Śmiertelnie poważna sprawa - Ryszard Ćwirlej - ebook + audiobook + książka

Śmiertelnie poważna sprawa ebook

Ryszard Ćwirlej

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Rok 1983. Grodzisk Wielkopolski to spokojne prowincjonalne miasteczko, które w całym PRL-u znane jest z produkcji piwa i wody mineralnej. Nic więc dziwnego, że gdy dochodzi tu do brutalnego zabójstwa młodej dziewczyny, władze polityczne robią wszystko, by sprawę jak najszybciej zamknąć, a sprawcę wsadzić do więzienia. Miejscowa milicja staje na wysokości zadania i już pierwszego dna śledztwa funkcjonariusze wsadzają podejrzanego. Miesiąc później prokurator odsyła akta sprawy do Komendy Wojewódzkiej w Poznaniu, by poznańscy milicjanci przyjrzeli się jej bliżej. Porucznik Marcinkowski, zajęty przygotowaniami do papieskiej pielgrzymki, której jednym z punktów będzie spotkanie Ojca świętego z wiernymi w Poznaniu, oddelegowuje do sprawy dwóch swoich podkomendnych: chorążego Teofila Olkiewicza notorycznego pijaka i obiboka, oraz jego młodszego przyjaciela porywczego i niewylewającego z kołnierz podporucznika Mirka Brodziaka. Obaj milicjanci ruszają na miejsce zbrodni, ale szybko okazuje się, że w Grodzisku nikt nie jest zainteresowany, by poznać prawdę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 597

Oceny
4,6 (455 ocen)
313
114
21
7
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
SlawekRrr

Nie oderwiesz się od lektury

Nie żyje oficer Teoś!!! Następny super tom Pana Ćwirleja. Nie mogę się doczekać następnego tomu. Autor i lektor na 10 gwiazdek
10
Domena040562

Nie oderwiesz się od lektury

Dawne czasy, pamiętają je osoby 55+
00
Cassio20

Nie oderwiesz się od lektury

Tym razem chorąży Teofil pomaga rozwikłać tajemnicę śmierci porwanej dziewczyny w Grodzisku. Bardzo dobrze słuchało się audiobooka.
00
Magdaloona

Nie oderwiesz się od lektury

Genialny lektor!
00
jokam1

Nie oderwiesz się od lektury

👍
00

Popularność




Projekt okładki: Mariusz Banachowicz

Redaktor prowadzący: Małgorzata Burakiewicz

Redakcja: Beata Mes

Redakcja techniczna: Anna Sawicka-Banaszkiewicz

Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Ewa Rudnicka

Zdjęcie wykorzystane na okładce

© Cameron Whitman/Shutterstock

© by Ryszard Ćwirlej

© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2018

ISBN 978-83-287-0651-4

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

Wydanie I

Warszawa 2018

FRAGMENT

Prolog

Niedziela 1 maja 1983 r. Godzina 4.20

Obudziło ją pianie koguta. To już rano, pomyślała, ale wokół panowały ciemności. Spróbowała się poruszyć. Nogi przeszył ostry ból, który błyskawicznie jak impuls elektryczny przebiegł całe ciało i dotarł aż do skroni. To on sprawił, że oprzytomniała zupełnie, a gdy zorientowała się, gdzie jest, przypomniała sobie to wszystko, co przeżyła w ciągu ostatnich kilku, a może kilkudziesięciu godzin. W okolicach brzucha pojawił się ten potworny ucisk, który tkwił wewnątrz od chwili, kiedy się tu znalazła. Na początku był ledwo odczuwalny, kołaczący się na granicy świadomości, gdzieś tam na dole. Jednak w momencie odzyskiwania pełnej przytomności umysłu bolesne doznanie pojawiało się znowu, powoli wypełniało każdy centymetr sześcienny jej wnętrza, doprowadzając najpierw do łez, a potem do dygotania rąk, ramion, nóg, zmuszając do bezgłośnego krzyku tłumionego przez strach. Strach, ten paniczny strach doprowadzał ją do obłędu. Ale w końcu przynosił też chwile ulgi, powodując coraz częstsze omdlenia, kiedy organizm nie miał już siły z nim walczyć.

Nie wiedziała, jak się tu znalazła. Pamiętała tylko, że jechała rowerem po asfaltowej opalenickiej drodze do sklepu GS-u w Grodzisku, tego, co jest zaraz przed torami. Przypomniała sobie, że chyba to była sobota. Tak, na pewno sobota, bo jechała na zakupy. Był to dzień przed świętem pierwszomajowym, więc sklep spożywczy miał być otwarty rano przez dwie godziny. Dlatego jak co tydzień kilka minut po szóstej rano wsiadła na rower i ruszyła do miasta zrobić zakupy w spółdzielni. Miała kupić chleb, masło i jeśli coś rzucili do sklepu z okazji święta, to też to coś, co jeszcze tego dnia nie miało nazwy. Nigdy w sobotę nie było wiadomo, co dowiozą. Raz była to kiełbasa, częściej żółty ser, a już zupełnie wyjątkowo jakaś szynka. Dziś mogli ją dać, bo przecież jutro najważniejszy dzień w państwowym kalendarzu. W duchu liczyła na szynkę, ale wiedziała, że kupi to, co będzie. W domu i tak wszystko, co przywiezie, zostanie przyjęte z radością. Dwóch młodszych braci – dziesięcio- i dwunastolatek – pochłaniało w ekspresowym tempie każdą ilość jedzenia, niezależnie od tego, czy była to kiełbasa, szynka, ser czy marmolada. Ta ostatnia była do chleba przez cały tydzień na zmianę ze smalcem. A frykasy tylko w soboty i niedziele. Oczywiście jeśli udało się coś kupić. Dlatego właśnie każdego sobotniego ranka wstawała tak wcześnie i jechała do sklepu. Bo kto miał to robić? Matka nie dałaby rady, bo po szpitalu ledwie chodziła o lasce, a ojciec odsypiał piątkowe picie i lepiej go było nie budzić, bo mogłaby być z tego tylko awantura.

Nie żeby ojciec był zły. Dbał o dom i nie przepijał wszystkiego, co zarobił. Kiedy dostawał wypłatę, szedł do domu, oddawał matce połowę, a pił za resztę. Matka zaraz chowała pieniądze i dlatego zawsze w sobotni ranek było za co kupować. Do zakupów zostawała tylko ona, najstarsza z rodzeństwa, szesnastoletnia, czyli już prawie dorosła dziewczyna, która po tygodniu spędzonym w internacie szkoły rolniczej przyjeżdżała do domu i zamiast odpoczywać zajmowała się całą rodziną.

Do sklepu GS-u, na skraju Grodziska, od pegeerowskiej kolonii w Kurowie, gdzie mieszkała, były prawie cztery kilometry. Wyprowadziła z komórki na podwórko ruski rower, wsiadła na niego i popedałowała bitą drogą w stronę asfaltówki. Trzy jednopiętrowe bloki zniknęły za niewielkim wzgórzem. Szosa biegła przez las, który osłaniał ją przez półtora kilometra. Zaraz za zakrętem pojawiały się pola i pierwsze zabudowania Grodziska.

Na otwartej przestrzeni było ciepło, bo powietrze zdążyły rozgrzać już pierwsze promienie słoneczne, ale w lesie nie dość, że było szaro, to jeszcze powiewało chłodem. Dziewczyna przycisnęła więc mocniej pedały. Widziała już ciemną ścianę drzew wyznaczającą linię zakrętu. Za jakieś pięć minut powinna znów wyjechać w ciepłą przestrzeń żółtych pól rzepaku ciągnących się z obu stron szosy. Wtedy na drodze pojawił się mały fiat. Myślała, że minie ją i pojedzie dalej. Ten jednak zwolnił, gdy był już blisko niej. Prawie zatrzymał się na środku drogi, a potem nagle ruszył, nabierając rozpędu. Ostatnią rzeczą, jaką wtedy poczuła, był potworny ból w nodze.

