogła mu coś odłożyć pod ladę, właśnie zmalały niemal do zera. Wszystko zaraz rozdrapią, cholery jedne, a dla człowieka pracy gówno będzie, a nie kiełbasa. Gdyby pobiegł tam natychmiast, może by się na coś załapał. Popatrzył na śnieży kopiec i z niechęcią pokręcił głową. Choć, swoją drogą, mogło być tu coś ciekawego. Bo przecież, jeśli wyleciało z auta, znaczy, że ktoś coś zgubił. A jak zgubił, to pewnie jakąś cenną rzecz, bo kto by przewoził coś bezwartościowego. A jak to było coś cennego, warto odkopać jak najszybciej i, póki nikt nie widzi, zabrać do domu, bo jak zgubione, to jest niczyje – znaczy się tego, co znalazł. Tylko co to mogło być, że tak spadło i leży? Może worek pyrów? No bo co innego? A może pakunek z jakimiś materiałami z Modeny? Oni do zakładu przywożą przecież różne rzeczy. Przez cały dzień zwożą, to i mogło im coś spaść. Zresztą wywożą też. Co by szkodziło, żeby tak wypadło im jakieś ubranie? Albo jeszcze lepiej – paczka gotowych ubrań prosto z zakładu. Oczami wyobraźni zobaczył natychmiast wielki pakunek z nowiutkimi garniturami prosto ze szwalni, które zamiast na eksport trafiły na jego chodnik. Każdy z tych ancugów można byłoby sprzedać na Łazarzu za… Później się policzy.
Chwycił szuflę w dwie dłonie i szybko zabrał się do odgarniania śniegu. Już po chwili dostrzegł skrawek ciemnego materiału, odcinający się od śnieżnej bieli. Są spodnie! Miałem rację! – powiedział sam do siebie uradowany i zaczął odgarniać jeszcze szybciej. Ciemna nogawka była coraz lepiej widoczna. Po chwili zobaczył drugą…
Przerwał kopanie i zaczął z uwagą przyglądać się swojemu znalezisku. Ze spodniami było niby wszystko w porządku. Na pierwszy rzut oka w bladym świetle ulicznej latarni można było dostrzec, że zarówno fason, jak i materiał są w najlepszym porządku. Niepokój Karola wzbudził tylko ich kształt. Wyglądały tak, jakby w ich wnętrzu znajdowała się jakaś zawartość. Cholera jasna! To jest manekin ze sklepu w ubraniu na wystawę. Wyleciał im z auta pieprzony manekin. No trudno, niech będzie manekin. Grunt, że w ubraniu, pomyślał i znów wrócił do kopania. Nie minęło nawet trzydzieści sekund, gdy naraz dostrzegł wystającą ze śniegu dłoń. A gdy ją już zobaczył, przeszedł mu po karku i zaraz po całych plecach zimny dreszcz. I wtedy Karol Młynarek zrozumiał, że zamiast manekina ktoś do tego ubrania włożył prawdziwego człowieka. Prawdziwego, sztywnego i do tego jeszcze całkiem nieżywego.
Godzina 4.50
Teofil Olkiewicz zerwał się z posłania. Usiadł na łóżku i się rozejrzał. Odetchnął z ulgą. Był u siebie w domu. A jeszcze przed momentem znajdował się w zupełnie innym miejscu. Było ciemne i duszne, coś jakby zamknięta trumna. Tak bardzo duszne, że nie mógł złapać oddechu, dlatego teraz wciągał łapczywie powietrze w płuca, jak świąteczny karp wyciągnięty z wanny. Przyłożył rękę do serca. Biło spokojnie i całkiem regularnie. To go nieco odprężyło. Spojrzał w bok. Na lewo od niego spała żona Jadwiga, cichutko pochrapując. Wszystko więc było w jak najlepszym porządku. No może poza jednym. W gardle czuł suchość. Ale nie zwyczajną, taką codzienną poalkoholową, do której z biegiem lat zdążył się już przyzwyczaić. Była ostra i kłująca, a właściwie drapiąca gardło, które przecież powinno być jak najbardziej sprawne. Nie przypominał sobie bowiem, aby dzień wcześniej w jakiś nadzwyczajny sposób je nadwerężył. Bo przecież wypicie paru kieliszków, no może kilkunastu najwyżej, popitych dwoma czy trzema piwami poznańskimi, dla tak wytrawnego pijaka jak on, nie było jakimś specjalnym wyczynem. Ale drapanie w gardle trochę go niepokoiło. Do tego jeszcze straszny sen, na którego wspomnienie czuł dziwny niepokój.
Dotknął dłonią czoła. Chyba jest gorące, pomyślał zaniepokojony. Może jestem chory? Może jakaś grypa się przyplątała?
– Jadwiga! – zawołał i natychmiast potrzasnął żonę za ramię.
– Łe, Jezu! – jęknęła kobieta.
– Nie żaden „Jezu”. To ja, Teofil, twój mąż rodzony.
– Zwariował żeś, żeby człowieka po nocy szarpać?
– Chyba mam gorączkę – wyjaśnił jej tonem usprawiedliwienia. – I na dodatek tak jakby w gardle mnie drapie.
– A kiedy cię nie drapało? Zawsze cię drapie od tej chłelernej gorzoły.
– Ino że teraz jakoś inaczej. Nawet nie tak bardzo drapie. Ino tak bardziej jakby swędziało.
Jadwiga szarpnęła pierzynę i usiadła na łóżku. Na szafce nocnej namacała włącznik lampki. Pokój wypełniło sine światło, zawdzięczające swój trupi kolor abażurowi uplecionemu z wiskozy.
– A ty gdzie idziesz? – zapytał Teofil, patrząc z niepokojem na żonę.
– Jak gdzie? No przecie gadasz, żeś jest chory. Pójdę herbatę ci nastawić i z miodem umieszam, i polopirynę znajdę. Jeszcze chyba ze dwie pastylki powinły być w szufladzie w kuchni. Wypijesz, tabletki weźniesz i do łóżka. Trochę se potem pod pierzyną poleżysz i wydobrzejesz.
– Łe, jery, jak mnie pali – jęczał Teofil, nie zwracając wcale uwagi na to, co mówi żona, zajęty własnym cierpieniem.
