Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Rok 1991 to czas, kiedy zmienia się wszystko dookoła. Polska Ludowa przestała istnieć, ale jej duch mocno się trzyma, a ludzie jeszcze nie do końca zdają sobie sprawę, że na ich oczach rodzi się demokratyczny kraj. Milicja Obywatelska zmienia się w policję, choć nową służbę tworzą byli milicjanci, którzy nie bardzo potrafią, a często wcale nie chcą przystosować się do nowej rzeczywistości. Tymczasem zmienia się także świat przestępczy, a bandyci, walcząc o wpływy i wielkie pieniądze, działają coraz brutalniej i stosują coraz bardziej bezwzględne metody.
Na leśnym parkingu zostają znalezione zwłoki dwóch młodych mężczyzn. Wszystko wskazuje na to, że była to zaplanowana i zrealizowana z zimną krwią egzekucja. Nie wiadomo, kim są zabici, bo przy zwłokach nie było żadnych dokumentów. Na domiar złego na miejscu zbrodni zostaje znaleziony obcięty palec. Problem w tym, że oba ciała nie mają żadnych okaleczeń. Szybko okazuje się, że wyjaśnienie sprawy przerasta możliwości lokalnych policjantów. Dlatego młoda i ambitna prokuratorka Brygida Bocian zwraca się z prośbą o pomoc do swojego dawnego znajomego komisarza Mariusza Blaszkowskiego z Komendy Wojewódzkiej w Poznaniu.
Ryszard Grubiński, dawny cinkciarz a obecnie właściciel i prezes Banku Ziemskiego w Poznaniu, chce zamknąć swoje dotychczasowe interesy, by odtąd zajmować się tylko legalnym biznesem. Planuje pozbyć się należącego do niego warsztatu samochodowego, w którym legalizuje się kradzione w Niemczech samochody. Jest już bliski podjęcia decyzji, gdy nieoczekiwanie okazuje się, że dwaj jego ludzie, którzy sprowadzają do kraju kradzione samochody, zostają zastrzeleni, a auta ukradziono. W tej sytuacji musi najpierw wyjaśnić, kto i dlaczego wszedł mu w drogę. Prywatne śledztwo na zlecenie Grubińskiego prowadzi jego przyjaciel, odchodzący właśnie z policji Mirek Brodziak.
Szybko okazuje się, że Blaszkowski i Brodziak muszą połączyć siły, by doprowadzić do ujęcia bezwzględnych morderców. Na szczęście w śledztwie mogą liczyć na pomoc podkomisarza Teofila Olkiewicza, który niedawno przeszedł pomyślnie weryfikację i może z zapałem włączyć się w budowanie nowej lepszej policji.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 372
Projekt okładki: Mariusz Banachowicz
Redaktor prowadzący: Małgorzata Burakiewicz
Redakcja: Beata Mes
Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Katarzyna Szajowska, Barbara Milanowska (Lingventa)
© by Ryszard Ćwirlej
© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2024
ISBN 978-83-287-3006-9
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2024
–fragment–
Środa9 października 1991Okolice Pniew
Śnieg zaczął padać wieczorem, ale teraz nie było już po nim śladu. Białe połacie zniknęły, gdy nad ranem zrobiło się trochę cieplej i lunął deszcz. Cieplej nie oznaczało jednak ciepło. Wiał porywisty wiatr, który sprawiał, że ludzie trzęśli się z zimna, a na nieosłoniętych od deszczu karkach od razu pojawiała się gęsia skórka.
W taki jesienny poranek najlepiej leżeć w łóżku i nie wysuwać nosa spod kołdry, pomyślał Kalafior, przenosząc ciężar ciała z lewej nogi na prawą. Niemiłosiernie bolało go lewe kolano i musiał dać mu odrobinę wytchnienia. Trzeba było je oszczędzać, bo kiedyś miał je mocno obite i przestawioną łąkotkę po tym, jak jeden gnojek kopnął go czubkiem buta piłkarskiego, defasonując mu girę i – wtedy jeszcze o tym nie wiedział – kończąc tym kopniakiem jego piłkarską karierę. Bo po operacji kolana Kalafior już do grania w piłkę nie wrócił. Zrobili mu ten zabieg niby fachowo, ale cały czas ta lewa noga była znacznie mniej wytrzymała od prawej. Nic więc dziwnego, że nie za długo dawało się na niej klęczeć. Na szczęście nie klęczał na twardym, tylko na miękkiej leśnej ściółce, więc jakoś dawało się wytrzymać. Najgorsza jednak była świadomość, że nie miał pojęcia, jak długo to potrwa i co tu się w ogóle dzieje.
Jechał passatem skrojonym w Berlinie. Miał dostarczyć auto do warsztatu w Poznaniu. Prócz niego jechało tą samą trasą jego dwóch kumpli. W zasadzie to jeden był kumplem, a drugiego dodano im w ostatniej chwili. Był starszy o jakieś dziesięć lat i wcale do nich nie pasował. Taki trochę zgred, co to sobie chciał dorobić na samochodowej robocie. No ale skoro szefostwo go zaakceptowało, to ani on, ani Kula, czyli ten jego kolega, nie mieli nic do powiedzenia. Byli przecież tylko od roboty. Jechali pociągiem do Berlina, potem metrem pod wskazany adres. Tam stały już przygotowane fury, do których wsiadali i nikogo o nic nie pytając, wracali do Polski. Robota czysta i przyjemna. A za każdą sprowadzaną bryczkę ich szef płacił po dwieście marek na rękę. Żyć nie umierać.