Teraz noga też bardzo bolała, ale już w inny sposób. Gdzieś w okolicach łydki czuła cały czas pulsujący, nieustanny ból, potęgowany przez wrzynający się w kostki sznur od snopowiązałki.

Usłyszała jakiś ruch gdzieś za drewnianą ścianą. Na początku był niewyraźny, coś jak szuranie po podłodze. Tak jakby ktoś po deskach ciągnął coś ciężkiego. Oprócz tego dźwięku dało się też odróżnić coraz wyraźniej kroki, najpierw gdzieś z daleka, a potem coraz bliższe. Ktoś był za ścianą, ktoś tam chodził, a teraz przystanął, jak gdyby chciał złowić jakiś szmer. Ciężka cisza przez nieznośnie długą chwilę wypełniła przestrzeń. Potem znowu kroki. Wiedziała, że za ścianą jest mężczyzna, który przychodził tu do niej w ciągu ostatnich godzin. Za pierwszym razem, kiedy go zobaczyła, była przerażona. Próbowała walczyć, ale on był silniejszy. Zresztą niewiele mogła zrobić, była skrępowana sznurem, a do tego jeszcze ta boląca noga… Nieznajomy nie powiedział ani słowa. Chwycił ją mocno za uda, przewrócił na brzuch, potem podwinął spódnicę i jednym szarpnięciem zdarł z niej majtki. Poczuła rozdzierający ból. Czuła, jak rozrywa ją od środka, raz za razem pchając się do jej wnętrza. Gdy się ocknęła, już go nie było. Pozostał tylko ten ból i ohydne uczucie brudu, który oblepiał całe ciało.

To wszystko powtarzało się kilka, może kilkanaście razy. Straciła rachubę. Chwilami nie wiedziała, co się z nią dzieje. Jednak kiedy słyszała kroki za ścianą, wiedziała, że za chwilę znowu rozpęta się piekło.

To szuranie po podłodze naraz przerodziło się w ostry, świdrujący powietrze jazgot. Znała ten dźwięk. Taki odgłos wydawała okrągła, kamienna osełka jej ojca, który ostrzył na niej swoją kosę. Metal zadźwięczał na kamieniu po raz ostatni i znów zapadła cisza, a potem ciężkie kroki zbliżyły się w jej kierunku. Nie wiedziała, dlaczego przestała się bać. Nie czuła strachu. W ogóle niczego nie czuła. Zdziwiła się nawet, że noga, która dotąd tak strasznie bolała, przestała dokuczać. Wtedy pomyślała, że udało jej się wyrwać, że w nie wiadomo jaki sposób uciekła z tego przerażającego, ohydnego miejsca, że biegnie przez pole, żółte od kwitnącego rzepaku, że za chwilę za tym niewielkim wzgórzem dojrzy bloki. Jeszcze tylko trochę wysiłku i wpadnie do mieszkania na parterze, w którym jej dwaj mali bracia jak zwykle w sobotę czekają, aż wróci ze sklepu…

– Będzie dość… – Jakiś ochrypły głos sprowadził ją do rzeczywistości.

Znów była w tym śmierdzącym, brudnym pomieszczeniu. Pochylił się nad nią i chwycił mocno za głowę. Przestraszona krzyknęła i wtedy wielka ręka brutalnie zakryła jej usta. Coś zimnego i twardego dotknęło szyi. Przeszywający ból rozdarł jej gardło… Nagle wokół zrobiło się jasno. Nic już nie bolało. Wszędzie było żółto od rzepaku. Szła ścieżką przez pole. Z dala już widać było jej blok. Wracała do domu.

Rozdział I

Wtorek 3 maja 1983 r. Godzina 8.15

– A może nic jej się nie stało, tylko dała dyla z chaty? – zapytał sierżant Puchała, spoglądając przez zakratowane okno na rynek, przez który przejeżdżał właśnie rozklekotany star wypełniony skrzynkami z pustymi butelkami po piwie grodziskim. Brzęcząc głośno swoim szklanym ładunkiem, ciężarówka minęła Studnię Świętego Bernarda i piwiarnię Zagłoba, a potem wjechała w Poznańską, przy której stały warzelnia i magazyn piwa należące do słynnego browaru. To tu produkowano jedno z najlepszych piw w Polsce. Napiłbym się grodziskiego z sokiem malinowym, pomyślał milicjant, a tu, cholera, jakaś gówniara znika sobie zamiast spokojnie siedzieć na dupie w domu. Przez takie idiotki człowiek nie może korzystać z przyjemności życia i musi angażować się w jakieś gówniane poszukiwania. I po jaką cholerę, jak i tak za dzień czy dwa dziewucha sama się znajdzie. Ale gdzie tam, dupa taką swędzi, to i są później kłopoty, ale nie dla niej, dla milicji kłopoty, bo zamiast siedzieć za biurkiem czy spokojnie łazić na patrole po mieście, trzeba się uganiać gdzieś po lesie i brzuch wytrząsać na wybojach. Jak się ta cholera znajdzie, to trzeba będzie jej przemówić pałą do rozsądku i…

– Co wy pierdzielicie, Puchała! – przerwał te niewesołe myśli sierżanta podporucznik Andrzej Wieczerzak, szczupły brunet z czarnym, równo przystrzyżonym wąsem. Mierzył jakieś sto siedemdziesiąt centymetrów, a jego atletyczna sylwetka świadczyła o tym, że musiał kiedyś czynnie uprawiać sport. Oficer skończył pisanie w książce raportów i podniósł się zza biurka. – Nie widzieliście tego roweru, co go znalazł przy drodze ojciec tej Andżeliki? Wygląda tak, jakby walec po nim przejechał, nie? To co, ona sama sobie przejechała tym walcem po kołach?

– Może chciała zmylić ślad… – Podoficer nie dawał za wygraną. Nie mógł się pogodzić z myślą, że za chwilę będzie musiał z tym młodym podporucznikiem jechać do lasu na poszukiwania, gdy przy takiej pięknej pogodzie można byłoby spokojnie napić się zimnego piwa. Ale ten młody nie dość, że był ambitny, to jeszcze nie znał się wcale na milicyjnej robocie. Gdyby on, Puchała, był tu szefem, to napisałby raport o zaginięciu i spokojnie poczekał parę dni, aż wszystko samo się wyjaśni. Ale, niestety, nie był. Kilka miesięcy temu, gdy szefem komendy był jeszcze stary Dawczak, przysłali tego chłopaka, który dopiero co skończył szkołę w Szczytnie. Nie pobył tu zbyt długo, gdy komendant zwinął się nagle na serce.

Wtedy młody został pełniącym obowiązki szefa, bo był tu jedynym oficerem. Miało to potrwać tydzień, może dwa, zanim oddelegują kogoś z Poznania na stałe. Mieli przysłać, ale nie przysłali, i na razie rządził gówniarz bez żadnego doświadczenia. Ale najgorsze było to, że szczon, zamiast słuchać rad starszych i bardziej doświadczonych funkcjonariuszy, co to na robocie milicyjnej zęby zjedli, sam wiedział wszystko najlepiej. Tak jak choćby teraz z tą zaginioną siksą. Puchała chciał wyjaśnić, co i jak, ale mu się w końcu odechciało. Bo po jaką cholerę strzępić kolejny raz język po próżnicy? Głupi mądrego nie zrozumie.

Podporucznik podszedł do wieszaka, zdjął pas z kaburą i zapiął go na brzuchu. Potem założył czapkę i uśmiechnął się do sierżanta.

