Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jest rok 1989. W modzie królują niepodzielnie marmurkowe dżinsy. Na ulicach miast pojawiają się przedsiębiorczy handlarze, którzy wprost z toreb, walizek i składanych stolików sprzedają deficytowe towary przywiezione z Zachodu. W Warszawie trwają obrady Okrągłego Stołu, a ludzie mówią, że już niedługo handel walutami przestanie być w kraju zakazany. Jeszcze nikt o tym nie wie, ale za chwilę PRL rozsypie się jak domek z kart, a rządząca partia, przewodniczka narodu, przestanie istnieć.
Tymczasem w Poznaniu dochodzi do tajemniczych morderstw dokonanych na miejscowych handlarzach dewizami. Wszystko wskazuje na to, że ktoś chce przejąć walutowy interes szefa poznańskich cinkciarzy Grubego Rycha. Śledztwo w sprawie zabitych handlarzy walutą przejmuje komenda wojewódzka milicji. Szef zespołu dochodzeniowo-śledczego powierza je kapitanowi Mirkowi Brodziakowi, który prywatnie jest dobrym znajomym Rycha. Sprawy zaczynają się komplikować, gdy wysłany na miejsce przestępstwa porucznik Teofil Olkiewicz znika bez śladu, a sprawą cinkciarzy zaczyna interesować się poznańska SB.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 608
Projekt okładki: Mariusz Banachowicz
Redaktor prowadzący: Małgorzata Burakiewicz
Redakcja: Beata Mes
Redakcja techniczna i skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Ewa Rudnicka
Zdjęcie wykorzystane na okładce
© Max Maximov/Shutterstock
© by Ryszard Ćwirlej
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2018
ISBN 978-83-287-0969-0
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2018
FRAGMENT
Poznań Poniedziałek 10 października 1988 r. Godzina 12.00
Pułkownik Stanisław Bielecki spojrzał na zegarek. Dochodziło południe. Punktualnie o dwunastej miał się zameldować u swojego szefa, najwyższego rangą oficera Służby Bezpieczeństwa w Wielkopolsce i jednocześnie serdecznego przyjaciela samego Kiszczaka, generała Klemensa Jelenia. Ruszył więc szybko w kierunku sekretariatu. Wszedł tam bez pukania akurat w chwili, kiedy ze stojącego na parapecie radia Amator Stereo rozległ się piąty, krótki sygnał oznajmiający godzinę dwunastą.
– Według pana to w zasadzie można by zegarki nakręcać, panie pułkowniku – powiedziała sekretarka Ola, wpatrując się nie bez przyjemności w sympatyczną twarz o regularnych rysach, gładko ogoloną, całkowicie pozbawioną modnego ostatnio zarostu. Bielecki mierzył sto osiemdziesiąt centymetrów, był więc mężczyzną dość wysokim, typem, za którym kobiety oglądają się na ulicach. Do tego jeszcze gustował w szytych na miarę garniturach z materiałów sprowadzanych z zagranicy. W ogóle nie przypominał oficera SB. Jego koledzy i podwładni preferowali raczej nieco luźniejszy styl, a ich wymięte marynarki i spodnie świadczyły o tym dobitnie. Taki sposób ubierania się miał im ułatwić wtopienie się w szarą rzeczywistość, natomiast z tej szarości Bielecki na pewno się wyróżniał. Tyle że on nie był tajniakiem i nikogo nie musiał śledzić, ukrywając się w tłumie. Przed nim stawali ci, których już śledztwo przemieliło i złamało. Już dawno temu wymyślił, że jako ta najwyższa instancja powinien być ucieleśnieniem majestatu miłosiernej Służby Bezpieczeństwa, która wyciągała rękę do zmaltretowanego zatrzymanego. A majestat musiał kojarzyć się z wielkością już na samym początku spotkania – poprzez ekskluzywny strój i siłę bijącą z charakteru funkcjonariusza. Pod tym względem nic się nie zmieniło od czasów inkwizycji, myślał z satysfakcją Bielecki. Nie był praktykującym katolikiem, jednak uważał, że od kościoła Służba Bezpieczeństwa może się wielu ciekawych rzeczy nauczyć. Dlatego, jak porządny biskup w swoich eleganckich garniturach i nieosiągalnych na polskim rynku butach sprowadzanych wprost z Londynu, prezentował się zawsze nienagannie, jakby wycięto go z niemieckiego żurnala „Quelle”.