Jadwiga tymczasem wciągnęła na grzbiet różowy szlafrok, na nogi wsunęła zdeptane laczki i poczłapała do kuchni. Chory Teofil opadł na poduszkę. Pomyślał sobie, że nie może chorować. Musi się szybko wziąć w garść. Jakaś grypa czy inne paskudztwo nie mogły przecież dać rady komuś takiemu jak on. Bo prawdziwy milicjant, a on był najprawdziwszym milicjantem, łatwo się nie poddaje. Tym bardziej że miał dziś przed sobą sporo ważnych spraw do załatwienia. Najważniejsza była poranna narada operacyjna. Teofil koniecznie chciał w niej uczestniczyć, żeby się nie okazało później, że pod jego nieobecność wyznaczają go do zadań, których za nic w świecie nie chciałby wykonywać. Był człowiekiem ambitnym i byle czego nie lubił się chwytać. A zbliżały się święta, więc w jego wydziale – jak zwykle w tym okresie – pełno było spraw, które ambitny człowiek powinien omijać z daleka. Jak choćby ta dotycząca gangu okradającego Państwowe Gospodarstwa Rybackie z karpi, które powinny trafić do sprzedaży. Takie sprawy niech rozwiązują młodzi milicjanci, a on, chorąży Teofil Olkiewicz, funkcjonariusz z poważnym stażem, powinien dostać coś, co pozwoliłoby mu się spełnić zawodowo. Była taka sprawa, która dziś miała trafić do jego zespołu. Z nią zmierzyłby się z największą przyjemnością. Chodziło o fałszowanie alkoholu. Konkretnie o rozwodnioną wódkę, która trafiła niedawno do sprzedaży w całym województwie. Ślad prowadził do poznańskiego Polmosu, bo to ten zakład produkował wódkę Wyborowa, a właśnie w tym asortymencie stwierdzono mniej procentów. Gdyby więc on dostał tę sprawę, mógłby się z nią w należyty sposób zmierzyć. Wyjaśniłby wszystko dokładnie, a oszustów potraktowałby w sposób bezkompromisowy. A złodziei karpi niech sobie ścigają Brodziak albo ktokolwiek inny. No, ale żeby dostać tę sprawę, musiał być na porannej odprawie, gdy jego dowódca, kapitan Marcinkowski, będzie swoim ludziom przydzielał teczki.
Podniósł się z łóżka i spuścił nogi na podłogę. Laczki leżały tam, gdzie je zostawił. Wsunął więc w nie stopy, podciągnął portki od piżamy, które mu się trochę zsunęły, bo guma sparciała i nie trzymała już dobrze, a w sklepach pasmanteryjnych była ciągle towarem deficytowym i za nic nie dało się jej kupić. Z portkami w garści poszedł do kuchni. Jadwiga właśnie zalewała herbatę wrzątkiem. Podszedł do kuchennego stołu, odsunął pomalowane na biało krzesło i usiadł. Żona postawiła przed nim parującą szklankę. Do środka włożyła łyżeczkę z miodem.
– Wypij se, póki gorąca – poleciła.
– No przecie gorąca jest. Jak mam pić? Gębę se oparzę.
– Zamieszaj trochę, to ci przestygnie – wyjaśniła Jadwiga. Podeszła do kredensu i z szuflady wydobyła listek z tabletkami. Wycisnęła jedną i położyła przed Teofilem na blacie. – Polopiryna S najlepsza na przeziębienie. Raz-dwa i będziesz zdrowy. A ja idę się oblec. Jak już tak rano jestem na nogach, to się przejdę do ogonka pod delikatesami. Może coś ciekawego rzucili. Karolakowa gadała, że może w tym tygodniu będą cytryny i pomarańcze.
– Będą na pewno – potwierdził Teofil, mieszając łyżeczką herbatę. – W „Dzienniku Telewizyjnym” gadali, że statek z Kuby już przypłynął do Szczecina. A jak wtedy gadali, to było chyba z tydzień temu. To znaczy się, że pomarańcze już mogły do nas dojechać.
– O właśnie – ucieszyła się. – Tak bym se pomarańczkę zjadła…
Myśl o cytrusach najwyraźniej dodała jej energii. Nadspodziewanie szybko pobiegła do łazienki, żeby ściągnąć z głowy siatkę i plastikowe wałki. Teofil tymczasem, upewniwszy się, że żona zniknęła z pola widzenia, chwycił szybko szklankę z herbatą i wylał połowę jej zawartości do zlewu. Potem udał się do kredensu i z szafki po lewej stronie wydobył butelkę wódki żytniej. Odkręcił i błyskawicznie dolał do herbaty. Straciła trochę kolor i wyglądała teraz nieco mniej intensywnie niż poprzednio, ale z tym nic się nie dało zrobić. Grunt, że szklanka była znowu pełna. Już chciał włożyć flaszkę na powrót do szafki, ale coś go tknęło. Odezwał się w nim instynkt wytrawnego oficera śledczego. Szybko przyłożył butelkę do ust i pociągnął spory łyk. Nie połknął jednak natychmiast. Przez chwilę, jak zawodowy kiper, trzymał alkohol w ustach, kontrolując smak. Test najwidoczniej wypadł pomyślnie, bo Olkiewicz napił się jeszcze, oblizał i schował butelkę. Ta wódka na pewno nie była chrzczona. Sprawdził to samodzielnie metodą organoepileptyczną, czy jakoś tak… Zadowolony usiadł przy stole, wziął tabletkę i popił ją herbatą.
Spojrzał na zegar z kukułką. Dochodziła piąta. Odwrócił się na krześle i wcisnął przycisk na czarnym tranzystorowym radyjku Jowita, które stało na parapecie obok podłużnej doniczki ze szczypiorem. Za wcześnie na jakieś wiadomości, ale przy muzyce przyjemniej siedzieć, pomyślał powracający szybko do zdrowia Teofil. Wraz z ciepłem rozlewającym się po ciele poczuł, że wraca do niego energia. O dziwo, gardło również przestało swędzieć. A w radiu dawali właśnie żołnierski kwadrans, który dziś rozpoczynał wielki szlagier z kołobrzeskiego festiwalu sprzed dwóch lat. Pieśniarz Jerzy Rynkiewicz śpiewał o tęsknocie do ukochanej.
Jadę do ciebie z daleka,
Tyle minęło już dni,
Odkąd na chwilę tę czekam,
I w darze przynoszę ci.
Chabry z poligonu, chabry z poligonu.
Teofil wpadł w melancholijny nastrój. Piosenka o tęsknocie uświadomiła mu właśnie, że wzdycha do swojego nowego śledztwa w Polmosie. Oczyma wyobraźni widział już siebie przemierzającego dziarskim marszowym krokiem halę produkcyjną, wzdłuż której ciągnęła się ogromnie długa, ruchoma taśma. W równym szeregu przesuwały się po niej butelki…
– Teofili, otwórz! – Z zamyślenia wyrwał go głos żony.
– Co?
– Powiadam, otwórz, bo ja jestem w ubikacji.
– Co mam otworzyć?
– No, drzwi otwórz. Nie słyszał żeś dzwonka? Ktoś tam jest na schodach.
Kolejny dzwonek brutalnie rozpędził resztki marzeń. Teofil szybko chwycił szklankę i wypił herbatę do końca. Po chwili był już u drzwi. Przekręcił zamek patentowy i pociągnął skrzydło do siebie. Na wycieraczce stał milicjant. Dokładniej rzecz biorąc, sierżant Milicji Obywatelskiej w zimowym mundurze. Rumiana twarz funkcjonariusza nie wyrażała żadnych emocji. Nawet się nie uśmiechnął do gospodarza. Zasalutował niemal automatycznie, a potem wyrecytował jak na placu defiladowym:
– Sierżant Nowina do obywatela chorążego Olkiewicza.
– Czego? – warknął niezadowolony Teofil, który natychmiast wyczuł zbliżające się kłopoty.
– Melduję, że ja do obywatela chorążego Olkiewicza – powtórzył Nowina.