– Wiecie co, Puchała? Ślady z miejsca zdarzenia są najważniejsze! A ślady, cośmy je zabezpieczyli, mówią nam, że tam na tej drodze doszło do wypadku. Pogięty rower i koleiny kół samochodowych, i jeszcze zryta trawa. Do tego siatka na zakupy pełna jakiegoś zielska. Swoją drogą, ciekawe, o co chodzi z tym zielskiem… Może zbierała trawę dla królików?

– Nie, dla królików to się to nie nadaje. Za twarda jest.

– Skąd wiecie?

– No bo to jest taka trawa, co tu w jednym miejscu rośnie, ale wszyscy wiedzą, bo to jest wydma, taka jak nad morzem. Nie wiadomo, skąd się tu wzięła, ale se rośnie. Może do czego innego nazrywała tej trawy?

– Łe tam z trawą, co za różnica, co to za trawa jest! – Podporucznik machnął ręką. – Powiem wam, Puchała, że mi się wydaje, że sprawa jest jak najbardziej poważna, i założę się, o co chcecie, że ktoś tę jadącą na rowerze dziewczynę potrącił i… No właśnie, co dalej się zdarzyło, musimy ustalić, bo – według mnie – są tylko dwa wyjścia.

– Jakie? – zainteresował się sierżant.

– A takie, że ktoś ją potrącił i uciekł z miejsca zdarzenia, pozostawiając ranną samą sobie. I ona, ranna, próbowała się dowlec dokądś, na przykład do domu, opadła z sił i gdzieś tam w pobliżu leży. A jeśli leży, to trzeba jej poszukać.

– A druga możliwość?

– Druga jest taka, że ten pirat drogowy zabrał ją do samochodu i bardzo możliwe, że chciał ją zawieźć do szpitala, ale ona mogła mu w tym aucie umrzeć i on się przestraszył, i wyrzucił ją gdzieś po drodze. Jeśli tak się stało, to będzie zdecydowanie gorzej, bo będziemy musieli przeszukać całą drogę od Grodziska do Opalenicy.

– Niby to możliwe, ale… – powiedział sierżant, drapiąc się za uchem. A potem wzorem Wieczerzaka wziął czapkę, szykując się do wyjścia w teren.

– Zobaczycie, Puchała, że mam rację. Ślady, Puchała, ślady mówią same za siebie! Ślady są jak książka, którą tylko trzeba przeczytać, pod warunkiem oczywiście, że się ją czytać umie. A z naszej książki śladów wynika jasno, że był wypadek z udziałem roweru i małego fiata w kolorze yellow bahama. Ślady opon nam mówią, że był to maluch, a lakier z roweru, że yellow bahama. I w tej sytuacji mam dla was zadanie, Puchała. Ja pojadę na miejsce zdarzenia z Jureckim i tym młodym, jak mu tam?

– Filipiak.

– I z Filipiakiem. Przeszukamy okolicę, a wy, Puchała, sprawdzicie wszystkie zarejestrowane w naszej gminie maluchy koloru yellow bahama. Zrozumieliście?

– Tak jest, obywatelu poruczniku! – zawołał uradowany sierżant.

– No to ja lecę, a wy bierzcie się do roboty.

– Zrobi się, obywatelu poruczniku! – Uśmiechnięty od ucha do ucha Puchała poczekał chwilę, aż oficer zamknie za sobą drzwi, a potem ściągnął czapkę i usiadł za swoim biurkiem. W końcu ten dzień nie będzie taki zły. Po lesie będzie ganiał ten młody, a on sprawdzi sobie posiadaczy sraczkowatych maluchów. Sprawdzi spokojnie i dokładnie i będzie miał jeszcze dość czasu na wypicie grodziskiego z sokiem malinowym. Pójdzie więc najpierw na dworzec PKP i jak zwykle wejdzie na zaplecze, żeby mundurem nie kłuć w oczy podróżnych, a Hitler, czyli barman z wąsikiem à la Adolf, przyniesie mu kufelek zimnego piwa. Nie musiał się śpieszyć z tymi sraczkowatymi maluchami, bo co jak co, ale jakie samochody są zarejestrowane w gminie, to on doskonale pamiętał. Znał wszystkie jeżdżące po okolicy auta i ich właścicieli i wiedział też, że z żółtopomarańczowymi fiatami nie będzie problemu, bo w takim kolorze były tylko dwa. Jeden należał do księdza Floriana Drzewieckiego, który jako duchowny zawsze był podejrzany, ale raczej w kwestiach politycznych, a nie kryminalnych, a drugi stanowił własność Włodasa Florczaka, który, odkąd odeszła od niego żona, znany był z tego, że dość rzadko nawiązywał w pełni świadomy kontakt z rzeczywistością.

Naraz przypomniał sobie, że był jeszcze jeden maluch w tym kolorze, ale nie, on nie mógł wchodzić w grę. A poza tym był na poznańskich numerach. Jeśli miałbym obstawiać, pomyślał sierżant, postawiłbym na tego szuszwola Florczaka cały swój miesięczny dochód z lewych mandatów, a ostatnio sporo tego było, naprawdę sporo.

Godzina 8.20

Czechu Wojtkowiak szarpnął lejce do siebie. Stara kasztanka natychmiast stanęła. Nie ma co, dobra z niej szkapa, pomyślał zadowolony. Potrafi słuchać woźnicy, ale pod warunkiem, że ma się dobrą rękę. No i jeszcze jak koń jest mądry, to w ogóle bardzo dobrze. A jego kasztanka mądra była jak mało która! Może już nie najsilniejsza, bo swoje zrobiła w polu i sił tyle nie miała, co dawniej, ale do wozu, żeby co przewieźć, to nadawała się w sam raz. Ten młody ogierek, którego kupił zeszłej jesieni, połowy tego co ona nie potrafił. Trzeba było dużo siły i wytrwałości, żeby przyuczyć go do pługa. Obrobienie całych trzech hektarów przeznaczonych pod żyto ozime zajęło im dwa razy tyle czasu co normalnie z kasztanką. Ale Czechu wiedział, że to niestracony czas. Trzeba było młodego przyzwyczaić do roboty. I widać było pod koniec tej pracy, że głupi nie jest i łapie, w czym rzecz. Ale do wozu go jeszcze nie zaprzęgał. Wiadomo, młode to i głupie, więc może się auta wystraszyć i pognać gdzie w pole. Nie to, co ta stara. Ona nawet wielkie ciężarówki miała w dużym poważaniu. Spokojnie szła po asfalcie, raźno strzelając podkutymi kopytami i nie zwracając najmniejszej uwagi na samochody, mimo że hałas robiły większy niż lokomotywa parowa kilka razy dziennie przejeżdżająca torem u krańca Czechowego pola. Chodziła więc, ciągnąc wóz na targ do Grodziska i z powrotem, tak jak teraz, do lasu. Czechu lubił te ich leśne wycieczki, bo w ogóle lubił przyrodę. Słońce, które powoli wspinało się ponad linię dachów wsi Słocin, rozświetliło teraz ścianę drzew, sprawiając, że wilgoć osiadła na pniach i poszyciu zagrała milionem refleksów. Woźnica patrzył jak urzeczony na to niezwykłe zjawisko. Kasztanka nie zwracała na nie najmniejszej uwagi, zajęta skubaniem trawy na poboczu drogi.

Nic, trzeba się brać do roboty, pomyślał i pociągnął lekko lejce do siebie, a potem szarpnął zdecydowanie w prawo. Szkapa natychmiast wyczuła intencje. Ruszyła wolno w przesiekę po prawej stronie. Nie śpieszyli się, bo nie było do czego. Kasztanka szła noga za nogą, niepoganiana. W końcu, po przejechaniu jakichś stu metrów, Czechu szarpnął lejcami. Koń zatrzymał się posłusznie.