– Spóźniają się tylko głupcy ignoranci – stwierdził, obdarzając sekretarkę swoim wystudiowanym, czarującym uśmiechem. Ola odpowiedziała uśmiechem, ukazując równe rzędy śnieżnobiałych zębów. Nic nie odpowiedziała, bo pojęła tylko tę część o głupcach, ale nie wiedziała, kim są ci ignoranci. A kiedy czegoś nie wiedziała, zawsze uśmiechała się promiennie i nikt już się nie zastanawiał, czy rozumie, co do niej się mówi. Ola miała prawie dwadzieścia osiem lat, jasne włosy związane w warkocz i niebieskie oczy. Była bardzo ładną dziewczyną, która przebierała w amantach jak w ulęgałkach. Nikt dotąd nie zdołał zdobyć jej serca na stałe, bo była bardzo wybredna. Czekała na księcia z bajki, choćby takiego jak Bielecki, ale ten jakoś nie wykazywał zainteresowania jej wdziękami. Gdy podszedł do niej i ujął rękę, by z gracją złożyć pocałunek na dłoni, cała zadrżała.
– Pana żona to musi być ale szczęściara – stwierdziła, patrząc mu prosto w oczy.
– A to niby czemu? – zainteresował się Bielecki.
– Bo pan jak całuje w rękę, to kobieta czuje to aż całą sobą – zażartowała, choć on od razu wyczuł w tym żarcie zachętę do czegoś więcej. Popatrzył na nią i się uśmiechnął, podjąwszy szybką decyzję. W zasadzie, dlaczego by nie? Kochanka w biurze szefa to prawdziwy skarb. Że też wcześniej o tym nie pomyślał. Ale wcześniej do niczego nie było mu to potrzebne, a teraz nadchodziły takie czasy, że właściwie nikt nie wiedział, co będzie się działo za kilka miesięcy.
– Tylko kobiety szczególnie wrażliwe potrafią docenić prawdziwy, delikatny pocałunek, który powinien być jak dotknięcie dłoni płatkiem róży – wymyślił na poczekaniu i aż się zdziwił, że nie wybuchnął śmiechem, wypowiadając taką bzdurę. I dobrze, że się powstrzymał, bo Ola zrobiła wielkie oczy i zatrzepotała rzęsami.
– Pan, to jak coś powie, to jak poeta, no, ten Broniewski na przykład.
– Bo przy pani prawdziwy mężczyzna staje się poetą.
– Hi, hi, hi! Ale ma pan gadane. Jak mało kto. U nas większość to raczej burkliwe chamy.
– Z różnym materiałem ludzkim mamy tu w resorcie do czynienia. Z chamami również.
– A ci, co teraz weszli do szefa, to niby dobrze ubrani, ale nawet się nie uśmiechnęli, jak włazili. Arabusy cholerne. Po co oni w ogóle tu przyjeżdżają. Tylko żeby nasze dziewczyny wyrywać. I później takie historie, że go zdradziła z autobusem Arabów, jak w tej piosence…
– To szef ma gości? – wszedł jej w słowo.
– Arabów, ale bez turbanów. Tyle że ja od razu się skapnęłam, że to Araby są. Takie sine mordy mają i czarne włosy. Aż strach na nich się patrzeć. Wyglądają, jakby noże mieli schowane za pasem.
– To znaczy, że mam poczekać?
– No nie, szef kazał, żeby pan wchodził, jak tylko się tu pojawi – powiedziawszy to, sięgnęła po słuchawkę wewnętrznego telefonu.
– Pułkownik Bielecki już jest, towarzyszu generale. Dobrze, już wpuszczam.
Uśmiechnęła się słodko do gościa, a potem wcisnęła przycisk elektrycznego zamka blokującego wejście do gabinetu dowódcy.