– No słyszę. Tyle że, o co się rozchodzi?
– Rozchodzi się, że to służbowa kwestia tylko dla obywatela chorążego.
Teofil otworzył szerzej drzwi i dla polepszenia efektu wizerunkowego poprawił ręką włosy na łysym czole, przesuwając kosmyk, który opadł na prawo tak, żeby zakrył łysinę. Nie na wiele się to zdało. Z zaczeską czy bez, w spodniach od piżamy, w białym podkoszulku i zdeptanych filcowych laczkach wcale nie wyglądał na oficera. Chrząknął więc wymownie, a potem wyjaśnił, widząc, że sierżant nadal czeka, aż przed nim pojawi się chorąży, najlepiej w galowym mundurze:
– Ja jestem Olkiewicz. Chorąży Olkiewicz, ma się rozumieć.
– Aha – ucieszył się sierżant. – Bo ja właśnie myślałem, znaczy się nie widziałem munduru, to mi się tak zdawało… że znaczy się obywatela chorążego nie ma w domu, bo w piżamie to obywatel chorąży nie wygląda jak obywatel chorąży…
– A co wy se, do cholery, myślicie Nowina, że chorąży o piątej rano siedzi w chacie w mundurze i jeszcze na dodatek przegląda akta ze śledztwa? W mundurze to się chodzi na defilady, a śpi w piżamie. A wy śpicie w mundurze?
– Tak jest! – potwierdził Nowina. – Melduję, że ja śpię w piżamie. I melduję jeszcze, że jesteście wzywani przez dyżurnego, gdyż jest jakiś trup.
Olkiewicz spojrzał na sierżanta jak na wariata. Co go mógł obchodzić jakiś trup? Przecież on nie jest jakimś oficerem od trupów. Czy tym bardziej jakimś milicjantem na służbie. Dziś zaczyna pracę o siódmej trzydzieści, o ósmej ma odprawę, a potem przejmuje śledztwo w sprawie Polmosu…
– A co mnie jakiś trup obchodzi? W dupie mam waszego trupa. Zaraz, jaki trup do ciężkiej cholery?
– Melduję, że nieżywy. Znaczy się, zabity na śmierć. Leży se na ulicy.
– Skąd wiecie?
– Nie wiem, bo ten, no mi nie powiedzieli, ino że trup uliczny jest, i tyle. Kazali jechać po obywatela chorążego, że niby obywatel chorąży jest z grafika dyżurny…
W tym momencie Teofil zrozumiał wszystko. To ten Barciak, ten pieprzony Zdzichu Barciak z komendy miejskiej, jego stary kumpel jeszcze z czasów, gdy obaj służyli na komisariacie na Starym Mieście. Ten pieprzony Barciak jakiś miesiąc temu wpadł do niego i poprosił, żeby Teofil wziął za niego dyżury nocne w miejskiej, bo on ma ślub córki i na pewno nie wróci po imprezie do połowy tygodnia, bo ślub jest na wsi, a tam się pije nie tylko w wesele i poprawiny, ale jeszcze ze dwa dni co najmniej. No i Teofil się zgodził, bo jak tu nie pomóc staremu kumplowi, zwłaszcza w takiej ważnej rodzinnej kwestii, tym bardziej że, jak tłumaczył Barciak, w nocy i tak się nic nie wydarzy takiego, żeby ściągali zaraz oficera. Do awantur przy flaszce jeżdżą patrole, a oficerowie tylko do jakichś grubszych spraw, takich jak na przykład morderstwo. No, ale przecież to nie Ameryka, żeby zaraz u nas jakieś się przytrafiło. Cisza i spokój w tym Poznaniu, więc Teofil nawet nie musi o tych dyżurach pamiętać. Prześpi te trzy noce do środy w swoim łóżku, nosa spod kołdry nie wystawiając, a kasa za dyżur leci, i to podwójnie. I jeszcze weselnej wódki dostanie za przysługę. No więc Teofil przez tę wódkę się zgodził i teraz miał za swoje.
– A żeby jego cholera nagła trafiła w ten zakuty durny łeb! – warknął do sierżanta. – To mnie wrobił, zasraniec jeden!
– Że co? – zdziwił się podoficer.
– Że gówno. Nie do was gadam. Sam se do siebie gadam. A co, nie wolno mi w mojej chacie do siebie se gadać? Jak mi się chce, to będę gadać, ile się da.
– Co tam gadasz, Teofil? – zawołała z łazienki Jadwiga.
– Nic! – krzyknął w głąb mieszkania. – Ino muszę się zbierać do roboty. Mam wezwanie do pilnego stawienia!
– Jezus Maria! Przecie żeś jest chory.
Co tam chory. Chory już nie był przynajmniej od dziesięciu minut. Ale miał dużą szansę rozchorować się na tym zimnie. Diabli nadali tego trupa. I nocny dyżur też mu się przydał jak bolszewikowi różaniec. Ani z niego zastrzelić, ani się na nim powiesić. Pieprzony trup. Odwrócił się z nieskrywaną niechęcią do sierżanta.
– Idźcie do radiowozu. Muszę się ubrać. W gaciach do roboty nie pojadę.
Zamknął mu drzwi przed nosem i poszedł do kuchni. Popatrzył na kredens. Po co miała tam stać ta butelczyna, już mocno napoczęta, skoro on za chwilę miał się znaleźć na siarczystym mrozie. Najpierw trzeba się rozgrzać od środka, potem w trymiga załatwić się z trupem i jak najszybciej pognać na operatywkę, żeby załapać się na sprawę z Polmosem. Nalał sobie do szklanki wódki, wypił, a potem poszedł się ubierać.
– Jadwiga, gdzie są jakie kalesony? Bo ja na mróz idę!
Żołnierski kwadrans skończył się najwyraźniej, bo dziarskie żołnierskie fanfary i werble zastąpiła delikatna trąbka Zbigniewa Wodeckiego.
Zacznij od Bacha, nim słońce po dachach
zeskoczy, jak kot po nocy ćmę…
Pewnie, że nie powinien – powiedział pod nosem Teofil. Ino skąd człowiek ma wiedzieć, że kłopoty wpuszcza do chaty od rana? Nie trzeba było otwierać, i tyle. A tak ma za swoje. Na zmarnowanie na mróz musi iść. Taka już psia dola milicjanta.