– No, wystarczy, stara – powiedział, schodząc z kozła. Lejce zawiązał na wystającej desce burty wozu, ale na tyle luźno, żeby zwierzę mogło swobodnie nachylić się do rosnących przy wyjeżdżonej ścieżce kęp soczystej trawy.

Mężczyzna rozejrzał się dookoła. Właściwie nie musiał niczego szukać, bo gdziekolwiek spojrzał, wszędzie na ściółce walały się sosnowe gałęzie, które zostały po ostatniej sanitarnej wycince lasu. Metrowe kłody pracownicy leśnictwa już dawno zabrali, ale gałęzie ich nie interesowały, a były one idealnym chrustem na rozpałkę. Co się miały zmarnować? Czechu pogadał z leśniczym Kalinowskim, który nie miał nic przeciwko temu, żeby wyzbierał sobie, ile mu potrzeba, oczywiście za darmo, nie chciał nawet za to flaszki. Ale Czechu miał swój honor i wiedział, że Kalinowski tylko tak gadał i bez opicia tej sprawy się nie obejdzie. Ale to się załatwi, jak już będzie po wszystkim, najpierw trzeba było zebrać tego chrustu, ile się da. Aż dziwne, że nikt z okolicy nie zainteresował się, tylko on jeden. Kiedyś było inaczej. Jeszcze za Gierka chłopi jesienią jeździli do lasu i schylali się po nawet najmniejszą gałązkę, a teraz – szkoda gadać! Nikomu się nie chce, tylko by przed telewizorami siedzieli. A Czechu nie z tych, co się boją roboty. On wiedział, że nic nie powinno się marnować, a jeszcze gdy za darmo dają, to jak nie brać?

Wciągnął głęboko w płuca poranne rześkie powietrze, tę jedyną w swoim rodzaju, niepowtarzalną mieszankę zapachów igliwia, kory i wilgotnej trawy, a potem sięgnął po leżącą na dnie wozu siekierę. Klepnął jeszcze kobyłę w zad i ruszył w las. Pierwsza sterta gałęzi leżała zaledwie kilka metrów od drogi. Jakby specjalnie dla mnie przygotowali, pomyślał. Przystanął nad nią, oceniając fachowym okiem. Wypatrzył grubą gałąź i od niej postanowił zacząć. Chwycił konar i pociągnął do siebie. Musiał go wydobyć z tej kupy, żeby obrobić siekierą, obcinając małe, nieprzydatne gałązki z igliwiem. Pociągnął, ale nie dał rady. Trzeba było szarpnąć jeszcze raz, trochę mocniej. W końcu udało się. Gałąź wyszła ze sterty. W tym momencie coś jasnego mignęło mu w tej kupie igliwia.

– Co tam jest, do cholery? – powiedział sam do siebie. Puścił gałąź i podszedł nieco bliżej. Coś połyskiwało jasno, w wyraźny sposób odstając od brązowo-zielonego sąsiedztwa. Zaintrygowany chwycił jakiś patyk, nachylił się i zaczął odgarniać igliwie.

– O ja pierdolę! – krzyknął nagle i wypuścił kij z ręki.

Czechu, cały czas patrząc na to, co tkwiło między gałęziami, oparł się o drzewo. Przez chwilę nie mógł jeszcze uwierzyć w to, co widzi. Ale nie było przecież żadnej innej możliwości. To nie może być nic innego, myślał gorączkowo. Zdecydował się i podszedł jeszcze raz, by przekonać się, czy oczy go nie mylą. Nie myliły. To białe to nie był kawałek brzozy, jak pomyślał na samym początku. To była drobna ręka, jakby dziecka. Nachylił się znowu i w pośpiechu zaczął rozgarniać gałęzie. Zaraz okazało się, że oprócz ręki było jeszcze coś za nią. Podarta sukienka odsłaniająca nagą pierś, a potem kark i głowa z długimi, rudymi włosami. I w końcu twarz. Znał tę twarz bardzo dobrze. Widywał ją od kilkunastu lat niemal codziennie, zawsze uśmiechniętą, a dziś z zastygłym grymasem bólu i przerażenia w szeroko otwartych oczach. A poniżej, na szyi, wielka, ziejąca czerwienią dziura, rozrywająca gardło na pół.

– Jezus Maria, Andżelika! – wyszeptał.

Kilka metrów nad nim dzięcioł zabrał się raźno do dokładnego badania pnia. Ponad koronami drzew rozpościerało się błękitne niebo, na którym nie było ani jednej chmury.

Godzina 8.35

Włodas Florczak podniósł się z łóżka i popatrzył przez okno.

– Cholera, już dzień, a ja tu leżę jak kto głupi – powiedział do siebie. Od jakiegoś czasu w domu przeważnie gadał ze sobą, bo żona zabrała dzieci i wyniosła się do rodziców. A on tkwił w tej chacie całkiem sam. No nie można powiedzieć, na początku, zaraz jak się wyprowadziła, to miewał gości. Przychodzili do niego koledzy spod sklepu, bo gospodarz stawiał. Można tu było spokojnie się napić i za kołnierz nie kapało, ale po kilku tygodniach hulaszczego trybu życia skończyły się pieniądze odłożone na książeczce PKO, rozpłynęły się także te ze sprzedaży telewizora, magnetofonu i pralki. I wtedy Włodas przestał być już atrakcyjnym kolegą do picia, bo ogołocony ze wszystkiego dom nikogo już nie był w stanie przyciągnąć.

Gospodarz podniósł się na tapczanie i spuścił nogi, obleczone w brudne kalesony, na pełną paprochów i petów podłogę. Spojrzał na stojący tuż obok stolik zawalony pustymi butelkami po jabolach. Fachowym okiem oszacował ich zawartość. Niestety wszystkie były puste. Choć takie puste flaszki również stanowiły pewną wartość. Stało ich tu chyba ze dwadzieścia, w kuchni też walało się sporo, prócz tych od wina także po piwie i wódce. Jeśliby zapakować je do worków, to można by je zawieźć do skupu, a za zarobione pieniądze kupić kilka butelek wina.

To świetny pomysł, pomyślał uradowany Włodas, znajdując konkretny cel dla swoich działań w ciągu najbliższych godzin. Tylko, cholera, jak je zawieźć? Rowerem nie da rady, bo za dużo tego wszystkiego. Ale przecież jest jeszcze maluch, tyle że nie ma w nim paliwa. Zaczął się mocno zastanawiać, ile benzyny było w baku, gdy po raz ostatni jeździł samochodem. Bezskutecznie. Nie potrafił sobie tego przypomnieć, bo nie pamiętał, kiedy ostatnio siedział za kierownicą. Pamiętał tylko jak przez mgłę, że pomarańczowa kontrolka rezerwy paliła się, gdy wstawiał auto do stodoły i wyłączał silnik. Trzeba będzie to sprawdzić, może jeszcze da się ujechać te parę kilometrów. Właściwie to najważniejsze, żeby choć dokulać się do skupu w Grodzisku, a potem niech nawet stanie przy drodze, to się go zostawi i będzie można pieszo do domu wrócić.

Szybko wciągnął pogniecione spodnie, które leżały na podłodze, założył brudną i przepoconą koszulkę z krótkim rękawem, a na nią ręcznie robiony na drutach brązowy sweter. Zakładając go, przypomniał sobie, że wydziergała go dla niego Kaśka jakieś trzy lata temu.

– To kurew jedna! – sklął ją głośno. – Poszła se, pierdolona, dokądś, a ja tu sam muszę się męczyć!