Bielecki wszedł do środka sprężystym krokiem i zatrzymał się u szczytu stołu konferencyjnego. Ten drugim końcem dostawiony był do biurka generała. Jeleń siedział za nim, a po lewej stronie stołu zasiedli dwaj mężczyźni. Jeden mógł mieć około dwudziestu pięciu lat, drugi, starszy, dobiegał pięćdziesiątki. Już na pierwszy rzut oka można było stwierdzić, że nie są Polakami, co słusznie zauważyła Ola. Obaj mieli śniade twarze. Młodszy nosił brodę i wąsy oraz krótko przystrzyżone czarne włosy. Ten starszy również był wąsaczem, ale nie mógł się pochwalić tak bujną czupryną jak jego kolega. Czubek głowy miał kompletnie łysy. Obaj wyglądali na ponure typy. Gdy Bielecki wszedł do środka, z pewnym zainteresowaniem spojrzeli na niego, ale w ich oczach nie dało się dostrzec żadnej sympatii. To są zabójcy. Pułkownik nie miał wątpliwości. Zimne skurwysyny, pomyślał, a potem zameldował się przełożonemu.
– Obywatelu generale, pułkownik Bielecki melduje się.
– Witam, witam pułkowniku. – Jeleń uśmiechnął się wyraźnie zadowolony z przybycia podkomendnego. Niezbyt dobrze czuł się w towarzystwie tych facetów. Jakoś mu nie szła kurtuazyjna rozmowa z nimi, więc pojawienie się Bieleckiego zwiastowało, że będą mogli wreszcie przejść do konkretów. A im szybciej załatwią sprawy, tym szybciej będzie można się ich pozbyć.
– Poznajcie, pułkowniku, naszych drogich gości. Panowie przyjechali do nas z NRD. Zgodnie z ustaleniami na najwyższym szczeblu rozpoczynamy współpracę operacyjną na szczeblu lokalnym. No ale nie stójcie tak, siadajcie, bo to, co mam wam do powiedzenia, zajmie chwilkę.
Bielecki odsunął krzesło i usiadł naprzeciw młodszego z gości. Generał tymczasem wyjaśniał dalej:
– Pan Hassan jest oficerem wywiadu Organizacji Wyzwolenia Palestyny. W NRD zajmuje się szkoleniem bojowników, ale przede wszystkim tworzy struktury wywiadowcze organizacji. Natomiast nasz młodszy gość, pan Karim, jest początkującym pracownikiem jego komórki. Ale nie znaczy wcale, że nie jest doświadczonym bojownikiem. Przeciwnie. Ma już, że się tak wyrażę, dużą praktykę.
Bielecki słuchał tego z coraz większym zainteresowaniem. Pierwszy raz miał do czynienia z arabskimi terrorystami z OWP, a doskonale wiedział, że są to bardzo niebezpieczni ludzie. Tylko co, do cholery, robili oni w gabinecie Jelenia? W firmie tajemnicą poliszynela było, że enerdowska Stasi szkoli ich i wyposaża w broń, ale żeby polska bezpieka też maczała w tym palce? To wydawało się nieprawdopodobne. Choć SB zajmowało się wieloma nieprawdopodobnymi rzeczami.
Dwaj Palestyńczycy zastygli jak egipskie mumie, nie próbując w żaden sposób włączyć się do rozmowy. Słuchali tylko tego, co ma do powiedzenia generał. Bielecki zastanawiał się, czy siedzą jak na tureckim kazaniu, czy też rozumieją cokolwiek po polsku. To jednak wyjaśniło się bardzo szybko.
– Oczywiście to, o czym mówimy tutaj, ma status najwyższej tajności.
– Tak jest, obywatelu generale.
– Więc teraz przechodzimy do przysłowiowego sedna kwestii. Pan Hassan, który studiował jakiś czas temu w naszym kraju, zwrócił się do nas z prośbą o umożliwienie studiowania u nas panu Karimowi. I resort oczywiście umożliwi jemu takie studia na politechnice.
– To znaczy, że mam na polibudzie załatwić… – wtrącił się Bielecki.
– Nic nie macie załatwiać – przerwał mu generał, wykonując jednocześnie gest ręką, który oznaczał zazwyczaj: „przymknij się i słuchaj”. – Takie kwestie są pozałatwiane już dawno. Wasza rola jest zupełnie inna. Wy, pułkowniku, zajmiecie się szkoleniem operacyjnym pana Karima.