Godzina 5.15
– Ciekawe, co to za jeden? – powiedział kierowca Taciak, przyglądając się z ciekawością trupowi. A dokładniej plecom, bo z przodu nie było go widać, gdyż leżał w tej śnieżnej pryzmie twarzą do dołu. Młynarek więcej nie zdążył odkopać. Odsłonił tylko nogi z plecami i kawałek ręki. Wtedy się zorientował, że to nie żaden manekin, ale najzwyklejszy w świecie trup. No i jak już wiedział, że ma do czynienia z nieboszczykiem, to pobiegł zaraz pod sklep, żeby kogoś przyprowadzić, bo samemu tak trochę głupio było stać przy umarlaku. Oczywiście Taciak zaraz przerwał rozładunek towaru i poszedł. Nie tylko on. Wszystkie kobiety z kolejki też pobiegły, i do tego jeszcze ta gruba sklepowa Chwiećko, i nawet kierowniczka Stachowiakowa. Po co miały siedzieć w sklepie, jak przyjmowanie towaru się przerwało? No a poza tym, jaka sensacja. Będzie o czym opowiadać znajomym, bo w okolicy dawno już takiego wypadku nie było. Ostatnio, jak wprowadzano stan wojenny. To wtedy na podwórku jednej z kamienic na Jackowskiego śmieciarze w śmietniku znaleźli jakiegoś zabitego. Wówczas mówiła o tym cała okolica, ale nikt trupa na oczy nie widział, bo milicja szybko zabezpieczyła teren, a potem jeszcze szybciej go wywieźli, tak że nikt nie miał szczęścia zobaczyć. A tu proszę, trup pod nosem jest, a milicji jeszcze nie ma, to jak nie skorzystać?
Kierowniczka sklepu, jak już się napatrzyła, pobiegła zadzwonić na milicję. Zawiadomiła, podała swoje imię i nazwisko, do tego jeszcze numer telefonu, a oni zaraz oddzwonili, żeby sprawdzić, czy to nie głupi żart. Gdy potwierdziła, klnąc się na wszystkie świętości, że trup najprawdziwszy, jak żywy leży na chodniku, to powiedzieli, że już jadą, ale jak dotąd nie przyjechali. W tej sytuacji Stachowiakowa jako czynnik służbowy stała nad trupem i nie pozwalała nikomu go dotknąć, tak jak milicja kazała. I dobrze, że stała, bo Młynarek chciał kopać dalej, żeby odsłonić całe zwłoki. Ale ona powiedziała, że zakazali ruszać, żeby śladów nie zniszczyć. A wiedziała, jak ważne są w śledztwie ślady, bo czytywała namiętnie kryminały – te cienkie zeszyty Ewa wzywa 07. Na grubsze, w których oficer milicji po śladach znalezionych na miejscu zbrodni odnajdywał mordercę, nie miała czasu. Wprawdzie wcale nie było wiadomo, czy ten nieżywy gość został zamordowany, ale nawet jak to najzwyklejszy łachudra, co się po pijaku obalił na chodnik i wyzionął ducha w sposób naturalny, to i tak milicja mogła chcieć szukać jakichś śladów. I dlatego Stachowiakowa stała najbliżej, żeby bronić dostępu. Trochę się to nie podobało Młynarkowi, który uważał, że też ma do trupa prawo jako znalazca, ale odpędziła go, żeby sobie nie myślał, i jeszcze obsztorcowała. Stał więc teraz w odległości metra i palił papierosa, nie spuszczając wzroku z leżącego.
– Jakby go jeszcze trochę odkopać, to by się zaraz wiedziało, co to za jeden.
– Milicja zakazała – stwierdziła twardo kierowniczka sklepu, choć też ją korciło, żeby w tę trupią gębę spojrzeć. W końcu znała tu najlepiej wszystkich mieszkańców. No, ale obowiązek obywatelski przede wszystkim. Kazali nie ruszać, to się ruszać nie będzie!
– To musi być jakiś ochlapus – stwierdziła stara Brygmanowa, która dziś była pierwsza w kolejce. – Normalny człowiek przecież w życiu by nie poszedł leżeć w taki ziąb na śniegu.
– Jak chlał gorzałę, to dobrze mu tak. Jego wina! – stwierdziła Podolakowa, która mieszkała na Dąbrowskiego, ale jakimś cudem wywąchała dzisiejszą dostawę i przybiegła tu do kolejki, choć tam, gdzie mieszkała, miała kilka sklepów do wyboru.
– Jakby nie chlał, toby jeszcze se pożył – zgodziła się z nią emerytowana kelnerka Iwicka, która jak żadna z nich znała się na pijakach, bo jej stary chlał codziennie. Miała więc doświadczenia tak prywatne, jak i zawodowe.
– Ale pory ma całkiem porządne – ocenił kierowca Taciak, spoglądając na ciemny materiał.
– Pewnie musiał ukraść gdzieś. Pijaki wszystko kradną. – Iwicka wiedziała, co mówi, bo nieraz próbowali zwędzić coś w jej barze.
– Elanowełna. – Brygmanowa na pierwszy rzut oka wiedziała, co to za materiał. W końcu w pobliskiej Modenie na szwalni przepracowała trzydzieści lat, więc żadna tkanina nie miała dla niej tajemnic.
– No to znaczy się, że kradzione, bo gdzie by taki łachmyta kupił takie porządne pory? – Opinia Brygmanowej tylko utwierdziła Iwicką w jej przekonaniu.
– Jak to gdzie? – zdziwiła się kierowniczka Stachowiakowa. – Tu zaraz za rogiem, w sklepie firmowym. Tam przecież odrzuty z eksportu można dostać za przyzwoite pieniądze. Nieprawda, pani Brygmanowa?
– Najprawdziwsza prawda – potwierdziła była szwaczka. – Pory z elanowełny można tam se kupić letko. O, takie same jak te – powiedziawszy to, dla dodania powagi swojemu twierdzeniu, chwyciła za nogawkę i szarpnęła mocno. Nadspodziewanie łatwo z zaspy wyszła noga w dziurawej skarpetce. Przestraszona kobieta natychmiast wypuściła materiał z dłoni.
– Powiadałam, żeby nie dotykać, nie? – krzyknęła sklepowa i natychmiast wdarła się w przestrzeń między byłą szwaczką a trupem, żeby w razie czego własnym ciałem bronić do niego dostępu. Ale Brygmanowa wcale nie chciała już niczego dotykać. Aż zanadto wystarczyło jej to poruszenie nogi. Zresztą nawet jakby chciała, to już by i tak niczego nie dała rady ruszyć, bo w tej właśnie chwili tuż przy przysypanym krawężniku zatrzymała się milicyjna nyska. Boczne drzwi otworzyły się i ze środka wytoczył się niewielki człowiek ubrany po cywilnemu, w grubej kurtce z podpinką i kołnierzem z misia. Na głowie miał czapkę uszankę, również ocieplaną. Radiowóz zatrzymał się tak nieszczęśliwie, że wysiadający nie miał zbyt wiele miejsca do postawienia nogi. O ile jedną zdołał oprzeć na zaśnieżonym asfalcie, o tyle drugą musiał już postawić na śnieżnej zaspie. Śnieg zaskrzypiał i but ześlizgnął się z pryzmy. Milicjant w cywilu poleciał twarzą do przodu i wylądował… na trupie, który nawet się nie poruszył. Leżał tak samo jak dawniej, tylko noga, którą wyrwała ze śniegu Brygmanowa, sterczała teraz nieco w bok.
– Co jest, do ciężkiej cholery?! – krzyknął przewrócony, próbując się podnieść.
Ten, który wysiadał zaraz za nim, mundurowy z dystynkcjami sierżanta, natychmiast ruszył na pomoc. Złapał leżącego za kołnierz i szarpnął do góry.
– Już, obywatelu chorąży. Trzymam was mocno.