No więc umówili się na tym parkingu niedaleko Świecka, że się tu spotkają, jakby się zgubili. On i Kula się umówili, a ten gość, który przedstawił im się jako Maras, powiedział, że się też zatrzyma. Kalafior nie miał nic przeciwko. W końcu jechali razem tym samym kursem, dla tego samego pracodawcy, więc byli niejako kumplami z pracy.
Kula zajechał swoim białym oplem kadetem pierwszy. Kilka minut później na tym leśnym parkingu byli już wszyscy trzej. Zdążyli tylko zapalić po papierosie i wypić trochę kawy z termosu, gdy pojawiło się kolejne auto. Zielony volkswagen transporter na niemieckich blachach zatrzymał się przy połamanej drewnianej ławce, tuż przy wypełnionym do granic możliwości śmietniku, którego zawartość rozsypała się po całym parkingu. Z auta wysiadło czterech mężczyzn. Kalafior obrzucił ich niechętnym spojrzeniem, ale nie miał nic przeciwko temu, żeby obcy też skorzystali z ich parkingu. W końcu to był las i każdy mógł się tu wylać pod drzewem.
Ale mężczyźni wcale nie mieli zamiaru ulżyć swoim pęcherzom. Gdy tylko wyszli z transportera, ruszyli szybko w kierunku Kalafiora i jego kolegów. Nim ci zdążyli się zorientować, co się dzieje, dostrzegli skierowane ku sobie lufy pistoletów.
– Ręce, kurwa, do góry i nic, zamknąć mordy, kurwa! – zawołał najniższy, mocno napakowany, ubrany podobnie jak pozostali w skórzaną kurtkę. Na głowie miał czapkę z daszkiem, taką amerykańską z jakimiś literami N i Y. Kalafior nie wiedział, co znaczą te litery, ale nie miał czasu się nad tym zastanawiać. Szybko podniósł ręce, tak jak mu kazano. Rzadko, a właściwie nigdy nie celowano do niego z pistoletu, więc teraz przestraszył się poważnie, widząc wymierzoną w siebie broń.
Stojący nieco z boku wysoki i dobrze zbudowany gość był ubrany lepiej niż pozostali. Miał na sobie wełniany płaszcz, a pod nim dwurzędowy garnitur. Taki trochę biznesmen, pomyślał o nim Kalafior, kiedy ten podszedł bliżej i pchnął go w stronę lasu. Po chwili wszyscy trzej klęczeli na ściółce, a ci, którzy ich tu przyprowadzili, stali za ich plecami.
– Wy jeździcie do Niemiec i przywozicie fury? – odezwał się w końcu ten wielki. On chyba był ich szefem, domyślił się Kalafior, bo to, jak mówił, wskazywało, że chłop ma władzę. Tak odzywał się do chłopaków jego dawny trener w drużynie Olimpii Poznań. Też miał podobny nieznoszący sprzeciwu ton i nie używał wcale żadnych przekleństw.
– A bo co? – odpowiedział hardo Maras.
– Bo chujów sto, ty kurwo! – krzyknął niski łysol i Kalafior usłyszał trzask. Maras musiał dostać z liścia w pysk. Plaśnięcie było wyraźne, a jęk Marasa nie pozostawiał już żadnych złudzeń.
– Jeszcze raz się, kurwa, odezwiesz bez pozwoleństwa, to dostaniesz w łeb kijem od łopaty, ty jebańcu – zagroził łysy.
– Czego od nas chcecie? – zapytał płaczliwym tonem Kula. Kalafior zdał sobie sprawę, że jego kumpel niczego z tej lekcji nie zrozumiał. Bo jeśli ten mały mówił, że nie wolno odzywać się bez pozwolenia…
Kolejne uderzenie i tym razem Kula jęknął z bólu.
– Mówiłem wam, że bez pozwolenia nie gadamy. A teraz wywracać kieszenie i wysypać wszystko do czapki. Kermit, weź no swoją bejsbolówkę i zrób zbiórkę!
Po chwili pojawił się przed nimi ten gość w amerykańskiej czapce, lecz tym razem nie miał już jej na głowie, ale w dłoniach. To znaczy, że taka czapka nazywa się bejsbolówka, stwierdził w myślach, kompletnie bez sensu, Kalafior, wrzucając do niej portfel z dokumentami, kluczyki od auta i kilka banknotów. Pozostali zrobili dokładnie to samo.
– No dobra – pochwalił ich ten wielki w garniturze. – To teraz grzecznie odpowiecie mi na kilka pytań. Jasne?
– Jasne – odpowiedział szybko Kalafior.
– To powiedzcie mi, dla kogo wy pracujecie, co?
– Dla pana Grubińskiego, co na niego mówią Gruby Rychu. Znaczy, dokładniej dla pana Waligóry, co prowadzi warsztat pana Rycha, bo pan Grubiński już warsztatu nie prowadzi… – zaczął wyjaśniać Kalafior, starając się nie pominąć żadnych szczegółów.
– A ten Grubiński to czemu nie prowadzi? – dopytywał mały.
– Bo on się już takimi drobiazgami nie zajmuje. On jest bankier i ma własny bank.
– O, bankier, kurwa. To jakiś musi być niezły chuj, że w banku robi, he, he! – skomentował ten od czapki.
– Chuj czy nie, jego interesy samochodowe się właśnie skończyły – stwierdził szef bandziorów. – Teraz to my przejmujemy cały teren.