– Szkoleniem? Nie bardzo rozumiem, jak…
– Szkolenie, pułkowniku, będzie polegać na normalnym prowadzeniu pana Karima jako waszego TW. Będzie na uczelni infiltrował środowisko arabskich studentów, a wy będziecie od niego przyjmować meldunki. A szkolenie będzie polegać na tym, że on będzie wam zdawał relacje, a wy będziecie go prowadzić jak normalnego agenta, wyjaśniając mu wszystkie swoje kroki. Tak żeby się mógł tej roboty od nas nauczyć. To takie dodatkowe studia będą dla niego. A i nam wiedza o tych studentach też się przyda. No a poza tym musicie się bliżej poznać, bo niedługo wspólnie przeprowadzimy wielką akcję, która i nam, i naszym przyjaciołom da niezbędne, poważne fundusze na działanie przez wiele, wiele lat. Ale o tym na razie cicho sza!
Bielecki popatrzył przez sekundę na swojego szefa, a potem już znacznie uważniej na nowego podopiecznego. Ten wprawdzie się uśmiechnął, ale jego oczy były zimne.
– No to wszystkie kwestie dotyczące spraw organizacyjnych omówicie sobie, panowie, już na osobności.
– Panie generale, dziękuję bardzo za zrobienie to szkolenie – odezwał się wreszcie starszy z gości. – Nam zależeć bardzo, żeby nasi ludzie się uczyli od waszych najlepszych ludzi. Trzeba ich szkolić, a oni będą przewozić do was pieniądz z zagranica. Pierwszą przesyłkę już niedługo przywiezie Karim.
– My tego nie robimy dla pieniędzy – wyjaśnił szybko Jeleń. – No ale oczywiście twarda waluta zawsze się może przydać. Tym bardziej że czasy niepewne i trzeba myśleć o tym, jak zabezpieczyć się na przyszłość.
– Przyszłość to nasze wspólne zwycięstwo. Dlatego chcemy uczyć naszych młodych bojowników u najlepszych.
– Pułkownik Bielecki jest jednym z najlepszych naszych pracowników – pośpieszył z wyjaśnieniem Jeleń.
– My walczymy na naszej ziemi, ale też musimy walczyć z agentura u siebie. I nasze ludzie muszą być gotowe do takiej walki. A Karim już pokazał, że jest dobry żołnierz. Teraz trzeba, żeby on był dobry zwiadowca.
– Proszę się nie obawiać. My zrobić, co się… Znaczy, my zrobimy, co się da zrobić, tak żebyście byli zadowoleni – powiedziawszy to, Jeleń wstał ze swojego fotela i podszedł do szafki w meblościance. Otworzył ją i wydobył ze środka butelkę żytniej i cztery kieliszki. Postawił je na stole i rozlał wódkę. Potem naczynia przesunął w stronę gości. Bielecki sięgnął po swój kieliszek. Arabowie zrobili to samo.
– To co, panowie, wypijemy za dobrą współpracę? – zaproponował gospodarz.
– Za zwycięstwo! – poprawił go Hassan.
Ciekawe za jakie, kurwa, zwycięstwo? W dupie mam ich zwycięstwo, pomyślał Bielecki. Otarł wierzchem dłoni wykrzywione z niesmakiem usta, a potem powiedział z lekką drwiną w głosie:
– Myślałem, że wam nie wolno pić alkoholu.
– U nas nie wolno – odpowiedział z uśmiechem starszy z Arabów. – Ale tu u was Allach nie widzi.
Okolice Pniew Piątek 10 lutego 1989 r. Godzina 6.35
– Ile jeszcze zostało? – zapytał chorąży Albin Stefański swojego kolegę, sierżanta Stefana Maryniaka, który drzemał za kierownicą służbowego poloneza. Maryniak nic nie odpowiedział, więc Stefański, który siedział obok niego na fotelu pasażera, dźgnął go łokciem w bok.
– Co jest? – Maryniak otworzył oczy, ale niewiele zobaczył, bo na dworze było jeszcze ciemno.
– Zapal jakieś światło i sprawdź, która godzina.
– Aha. – Sierżant potarł zaspane oczy jak budzący się po leżakowaniu przedszkolak. Przez chwilę siedział nieruchomo, jakby zbierał myśli, analizując polecenie dowódcy patrolu.