– No i dobrze! A tu co jest za zbiegowisko? – zapytał, obrzucając stojących na chodniku złym spojrzeniem. Tego mu tylko brakowało od rana, żeby jeszcze stać się pośmiewiskiem dla jakichś bab. – A ten trup to gdzie się znajduje w ogólności?
– No właśnie tutej – powiedziała kierowniczka sklepu, wskazując na pryzmę, z której podniósł się chorąży Olkiewicz. Zaskoczony przestał otrzepywać kolana i spojrzał ze zdziwieniem na hałdę śniegu. Zmarszczył brwi, przyglądając się uważnie, a gdy wreszcie zrozumiał, na co patrzy, odskoczył gwałtownie do tyłu, wpadając na stojącego tuż za nim sierżanta. Na szczęście Nowina był dobrze zbudowanym mężczyzną, więc nawet nie drgnął popchnięty przez Olkiewicza. Chorąży splunął pod nogi z odrazą. Nie przepadał za trupami. Można nawet powiedzieć, że bał się trupów, a szczególnie ich twarzy. Pamiętał bowiem z dzieciństwa, jak jego babka często powtarzała, że w spojrzeniu nieboszczyka może się ukrywać złe licho. Nie miał pojęcia, co to jest licho, ale na wszelki wypadek wolał uważać.
– A czemu on jest jeszcze nieodkopany? – zapytał stojących, a jego spojrzenie zatrzymało się na opartym o łopatę stróżu.
– Kierowniczka nie pozwoliła – wyjaśnił Młynarek, wskazując na stojącą najbliżej kobietę w białym fartuchu z narzuconym na ramiona grubym płaszczem.
– Bo milicja nie kazała ruszać. Żeby śladów nie poniszczyć.
– Jaka milicja?
– No ta z telefonu, co ja do niej dzwoniła. Bo ja jestem kierowniczka sklepu.
– Aha, sklepu… I bardzo słusznie. Ślady są bardzo ważne – pochwalił ją Olkiewicz. – A wy tak nie stójcie z tą szypą. Dalej, bierzcie się do odkopania, żeby można było zobaczyć, co to za jeden, ten delikwent.
Młynarkowi nie trzeba było dwa razy mówić. Szybko wziął się do pracy.
– A panie to mogą już se iść – nakazał chorąży. – Bo teraz milicja będzie wykonywać czynności służbowe na miejscu zdarzenia.
– A co z tymi śladami? – zapytała jeszcze Stachowiakowa, najwyraźniej czymś zaniepokojona.
– No przecie powiadałem, że są ważne, to się je odnajdzie. A wam o co, tak mniej więcej, się rozchodzi, obywatelko?
– Bo ślady mogą wskazywać, że to zrobił seryjny morderca – rzuciła szybko, przypominając sobie pewien kryminał, który czytała latem.
– Seryjny? – zdziwił się Teofil. – A to skąd wiadomo?
– Bo jak ten tu jest zabity, a dwa lata temu na Jackowskiego znaleźli w zimie też zabitego, to już jest ich dwóch. To znaczy się, że seryjne morderstwa to mogą być. I po śladach się odnajdzie…
– Co się odnajdzie, to zobaczymy – przerwał jej Olkiewicz znudzony tą paplaniną. – A pani to kierowniczka jest z tego tam sklepu? – wskazał na spożywczak na rogu.
– No, niby tak.
– A coś do picia macie?
Przez chwilę zastanawiała się, co odpowiedzieć, ale gdy zrozumiała, o co chodzi temu niewielkiemu, okrągłemu milicjantowi, uśmiechnęła się szeroko.
– Dla pana kapitana pewnie, że się coś znajdzie.
Teofil Olkiewicz też się uśmiechnął, a potem odwrócił się do sierżanta Nowiny.
– Słuchajcie, sierżancie. Ja idę do sklepu przesłuchać ważnego świadka, a wy już wiecie, co macie robić.
– Tak jest! – wykrzyknął Nowina, który nie miał bladego pojęcia, co dalej począć. No, ale skoro oficer był przekonany, że on wie, no to nie było co gadać, że jest inaczej. I dlatego pomyślał, że będzie tu stał i czekał, aż Olkiewicz, który właśnie znikał za drzwiami sklepu, wróci i mu powie, co ma robić, a na razie popatrzy sobie na odkopywanie trupa, bo pierwszy raz w życiu widział coś tak ciekawego.
Godzina 5.30
Feliks Mierzwa ubrany w watowaną kufajkę pchnął metalową furtkę, która otworzyła się, jęcząc przy tym jak potępiona dusza. Trzeba by tę cholerę nasmarować towotem, pomyślał z troską, bo ten zgrzyt może na nogi postawić każdego nieboszczyka. Złapał za klamkę i poruszył furtką wte i wewte. Przeraźliwy dźwięk znów rozniósł się po spokojnej o tej porze okolicy. Było cicho, bo ulica, po której jeździły samochody i tramwaje, znajdowała się dość daleko stąd. A tu, od ulicy Hożej, było boczne wejście tylko dla pracowników. Bo Feliks Mierzwa był pracownikiem. A jakże, normalnym etatowym pracownikiem Zakładu Zieleni Miejskiej ze wszystkimi przywilejami, czyli urlopem, chorobowym, comiesięczną pensją, a do tego jeszcze przysługiwał mu raz na kwartał ręcznik i cztery paczki herbaty ulung, a raz na dwa lata ubranie robocze z butami. Żyć nie umierać! Jeszcze gdyby pensja była wyższa, wtedy byłby całkowicie usatysfakcjonowany i spełniony. Jako pracownik z wykształceniem niepełnym podstawowym nie mógł wskoczyć na wyższy poziom tabeli płac i musiał być tam, gdzie był, czyli na tym najniższym dla siły niewykwalifikowanej. Z tym się pogodził, bo w końcu matura nie była mu potrzebna do kopania łopatą, potrzebne za to były pieniądze. Wiedział, że szczęścia nie dają, ale bez nich trudno realizować kosztowne pasje. A jego pasją była gra w pokera. Kartom poświęcał każdą wolną chwilę i każdy zarobiony grosz. No, ale skoro na etacie nie zarabiał za dużo, a i specjalnego farta do wygrywania też nie miał, musiał kombinować. Właśnie dlatego przyszedł dziś do roboty godzinę przed czasem.