Poszukał wzrokiem butów. Leżały koło szafy na bieliznę, solidnej, przedwojennej, która stała w tym domu już wtedy, gdy gospodarzył tu jego dziadek. Porządny mebel do niczego nie był teraz przydatny. W środku nie było żadnej bielizny. Większość dobytku zabrała żona, a reszta dawno już została sprzedana. Szkoda, że to nie jest jakaś nowa szafa, bo można by ją też sprzedać, a takiej przedwojennej to nikt nie kupi, pomyślał, zakładając buty. Sprzedać – to słowo zapaliło mu lampkę w głowie. Pozbył się już niemal wszystkiego, co się dało, ale miał jeszcze samochód. Co więcej, właściwie nieprzydatny, bo prawie wcale nim nie jeździł. I co z tego, że ośmioletni? Stary, ale jary! Za takie auto można dostać jeszcze całkiem niezłe pieniądze. Jak mogłem wcześniej na to nie wpaść? Zaraz zaczął w myślach analizować, ile można by na takiej transakcji zarobić. Wyszło, że całkiem dużo. Picia byłoby za to tyle… Popatrzył przez okno na podwórko. Mały fiat w kolorze yellow bahama stał zaparkowany przed stodołą, a nie w stodole, jak mu się wydawało. Ale to wcale nie było takie istotne. Czy w środku, czy na zewnątrz – nie miało to większego znaczenia. Ważne było co innego. Przy aucie stał milicjant i przyglądał się uważnie masce fiacika. Pochylał się, dotykał, a potem podnosił się, cały czas uważnie przyglądając się samochodowi.

– A ten co tu, do cholery, robi? – mruknął pod nosem Włodas. Może chce kupić samochód? No bo inaczej po jaką cholerę ten szkieł Puchała by się tak wpatrywał w tego malucha?

Godzina 8.40

Prowadzący milicyjną nyskę kapral Jurecki zwolnił trochę i zjechał na lewy pas drogi, bo coś przykuło jego uwagę. Zatrzymał się na poboczu i wychylił przez uchyloną szybę.

– Nie, to nic nie jest, obywatelu poruczniku.

– Ale coś tam widać – zainteresował się Wieczerzak.

– To jakiś worek, taki jak po pyrach. Nic innego nie ma.

– No to dobra, odbij na prawo i jedziemy dalej, ale wolno, tak jak przedtem!

Nyska powoli ruszyła naprzód. Przez uchylone drzwi wpatrywał się uważnie w pobocze szeregowy Filipiak, który siedział na fotelu pasażera. Podporucznik również patrzył, ale im dalej byli od miasta, tym większe nachodziły go wątpliwości co do metody poszukiwań, którą przyjął. Wtedy w biurze wydała mu się najwłaściwsza, ale teraz zastanawiał się, czy taka jazda z prędkością dziesięciu kilometrów na godzinę ma jakikolwiek sens. Przecież mogli tak snuć się jeszcze tydzień, przypatrując się poboczom wszystkich dróg w gminie, i niczego nie znaleźć. Może to Puchała miał rację, że trzeba poczekać. W końcu, jeśli dziewczyna nie żyje, to prędzej czy później ktoś na nią trafi, a znajdując jej zwłoki, nikomu w ten sposób nie pomogą. Jeśli zaś była ranna, to też jakoś się znajdzie. Cholera jasna! Trudno być oficerem Milicji Obywatelskiej i podejmować samodzielne decyzje. Ale co zrobić? Na razie, żeby nie wyjść na durnia, trzeba było jeszcze trochę poszukać, bo gdyby teraz zrezygnował, to zaraz rozeszłoby się po komendzie, że nie zna się na robocie i nie jest nawet w stanie zrealizować własnego pomysłu. Spojrzał na drogę przed sobą. Do zakrętu, za którym zaczynał się las, było jeszcze jakieś sto metrów. Pomyślał, że kiedy tam dojadą, każe zatrzymać nyskę i wyśle swoich ludzi, żeby przeczesali teren. Pochodzą z godzinę i niczego nie znalazłszy, wrócą na komendę. W ten sposób zakończy się pierwszy etap poszukiwań i nikt mu nie zarzuci, że coś zaniedbał. Ucieszył go ten pomysł, bo dzięki niemu mógł wyjść z twarzą z tej niezbyt komfortowej sytuacji.

– Ktoś tam macha, obywatelu poruczniku – wyrwał go z zamyślenia głos kaprala Jureckiego.

– Co?

– Ktoś macha na drodze przy lesie. – Kierowca wskazał ręką. Rzeczywiście, stał tam jakiś człowiek, który wymachiwał miarowo rękami wzniesionymi ponad głową. Bez wątpienia chciał zwrócić na siebie ich uwagę. – Do nas kiwa – stwierdził kapral i dodał gazu.

– Jedziemy do niego – wydał polecenie podporucznik i zaraz poczuł się głupio, bo auto bez jego rozkazu nabrało prędkości. Odwrócił się więc do szeregowego, by kazać mu zamknąć boczne drzwi, ale nie zdążył nic powiedzieć, bo chłopak właśnie je zatrzaskiwał. Kurczę, oni działają szybciej, niż zdążę wydać rozkazy, zauważył w myślach Wieczerzak i poczuł się jeszcze bardziej nieswojo. By ukryć zmieszanie, zapalił popularnego. Szybko schował paczkę do kieszeni. Nie poczęstował nikogo, bo raz, że miał już mało, a poza tym były to kartkowe, przydziałowe papierosy, więc nie można było zanadto nimi szafować. Każdy się liczył, bo na razie tu w nowym miejscu pracy nie miał zbyt rozległych znajomości, by móc załatwić sobie fajki spod lady. Musiały mu wystarczyć te kartkowe, więc liczył skrupulatnie każdego wypalonego, żeby czasami nie przekroczyć ustalonej przez siebie dziennej normy.

Po chwili nyska zaczęła zwalniać. Na skraju drogi wyraźnie widać już było mężczyznę ubranego w szarą kufajkę i czarny beret. W prawej ręce trzymał bat do poganiania konia. Pewnie doszedł do wniosku, że ci z nyski już go dostrzegli, bo przestał machać i zajął się zapalaniem papierosa.

– To Czechu Wojtkowiak jest – powiedział Jurecki.

– Aha, a co to za jeden? – zapytał podporucznik, który przez cztery miesiące swojej służby w gminie nie zdążył poznać nawet jednej setnej jej mieszkańców.

– Miejscowy. Rolnik, znaczy się. Ma swoje gospodarstwo tu niedaleko w Słocinie.

– Koń mu uciekł z wozem, czy jak? – zażartował oficer.

– A diabli go wiedzą, obywatelu poruczniku! Ale zaraz sam nam wszystko powie.

Jurecki zatrzymał nyskę niedaleko Czecha. Ten z papierosem w zębach przebiegł szosę i stanął przy oknie kierowcy. Milicjant opuścił szybę i wystawił głowę na zewnątrz.

– Co tam, koń ci zwiał i nie masz jak wracać do chaty?

– Ady tam! Stoi grzecznie zawiązany przy drzewie, tam w przesiece. Będzie ze dwieście metrów stąd.

– No to czego, Czechu, chcesz?

– Ja zaraz pokażę!

– Co pokażesz?

Ale Czechu nie odpowiedział. Obiegł auto z przodu, chwycił za klamkę, otworzył boczne drzwi i bez zaproszenia wlazł do środka.

– Niech będzie pochwalony! – powiedział, dostrzegłszy zdziwione miny podporucznika i kaprala. Szeregowy niczemu się nie dziwił, tylko przesunął się, robiąc miejsce rolnikowi. – Ja pokażę, gdzie trzeba jechać, tam prosto na te dwie brzózki, a zaraz za nimi jest taka przesieka. To po lewej jest stronie, tam trzeba skręcić od sie, gdzie tam jest uwiązana moja kasztanka! – Wskazał kierunek brudnym, pożółkłym od nikotyny palcem.