– Zimno się, cholera, zrobiło – stwierdził, wracając do rozbudzonego świata ludzi pracy, którzy o tej porze nie śpią, by inni mogli spać. Oni czuwali, bo taka była ich robota. A że od czasu do czasu ucięli sobie drzemkę. Co mieli robić w nocy, do tego zimą, na patrolu? Przecież nie będą stali na drodze i zatrzymywali samochodów jadących krajową dziewięćdziesiątką dwójką do granicy i z powrotem. Niby powinni, ale komu by się chciało przeprowadzać kontrolę, jak można pospać sobie w ciepłym samochodzie, nie wychylając nosa na mróz.
– No to włącz silnik. Niech się nagrzeje, bo rzeczywiście temperatura trochę spadła – zgodził się ze swoim podwładnym Stefański. Podczas takich nocnych patroli mieli opracowany system. Zatrzymywali auto na skraju jakiejś dróżki dochodzącej do głównej trasy, włączali ogrzewanie na maksimum, a po jakimś czasie, gdy w środku było bardzo ciepło, gasili silnik. Wtedy zasypiali i spali tak długo, dopóki nie obudził ich chłód. Chodziło o to, by na takim patrolu nie spalić za dużo benzyny. Zaoszczędzone w ten sposób paliwo można było sprzedać, bo mimo że sytuacja z zaopatrzeniem od pewnego czasu znacznie się polepszyła i na CPN-ach można było dostać paliwo bez kartek, to i tak zawsze znaleźli się chętni na lewą milicyjną benzynę, tańszą niż ta w państwowym obrocie. Obaj przedsiębiorczy milicjanci zaopatrywali w ten sposób swoich krewnych i znajomych, dzięki czemu ich nielegalna działalność była całkowicie bezpieczna, bo towar kupowali tylko ludzie zaufani.
Sierżant przekręcił kluczyk w stacyjce, a rozrusznik jęknął kilka razy, zanim silnik zaskoczył.
– Akumulator słaby – wyjaśnił kierowca. – Trzeba by na warsztacie co załatwić, bo niedługo będziemy go brać na pych.
– Na warsztacie gówno mają, a i mieć nie będą w najbliższym czasie. Tak mi gadał Stolarek, że części to on nie dostał na wymianę od zeszłego roku i nic nie wskazuje na to, że coś dowiozą. Bieda w milicji, że aż piszczy.
– No wiem. Sam chciałem od niego wykombinować rozrusznik do mojego fiata, ale Stolarek mi powiedział, że ostatni nowy rozrusznik, jaki dostał na warsztat, przyszedł w osiemdziesiątym siódmym i mam kombinować w Poznaniu. Ale jak w Poznaniu, jak ja tam nikogo nie znam…
– 054, odezwij się, odbiór. – Z głośnika radiotelefonu rozległ się głos dyżurnego.
– A ten czego, do cholery, chce? – warknął chorąży, wyczuwając przez skórę problemy.
– Trzeba się dowiedzieć. – Maryniak chwycił popielaty mikrofon. – Ja 054, melduję się.
– Gdzie jesteście?
– Gdzie my, kurwa, jesteśmy?
– Jak gdzie? W lesie? Na patrolu jesteśmy, przy dziewięćdziesiątce dwójce.
– Na patrolu, przy dziewięćdziesiątce dwójce.
– Ale w którym miejscu?
– Dawaj ten mikrofon! – Chorąży przyłożył urządzenie do ust i wcisnął przycisk.
– Albin mówi, co jest, Kaziu?
– Albin, gdzie jesteście?
– Jakieś piętnaście kilometrów od Pniew w kierunku na Poznań.
– Dobra, w takim razie włączaj syrenę i jedź na Pniewy. Mamy wypadek osobówki zaraz za Podrzewiem. Jeszcze nikogo tam nie ma. Pogotowie z Szamotuł będzie za pół godziny. Zabezpieczyć i udzielić pomocy jakby co.
– Ale która jest godzina, bo my o siódmej kończymy?
– Za kwadrans siódma. Nic ci nie poradzę. Jeszcze nie mam zmiany. Wykonać!
– Zrozumiałem. – Chorąży odwiesił słuchawkę. – Kurwa, że też musiało nam się przytrafić na koniec roboty!