Zamknął w końcu za sobą jęczącą furtkę i ruszył zasypaną śniegiem alejką w kierunku niewielkiego budynku technicznego. To tam znajdowały się zaplecze socjalne i kilka pomieszczeń magazynowo-narzędziowych, z których korzystali wszyscy pracownicy cmentarza przy Szpitalnej. Mierzwa należał do pracowniczej elity, ponieważ nie zajmował się utrzymywaniem porządku na alejach i dróżkach, nie musiał dbać o żywopłoty i trawniki. On zajmował się bezpośrednią obsługą klientów, czyli kopaniem grobów i zakopywaniem ciał podczas uroczystości. I to było prawdziwe eldorado, które zapewniało mu naprawdę godziwe lewe zarobki. Bo przecież każdy krewny chciał, by pochówek bliskiej osoby odbywał się sprawnie i w ludzkich warunkach. No a za to odpowiadał właśnie on. Dlatego prócz normalnej administracyjnej opłaty w kasie Zieleni Miejskiej ludzie dawali w łapę grabarzowi. O, pardon, nie grabarzowi, ale specjaliście od utrzymania i eksploatacji powierzchni głębokich, podkreślał Mierzwa, gdy ktoś nieopatrznie nazwał go grabarzem. Bo ci to byli przed wojną i nic do gadania nie mieli w sprawie pochówków. Wtedy decydował ksiądz, a grabarz był tylko kiepsko opłacaną siłą najemną. Na szczęście tamte czasy minęły. Teraz mieliśmy socjalizm, czyli ustrój równości społecznej, gdzie przewodnią siłą narodu jest klasa robotnicza, która o wszystkim decyduje. I to właśnie on, robotnik niewykwalifikowany Feliks Mierzwa, decydował o wszystkim na komunalnym cmentarzu. Przede wszystkim wybierał miejsce w odpowiednim kwartale. I za to należała się pokaźna gratyfikacja. Jak ktoś chciał mieć grób w dobrze położonym miejscu, musiał sypnąć groszem. Jeśli nie płacił, mógł się spodziewać kwatery pod płotem. I dlatego ludzie nie żałowali pieniędzy, a on – Feliks Mierzwa – miał co przegrywać w pokera. Istniało jeszcze jedno dodatkowe źródło zarobków. Wprawdzie nie tak dobre, jak to związane z samym pochówkiem, ale też przynoszące dodatkowy dochód. To był codzienny interes kwiatowy. Pomysł genialny w swojej prostocie. W porozumieniu z kwiaciarzem, który miał kiosk ze zniczami i kwiatami przy cmentarnej bramie, wprowadzali ponownie do sprzedaży bukiety, które już raz znalazły właściciela. Po każdym pogrzebie, gdy żałobnicy opuścili cmentarz w celu spożycia żałobnego posiłku, Mierzwa natychmiast robił przegląd kwiatowego asortymentu na świeżym grobie. Wieńce z opisanymi szarfami zostawiał oczywiście, tak na wszelki wypadek, żeby nie było wpadki, gdyby jakaś pogrążona w żałobie wdowa zechciała tu jeszcze wrócić i podumać nad grobem męża. No, ale wiązanki to była zupełnie inna sprawa. Te wkrótce po pogrzebie pakował na wózek i dostarczał bezpośrednio kioskarzowi. Ten liczył asortyment, odrzucał nienadające się sztuki, a za dobre płacił jedną piątą obowiązującej ceny. Bywały takie dni, że jeden bukiet potrafił się sprzedać trzy lub cztery razy, a Feliks zarabiał na każdej transakcji. Wczoraj późnym popołudniem był całkiem udany pogrzeb jakiegoś emerytowanego nauczyciela. Udany, bo mało było wieńców, a za to dużo wiązanek od byłych uczniów. Zaraz po pochówku Mierzwa pozbierał bukiety, ale już było za późno, żeby zawieźć je do kwiaciarni, dlatego schował wszystko w jednym z pomieszczeń magazynowych, w którym kiedyś, nie wiadomo po co, zainstalowano duży kaloryfer. No i dzięki temu nadawało się ono idealnie do przechowywania kwiatów zimą. Przyszedł więc dziś wcześniej do pracy po to, żeby bukiety zapakować na wózek i zawieźć po cichu do kwiaciarni… Z wąskiej alejki dla pieszych wszedł w szerszą, po której mogły poruszać się cmentarne meleksy. Trzeba będzie pogonić tych od utrzymania porządku, żeby dobrze odśnieżyli, pomyślał, brnąc przez kilkucentymetrową warstwę śniegu. Dziś mieli w rozkładzie cztery pogrzeby, więc droga z kaplicy cmentarnej powinna być odgarnięta i dodatkowo posypana piaskiem, żeby żałobnicy nie połamali sobie nóg.
Tam na prawo, tuż za pierwszym rzędem pomników był grób, też po wczorajszym pogrzebie. Ale na nim nie było żadnych kwiatów i wieńców. Bo to był grób jakiegoś gościa, co go przywieźli w trumnie z RFN-u. Ponoć to jakiś Polak, co umarł za granicą, ale chciał być pochowany w dawnej ojczyźnie. No to mu się urządziło pochówek. Nawet lepszy, niż mógł chcieć. Pogrzeb miał się odbyć dopiero dzisiaj, ale Mierzwa nie lubił tracić niepotrzebnie czasu. Pochował gościa dzień przed terminem, bo i tak nie miało być żałobników. W informacji, jaką otrzymał cmentarz, było jasno napisane, że pogrzeb bez uroczystości. No to jeśli tak, nie było co czekać. Wykopali grób, spuścili trumnę, zakopali. I po sprawie. Dzięki temu dziś było mniej roboty.
Mierzwa zszedł z głównej alejki i ruszył w kierunku wczorajszego grobu. Nie wiedział, co go ciągnie, bo przecież nie było tam ani jednego wieńca. Gdy znalazł się na wysokości świeżej mogiły, przystanął na chwilę, wpatrując się uważnie. Coś go zaniepokoiło. Było jeszcze dość ciemno i niewiele dało się zobaczyć, ale od razu zorientował się, że coś jest nie tak. Zdjął zębami z prawej dłoni grubą rękawicę, a potem wsadził rękę do kieszeni kufajki. Nie musiał specjalnie szukać, bo zawsze tam była niewielka, płaska, wojskowa latarka sygnałowa. Przesunął suwakowy włącznik. Światła nie było zbyt dużo, bo bateria kiepska, jednak ten słaby strumień wystarczył, by mógł natychmiast zorientować się, że ktoś pod jego nieobecność narobił niezłego bałaganu. Gdy podszedł bliżej, naprawdę się przestraszył. Piękny, nagrobny kopiec, który wczoraj tak starannie usypali i uklepali szpadlami, dziś był całkowicie rozkopany. Ziemia, która nie zdążyła jeszcze zamarznąć, była odrzucona na boki. Przeżegnał się szybko, tak na wszelki wypadek, gdyby w tym wszystkim uczestniczyły jakieś nieczyste siły, a potem ostrożnie zajrzał do ziejącej jamy, przyświecając sobie latarką. Trumna była tam, gdzie ją wczoraj zostawili. Jej wieko natomiast, zabite wczoraj solidnymi gwoździami, teraz stało oparte o ścianę grobu. Nigdzie natomiast nie było widać niemieckiego nieboszczyka.
– Zmartwychwstał, jak Boga kocham, pierdolony zmartwychwstał! – powiedział do siebie przestraszony Mierzwa. Już ponad dwadzieścia lat pracował na cmentarzu, ale czegoś takiego jeszcze nie widział, żeby zimny trup wylazł z trumny, odkopał się i sobie gdzieś polazł. Zaraz, jak polazł? Może daleko nie uszedł? Może gdzieś siedzi między pomnikami. A jak siedzi, to się go złapie, trzepnie łopatą w łeb i w trymiga przeflancuje na powrót do grobu. Przecież porządek musi być i nie może być tak, żeby zakopany nieboszczyk samowolnie łaził po cmentarzu, złorzeczył mu w myślach Mierzwa.