– No, ale, Czechu, zaraz mi tu gadaj, o co się rozchodzi, bo żeś nic jeszcze nie powiedział – próbował przywołać go do porządku kapral Jurecki.

– Jak nie powiedział? – zdziwił się Czechu. – No przecie cały czas gadam, że trzeba tam jechać, zaraz koło tych brzózek, gdzie mój wóz z kasztanką se stoją.

– Ale po co tam mamy jechać?! – krzyknął, nie wytrzymując, podporucznik.

– No przecie powiadam, że do tej Andżeliki, co tam leży!

W aucie na chwilę zapadła cisza, którą zaraz przerwał oficer:

– Ruszaj, kurwa, ruszaj!

Jureckiemu nie trzeba było dwa razy mówić. Jego nyska, jak rajdowy fiat 125p Sobiesława Zasady, z piskiem opon ruszyła przed siebie.

Godzina 8.50

Sierżant Puchała był z siebie zadowolony. Przyjechał do zagrody Florczaka jakieś dziesięć minut temu. Zostawił milicyjnego GAZ-a przy drodze i poszedł w kierunku bramy. Była szeroko otwarta. Rozejrzał się, czy aby nie ma tu jakiegoś psa, który mógłby go znienacka zaatakować, ale buda była pusta, a łańcuch leżał porzucony. Na wszelki wypadek jeszcze gwizdnął przeciągle. Żadnej reakcji obrońcy podwórza. Ruszył więc pewniej, choć rozglądając się bacznie – tak na wszelki wypadek. Nie przepadał za podwórkowymi psami od czasu, gdy jakieś pięć lat temu, podczas nalotu na przydomową bimbrownię, niespodziewanie zaatakował go taki jeden burek. Wczepił mu się zębami w łydkę i dopiero silny kopniak wymierzony w psią dupę przez kaprala Wolnego sprawił, że zwierzę uciekło, wyjąc wniebogłosy. Puchała też wył z bólu i ze złości, bo to bydlę nie dość, że zniszczyło mu nogawkę nowych służbowych spodni, to jeszcze rozorało kawał mięśnia łydki. Gdyby pies nie uciekł i nie schował się gdzieś, to sierżant z przyjemnością wpakowałby mu kulkę między oczy. Ale widać zwierzak był na tyle mądry, że zdawał sobie sprawę, jakie konsekwencje może przynieść jego czyn, i nie pokazał się w obejściu już ani na chwilę w czasie całej milicyjnej akcji. Od tamtego momentu sierżant był podwójnie ostrożny i kontaktów z wszelkimi psami unikał jak ognia.

Chciał najpierw iść do Włodasa do domu, żeby z nim pogadać, bo był przekonany, że o tej porze ten śpi jeszcze w najlepsze. Ale gdy wkroczył na podwórko, zobaczył stojący przed stodołą samochód i od razu postanowił mu się dokładniej przyjrzeć. Już z daleka dostrzegł, że z autem jest coś nie tak. Drzwi od strony kierowcy były szeroko otwarte, a klapa bagażnika nieco uniesiona. Zajrzał do środka. W stacyjce tkwiły kluczyki. Spojrzał na maskę. Bagażnik był niedomknięty, gdyż nie dało się go zamknąć. Klapa unosiła się do góry, bo była lekko wgnieciona. Milicjant obszedł samochód, lustrując uważnie każdy centymetr jego zewnętrznej powierzchni. Wreszcie stanął z przodu i uśmiechnął się szeroko. Jego przypuszczenie potwierdziło się całkowicie. Samochód miał rozbity lewy reflektor i wgnieciony poniżej zderzak. Przykucnął i uważniej przyjrzał się pogiętej blasze.

– No to jesteśmy w domu – powiedział na głos, gdy dostrzegł czerwono zabarwiony ślad na wgnieceniu. Rower, który znaleźli, był właśnie koloru czerwonego. Jednak ten mądrala miał rację, czegoś go tam musieli nauczyć w tych szkołach, pomyślał z uznaniem.

– Co pan tam tak oglądasz, panie sierżancie? – usłyszał głos dobiegający z ganku. Podniósł się i popatrzył w tamtym kierunku. W drzwiach stał uśmiechnięty od ucha do ucha Włodas.

– Już ja ci się, kurwa, pośmieję – mruknął pod nosem milicjant. – Chodź ino tu! – zawołał. Włodas ruszył zaraz przez podwórko, zadowolony, że mu się klient trafił, gdy ledwie zaczął myśleć o sprzedaży samochodu.

– To dobre auto, ale ja ostatnio trochę finansowo jestem pod kreską, to chętnie je panu sierżantowi odsprzedam.

– Sprzedać go chcesz? Ale ceny dobrej to ty, Florczak, nie dostaniesz za niego.

– Jak nie dostanę, panie władzo? Pewnie, że swoje weznę. Co mam nie wziąść?

– Nie weźniesz, powiadam ci, bo najpierw byś musiał do blacharza gablotę odstawić, a to cię będzie trochę kosztowało, chłopie.

Florczak, nieco zdziwiony, zatrzymał się koło samochodu. Spojrzał na milicjanta, a potem na przód swojego malucha.

– O ja pierdolę! – zaklął głośno. – Kurwa mać, kto to zrobił?

– Jak? Nie wiesz, kto ci auto uszkodził?

– Ja pierdolę, panie sierżancie, jak Boga szczerze kocham, że nie wiem, kto go jebnął! Jakem go ostatni raz widział, to był calusieńki!

– A gdzie żeś jeździł w święto pierwszomajowe, Florczak? – zapytał podchwytliwie milicjant.

– Jak gdzie jeździłem? Nigdzie, panie władzo, nie jeździłem, bom w chacie siedział. Cały dzień w chacie, takim był słaby, że się łazić nie dało!

– Nie jeździłeś nigdzie, powiadasz? To ja ci powiem, że nie gadasz mi prawdy, bo widzieli cię na drodze, jak żeś jechał i – co gorsza – widzieli cię, jak żeś w dziewczynę na rowerze przypierdzielił.

– Co?! – jęknął Włodas, patrząc z niedowierzaniem na Puchałę. – Ady pierdolą źli ludzie, jak pragnę zdrowia, pierdolą. Z chaty się nie ruszyłem, bo najebany jak worek leżałem na wyrze.

– Znaczy się tak naprany byłeś i nawet nie wiesz, żeś jeździł? No toś ładnie nawywijał. Nie ma co gadać, Florczak. Tak żeś nawywijał, że prędko ty z pierdla nie wyjdziesz. I módl się lepiej, żeby ta dziewczyna z tego rowera to się żywa okazała, bo jak nie, to już, bracie, po tobie.

Godzina 9.15

Dzięcioł z zapałem stukał w pień sosny. Podporucznik oparł się o drzewo, ściągnął czapkę i przetarł kraciastą chusteczką mokre czoło. To nie gorąco wycisnęło pot z Wieczerzaka, ale widok leżącej pod stertą chrustu młodej dziewczyny. Kapral i szeregowy właśnie odwalali gałęzie, które ją przykrywały. Nie minęła minuta, kiedy odkryli ją całą. Wtedy oficer podszedł bliżej i pochylił się nad leżącą. Trup jak trup, pomyślał i już chciał powiedzieć to głośno, ale wtedy dopiero zauważył, że coś z tym ciałem jest nie tak. Dotknął ręką głowy, przechylił ją w swoim kierunku i zobaczył, że gardło dziewczyny jest poderżnięte. Jak oparzony odskoczył w bok.

Kapral Jurecki popatrzył do góry, udając, że szuka w konarach sosny dzięcioła, który tam wytrwale pracował. Ale niczego nie dostrzegł. Ptak zaszył się gdzieś wysoko wśród zielonego igliwia.