– Lepiej, żebyście na niego nie wpadli, bo z was zrobi pasztetówkę – rzucił Maras. Powiedział to głosem pewnym i zdecydowanym, jakby wiedział doskonale, że z Grubińskim nie warto zadzierać.
– A ciebie kto, kurwa, pytał? – krzyknął mały i znów rozległ się trzask wymierzonego ciosu. Maras przewrócił się, padając na bok.
– Ty! – Dowodzący bandytami wielki gość stanął przed Kalafiorem. – Ty nie jesteś głupi – pochwalił go, uśmiechając się szeroko, po czym chwycił chłopaka za rękę i pociągnął ją ku sobie. – Posłuchaj mnie, kolego – zaczął mówić wolno, tak jakby chciał, żeby wszystko, co powie, dotarło do Kalafiora. – Powiesz panu bankierowi, że skończyło się wożenie bryczek z RFN-u. Teraz auta mogą wozić tylko ci, którym my na to pozwolimy.
– A kto wy jesteście? – zapytał przytomnie Kalafior.
– My jesteśmy Młode Wilki – wyjaśnił mu mały łysol.
– Młode Lwy rządzą! – poprawił go ten wielki szef.
– No właśnie, Lwy! – rzucił szybko, jakby chciał zatrzeć swoją pomyłkę. – Rozumiesz, kurwo, że my tu rządzimy, znaczy się Lwy… Młode, a nie Wilki?
– No rozumiem.
– No to niech ten twój bankier wypierdala na Księżyc, czy gdzie tam chce, i niech nie próbuje z nami zaczynać, bo skończy tak o, kurwa! – Powiedziawszy to, wskazał głową w prawo. Tam cały czas leżał Maras, który jeszcze dobrze nie oprzytomniał po potężnym uderzeniu w tył głowy.
Do leżącego podszedł niepozorny szczupły facet, cały w dresie z kreszu i w czapce z owczej wełny na głowie. Wydobył zza paska pistolet i niemal nie mierząc, przycisnął spust. Kula trafiła w skroń Marasa, który chyba nawet nie zdążył się przestraszyć. W jego szeroko otwartych oczach Kalafior dostrzegł bezbrzeżne zdumienie, nim spojrzenie zaszło mgłą i zamarło, rejestrując ostatni obraz z leśnym parkingiem.
Przerażony Kula krzyknął głośno, starając się zapewne wyrazić w ten sposób swoją niezgodę na bezsensowną śmierć nowego kolegi, ale jego krzyk urwał się nagle, zagłuszony kolejnym wystrzałem. Dresiarz, który stanął za nim, pociągnął za spust i czoło chłopaka pękło, a kula znalazła drogę wylotową z drugiej strony głowy. Bezwładne ciało Kuli, który swój pseudonim wziął od breloczka do kluczy zrobionego z karabinowego naboju, bezwładnie opadło na leśną ściółkę, rosząc ją wypływającą z rozdartego czoła krwią.
– Ja pierdolę! – jęknął Kalafior, który zrozumiał, że to, co dzieje się wokół niego, to nie żadna scena z filmu gangsterskiego, ale prawdziwy film, w którym on jest jednym z głównych aktorów. Doszło do niego też, że jego rola właśnie się kończy i jej finał będzie równie tragiczny jak w przypadku tych dwóch zastrzelonych kolegów. Ale zaraz, przecież ten facet powiedział, że ma powtórzyć coś Grubińskiemu.
– Nie zabijajcie mnie, proszę. Powiem panu Grubińskiemu wszystko, co trzeba.
– Pewnie, że powiesz, kurwa. Wszystko mu powiesz, kurwa. Wszystko! – powiedział mały i szarpnął jego dłoń do przodu. Chłopak poczuł, że ktoś z tyłu łapie go za drugą rękę i za szyję. Nie rozumiał, co się dzieje, dopóki nie zobaczył tego czwartego z napastników, grubego i wielkiego gościa w wełnianym płaszczu. Ten podszedł do swojego niższego kompana, spojrzał na niego i zadowolony uniósł w górę ogrodowy sekator.
– Ile tniemy? – zapytał podwładnego.
– Niech pan mu upierdoli jednego. Tyle wystarczy! – stwierdził mały. Gruby pokiwał głową, a potem chwycił w żelazny uścisk palec wskazujący prawej dłoni Kalafiora. Ten próbował ją wyrwać, ale nie miał najmniejszych szans. Uchwyt był zbyt silny. Nagle poczuł rozdzierający ból i krzyknął najgłośniej, jak potrafił, wyrażając w tym okrzyku rozpacz, a jednocześnie skargę na niesprawiedliwość losu, bo palce prawej ręki były mu bardzo potrzebne w jego samochodowej pracy, i gdy ta myśl przemknęła mu przez głowę jak błyskawica i eksplodowała bólem rozpryskującym się po całym ciele, nagle wpadł w czarną otchłań niemocy, strachu i omdlenia.
– Co z nim zrobimy, szefie? – spytał ten w bejsbolówce.
– Owiń mu czymś łapę, jakimś bandażem czy szmatą, wsadź do bagażnika i bierzemy go. Wyrzucimy gnoja w Poznaniu.
– A ci dwaj?
– Niech sobie leżą. Oni już do niczego nie są nam potrzebni. A ten tu zaniesie wiadomość, że z nami się nie zadziera.
– A co z palcem?