Po dziesięciu minutach krążenia między pomnikami grabarz dał wreszcie za wygraną. Co tu będę łaził jak jaki głupi? Jak se poszedł, to już mógł dojść do jakiejś chaty albo do hotelu, bo przecież on jest nietutejszy, i teraz pewnie wyleguje się w ciepłym łóżku, a ja muszę tu marznąć, zezłościł się na nieboszczyka. Ale czy to w końcu jego problem? On jest od zakopywania, a nie od szukania. Od tego jest milicja. Niech oni się martwią. Splunął do pustego grobu, a potem, zapaliwszy popularnego, ruszył w kierunku budynku gospodarczego. Nagle przystanął w pół kroku, bo w jego głowie ni stąd, ni zowąd pojawiła się pewna myśl. Skoro trup zniknął, to znaczy się, że trumna chwilowo nie jest mu potrzebna. A jest przecież zupełnie nowa, powiedzieć by można, że właściwie nieużywana. Bo co tam należał się w niej nieboszczyk. Jak gość w hotelu noc spędził, i tyle go widzieli. W tej sytuacji trzeba by się szybko trumną zająć, zanim ją jaka wilgoć chwyci i poniszczy. No a jak się nikt nie zorientuje w czym rzecz, to odsprzeda się komuś po okazyjnej cenie. No oczywiście, trzeba będzie parę dni poczekać, bo jakby nieboszczyk, co w niej leżał, z ryjem przylazł, że to niby jego własność, to się powie, że na przechowanie tylko wzięta. Nie, nieboszczyk to raczej nie przyjdzie. Może ktoś z rodziny? Albo i nie, bo on chyba rodziny nie miał. A jak nikt nie przyjdzie, mówi się trudno. Jego strata. Nie trzeba było bez opieki byle gdzie zostawiać.
Godzina 5.40
Ciemna ściana lasu wyraźnie rysowała się na tle rozgwieżdżonego nieba. Do świtu została jeszcze przynajmniej godzina, więc wokół było kompletnie ciemno. O tej porze w mieście świeciły, przynajmniej gdzieniegdzie, uliczne latarnie. Ale tu, na odludziu nie można było dostrzec jakichkolwiek punktów świetlnych. I dlatego kierowca dużego fiata, który przed chwilą zjechał z zaśnieżonej asfaltówki, nie miał pojęcia, czy właśnie tu zaczyna się bita droga, której szukał. Włączył więc długie światła, oświetlając w ten sposób sporą połać nieużytków. Nigdzie nie widać było najmniejszych śladów. Żadnych kolein czy choćby zagłębień przypominających ścieżkę wydeptaną przez człowieka. Nic dziwnego, nawet jeśli wczoraj ktoś tu chodził, to po nocnej śnieżycy i tak wszystko zostało zasypane. Jednak kierowca nie chciał dać za wygraną. Musiał jak najszybciej dotrzeć do gospodarstwa pod lasem. Tyle że dokładnie nie wiedział, gdzie ono jest. Był tu już wprawdzie kiedyś, kilka miesięcy temu, ale jechał za dnia i wystarczyło tylko rzucić okiem z drogi, by dojrzeć niewielkie zabudowania. A teraz była jeszcze ciemna noc i prószyło w dalszym ciągu. Mimo wszystko liczył, że uda mu się trafić. Zawsze był przecież człowiekiem fartownym i większość spraw, których się dotknął, kończyła się szczęśliwie. Miał nadzieję, że i teraz tak będzie. Że uda mu się pomóc przyjacielowi, który był w niebezpieczeństwie. Dowiedział się o tym całkiem przypadkowo od swojego informatora. Ten powiedział mu, że dziś nad ranem właśnie do tego domu wybiera się kilku bardzo niebezpiecznych ludzi. Chciał zdążyć przed nimi.
Wyłączył silnik, zgasił światła, po czym wyszedł z samochodu i na wszelki wypadek zamknął drzwi kluczykiem. Ruszył przed siebie, brodząc w sypkim śniegu, który pokrywał warstwę zmarzliny. Kierował się w stronę ciemnych kształtów, które były zapewne koronami sosen. Gdy był tu ostatnio, nawet nie przypuszczał, że jeszcze kiedykolwiek będzie musiał wrócić. Przystanął, wpatrując się w jakiś niewyraźny punkt. To mogło być to, czego szukał. Ciemne u dołu, wyżej nieco jaśniejsza plama. Ściana domu i przykryty śniegiem dach? Nagle coś rozbłysło w oddali. Ktoś włączył lampę w budynku. Odetchnął z ulgą wdzięczny losowi za światło, które było jak latarnia morska dla kapitana statku błądzącego na morzu. Skąd, do cholery, biorą mi się takie durne porównania? pomyślał ze zdziwieniem.
Dojście do zabudowań zajęło mu niewiele ponad pięć minut. Byłby pewnie znacznie szybciej, gdyby przypadkiem nie wleciał do rowu. Nie zauważył niebezpieczeństwa i runął w dół. Na szczęście gruba śnieżna poducha zamortyzowała wywrotkę. Nic mu się nie stało, ale upadając, zgubił swoją grubą czapkę uszankę. Szukał jej przez chwilę, ale w końcu dał za wygraną. Pieprzyć czapę. Trzeba się śpieszyć. Wylazł z rowu i potruchtał, na tyle szybko, na ile pozwalał mu na to śnieg, w kierunku domu.
Brama na podwórko była szeroko otwarta, tak jakby gospodarz spodziewał się, że ktoś go wkrótce odwiedzi. Pies, który przywiązany był do budy łańcuchem, zaczął głośno szczekać. Mężczyzna spojrzał z obawą w lewo, tam gdzie stała drewniana stodoła. Kundel wściekle ujadał, ale nie miał szans go dopaść. Łańcuch był na szczęście za krótki. Przybysz ruszył wzdłuż bocznej ściany, za narożnikiem skręcił w prawo i znalazł się na tyłach domu, w miejscu, w którym trzy zasypane śniegiem schodki prowadziły do zamkniętych drzwi. Wspiął się ostrożnie, uważając, by znów nie stracić równowagi. Upadek na betonowe schody mógłby być znacznie bardziej niebezpieczny niż ten do rowu. Chwycił mocno za klamkę, żeby zapewnić sobie maksimum stabilności, a potem zapukał energicznie. Nie było żadnego odzewu, więc spróbował jeszcze raz. Usłyszał jakiś zgrzyt wewnątrz, tak jakby ktoś odsuwał szafę stojącą przy ścianie, potem rozległ się chrobot klucza przekręcanego w zardzewiałym zamku.
Skrzydło drzwi odsunęło się nieco do środka. Zza nich wysunęła się brodata, zaspana twarz. Gospodarz przez chwilę patrzył zdziwiony na gościa, ale zaraz potem na jego ustach pojawił się szeroki uśmiech.
– Łe, no tej, skądżeś się tu wziął chłopie? – zapytał, otwierając jednocześnie szerzej drzwi.
– Mogę wejść, czy będziemy gadać na tej pizgawicy?