– Co zrobić? – Sierżant Maryniak wzruszył ramionami i zapalił światła. Wrzucił jedynkę. Wyrobiona skrzynia biegów jęknęła i auto wolno zaczęło toczyć się po leśnej drodze. Po chwili dojechało do skraju asfaltowej jezdni. Przepuścili pędzącego od strony Poznania tira na długich światłach, którego kierowca najwyraźniej sunął przynajmniej z pięćdziesiąt kilometrów za szybko. W normalnych warunkach pognaliby za nim, ale tym razem facetowi się upiekło. Nie mieli czasu na łapanie piratów.
Sierżant włączył światło na dachu i wjechał na drogę. Po chwili byli już za ciężarówką. Kierowca zwolnił, dostrzegłszy w bocznym lusterku milicyjnego koguta. Ale polonez wyprzedził go i pojechał dalej. Pięć minut później w bladym świetle budzącego się dnia milicjanci dostrzegli na zaśnieżonym polu, jakieś pięćdziesiąt metrów od drogi, auto leżące na dachu. Na poboczu stały dwa inne samochody osobowe. Ich kierowcy palili obok papierosy. Maryniak zatrzymał radiowóz za białym trabantem. Obaj milicjanci natychmiast wyszli z samochodu. Uderzyła w nich fala zimnego powietrza.
– A żeby go szlag trafił – warknął chorąży, wciskając mocniej na głowę swoją czapkę uszankę.
– Kogo? – Zdziwiony sierżant spojrzał na dowódcę patrolu.
– A no tego kutasa, co się tu rozpieprzył – warknął Stefański. – Nie mógł to se spokojnie jechać, gnój jeden? Musiał pędzić jak jaki pojebaniec?
– Nawet szybciej jechał – wtrącił się facet stojący na poboczu z papierosem w zębach, ubrany w czapkę z misia i barani gruby kożuch. – Wyprzedzał mnie, to mi się zdaje, że mógł mieć ze sto dwadzieścia na liczniku, a droga śliska…
– Idziemy, dalej! – ponaglił sierżanta chorąży, nie zwróciwszy specjalnej uwagi na to, co miał do powiedzenia świadek.
– Na pośpiech za późno, panie władzo – odezwał się kierowca fiata, ubrany w skórzaną kurtkę pilotkę i narciarską czapkę z wełny. – My już tam byli. Facet sztywny jak pal Azji. Nie ma co zbierać. Chcieli my mu udzielić pomocy, co nie, panie… – Tu spojrzał na tego od trabanta, a ten natychmiast potwierdził, kiwając głową.
– Skąd to niby wiecie tak dobrze? Może jeszcze się da go sztucznie naoddychać? – Sierżant przypomniał sobie o metodzie usta-usta i zaraz zrobiło mu się niedobrze na myśl o wspólnym oddychaniu z jakimś truposzem.
– Ja w wojsku byłem w kolumnie sanitarnej, to z pierwszej pomocy mam przeszkolenie – wyjaśnił ten w kożuchu. – Facet jest załatwiony na ament.
– Jakby tak nie pędził, toby teraz mógł sobie siedzieć w ciepłym i pić piwo, a tak żona czeka, a tu zamiast męża do chaty zapuka milicjant. – Ten w pilotce otarł łzę, która zakręciła mu się w kąciku oka, ale wcale nie z żalu za facetem, ale na myśl o tym, że to on mógłby teraz tu leżeć i stygnąć na mrozie.
– Tak od rana? Rano się nie pije piwa – nie zgodził się z nim były sanitariusz.
– A niby co? Piwo najlepsze na kaca od rana – zauważył właściciel fiata.
Obaj milicjanci jednak nie mieli zamiaru przysłuchiwać się dyskusji świadków. Po to przyjechali na miejsce, żeby na własne oczy zobaczyć, co i jak, i wydać fachową opinię. Znali się na rzeczy, bo w końcu byli z drogówki, więc niejedną kraksę już widzieli. Ta na pierwszy rzut oka nie była inna niż większość wypadków, do których dochodziło na śliskiej drodze.
– Zdaje się, że kierujący pojazdem marki Volkswagen Passat nie dostosował prędkości do warunków panujących na drodze – stwierdził chorąży Stefański, zatrzymując się przy wywróconym do góry kołami aucie. Jego zastępca przykucnął i zajrzał do środka, przyświecając sobie latarką. Kierowca mógł mieć najwyżej trzydzieści lat. Leżał na podbitce dachu auta. Głowę miał wygiętą pod nienaturalnym kątem. Nie trzeba było być wielkim specjalistą od spraw medycznych, by wiedzieć, że wygięcie jest spowodowane skręceniem karku. Sierżant Maryniak z ulgą darował więc sobie sprawdzanie pulsu. Nie lubił dotykać trupów.