– Weź se na pamiątkę – stwierdził gruby i ruszył w kierunku volkswagena. Trzeba się było śpieszyć, bo w każdej chwili na parkingu mógł się pojawić jakiś obcy samochód, a oni przecież nie potrzebowali żadnych niepotrzebnych świadków.
Gdy wyjeżdżali na drogę, na parking wjechał duży fiat, z siedzącą za kierownicą starszą kobietą.
PoznańCzwartek10 październikaGodzina 11.30
– Ja to bynajmniej obrzydliwy jestem – powiedział podkomisarz Teofil Olkiewicz, spoglądając na dwa zakrwawione palce leżące na zielonym linoleum.
– Co jesteś? – zapytał komisarz Mariusz Blaszkowski. Blacha, bo tak nazywali w komendzie tego mierzącego sto osiemdziesiąt centymetrów, dobrze zbudowanego bruneta o szczupłej, starannie ogolonej twarzy, ubrany był w dżinsową kurtkę Levi’sa i czarne sztruksowe spodnie. Policjant siedział przy stoliku i coś zapisywał w notesie.
– No że krwi to ja nie lubię, bo mnie mgli, jak się napatrzę na takie czerwone plamy. I zaraz muszę coś na przepłukanie gardła wziąć – wyjaśnił Olkiewicz.
– Napij się coli – zaproponował Blaszkowski.
– A co ja dzieciok jestem, żeby słodkie pić? – skrzywił się Teoś, prostując plecy. Złapał się za bolące miejsce i jęknął głośno. – O, i do tego jeszcze mnie strzyka w krzyżach. Jakiś heksenszus czy jak? Coś mi się widzi, że ja już za stary jestem na tą nową milicję.
– Jak za stary? – Blaszkowski obrzucił kolegę uważnym spojrzeniem. Teofil Olkiewicz rzeczywiście do najmłodszych funkcjonariuszy nie należał. Jak na policyjne standardy był mocno posunięty w latach, bo przekroczył już pięćdziesiątkę. Do tego wyglądał niezbyt okazale. Mierzący nieco ponad sto sześćdziesiąt centymetrów, obdarzony wielkim brzuchem, który skrywał pod opiętą popielatą marynarką, założoną na niebieską koszulę mundurową, sprawiał wrażenie specjalisty do spraw hodowli drobiu w prowincjonalnej gminnej spółdzielni, a nie policjanta śledczego z komendy wojewódzkiej w Poznaniu. Ale jak wiadomo, policjant z dochodzeniówki nie powinien się rzucać zbytnio w oczy i lepiej, żeby był podobny do nikogo, niż miałby w sobie coś charakterystycznego, czyli wyróżniającego i zapadającego w pamięć.
Olkiewicz poprawił opadającą na bok zaczeskę, maskującą wstydliwie łysinę na czubku głowy, i zbliżył się do kontuaru. Skinął na bladego barmana o smutnym i dość przestraszonym spojrzeniu, który wyglądał jak śledź podczas wędzenia. Mężczyzna natychmiast podszedł do policjanta, licząc, że ten będzie chciał go przesłuchać. W końcu był świadkiem tego, co się tu, w tej knajpie, wydarzyło godzinę temu, i miał już przygotowaną odpowiedź na wszelkie śledcze pytania. Jednak ten grubas o okrągłej twarzy i dwóch podbródkach miał wobec niego zupełnie inne plany.
– Ty, nalej no mi wyborowej. – Funkcjonariusz wskazał palcem na rząd butelek stojących na szklanej półce, która opierała się na lustrzanej tafli ściany. Barman zrobił wielkie oczy i spojrzał zdumiony na gliniarza. Nie spodziewał się takiego obrotu rzeczy. Raczej przygotowywał się na wnikliwe przesłuchanie, a tymczasem ten oto facet, zamiast poddawać go badaniu, kazał mu robić to, co zwykle robił, czyli lać wódę. Jako profesjonalista zaraz jednak otrząsnął się ze zdumienia, pokiwał głową i sięgnął po szklankę. Nie, nie po kieliszek, bo tu był porządny europejski i nowoczesny bar z wielką plastikową reklamówką Martini, stojącą na kontuarze. W takim miejscu nie piło się po chamsku, tak jak w tych wszystkich mocno zakorzenionych w peerelowskiej rzeczywistości podrzędnych spelunach. Tu do szklanek nalewało się drinki, czyli wódkę mieszaną z sokiem pomarańczowym z kartonika albo pepsi-colą, a wszystko to z dodatkiem kostek lodu.
Postawił szkło na blacie, sięgnął po butelkę wyborowej i nalał pięćdziesiątkę. Spojrzał na łysego i uśmiechnął się. Ten ze zrozumieniem pokiwał głową. Zaraz jednak zrobił zdumioną minę, gdy dostrzegł w ręku barmana butelkę pepsi. Chłopak zdjął zgrabnie kapsel otwieraczem i już chciał wlać do szklanki ciemny płyn, ale policjant go powstrzymał.
– Łe, tej, co ty chcesz zrobić?
– No… drinka – wyjaśnił zbity z tropu bufetowy.
– Że niby jak?
– No do wódeczki cola…
Policjant zmrużył oczy w geście dezaprobaty.