– Poderżnięte gardło ma – powiedział podporucznik trochę zbyt wysokim głosem.

– No właśnie gadałem, że ktoś ją zarżnął – potwierdził Czechu, który stał nieopodal oparty o burtę swojego wozu.

– Znaczy, że to żaden wypadek nie był, tylko morderstwo – mówił dalej Wieczerzak, przyglądając się zwłokom z bezpiecznej odległości. Wolał stanąć trochę dalej, by nie być zmuszonym do przyglądania się tej okropnej ranie na szyi, która jakoś dziwnie, nawet z tego miejsca, gdzie teraz stał, przyciągała niewidocznym magnesem jego wzrok.

Wydobył z paczki kolejnego papierosa. Nie pomyślał nawet, że to sztuka, która burzyła jego skrupulatne wyliczenia dotyczące częstotliwości dziennego zużycia tytoniu. Musiał zapalić, bo zrobiło mu się niedobrze. W swojej krótkiej milicyjnej karierze miał już do czynienia z trupami. Dwa razy był przy wypadku drogowym ze skutkiem śmiertelnym, a raz widział ciało pijaka, który zmarł w milicyjnym areszcie, ale po raz pierwszy w swoim życiu zobaczył ofiarę morderstwa. Liczył się z tym od samego początku, że dziewczyna może nie żyć, że prędzej czy później natrafią na zwłoki, ale nie przypuszczał, aby to zdarzenie było tak drastyczne.

– Morderstwo jak nic, obywatelu poruczniku! – powiedział kapral Jurecki, który przykucnął obok zwłok nastolatki. – Nie dość, że jej gardło poderżnął, to jeszcze jebany ją wiązał. Są ślady od sznura na przegubach. Nie zdziwiłbym się, jakby się okazało, że jeszcze na dodatek jest zgwałcona.

– A sznura nie ma? – zapytał podporucznik. Zadał to pytanie tylko po to, żeby zyskać trochę na czasie, bo nie bardzo wiedział, co teraz powinien zrobić.

– Żadnego sznurka, tylko te ślady.

– Aha.

– Jest jeszcze coś, obywatelu poruczniku, niech pan tu patrzy, na nogi.

Mówiąc to, Jurecki spojrzał uważnie na oficera i uśmiechnął się nieznacznie pod sumiastym wąsem. Dostrzegł bowiem, że ten nie może znieść widoku zwłok. Jak tu więc nie wykorzystać okazji, by go bezkarnie pognębić? Wieczerzak niechętnie zbliżył się i popatrzył tam, gdzie pokazywał podoficer.

– Pan tu patrzy. Ta jedna noga jest nienaturalnie wygięta, więc po mojemu to jest złamanie. Niech pan patrzy na te siniaki. Są wszędzie, a to znaczy się, że ten, co ją zabił, to najpierw ją trzasnął samochodem, znaczy się był wypadek, a potem ją dobił.

Podporucznik spojrzał z uznaniem na kaprala. Facet musiał mieć rację. W końcu służy w milicji ponad dziesięć lat. Pewnie już niejedno widział i zapewne doskonale wiedział, co się w takich sytuacjach robi, bo on nie bardzo… Zaczął intensywnie się zastanawiać. Morderstwo zmieniało postać rzeczy. To była sprawa kryminalna, nie zwykły wypadek. A to oznaczało, że trzeba wezwać ekipę dochodzeniowo-śledczą z Szamotuł, która powinna zbadać ciało i otoczenie. Tymczasem oni zachowali się jak tłum gapiów, a nie profesjonalni milicjanci. Jeśli były tu jakieś ślady, to pewnie wszystko zniszczyli, rozgrzebując gałęzie i łażąc obok zwłok.

– Kurwa mać! – wyrwało się podporucznikowi.

– Co, obywatelu poruczniku?

– Mówię „kurwa”, bośmy tu wleźli w samo gówno. Wyłaźcie stamtąd. Trzeba wezwać techników!

Kapral wyprostował się i podszedł do oficera. Wyciągnął papierosa i też zapalił.

– Niech się pan nie martwi. Skąd mogliśmy wiedzieć, że to morderstwo? Szukaliśmy jej, znaleźliśmy, to i sprawdziliśmy, czy to ona. I dopiero wtedy zobaczyliśmy, że jest zamordowana. Czyli zrobione wszystko tak, jak się należy! Nikt się nie przyczepi.

– No właściwie macie rację. Tylko by trzeba tak zrobić, żeby nikt tu już więcej nie napaskudził.

– Młodego się zostawi na miejscu, niech pilnuje, a my na komendę podjedziemy zameldować wyżej, co i jak. Naczelnik gminy musi się dowiedzieć, co się stało.

Nie czekając na to, co powie przełożony, kapral Jurecki przywołał szeregowego. Milicjant podbiegł posłusznie i stanął na baczność, czekając na polecenie.

– Poczekasz tu i popilnujesz, żeby nikt niczego nie ruszał. I patrz, czy nikt się nie kręci w pobliżu, znaczy się jakiś podejrzany typ, bo powiadają, że morderca zawsze wraca na miejsce zbrodni. Zrozumiano?

– Tak jest!

– A my lecimy na komendę. Jurecki, jedziemy! – powiedział Wieczerzak.

– A co ze mną, panie poruczniku? – zapytał Czechu.

– Jedziecie z nami. Trzeba spisać wasze zeznania.

– A co z koniem?

– Zostawcie tu, żeby młody miał towarzystwo. Nie będzie mu się przynajmniej nudzić.

Ale młodemu szeregowemu wcale nie było nudno. Odpowiednich wrażeń dostarczył mu trup dziewczyny. Początkowo nie podchodził do niego za blisko, bo trochę się bał. W odróżnieniu od podporucznika nigdy dotąd nie widział nieżywego człowieka. Ale w końcu ciekawość zwyciężyła strach. Zbliżył się do zwłok, przykucnął i zaczął się dokładnie przyglądać. Wszystko było w porządku, dopóki jego wzrok nie natrafił na okropną ranę na szyi. Wtedy poczuł, że robi mu się niedobrze, zerwał się więc błyskawicznie na równe nogi, ale mdłości nie minęły, wręcz przeciwnie, zaatakowały z podwójną mocą. Nie był ich w stanie opanować i zwymiotował tuż obok ciała dziewczyny.

Godzina 9.55

Florczak siedział na taborecie, ręce miał skute kajdankami. Patrzył przez okno posterunku milicji na przechodzących przez rynek ludzi, którzy podążali w jedną i drugą stronę zajęci własnymi sprawami. Ale wcale nie był zainteresowany przechodniami ani czymkolwiek, co znajdowało się na zewnątrz. Myślał tylko o jednym. Za wszelką cenę musiał się napić, ale – jak przypuszczał – była to ostatnia rzecz, jaką udałoby mu się zrobić w tych murach. Tu nikt go nie poczęstuje nawet małym piwkiem. Nie mówiąc już o porządnej butelce wina owocowego. A przecież dzień zapowiadał się tak pięknie. Miał takie wspaniałe plany i był już o krok od ich realizacji. W skupie za te wszystkie flaszki dostałby tyle pieniędzy, że mógłby za to pić przynajmniej ze trzy dni. Do tego jeszcze ten pomysł ze sprzedażą samochodu. Gdyby go opylił, mógłby chlać jeszcze co najmniej…