– Podczas manewru wyprzedzania na oblodzonej nawierzchni kierujący passatem na zachodnioniemieckich numerach rejestracyjnych stracił panowanie nad kierownicą i samochód zjechał z drogi. W wyniku… – Chorąży przerwał, by sprawdzić stan faktyczny. – Jak tam, Stefan, facet żyje czy nie żyje?
– Kark skręcony, znaczy się cholera go wzięła. Ale mordę ma jakąś obcą. Znaczy się taką bardziej murzyńską, ino że białą, ale murzyńską.
– Aha, Arab znaczy się. To będzie tak… W wyniku wypadku kierujący pojazdem poniósł śmierć na miejscu. I jak będzie, Stefan? Dobrze se poukładałem raport? Wszystko się zgadza?
Sierżant wstał i spojrzał na kolegę. Pierwsze promienie wschodzącego słońca oświetliły jego rumianą twarz, ozdobioną sumiastymi, czarnymi wąsami.
– Łe, no pewnie, że się zgadza. Co ma się nie zgadzać, jak się wszystko zgadza. Ty to jak nikt na komendzie umisz taki protokół upisać. Mucha nie siada. Ja to bym się pół dnia męczył, żeby tak wymyślić.
– Bo widzisz, trzeba mieć do tej roboty łeb.
– To to ja wiem, ale też trzeba czasem pokombinować, co nie? – Sierżant uśmiechnął się chytrze.
– Że niby co?
– A no tyle, żeby się nic niepotrzebnie nie zmarnowało – powiedziawszy to, machnął przed chorążym kluczykami wyjętymi ze stacyjki. – Zdaje mi się, że tam w bagażniku jakaś wódeczka się musiała roztrzaskać, bo śmierdzi.
– Jak się roztrzaskała flaszka, to po cholerę chcesz tam zaglądać? – Chorąży wzruszył ramionami.
– Na wszelki wypadek, znaczy się służbowo, czy aby jakiej kontrabandy nie przewoził.
– Kontrabandy? Przecież to nie Polak. Na niemieckich blachach ten passat. Oni przecież do nas nic nie przemycają.
Sierżant nie dał się przekonać. Podszedł do bagażnika, włożył klucz i przekręcił. Zamek nie zablokował się podczas wypadku. Klapa się otworzyła i ze środka wypadło koło zapasowe, metalowa skrzynka na klucze i obszerna sportowa torba. Na śnieg wysypało się też trochę potłuczonego szkła i kilka całych butelek wódki.
– Nie mówiłem? – ucieszył się Maryniak. – Jak z peweksu, niemiecka chyba. Trzeba schować, bo przecież nie zostawimy tym szuszwolom z pomocy drogowej. Ta torba też się nada. – Pochylił się i chwycił za błyskawiczny zamek. Pociągnął go i już chciał wyrzucić zawartość na śnieg, przekonany, że wewnątrz są tylko jakieś ubrania… – Jezus Maria – jęknął, włożywszy dłoń do środka.
– Co, jeszcze jeden trup? – zapytał chorąży, podchodząc szybko do kolegi.
– O ja pierdolę!
– Co jest, do cholery…?
– Patrz się do środka! – Sierżant skierował strumień światła na torbę.
– O Jezusie Nazareński! – wyszeptał chorąży, zapominając całkowicie o swoim świeckim światopoglądzie wynikającym z przyjęcia zasad dialektyki marksistowsko-leninowskiej, której uczył się na kursach zaraz po rozpoczęciu służby w Milicji Obywatelskiej. No ale jak mógł inaczej zareagować człowiek, nawet w stopniu chorążego, na widok całej torby wypełnionej po brzegi dolarami, człowiek, którego raz na rok stać było na zakup paru dolców od cinkciarza i wydanie ich na świąteczne zakupy w peweksie. To, co było w torbie, wystarczyłoby mu na takie zakupy zapewne przez najbliższych kilkaset lat.
* * *
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Dział zamówień: +4822 6286360
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF s.c., Bydgoszcz