– Drinek to jest dla dziewczynek – stwierdził. – A ja piję wódeczkę z wódeczką co najwyżej. Nalej no jeszcze wyborowej do pełna i zostaw flaszkę. A ten ulepek to możesz też zostawić. Tej, Mariusz, chcesz pepsi? Pepsi piją lepsi! – Jego kolega nic nie odpowiedział, więc Olkiewicz machnął ręką, chwycił za szklankę i upił spory łyk wódki. – No to teraz człowiek może się zająć jakąś robotą, jak już gardło trochę się przepłukało – powiedział ni to do siebie, ni do barmana. Sięgnął do kieszeni i wydobył z niej paczkę francuskich gauloises’ów. Włożył do ust jednego i zaczął szukać zapałek. Barman był szybszy. Podsunął mu zapaloną srebrną zapalniczkę. Policjant zaciągnął się głęboko i zaraz odkaszlnął, bo tytoń był dość mocny. W końcu wdrapał się na barowy stołek i zadowolony, oparłszy się o kontuar, pomachał nogami. – Kiedyś to się paliło ekstra mocne bez filtra – stwierdził, wskazując swojego papierosa. – Ale jak się wew tym kraju wszystko zmieniło, to przeszłem na te francuzy. A co, nie stać mnie? Pewnie, że stać, bo teraz ćmiki tanie jak barszcz. A te ekstrasy to się całkowicie popsuły, że się nadają do palenia ino dla szuszwoli. A pomyśleć, że kiedyś takie zagraniczne ćmiki to można było ino w peweksie dostać. A teraz to w każdym kiosku Ruchu albo na tych no straganach sprzedają i wszystko, co tylko człowiek chce. Żyć nie umierać. I nawet piwo jest wszędzie w sprzedaży, a kiedyś to żeby browar kupić…
– Chce pan zamówić piwo? – zapytał barman, któremu powoli mijał już szok i zaczął wracać do rzeczywistości. Między innymi dzięki temu, że wciągnął go w nią Olkiewicz, dając okazję powrotu do codziennej rutyny.
Teofil pokręcił głową.
– Tu ty w barze pracujesz i nie wiesz, że wódeczki z piwem się nie miesza? Jak już człowiek wypije wódkę, to się takiemu piwa nie podaje, bo się może za szybko struć. Co innego, jak się od piwa zacznie. Szczególnie dobrze jest wtenczas, jak się po mocnym piciu ma kaca, a nie chce się upić tak od razu, bo na ten przykład się jest w robocie i trzeba być na chodzie. To się wtedy dzień zaczyna od małego piwka, żeby tego kaca utopić w słabym alkoholu. A potem, tak jakieś dwie godziny później, można drugie piwo przyjąć, bo kac już się rozpuścił. No i jak się trzecim poprawi tak jakoś przed obiadem, to po obiedzie już człowiek całkiem gotowy, żeby wypić se pięćdziesiąteczkę.
Uniósł szklankę i upił łyk.
Barman najwyraźniej chciał coś odpowiedzieć na temat metody zapijania kaca, bo jako codzienny obserwator amatorów wyskokowych trunków miał własne spostrzeżenia w tej materii, ale Olkiewicz nie dał mu dojść do słowa.
– Oczywista, że można też gorzołę od rana walić, ale to nie jest dobre, bo człowiek może się szybko osłabić. Tak że z piciem trzeba uważać, jak kto nieobyty. A ty, jak w barze pracujesz, to musisz mieć wiedzę, bo ona w robocie się przydaje. Tak jak w każdej pracy potrzebna jest wiedza. Jak choćby przykładowo wiedza, co się w naszej policyjnej robocie przydaje do wykrywania przestępców. Widzisz, jak mój koleżka komisarz pisze i pisze w notesie. Bo on, jak se coś wymyśli, to zaraz zapisze i potem z tych notatek to wpisuje wszystko do protokołów. A ja nie zanotowuję, bo ja mam wiedzę w głowie. – Powiedziawszy to, postukał się palcem w czoło i uśmiechnął zadowolony. – Ale nasza wiedza, co ją mamy zapisaną albo poukładaną w łepetynie, musi się skądś wziąć. A bierze się ona od świadków takich jak ty. I dlatego musisz teraz se wszystko przypomnieć i powiedzieć dokładnie, jak to było.
Barman wzruszył ramionami.
– No niby nic nadzwyczajnego nie było, no chyba tylko to, że pan Piotrowski, znaczy się ajent naszej restauracji, poszedł do drzwi, żeby je otworzyć, bo u nas się otwiera dopiero od dwunastej. No bo wcześniej na kuchni jeszcze się jedzenia nie robi. To do dwunastej mamy zamknięte, a wszyscy już się przygotowują, znaczy się kładzie na stoły świeże obrusy, i to robi kelner dyżurny, ten, co go nie ma w chwili obecnej, no bo uciekł, jak się wszystko zaczęło.
– A ty żeś czemu nie uciekł?
– Bo ja byłem za barem, a ten taki chudy to kazał se nalać wódki z sokiem pomarańczowym. I ja mu musiałem przecież nalać. A tych dwóch innych to gadali z szefem, a właściwie to na niego krzyczeli i go szarpali, a potem to zrobili. – Wskazał głową na plamę krwi na linoleum i leżące tam dwa palce. Blaszkowski pochylał się nad nimi wraz z technikiem policyjnym, który przymierzał się do robienia zdjęć.
– A co oni gadali? – zainteresował się Olkiewicz.