– No właź, co się pytasz!
Wszedł do środka. Pamiętał, że drzwi na wprost prowadziły do kuchni. Wtedy latem, gdy był tu poprzednio, kuchnia wyglądała tak, jakby mieszkała tu kompania ruskich żołnierzy. Teraz było nieco czyściej, ale bałagan i tak był okropny.
– Kawalerskie mieszkanie – wyjaśnił gospodarz z uśmiechem, widząc, że jego gość obrzuca kuchnię krytycznym spojrzeniem.
– Jeśli wszyscy kawalerowie tak mieszkają, to cieszę się, że nie jestem jednym z was – uśmiechnął się i ruszył w kierunku stołu, który ustawiono pod oknem. Pewnie dla zachowania pozorów porządku przykryto go białym ceratowym obrusem. Jednak biel tylko gdzieniegdzie była idealnie czysta. Na powierzchni co kawałek widać było jakieś plamy po rozlanych płynach. Jedne stare i zaschnięte, inne całkiem świeże, błyszczące wesoło odbijającymi się w nich refleksami światła, pochodzącego z żarówki zawieszonej pod sufitem. Cały blat zastawiony był pustymi albo prawie pustymi butelkami po wódce i piwie. Nie było za to żadnych flaszek po winie. Jeszcze nie chleje jaboli. I tyle dobrego, pomyślał przybysz, siadając na białym albo niegdyś białym taborecie, który wyciągnął spod stołu. Gospodarz nie usiadł. Stał dalej na środku kuchni, drapiąc się po zmierzwionej czuprynie.
– Skąd ty żeś się w ogóle tu wziął, Miruś?
– Jak to skąd, Rychu. Z Poznania. Prosto z Poznania.
Ryszard Grubiński, przez wszystkich nazywany Grubym Rychem, w końcu usiadł na krześle naprzeciw Mirka. Ubrany był w jasne kalesony, podkoszulek z długim rękawem i grube, wełniane skarpety. Nic dziwnego. W kuchni nie było zbyt ciepło. Ogień w kaflowym, kuchennym piecu dawno już wygasł i teraz pod fajerkami było tylko trochę żaru.
– Może napalę, bo zimno jak cholera – odezwał się w końcu Rychu.
– Zostaw – powstrzymał go kolega. – Nie ma czasu na pierdoły. Musimy się zaraz zbierać.
– Jak zbierać? – Grubiński zrobił zdziwioną minę.
– Uwierz mi, chłopie, że gdyby nie było ważnego powodu, tobym po nocy się tu do ciebie nie wybrał, choć byś mnie nawet prosił na kolanach.
– Poważna sprawa mówisz. Jak poważna?
– Tak jak poważne może być odstrzelenie twojego głupiego łba.
– Co?
– To, co słyszałeś.
– Kto?
– Ci, którym nadepnąłeś na odcisk i przez których ja też mogę mieć kłopoty. Oczywiście jak się na nich natknę, więc wolałbym tego uniknąć. No dalej, wciągaj pory.
Rychu pokręcił z niedowierzaniem głową. Wiedział, co to za ludzie. Byli bezwzględni i po trupach szli do celu. Dosłownie po trupach, bo usuwali każdego, kto stanął na ich drodze. Rychu stanął, ale gdy się przekonał, z kim ma do czynienia, poszedł po rozum do głowy i się wycofał. Ogłosił wszem i wobec, że zwija swoje interesy w Poznaniu. Co więcej, wyjechał z miasta. Musiał mieć trochę czasu, żeby zastanowić się nad sobą, a przede wszystkim nad tym, co dalej robić. W tym samotnym domu pod lasem spędził ostatnich kilka tygodni. Postanowił, że przeczeka do wiosny, a potem wyjedzie. Może na Wybrzeże, bo tam dla takich jak on były ogromne możliwości. A potrafił je wykorzystywać. Spojrzał na Mirka Brodziaka. Ten zapalał właśnie papierosa. Dobrze mu się powodzi. Pali peweksowskie marlboro, pomyślał i uśmiechnął się. Znali się i przyjaźnili właściwie od zawsze. Od urodzenia mieszkali w jednej kamienicy w pobliżu poznańskiego Starego Rynku. Razem grali w piłkę, chodzili na jabłka na ogródki działkowe, razem obrabiali piwnice i komórki w okolicy. Obaj byli więc na najlepszej drodze, by wkrótce dołączyć do złodziejskiej, poznańskiej elity. Ale na drodze do pięknych planów przyszłych mistrzów wytrycha stanęła siostra Mirka. Zmusiła go, żeby po ósmej klasie złożył świadectwo do jednego z najlepszych ogólniaków w mieście, do Marcinka. Brodziak chciał razem z Rychem iść do zawodówki, bo wcale nie przepadał za nauką, a zawodowa szkoła wszystkim obibokom dawała komfort nicnierobienia. Wiedział, że tam bez wysiłku będzie dostawał w miarę dobre oceny i po trzech latach zakończy obowiązkową naukę. Tak było przecież w podstawówce. Nie uczył się wcale, bazował tylko na tym, co zapamiętał z lekcji, i z łatwością dostawał trójki. Siostra zdawała sobie sprawę, że nie jest głupi, i dlatego postanowiła nie dopuścić, żeby skończył za kratkami.
Złożył świadectwo i podanie do Marcinka dla świętego spokoju, śmiejąc się w duchu z dziewczyny. Przecież wiadomo było wszystkim, że do tego liceum dostają się tylko kujony, które mają od góry do dołu same piątki. On miał piątki, owszem, z matmy i WF-u. Reszta to same tróje. Był więc pewien, że komisja rekrutacyjna, widząc jego osiągnięcia naukowe, wpadnie pod stół z zielonym obrusem, tarzając się ze śmiechu. Nie docenił jednak swojej siostry. Poszła wprost do dyrektorki, która jeszcze niedawno była jej wychowawczynią i miała o dziewczynie, jednej z najlepszych uczennic w szkole, doskonałe zdanie. Przekonała nauczycielkę, że Mirek musi dostać się do tej szkoły. I tak został uczniem Marcinka. To był początek jego upadku na ścieżce złodziejskiej kariery. Wszedł w środowisko chłopaków i dziewczyn, dla których ogólniak był tylko etapem pośrednim. Wszyscy planowali już studia. A on wcześniej nawet nie wiedział, do czego takie fanaberie mogą być komuś potrzebne. Siłą rzeczy zaczął spotykać się z kolegami z klasy, a Rychu coraz bardziej znikał z jego horyzontu. Widywali się rzadziej, właściwie tylko przypadkowo w bramie czy na ulicy, bo Mirka całkowicie pochłonęło nowe życie. Rychu został na ulicy, zajmując się handlem walutą i innymi kombinacjami, a Brodziak, chyba nawet sam nie wiedząc dlaczego, poszedł po maturze do milicji. Skończył szkołę oficerską w Szczytnie i teraz pracował w Wydziale Dochodzeniowo-Śledczym Komendy Wojewódzkiej w Poznaniu.
Podporucznik Mirosław Brodziak zaciągnął się aromatycznym papierosowym dymem.