Przez chwilę zastanawiał się nad tym pomysłem, ale nie udało mu się wyobrazić, ile za sprzedanie malucha można by pić, nie martwiąc się o pieniądze. W każdym razie bardzo, bardzo długo. Ale te piękne marzenia popsuła wizyta tego cholernego milicjanta, który nie wiedzieć czemu właśnie jego upatrzył sobie na ofiarę. Gadał coś o wypadku, o jakiejś dziewczynie na rowerze, o ucieczce z miejsca zdarzenia i jeszcze o jakiejś odpowiedzialności. No, ale to wszystko było przecież śmieszne! Jak on mógł spowodować wypadek i uciec z tego miejsca, jeżeli wcale nie wyjeżdżał z domu? Doskonale pamiętał, że nigdzie nie jeździł. Siedział tylko w chacie i pił przez ostatnie… właśnie, przez ostatnie pięć czy dziesięć dni, a może nawet dłużej? Nie miał pojęcia jak długo, bo od pewnego czasu był w pijackim ciągu. Budził się, szedł do sklepu kupić alkohol i znowu pił, aż do chwili, kiedy wino się kończyło i trzeba było znowu iść. Jak długo to już trwało? Nie wiedział. Ale jednego był pewien. Ostatnio nie jeździł samochodem, bo nie było takiej potrzeby. Wszystko miał na miejscu. Przecież gdyby gdzieś pojechał, toby o tym pamiętał! Jak to się stało, że ten jego samochód był rozbity? Może ktoś wjechał na jego podwórko i uderzył w auto? Tylko że wtedy miałoby rozbity nie przód, a tył albo bok. Przód mógłby rozbić, gdyby auto było zaparkowane tyłem do stodoły, ale stało przodem. Więc skąd te ślady jak po jakimś wypadku? A może ktoś jechał jego autem? Może ktoś pożyczył sobie jego samochód i rozbił go, potrącając tę rowerzystkę? Tak mogło przecież być! Tylko kto miał to auto od niego wziąć? Zaczął przeszukiwać zakamarki pamięci i wydobywać twarze tych, z którymi ostatnio pił. Walczak? Nie, ten na pewno nie, bo nie umiał prowadzić. Może Sławol Zaradniak? Ten potrafił kierować, ale ostatnio chyba z nim nie pił. A może Wiechu Krupa? Wiechu też raczej nie, bo on był tak wielki, że do malucha się nie mieścił. No to wynikało z tego, że musiał być to ktoś inny. Tylko kto? Ostatnio przez jego dom przewinęło się paru facetów, których wcale nie znał. Przychodzili przyprowadzani przez znajomych, wypijali swoje i znikali.

Zaraz, zaraz! Przez ostatnich kilka dni pił w domu zupełnie sam. Nikt go nie odwiedzał, z nikim nie rozmawiał, tylko cały czas chlał. To znaczy tylko tyle, że nikt nie zabrał mu kluczyków i nie pojechał jego autem. Może więc to on sam? Nie, to niemożliwe. Przecież by coś pamiętał… A może miał taką zrywkę? Kompletna czarna dziura? Czy to możliwe? Cholera! Wszystko jest możliwe!

Drzwi za jego plecami się otworzyły. Usłyszał za sobą wolne kroki i zobaczył, że obok taboretu przechodzi sierżant Puchała. Milicjant podszedł do biurka, usiadł na krześle i oparł głowę na lewej dłoni. Nie patrzył na zatrzymanego. Spoglądał w dół, gdzie jego prawa ręka szukała czegoś w biurkowej szafce. Po chwili na milicyjnej twarzy pojawił się znaczący uśmiech, a zaraz potem dłoń powędrowała w górę i ustawiła na blacie pełną butelkę grodziskiego.

– O Jezu! – jęknął Włodas, widząc zaledwie metr od siebie butelkę piwa. Milicjant spojrzał na niego zza flaszki i uśmiechnął się szeroko.

– Co, Florczak, suszy, nie? Napiłbyś się piwka?

– O ja pierdolę, panie sierżancie, jak ja bym się napił! Tak mnie mgli od niepicia, że już nie mogę!

– Jasne, że byś się napił, świński ryju! Co myślisz se, że ja nie wiem, że Saharę masz w pysku? Jasne, że masz. Ale jedno ci powiem. Nieszybko ty poczujesz smak grodziskiego na języku. Nie tak szybko wypijesz se piwko. A wiesz czemu? Powiem ci, szmaciarzu pierdolony! Nie napijesz się, bo we Wronkach piwa nie podają!

– O Jezu! – znowu jęknął Florczak. – Panie sierżancie, ja przecież nic nie…

Sierżant z całej siły walnął dłonią w blat biurka, aż butelka podskoczyła. Florczak jak urzeczony patrzył na pianę, która wzburzyła się po tym wstrząsie. Ale piwo było całkowicie poza jego zasięgiem.

– Co ty mi tu pierdolisz, Florczak? Co ty se myślisz, że ja jestem glapami futrowany? Że mnie, starego milicjanta, taki szuszwol jak ty może wziąć na lewe sanki? Fakty są przeciw tobie, Florczak, i nic z tym nie zrobisz, nawet jakbyś mi się tu zesrał. Rozumiemy się?

– O Jezu! Rozumiemy się, panie sierżancie!

– O, Florczak, zaczynasz gadać ludzkim głosem. – Milicjant ucieszył się. – No to teraz słuchaj mnie uważnie jak księdza na spowiedzi i zapamiętaj sobie wszystko, co powiem. Wczoraj rano żeś jechał swoim fiacikiem do Opalenicy. Żeś był tak nachlany, żeś nie zauważył jadącej poboczem rowerzystki. Uderzyłeś w nią, a potem, nie zatrzymując się i – co ważniejsze – nie udzielając jej pomocy, uciekłeś z miejsca wypadku. Żeś przyjechał do swojej chaty i dalej żeś zaczął pić. A dziś rano ja przyjechałem do ciebie na pogaduchy i stwierdziłem podczas wizji lokalnej, że twoje auto jest rozbite po tym wypadku. Jasne, Florczak?

Włodas, który wpatrywał się tępo w podłogę, podniósł wzrok i spojrzał na milicjanta.

– Jasne, panie sierżancie, ino że ja nic nie pamiętam, żebym gdzie jeździł.

– To, że nie pamiętasz, to jeszcze nic nie znaczy. Łeb masz zryty przez alkohol, to i nic dziwnego, że nie pamiętasz. Ale to nam, Milicji Obywatelskiej, nie przeszkadza. Dowody są dowodami i nic na to nie poradzisz. To ja ci teraz powiem, co zrobimy. To, co ja tu powiedziałem, zaraz się napisze na maszynie jako twoje zeznanie, a żeś się przyznał od razu, to będzie okoliczność łagodząca dla sądu. Podpiszesz zeznanie i mamy to wszystko już z głowy. A jak podpiszesz, to ja w nagrodę dam ci wypić to piwo, co tu stoi na stole.

– O Jezu! – zajęczał znowu Włodas.

– I co ty na to, Florczak?

Włodas wpatrywał się w butelkę grodziskiego jak ideowy komunista w portret Lenina. W tej chwili nie byłoby takiego papierka, którego by nie podpisał w zamian za łyk życiodajnego napoju. Jakby mu kto zaproponował, to podpisałby nawet prośbę o przyjęcie do partii, a co dopiero jakieś tam zeznanie.

– To co, podpiszesz? – Niecierpliwił się sierżant.

– Jasne, że tak, panie sierżancie, ale piwo dostanę?

– Jak podpiszesz, jest twoje.

– A nie dałoby się teraz choć małego łynia, a potem…

– A co ty se myślisz, że to sprzedaż ratalna dla młodych małżeństw? Podpisujesz – masz piwo, nie – to spierdalaj!

– Podpisuję, ale szybko, jak pragnę socjalizmu!

– Oj, żeby wszyscy tak się garnęli do podpisywania, to Milicja Obywatelska nie miałaby co robić.

* * *

koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

ul. Sienna 73

00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775

e-mail: [email protected]

Dział zamówień: +4822 6286360

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Wersja elektroniczna: MAGRAF s.c., Bydgoszcz