– No że pan Piotrowski nie zapłacił im i że ma zapłacić. A on im mówił, że w kasie pusto i nic nie zarobił. I żeby mu odpuścili. A oni, że nic mu nie odpuszczą, bo za ochronę trzeba płacić, a jak kto nie płaci, to dostaje pierwsze ostrzeżenie, taki lekki wpierdol. Bo pan Piotrowski już od nich dostał po ryju, znaczy się po twarzy, i chodził w ciemnych okularach przez dwa tygodnie. No i ten gruby i taki wielki jak szafa dwudrzwiowa złapał szefa w pasie, a drugi wziął jego rękę i nawet nie zobaczyłem, kiedy wyciągnął sekator, taki chyba do gałęzi, i ciachnął jeden palec, a potem drugi.
– I co dalej?
– No dalej to już nic. Poszli sobie, a pan Piotrowski zemdlał chyba z bólu.
– No i…
– I kazali, żeby nie dzwonić na policję, bo i mi obetną palce i coś jeszcze, jak tu wrócą. I powiedzieli, że wrócą niedługo i że szef ma do tego czasu zebrać całą kasę.
– A kto zadzwonił po policję? – zainteresował się Olkiewicz.
– No ja.
– Nie bałeś się?
– Bałem, ale musiałem zadzwonić, żeby pogotowie przyjechało i zabrało szefa do szpitala, no i żeby mu pomogli, i jak dzwoniłem, to mi się numery pochrzaniły i zamiast na pogotowie ratunkowe zadzwoniłem na dziewięć dziewięć siedem i jak zacząłem mówić o tych obciętych palcach, to się okazało, że rozmawiam z policją i że policja wysyła już karetkę. No i to wszystko. Zabrali szefa do szpitala, powiedzieli, że policja już jedzie, i wyście już przyjechali. I jeszcze powiedzieli, że oni są Młode Lwy, jak w tej książce.
– Jakiej książce?
– Irwinga Shawa.
– O lwach to ja nie czytam – stwierdził Teofil, który niczego nie czytał za wyjątkiem nekrologów w „Głosie Wielkopolskim”.
Dopił wódkę do końca i zaordynował sobie kolejną porcję. Pokiwał głową ze zrozumieniem, coś tam mruknął pod nosem i zeskoczył ze stołka. Podszedł do Blaszkowskiego i wyciągnął ku niemu dwa palce układające się w zwycięskie V.
– Obetnęli je, bo nie zapłacił jakiejś kasy. Ten młody wszystko widział. Powiedzieli, że do końca tygodnia ma czas, żeby zapłacił, i że ma nie wzywać policji. A do cięcia palców mieli sekator. Taki do obcinania gałęzi w ogródku.
– Skurwysyny – warknął Blaszkowski. – Pewnie chcieli wymusić okup za ochronę.
– No właśnie tak powiada ten młody – potwierdził Teofil.
– I mówisz, że kiedy mają przyjść?
– Chyba w niedzielę.
– Trzeba by się z nimi spotkać. – Mariusz uśmiechnął się, a potem otworzył swój notes i coś w nim zapisał. Olkiewicz pokręcił głową z dezaprobatą. On niczego nie zapisywał, a o wszystkim pamiętał. No może niekiedy zapominał o czymś, ale skoro zapomniał, to znaczy, że nie było to nic ważnego.
– Nazywają się Młode Psy – przypomniał sobie Teofil.
– Psy? – zdziwił się Blacha. – Ale dlaczego psy?
– To z książki, tego no… Shawa – powiedział Teoś, który jakimś dziwnym trafem zapamiętał nazwisko pisarza.
– Lwy – poprawił go Mariusz. – Młode Lwy.
– Właśnie. Niech będą lwy. W każdym razie rozchodzi się o zwierzynę, co to umi odgryźć człowiekowi palce. Pewnie w tej książce tak napisał ten pisarz…
Mariusz pokiwał głową, wyraźnie zaskoczony. Nigdy by nie przypuszczał, że Teofil ma jakąś wiedzę na temat literatury amerykańskiej. Dotąd był przekonany, że Olkiewicz nie ma pojęcia o żadnych książkach, a z literaturą wiąże go tylko codzienne używanie literatek. No ale cóż, ludzie się przecież zmieniają i każdy ma prawo do intelektualnego rozwoju.
PoznańGodzina 12.05
Starszy sierżant Arkadiusz Mazurek wskazał palcem na boczną ścianę kamienicy, ozdobioną neonem „Zwiedzajcie ZOO” przedstawiającym żyrafę, lwa i lisa. Zwierzęta namalowano na ścianie budynku, a później zainstalowano na nich kolorowe światła. Niestety, neon nie działał już od ładnych kilku lat.
– Jak byłem mały, to jeszcze się świecił – powiedział policjant, gdy jego kolega, kierowca kapral Włodek Molenda, zatrzymał nyskę, wjechawszy bez ceregieli na chodnik. Co z tego, że obowiązywał tu zakaz zatrzymywania. Oni byli przecież z policji i nikt nie mógł im nic zrobić. – Pamiętasz, jaki był ładny?
– Nie pamiętam. – Molenda pokręcił głową. – Ja jestem z Tarnowa Podgórnego. U nas nie było żadnych neonów. A do Poznania to nie jeździłem za często. Byłem w zoo ze szkolną wycieczką i widziałem nawet lwa i jeszcze flamingi. Ale neona to żeśmy nie mieli. Tylko podświetlony napis „Milicja na posterunku”…
– No tak, kto by tam w takim Tarnowie chciał reklamować ogród zoologiczny – stwierdził sierżant, wysiadając z auta. – Czekaj tu na mnie. Szybko się załatwię i jedziemy dalej.
– Panie, tu nie można stawać! – Zza pleców Mazurka odezwał się jakiś stanowczy głos. Policjant się odwrócił. Starsza kobieta z parasolką w dłoni wskazywała na widoczny dobrze znak zakazu zatrzymywania i postoju. Zresztą nie trzeba było być specjalnym znawcą drogowego oznakowania, żeby wiedzieć, że nie parkuje się na chodniku, niemal na przejściu dla pieszych. Ale Mazurek był pewien swoich racji. Nie miał zamiaru zatrzymywać się w innym miejscu, bo tu miał najbliżej do punktu ZURT-u[1].
– A pani co, z drogówki czy jak? – rzucił opryskliwie.
– Ja jestem z rady dzielnicy – odpowiedziała rzeczowo właścicielka parasola i dość dużego nosa.
– To niech pani napisze skargę nawet do samej rady narodowej. A teraz proszę nie przeszkadzać, bo panią zaraz aresztujemy za utrudnianie pracy policji w trakcie wykonywania obowiązków służbowych.
– Nie ma już żadnych rad narodowych. Teraz są rady gminy i dzielnicy.
– Mnie wszystko jedno. Nie mam czasu na gadanie, bo wykonuję czynności służbowe w chwili obecnej.
– A co se pan myślisz, że komuna się jeszcze nie skończyła i milicji wszystko wolno?
– Nie milicji, tylko policji – poprawił ją, trzasnął drzwiami i ruszył przed siebie, zostawiwszy radną samą.
– To skandal, żeby tak się rządzić na naszych ulicach – krzyczała za nim. – Ja do „Expressu Poznańskiego” napiszę o tym, do „Expressu” albo nawet do „Głosu”. Numery rejestracyjne sobie zapiszę!
Machnęła jeszcze kilka razy parasolką przed szybą, za którą siedział Molenda. Ten nawet nie podniósł wzroku na kobietę, bo miał zamknięte oczy. Jak wytrawny kierowca korzystał z każdej wolnej chwili, by złapać trochę snu. W końcu kobieta zorientowała się, że jej działania nie przynoszą żadnego efektu, bezsilnie pokręciła głową i ruszyła przed siebie w kierunku ulicy Strusia.
Mazurek tymczasem pchnął drzwi do zakładu napraw sprzętu elektrycznego i wszedł do środka. Za ladą siedział ponury facet o wąsatej twarzy przypominającej nutrię. Na widok klienta uniósł spojrzenie znad gazety i uśmiechnął się nieszczerze.
– Ja w sprawie mojego telewizora – wyjaśnił Mazurek, wyjmując z kieszeni portfel. Miał w nim kartkę informującą o przyjęciu sprzętu do naprawy. Pogrzebał w przegródkach i w końcu natrafił na kwitek. – O, tu jest papier. Proszę bardzo. – Położył go na ladzie. Facet ubrany w granatowy kitel wstał, wziął kartkę do ręki i uważnie się jej przyjrzał.
– Telewizor, powiadasz pan?
– No. Japoński. I kolorowy oczywiście.
– Azjatycki szajs – mruknął technik pod nosem i zaraz zniknął na zapleczu. Policjant, usłyszawszy to niezbyt pochlebne określenie, chciał mu odpowiedzieć, że się gówno zna na telewizorach, skoro dla niego kolorowy japończyk to jest szajs, ale na razie nie miał komu tego powiedzieć. Jak ten gość wróci, to mu wygarnie, co sądzi o jego zawodowych kompetencjach. Ten jego telewizor to przecież bardzo dobry sprzęt i Mazurek był z niego nawet dumny. Choć na razie się trochę popsuł, ale w końcu to porządna japońska robota, więc ta usterka nie mogła stanowić jakiegoś problemu dla zakładu naprawy.
Kupił go dwa tygodnie temu na Łazarzu od pewnego gościa, który miał tam stragan z elektroniką sprowadzaną z Niemiec. Handlarz opchnął mu go po okazyjnej cenie trzech milionów złotych. Tak tanio dlatego, że odbiornik tv był już trochę używany i nie miał pilota. Ale Mazurek machnął na to ręką. Całe życie miał telewizor Neptun bez pilota i jakoś z tym żył. A ten japoński można było przecież obsługiwać też ręcznie, bo miał wszystkie przyciski na wierzchu. Tyle że na razie nie dało się go obsłużyć, bo chwilowo nie działał.
Przyniósł go do domu, podłączył do kontaktu i wcisnął przycisk włącznika, ale nic się nie wydarzyło. Telewizor nie ożył. Potem powciskał wszystkie inne guziki i dalej nic. Zawołał więc sąsiada Kalisiaka, który był już dwa razy w Niemczech Zachodnich i miał fachową wiedzę na temat obsługi nowoczesnego sprzętu.
Kalisiak pochylił się nad telewizorem, powduszał przyciski, a potem walnął pięścią w pudło na górze. Niestety, nic to nie pomogło. Pokręcił więc głową i podrapał się po łysinie.
– Jak dla mnie, to on nie działa – stwierdził sąsiad.
– Tyle to i ja widzę – burknął Mazurek. – A chciałem go podłączyć do wideo. – Wskazał na pudło odtwarzacza tej samej marki co telewizor. Odtwarzacz przynajmniej chodził, bo Mazurek sprawdził go, instalując u Kalisiaka w mieszkaniu. Tam na próbnym pokazie obejrzeli jakiś film wojenny o Rambo, który walczył z Ruskimi w Afganistanie. Mazurek miał jeszcze jeden film o zupełnie innej tematyce, ale tego nie mogli puścić ostatnio, bo Kalisiakowa pewnie dostałaby zawału, jakby zobaczyła, co tam w tym filmie się wyrabia. No więc Mazurek miał nadzieję, że obejrzy tego pornola na swoim własnym telewizorze. Niestety ten był niedziałający.
– Mnie się widzi, że sam nic tu nie poradzisz. Musisz go zanieść do ZURT-u, niech go tam przejrzą. W takiej aparaturze, co jechała z Niemiec, coś się mogło po drodze poluzować czy rozszczelnić i dlatego prąd przez kabel nie dochodzi do kineskopu – stwierdził z miną znawcy Kalisiak. Mazurek poszedł więc za radą kolegi i zawiózł telewizor na Głogowską. Tam sprzęt przyjęto i kazano mu przyjść za dwa tygodnie.
Zasłona poruszyła się i zaraz spod niej wynurzył się telewizor niesiony przez pracownika zakładu. Mężczyzna postawił go na blacie i się uśmiechnął, ukazując dwa wielkie pożółkłe od nikotyny przednie zęby.
– To jest ten? – Poklepał telewizor po obudowie.
– No ma się rozumieć, że ten. Niezły sprzęt, co?
– He, he, he! Niezły to on był jakieś dziesięć lat temu.
– Co?
– Szajs, panie, koreański szajs.
– Jak koreański? Przecież…
– Koreańskie gówno. To taka produkcja dla ubogich prosto z Korei Południowej. Panie, on do naszej polskiej Westy z pilotem to się nie umywa. Znaczy to badziew jest i tyle.
Mazurek uniósł palec ku górze i zaczął nim wymachiwać zdenerwowany.
– Może i koreański, ale jakość całkiem niezła. Pan się chyba jednak nie zna na telewizorach.
Podobny do nutrii facet znów wyszczerzył żółte zęby.
– Ja, panie szanowny, to na telewizorach zęby zjadłem, za przeproszeniem. I wszystkie znam jak własną kieszeń, to wiem, co mówię. A z tego rzęcha to co najwyżej możesz pan se akwarium zrobić. Wystarczy tylko wyciągnąć kineskop i wkleić w jego miejsce szybę. Widziałem takie akwarium. Bardzo ładnie wyglądają rybki, jakby były w telewizji.
– Co pan pieprzysz?
– Ano tyle, że on jest nienaprawialny. – Powiedziawszy to, postukał palcem w ekran. – Kineskop przepalony jest i dlatego telewizor chodzić nie będzie.
– To co ja mam teraz zrobić? – zapytał sam siebie Mazurek, ale technik miał na ten temat wyrobione zdanie.
– Zanieś go pan do szklarza.
– Zabiję skurwysyna! – Nagle w oczach policjanta pojawiła się twarda determinacja. Już wiedział, co ma robić.
– Szklarza chcesz pan zabijać?
– Nie, tego gnoja, co mi sprzedał ten szmelc.
– Zanim go pan zabijesz, ja jeszcze poproszę sto pięćdziesiąt tysięcy.
– Za co? Przecież nie naprawiliście telewizora.
– Za rozebranie i złożenie, a poza tym za diagnostykę. Teraz masz pan przynajmniej pewność, że masz pan za co zabić sprzedawcę.
Mazurek odliczył pieniądze, chwycił telewizor w obie ręce i ruszył ku drzwiom. Pracownik ZURT-u przytrzymał mu drzwi, uśmiechając się, tak jakby przed chwilą zrobił interes życia. Bo rzeczywiście jakiś interes zrobił. Przegląd telewizora i diagnostyka w tabeli wycen przypisane miały dwadzieścia tysięcy za taką usługę. Ale że ceny rosły, a tabele były dość stare, więc sam naliczał opłaty. Do kasy trafiało zaś tyle, ile wskazywała tabela, a nadwyżka to był jego czysty zysk, który dziś w całości zamierzał przeznaczyć na piwo.
Molenda, dostrzegłszy kolegę z telewizorem, wyskoczył z auta i otworzył boczne drzwi do przedziału aresztanckiego.
– I co, naprawili? – zapytał z troską.
– Gówno zrobili. Nic się na tej technice nie znają.
– To może do jakiegoś japońskiego naprawiacza by trzeba? – zaproponował kierowca.
– Nie ma u nas naprawiaczy japońskich.
– No tak, ale będą. W końcu Wałęsa zapowiadał, że niedługo będziemy drugą Japonią.
– Może i będziemy, ale na razie jesteśmy gównianym krajem, w którym wszystko jest do dupy. Łącznie z papierem toaletowym.
Włożyli telewizor do środka, a kierowca zatrzasnął drzwi.
– To gdzie teraz jedziemy? – zapytał Molenda.
– Na łazarską gemelę[2]. Muszę dopaść jednego gościa. – Powiedziawszy to, sierżant poklepał się po kaburze swojego służbowego pistoletu P-64.
* * *
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
[1] Zakład Usług Radiotechnicznych i Telewizyjnych mieścił się przy ulicy Głogowskiej 61.
[2] Gemela (gwar.) – bałagan. Łazarska gemela to rynek Łazarski, znane miejsce handlu starzyzną w Poznaniu.
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz