Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Poznań, czerwiec 1982 r. Milicjanci z Wydziału Dochodzeniowo-Śledczego pod kierunkiem porucznika Marcinkowskiego nie mają chwili wytchnienia. Muszą ująć sprawców zuchwałego napadu na furgonetkę przewożącą pieniądze. Jednocześnie badają sprawę upozorowanego samobójstwa mężczyzny o niejasnych powiązaniach z SB.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 645
Projekt okładki: Mariusz Banachowicz
Redaktor prowadzący: Małgorzata Burakiewicz
Redakcja: Beata Mes
Redakcja techniczna: Anna Sawicka-Banaszkiewicz
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Ewa Rudnicka
Zdjęcie wykorzystane na okładce
© CURA photography/Shutterstock
© by Ryszard Ćwirlej
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2017
ISBN 978-83-287-0423-7
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2017
FRAGMENT
Nic nie jest takie, jak mogłoby się zdawać, że jest naprawdę
chor. sztab. Teofil Olkiewicz
Poniedziałek 14 czerwca 1982 roku Godzina 14.20
– Diabli nadali tę robotę dzisiaj – powiedział sierżant Słomiany, wrzucając ostatni worek z pieniędzmi do nyski. – Jak będziemy się grzebać, to nie zdążę na mecz, cholera jasna.
– Spokojnie, stary! – Plutonowy Majchrzak złapał worek i pociągnął go w głąb samochodu. – Gadam ci, że się wyrobimy. Ino że trzeba by nie jechać tak, jak w rozkazie jest wypisana droga, bo to naobkoło. Skoczyłoby się prościutko przez Ratajczaka i Wildą, i już jesteśmy pod Ceglorzem, raz-dwa i po robocie.
Słomiany ściągnął z głowy czapkę i przetarł spocone czoło. Trasa przejazdu była wyraźnie określona. Spod NBP na Marcinkowskiego mieli pojechać najpierw przez Czerwonej Armii, Głogowską, potem skręcić w Hetmańską i z niej wjechać w Dzierżyńskiego. Objeżdżali w ten sposób pół miasta, no, ale dzięki temu jechali cały czas szerokimi, głównymi ulicami. Tego wymagały przepisy, by pieniądze przewozić właśnie taką drogą, bo to niby bezpieczniej. Jednak trasa, którą zaproponował Majchrzak, była prosta jak drut i – co najważniejsze – zdecydowanie krótsza.
– A Cześkowi mówiłeś? – Sierżant wyraźnie połknął haczyk. Czesiek, czyli sierżant Pluta, to kierowca nyski i teraz wszystko było w jego rękach. To on najwięcej ryzykował w razie wpadki.
– Czesiek sam mi gadał, że mykniemy przez Wildę raz-dwa i po krzyku. Przecież on też na mecz chce zdążyć, a ma jeszcze dalej niż ty. On do Suchego Lasu, a ty ino na Rataje jedziesz.
– Na Rataje – potwierdził Słomiany – ale ja to jadę tramwajem, a Czesiek se pojedzie do chaty swoją nyską. Przecież nie będzie jej dzisiaj na komendę odstawiał.
– No pewnie, że nie odstawię! – odezwał się zza jego pleców zadowolony z siebie Pluta. – Już się dogadałem z dyspozytorem. Powiedział, że nie ma problemu. W taki dzień trzeba ludziom iść na rękę, nie? W końcu nie co dzień zaczynają się mistrzostwa świata. Mecz z Włochami musowo trzeba obejrzeć.
– Mamy jeszcze prawie trzy godziny. – Sierżant spojrzał na zegarek. – Mecz się zaczyna piętnaście po piątej. Jak teraz wyjedziemy, to w Cegielskim będziemy w dwadzieścia minut. Wyładunek i podpisanie kwitów to będzie gdzieś z pół godziny, tak, że jakbyś mnie potem wysadził na Hetmańskiej, to zaraz wskakuję w tramwaj…
Pluta uśmiechnął się szeroko i klepnął sierżanta w ramię.
– Spokojnie, damy radę obrócić do Ceglorza, a potem podrzucę cię na Rataje.
– No, chyba że tak – ucieszył się Słomiany. W sumie wszystko zaczęło się ładnie układać, a nadzieja na obejrzenie meczu stawała się całkiem realna.
– To jak? – zapytał Plutę. – Papiery przewozowe przygotowali już chyba?
Pluta, który właśnie wyszedł z biura NBP na podwórko, gdzie zaparkowali nyskę, wskazał głową na budynek.
– Pani Krysia już tam na ciebie czeka, dowódco!
Słomiany poprawił marszczącą się bluzę mundurową, a potem ruszył sprężystym krokiem do biura. Szedł wyprostowany jak struna, bo chciał zrobić dobre wrażenie na pani Krysi. Ta pulchna blondyneczka o zielonych oczach już dawno zawładnęła jego erotycznymi myślami. Marzył o jej jędrnych piersiach i kształtnej pupie, której nie byłyby w stanie objąć jego wielkie dłonie. Ale niestety, pani Krysia była mężatką, a on sam również był od dwudziestu lat żonaty. Na związek między nimi nie było więc najmniejszej szansy. Tak mu się przynajmniej zdawało. I z tego powodu nie przekroczył nigdy granicy biurka, które oddzielało go od obiektu jego westchnień. Za każdym razem, gdy przyjeżdżał odebrać pieniądze, które rozwoził do różnych zakładów pracy w mieście, dzielił ich dystans nie do pokonania. Stając przed tą kobietą, jedyne, na co potrafił się zdobyć, to uprzejme „dzień dobry” i „do widzenia”, przy zachowaniu nienagannej wyprężonej postawy. Liczył w duchu, że to ona zrobi pierwszy krok, dostrzeże jego płomienne spojrzenie i powie coś, co da mu nadzieję na bliższą znajomość. Ale jak dotąd nic takiego nie powiedziała, a pracowała już za tym swoim bankowym biurkiem ponad dwa lata. Dwa lata czekania, wzdychania i niespełnionych marzeń. Może jednak dziś coś się zdarzy?
– Dzień dobry – powiedział, stając na progu pokoju.
Pani Krysia podniosła oczy znad gazety i uśmiechnęła się do niego wyćwiczonym służbowym grymasem.
– Tu są listy przewozowe. – Wskazała na szarą teczkę przypominającym serdelek palcem z polakierowanym na czerwono długim paznokciem. Podszedł bliżej do samej krawędzi biurka tym swoim sprężystym krokiem, który miał zrobić na niej wrażenie, i chwycił pakunek.
– Dużo tego chyba – zagadnął nieśmiało, zerkając jednym okiem na kopertę i przenosząc spojrzenie na biust urzędniczki. Zawsze przy niej czuł się onieśmielony i trudno mu było znaleźć właściwe słowa.
– Normalnie, jak co miesiąc – odpowiedziała już bez uśmiechu, raczej znudzonym tonem.
– No to trzeba jechać, bo chłopaki chcą zdążyć na mecz. Pani pewnie też będzie oglądać…
Spojrzała na niego z jakimś błyskiem zainteresowania w oczach.
– Ja tam sportów nie oglądam. Co mi tam jakieś mecze. Mam tyle roboty w domu, że na pierdoły nie starcza już czasu. A pan się interesuje sportem?
– Tak sobie – skłamał szybko, bo poczuł, że to jest ta płaszczyzna, która może pozwolić mu zbliżyć się do niej. Jak to mówią, płaszczyzna ogólnego porozumienia.
– A co to pani ma do roboty, tak w ogóle?
– A nic, na ogródku muszę pokopać i chwasty wypielić. Wszystko na mojej głowie.
– To mąż pani nie pomoże? – zapytał i pomyślał od razu o swoim warzywniaku, do którego przychodził tylko wtedy, gdy nie miał już innego wyjścia. Nie znosił babrania się w ziemi i dlatego najczęściej przekopywaniem grządek zajmowała się żona.
– Ale gdzie tam. On na mecz idzie do kolegi, co ma kolorowy telewizor. A ja na działkę jadę zaraz po pracy.
Cholera, pomyślał sierżant. To może być ta jedyna życiowa szansa. Nie można jej nie wykorzystać.
– Ja to bym nigdy takiej jak pani kobiecie nie pozwolił samej kopać w ogródku.
– No to może wpadnie pan do mnie i mi pomoże – zapytała, niby to żartem, ale z jakąś nutką nadziei w głosie.
– Jak pani chce, to czemu nie. Da się zrobić.
– Naprawdę? Zrobiłby pan to dla mnie? Pan taki silny i wysportowany. To panu chwilkę by zajęło.
– Ja nie tylko to bym zrobił dla pani. Jeszcze więcej nawet bym zrobił. Niech no pani mówi, gdzie ten ogródek się znajduje?
Popatrzyła na niego, a jej oczy zrobiły się jakieś większe, tak przynajmniej mu się zdawało. Większe i bardziej okrągłe.
– Przy Hetmańskiej, a wejście jest od Findera. Wie pan, gdzie to jest?
– A co mam nie wiedzieć. Pewnie, że wiem! – odpowiedział z entuzjazmem.
– O szesnastej trzydzieści przed bramą? – zaproponowała, uśmiechając się przy tym słodko i jednocześnie taksując go dokładnie tymi swoimi zielonymi oczyma.
– Dam radę. Raz-dwa się z tą forsą obróci i podlecę tam.
– A wino pan pije czy raczej wódeczkę?
– A mnie tam wszystko jedno. Wszystko jest dla ludzi.
Z dziedzińca rozległ się dźwięk klaksonu nyski. Widać koledzy zaczęli się już denerwować przedłużającą się nieobecnością sierżanta. Trzeba było lecieć. Chwycił dłoń pani Krysi, przyciągnął do ust i cmoknął głośno.
– Służba to służba! – Przyłożył dwa palce do daszka czapki, a potem wykonał przepisowy w tył zwrot i zniknął na korytarzu.
Przebiegł dziedziniec i wskoczył do auta tylnymi drzwiami. Zamknął je od środka, a potem usiadł na krzesełku konwojenta. Przez okienko z szoferki patrzył na niego uśmiechnięty plutonowy Majchrzak. Sierżant pokazał mu skierowany do góry kciuk na znak, że wszystko jest w porządku. Można było jechać. Byle szybciej wszystko załatwić i lecieć do tego ogródka. Nie mógł uwierzyć w swoje szczęście. Udało się teraz i pewnie uda się jeszcze więcej. A mecz? Przypomniał sobie, że to przecież początek mistrzostw w Hiszpanii, a Polacy zagrają dziś z Włochami… A pieprzyć to. Pewnie i tak przegrają patałachy. Za to on mógł dzisiaj wygrać prawdziwy los na loterii. Okrągłe pośladki pani Krysi w jego rękach. Czy mogła z nimi konkurować łysina Grzegorza Laty?
Godzina 14.35
Ulice na poznańskiej Wildzie powoli pustoszały. Kto tylko mógł, pędził do domu, żeby zdążyć na mecz. Nie co dzień przecież nasi zawodnicy grali z taką drużyną jak Włochy. I do tego jeszcze na mistrzostwach świata. Nadzieje były wielkie, choć obawy kibiców równie ogromne. Przede wszystkim ludzie bali się, że reprezentacja nie jest należycie wytrenowana. Już pół roku minęło, jak wprowadzono stan wojenny, więc nie było pewności, czy piłkarze zdążyli przerobić cały program przygotowań. Wiadomo, że powinien być on przecież realizowany w jak najlepszych warunkach. Tymczasem te były ekstremalnie niekorzystne. Nikt też nie miał pewności, czy będą mieli odpowiednią motywację, żeby grać na najwyższym poziomie. W końcu reprezentowali kraj, w którym rządziła wojskowa dyktatura. Poza tym – gdzie tam naszym chuderlakom do upasionych na makaronach i pizzach Włochów. Pierwszy mecz z góry skazany był na porażkę – twierdzili pesymiści. Tym razem było ich wyjątkowo dużo. Ale w końcu to mistrzostwa i trzeba je zobaczyć. Toteż każdy, kto mógł, kończył dziś pracę wcześniej, by zasiąść wygodnie przed telewizorem i trzymać kciuki za drużynę Piechniczka.
Mężczyzna stał na chodniku i palił papierosa. Zerknął na zegarek, a potem spojrzał w głąb ulicy Dzierżyńskiego. Po brukowanej jezdni od strony Rynku Wildeckiego toczył się wolno star z zieloną szoferką, który przewoził skrzynki wypełnione pustymi butelkami. Ciężarówka, hałasując niemiłosiernie, wlokła się chyba ze trzydzieści na godzinę, jakby kierowca się bał, że jego wysłużony pojazd za chwilę rozleci się na kawałki. W końcu star minął mężczyznę, który cisnął niedopałek wprost pod jego koła. Potem facet chwycił za guzik od skórzanej kurtki i zapiął ją pod szyją. Wyglądał dość dziwnie. Temperatura sięgała dwudziestu stopni i wszyscy wokół chodzili w koszulkach z krótkim rękawem, a on miał na sobie grubą katanę. Przechodnie, których o tej porze na ulicy było dość sporo, obrzucali go zaciekawionym spojrzeniem, po czym mijali i szli dalej. Nie zastanawiali się nad przyczyną tego nieprzystającego do warunków pogodowych ubioru. No bo przecież wariatów wszędzie było na pęczki, więc nic dziwnego, że jeden sobie tu stoi i się poci, opakowany w świńską skórę. Tym bardziej że niemal naprzeciwko, po drugiej stronie drogi, stał jeszcze jeden dziwak, też opatulony w płaszcz. Tyle że w zwykły, popielaty prochowiec. Za to miał dodatkowo na głowie czarny beret, a na nosie ciemne okulary. Wyglądał jak tajny agent z francuskiej komedii. Jednak na jego twarzy nie dawało się dostrzec żadnej komicznej nuty. Pysk miał, powiedzieć by można, „w stylu niewyjściowym”, z nosem zsiniałym, bynajmniej nie z zimna, ale świadczącym o tym, że jego właściciel należy do miłośników mocnych trunków. Facet trzymał w ustach niezapalonego papierosa i również spoglądał w głąb ulicy. Naraz mężczyzna ubrany w skórzaną kurtkę, ujrzawszy coś w oddali, znieruchomiał. Szybko odwrócił się w kierunku tego stojącego naprzeciw i gwizdnął głośno na palcach. Tamten, nie zastanawiając się długo, ściągnął z głowy beret, po czym wcisnął go do kieszeni. W tym momencie zza zakrętu wyłoniła się milicyjna nyska. Przed nią wolno, rzężąc wysłużonym silnikiem, toczyła się biała syrenka. Samochód jechał najwyżej trzydzieści na godzinę, jednak nyska nie była w stanie go wyprzedzić, bo miała przed sobą łuk ulicy. Kierowca nie mógł więc widzieć, czy coś nadjeżdża z naprzeciwka. Facet w czarnej skórze uśmiechnął się radośnie i machnął ręką do tego w prochowcu, który właśnie rozpinał płaszcz. Na sygnał od razu ruszył szybkim krokiem przed siebie.
W tym momencie z przecznicy wyjechał rozpędzony star. Ciężarówka wpadła na ulicę akurat w chwili, gdy przed nią pojawiła się nyska. Jej kierowca nie miał najmniejszych szans na ucieczkę. Zderzak ciężarówki z impetem wbił się w bok wozu milicyjnego. Zza pleców stara wyjechała na ulicę biała nyska. Szofer był nie lada mistrzem, bo auto, znalazłszy się za milicyjnym wozem, zahamowało na bruku, obróciło się o dziewięćdziesiąt stopni i zatrzymało niemal dokładnie na wprost tylnych drzwi rozbitego radiowozu, stykając się prawie ze zderzakiem milicyjnego auta.
Na drodze zapadła cisza. Ale tylko na chwilę. Przerwał ją ostry huk wystrzałów z pistoletu maszynowego. Mężczyzna w prochowcu stał pięć metrów od maski wozu milicyjnego i pruł do niego z niemieckiego schmeissera. Potężny, zwalisty kierowca ciężarówki z takim samym pistoletem maszynowym w ręce wyskoczył z szoferki i podbiegł do tylnych drzwi radiowozu. Był tam już mężczyzna w skórze. On też miał w rękach automat. Kierowca pociągnął za drzwi. Były zamknięte. Nie namyślając się długo, strzelił dwa razy w zamek, a potem znowu szarpnął drzwiami. Ten w skórze był zapewne przekonany, że seria ze schmeissera wyeliminowała wszystkich konwojentów, bo bez obawy wsunął głowę do środka. I popełnił błąd. Strzał rozdarł powietrze, a głowa bandyty eksplodowała. Kierowca nie czekał, aż ten w środku wystrzeli ponownie. Wetknął do środka lufę automatu i puścił długą serię, opróżniając do cna swój magazynek.
Teraz naprawdę zrobiło się cicho. Na ulicy nie było żywego ducha. Ludzie, których jeszcze przed chwilą kręciło się tu całe mrowie, zniknęli jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Na chodniku została tylko jedna, może sześćdziesięcioletnia kobieta o wyglądzie bazarowej przekupki. Stała jak skamieniała, zasłaniając twarz rękami. Gdy zapadła cisza, odsłoniła oczy. Ujrzała przed sobą ostrzelany samochód i ciała dwóch milicjantów w szoferce. Gdy wreszcie uświadomiła sobie, że ci, których widzi, to trupy, zaczęła przeraźliwie krzyczeć.
– Kurwa mać! – warknął kierowca. – Uciszę kurwę!
Złapał za wiszący na ramieniu pistolet i wymierzył w kierunku krzyczącej.
– Aaaaaaa! – zawodziła nadal kobieta.
– Zostaw! – zatrzymał go ten w prochowcu. – Bierz się za przeładowywanie. – Powiedział to takim tonem, że jego kompan natychmiast opuścił lufę i posłusznie zabrał się za przenoszenie worków. Tymczasem on spokojnym krokiem podszedł do krzyczącej. Stanął tuż przed nią, uśmiechnął się, a potem uderzył ją otwartą dłonią w twarz. Kobieta zamilkła momentalnie. Złapała się za obolały policzek, a potem spojrzała ze strachem w oczach na stojącego przed nią mężczyznę.
– Spierdalaj stąd, ale już! – krzyknął, a potem odwrócił się i poszedł do nyski. Nawet nie obejrzał się za siebie, żeby sprawdzić, czy odeszła. Był pewien, że uciekła stąd tak szybko, jak tylko mogła.
Przeładowanie worków z jednej nyski do drugiej zajęło napastnikom nie więcej niż minutę. Potem obaj wskoczyli do szoferki. Auto ruszyło z piskiem opon i po kilku sekundach zniknęło w uliczce, z której przed chwilą wyjechało. Leżący na podłodze przedziału towarowego nyski sierżant Słomiany, zanim pogrążył się w ciemnościach, pomyślał, że nie zobaczy dziś meczu. Ale zaraz przypomniał sobie, że wcale nie chciał go oglądać. Miał przecież do obejrzenia coś znacznie ciekawszego. Zobaczył oczyma wyobraźni wspaniałe piersi pani Krysi i wtedy zrobiło mu się tak smutno, że z oczu pociekły mu łzy.
Godzina 14.45
Podporucznik Mirosław Brodziak był sam w swoim pokoju służbowym. Obaj jego współpracownicy poszli już do domu, a on został, bo chciał skończyć pilną robotę. Przez ostatnie dwie godziny pisał raport, a w tej chwili postawił ostatnią kropkę w tekście. Zamknął teczkę z aktami sprawy o kryptonimie „Walizka”. Dotyczyła ona szajki złodziei neseserów, grasujących w pociągach całego województwa. Bandyci wpadli dzięki milicyjnej przebiegłości i nowoczesnej technice. Podłożono im walizkę z nadajnikiem radiowym, dzięki czemu zostali złapani niemal na gorącym uczynku. Teraz podporucznik kończył opisywanie przebiegu całej akcji. Pozostało jeszcze tylko dołączyć protokoły przesłuchań zatrzymanych delikwentów i sprawa mogła iść do prokuratury. Zadowolony odsunął akta od siebie i wydobył z kieszeni koszuli paczkę radomskich. Zapalił, a potem zaczął rozglądać się za popielniczką. Dojrzał ją na biurku obok. Należała do jego bezpośredniego przełożonego, porucznika Alfreda Marcinkowskiego. Podszedł tam i zabrał szklany spodeczek wypełniony po brzegi petami. Niedopałki wysypał do śmietnika stojącego w narożniku pokoju. Pomieszczenie wyglądało jak wiele innych w komendzie wojewódzkiej w Poznaniu. Ściany, mniej więcej do wysokości półtora metra, pomalowane były szarą farbą olejną. Ostatni raz malowano tak dawno, że nikt z urzędujących tu milicjantów nie pamiętał tych czasów. Nic więc dziwnego, że farba w kilku miejscach odłaziła całymi płatami, a ciągnący się powyżej olejnicy biały pas dawno już pożółkł, spatynowany grubą warstwą dymu tytoniowego. Na parapecie okiennym, obok porcelanowego czajnika elektrycznego, ktoś kiedyś ustawił doniczkę z paprotką. Kwiat pewnie dawno padłby pozbawiony troskliwej opieki, gdyby nie starania chorążego Teofila Olkiewicza, trzeciego z lokatorów pokoju. Nie żeby był zapalonym wielbicielem paprotek. Olkiewicz miał do biurowego kwiatka stosunek całkowicie obojętny. Jednak pojemnik wypełniony ziemią przydawał mu się niemal codziennie. Teoś – tak bowiem zwracali się do niego koledzy – miał zwyczaj płukania szklanki z fusami po herbacie wodą, którą później wylewał do doniczki. Zapewne ten herbaciany nawóz sprawiał, że paprotka rosła w najlepsze, mimo że okopcona i zaczadzona już dawno powinna podziękować milicjantom za współpracę.
Olkiewicz miał swoje biurko na prawo od wejścia. Blat mebla sprawiał wrażenie, jakby jego właściciel był prawdziwym pedantem. Nie było na nim nawet skrawka papieru. Żadnych akt, żadnych teczek czy zeszytów z notatkami. Kompletna pustka. Tymczasem dwa pozostałe biurka, to ustawione do Olkiewiczowego bokiem, należące do Brodziaka, i stojące pod oknem, Marcinkowskiego, były dosłownie zawalone materiałami. Jednak różnica między miejscami pracy Brodziaka i Marcinkowskiego była taka, że u tego ostatniego wszystko było poukładane w równe rzędy jak żołnierze podczas porannego apelu. Brodziak zaś żołnierski porządek na swoim blacie zastępował artystycznym chaosem. Sterty teczek z aktami zdawały się zaprzeczać prawom grawitacji i nie wiedzieć czemu nie zsuwały się na podłogę. Mimo tego pozornego bałaganu podporucznik doskonale orientował się w zawartości owych papierowych stosów i bez większych problemów szybko potrafił odnaleźć potrzebny dokument. Nie to, co Olkiewicz. Ten w ogóle nie musiał się orientować w papierach, bo najzwyczajniej brzydził się biurową robotą. Każdy raport, który musiał sporządzić, natychmiast przenosił na biurko Marcinkowskiego lub Brodziaka, niepotrzebne teczki z aktami kładł zaś na którąś z półek regału stojącego pod ścianą. Nic więc dziwnego, że były zawalone papierami do granic możliwości, a gdy szukano czegoś, czego Brodziak i Marcinkowski nie mieli na swoich biurkach, można było śmiało zakładać, że znajdzie się to w śmietniku na regale. Jedynym miejscem na półkach, niezagospodarowanym przez Olkiewicza, było to, na którym Brodziak kilka tygodni temu zainstalował radio z dwoma głośnikami. Amator Stereo – odbiornik, który podporucznik przyniósł ze swojego mieszkania – zastąpił wysłużone radio Taraban, które ostatnio coraz częściej się psuło i nie chciało obsługiwać fal ultrakrótkich. Brodziak słuchający tylko Trzeciego Programu Polskiego Radia, bo tylko tam nadawano muzykę rockową, nie wytrzymał i postanowił wyrzucić starego grata. Następnego dnia tryumfalnie wkroczył do pokoju, wnosząc porządne, własne radio. Nie było w tym geście żadnego poświęcenia. Kilka dni wcześniej załatwił sobie spod lady w sklepie ZURT-u zupełnie nową wieżę Unitry z kolumnami Altusa. Amator Stereo mógł więc powędrować do pracy.
Podłoga w pokoju była wyłożona zielonym, zdeptanym linoleum. Na wprost biurka Brodziaka stały jeszcze niewielka ława, przykryta mocno wysłużonym bieżnikiem w łowicki wzór, i dwa proste fotele. Ściana nad stolikiem przyozdobiona była słomianką, na której wisiał proporczyk klubu sportowego Olimpia Poznań i kalendarz na rok 1982 z krajobrazami. Dodatkowym elementem ozdobnym był list gończy ze zdjęciem wydany za Marcelim Okoniem, synem Stanisława. List powiesił tam Olkiewicz, ponieważ spodobała mu się zakazana gęba przestępcy. Kolegom wyjaśnił, że ilekroć patrzy na niego, natychmiast się dowartościowuje. Całości obrazu tego miejsca dopełniał jeszcze jedyny w swoim rodzaju zapach, który był mieszaniną pasty do czyszczenia podłóg, potu zapracowanych mężczyzn, kurzu zalegającego na papierach i smrodu papierosowego. W ten naturalny dla pokoju zaduch wdzierały się od czasu do czasu, szczególnie rano, wnoszone na świeżo ogolonych twarzach milicjantów zapachy drogeryjne. Olkiewicz wprowadzał tu swojską nutę przemysławki i szarego mydła, Brodziak egzotyczną bryzę peweksowskiego old spice’a i mydełka Fa, a Marcinkowski swojski, korzenny powiew wody kolońskiej Prastara i przydziałowego mydła toaletowego. Jednak te obce wonie szybko neutralizował wszechogarniający, tłumiący wszystko, milicyjny zapach, wzbogacany dość często aromatem alkoholowych wyziewów.
Brodziak otworzył szufladę biurka i zgarnął do środka długopis i linijkę, po czym zgasił papierosa i wstał z krzesła. Spojrzał na swój ręczny zegarek. Dochodziła piętnasta. Do meczu zostały jeszcze dwie godziny. Pomyślał więc, że skoro już wszystko zrobił, może pójść do domu. Po drodze wskoczy jeszcze na jedno, może dwa piwa na Wrocławską, do piwiarni, z której do jego mieszkania na Starym Mieście jest dosłownie kilka kroków. A potem spokojnie obejrzy mecz. Specjalnie nie interesował się piłką nożną, ale takiej okazji jak mistrzostwa świata nie mógł odpuścić. Tym bardziej że grała w nich polska reprezentacja, a kto wie, czy jeszcze kiedyś będzie szansa na obejrzenie zmagań naszych zawodników w imprezie o takiej randze. Ściągnął z wieszaka dżinsową kurtkę, założył ją na grzbiet i już chciał wyjść, gdy wtem drzwi się otworzyły. Do środka wtoczył się uśmiechnięty jak zawsze chorąży Teofil Olkiewicz.
– Melduję, obywatelu poruczniku, przepraszam: podporuczniku – poprawił się – że znowu jestem!
– Teoś, do cholery, co ty tu robisz? – zdziwił się Brodziak na widok przybysza. – Przecież miałeś iść do domu. Mówiłeś, że twoja stara robi dzisiaj pranie i że masz jej pomóc.
Olkiewicz poprawił zaczeskę przykrywającą łyse czoło, a potem usiadł za swoim pustym biurkiem, rozpinając jednocześnie mocno opiętą na pokaźnym brzuchu popielatą marynarkę.
– Jak se tak szłem do chaty, a byłem już koło Opery, to mi się tak smutno zrobiło, jak se pomyślałem, że ty tu tak sam jak ten palec siedzisz w tym pokoju…
Brodziak spojrzał na kolegę i pokiwał głową, uśmiechając się lekko. Dobrze wiedział, o co chodziło Teosiowi. Pewnie, idąc do domu, doszedł do wniosku, że warto byłoby wpaść do knajpy na kielicha. A że Teoś był pijakiem towarzyskim, nie miał zamiaru konsumować samotnie. I zapewne wtedy przypomniał sobie o koledze.
– A to pisanie to ty pewnie już żeś skończył, co? – zapytał ostrożnie Olkiewicz, jakby się bał, że podporucznik przejrzy jego zamiary. Niepotrzebnie. Brodziak znał go przecież nie od dziś. Poznali się w pierwszym dniu pracy Mirka w wydziale dochodzeniowo-śledczym, w noc wprowadzenia stanu wojennego. Mimo że Teofil był starszy od niego o ponad dwadzieścia lat, tego dnia również zaczynał tu służbę. Oddelegowano go do kryminalnych z SB. Miał być tylko kilka dni, a został już na stałe. Od samego początku zajął się edukacją Brodziaka i szybko przekazał mu całą swoją wiedzę operacyjną na temat znanych sobie knajp, melin i burdeli. Nauka trafiła na podatny grunt, a młody adept sztuki milicyjnej okazał się pojętnym i nader chętnym do nauki uczniem.
– Bo jakbyś czasem skończył, to ja se tak myślę, że w taki ładny dzień nie ma co siedzieć nad jakimiś papierzyskami, ino trzeba by się napić trochę. Tym bardziej że tak jakby wyjścia nie było, bo dzisiaj jest przecież ten mecz.
– No to jak jest mecz, to jest okazja – zgodził się z nim Brodziak. – No, ale jak jest mecz, to się pije na, a nie przed.
– A właśnie że nie! – wykrzyknął Olkiewicz i aż podniósł się z krzesła pewny swoich racji. Ten Miras nic nie rozumiał. Pić na meczu to można, jak się idzie na ligę, jak Kolejorz gra, to wtedy można sobie pić rozrywkowo, bo nikogo tak naprawdę wynik nie obchodzi. Zawodników nawet nie obchodzi, kto wygra, to i tych, co na mecz przyłażą, tym bardziej. I nerwów nie ma, i można sobie popijać rozrywkowo. No, ale jak już gra reprezentacja i do tego jeszcze o wielką stawkę na mistrzostwach świata, a gra tak samo jak ci z Lecha, bez przekonania i zapału, to już całkiem co innego.
– Tego się przecież na trzeźwo oglądać nie da – zaczął wyjaśniać Teofil jak stary nauczyciel wyjątkowo tępemu uczniowi. – Normalnie to jak jest mecz, się pije, bo zawsze lepiej smakuje. No, ale jak nasi grają, i to na dodatek w takim spotkaniu, to trzeba się jeszcze przed znieczulić trochę, żeby człowiek mógł ze spokojem na to patrzeć. – Wyczerpany przemówieniem usiadł, spoglądając uważnie na piegowatą twarz Brodziaka. Ten poprawił opadającą na czoło nieco przydługą czuprynę, a potem uśmiechnął się do kolegi.
– Masz rację, Teoś, na trzeźwo nie da rady!
– To zbieraj się i idziemy! – Olkiewicz zaśmiał się i z radości klepnął swoim zwyczajem w udo. – Co tu będziemy tak siedzieć jak te dupy wołowe na opierdzianych stołkach.
– A powiem ci, Teofil, że zanim żeś tu przyszedł, to ja myślałem, że przed meczem jeszcze wskoczę na Wrocławską.
– Wrocławska jest niepewna – wszedł mu w słowo Olkiewicz, robiąc przy tym minę wytrawnego znawcy zagadnienia. – Tam raz piwo jest, raz nie ma i nigdy nie wiadomo, jak się trafi. Pójdziemy do Władzia Kajzerka na Półwiejską. U niego nawet jak nie będzie piwa, to dla nas się znajdzie.
Teofil poderwał się z miejsca, chwycił swoją starą, wysłużoną torbę, niemal taką samą, jaką kiedyś nosił do roboty jego ojciec, i ruszył w kierunku drzwi. Nie zdążył ich jednak otworzyć. Wyciągnął tylko rękę, a one same się otworzyły. Zdziwiony spojrzał na swoją dłoń, jakby była w niej ukryta jakaś dziwna moc, o której istnieniu nie miał zielonego pojęcia. Ale ręka prezentowała się całkiem normalnie, jak zwykle, może tylko była mniej pobrudzona, bo przedpołudnie spędził w biurze, a nie – jak miał to w zwyczaju – w terenie. Spojrzał jeszcze raz na drzwi, by się upewnić, że rzeczywiście są otwarte. Zamiast nich zobaczył jednak elegancki, dwurzędowy garnitur, w którym za pomocą koszuli i krawata ktoś uwięził kompletnie łysą głowę z nieogoloną, zmęczoną twarzą, ozdobioną worami pod oczyma przesłoniętymi do połowy okularami w rogowych oprawkach na perkatym nosie. Na pierwszy rzut oka widać było, że ta postać o wiele lepiej prezentowałaby się w walonkach i kufajce. Ale milicjanci zazwyczaj nie chodzili do pracy w kufajkach. Tym bardziej szefowie wydziałów dochodzeniowo-śledczych.
Pułkownik Eugeniusz Żyto chwycił wyciągniętą dłoń Olkiewicza, potrząsnął nią i wszedł do pokoju. W ustach jak zwykle miał zbrązowiałą szklaną lufkę z kawałkiem popularnego. Pułkownik miał zwyczaj dzielić każdego papierosa na pół. Złośliwi twierdzili, że to ze zwykłego sknerstwa, tymczasem on uważał, że dzięki temu pali o wiele mniej, a paczka wystarcza mu na znacznie dłużej.
– Dobrze, że jeszcze jesteście, proszę ja ciebie – powitał obu podkomendnych. Podał rękę Brodziakowi, a potem usiadł na jednym z dwóch foteli stojących pod ścianą. – A Fred gdzie jest? – zapytał i rozejrzał się po pokoju, jakby miał nadzieję, że Marcinkowski ukrywa się za stertą akt na swoim biurku.
– Poszedł jakąś godzinę temu – wyjaśnił Brodziak. – Dzisiaj mecz jest.
– No właśnie, my też na mecz chcieli lecieć… – dodał szybko Teofil, bo poczuł już, że święci się coś niedobrego.
– Aaa, mecz, prawda, proszę ja ciebie. Ale meczu to wy chyba dziś nie zobaczycie. Mieliśmy na Wildzie napad na konwój z pieniędzmi. Dwóch milicjantów nie żyje i trzeci chyba też.
– O ja pierdolę! – wyrwało się Olkiewiczowi. I wcale nie dlatego, że kogoś tam zabili, nawet nie dlatego, że nie zobaczy meczu. Zaklął zrozpaczony, bo perspektywa zimnego piwa w knajpie u Władzia Kajzerka przeleciała mu koło nosa z prędkością wyścigowego fiata 125p prowadzonego przez Sobiesława Zasadę.
Godzina 14.50
– O, tu wisi, panie kapitanie. – Dozorca Górski wskazał ręką na prawo od wejścia.
Kapitan Włodzimierz Szwarc z Komendy Miejskiej Milicji Obywatelskiej w Pile spojrzał w tę stronę i zmrużył oczy. Ostry promień słońca wpadał na poddasze przez niewielkie okienko dachowe, obrysowując ostro sylwetkę człowieka wiszącego pod belką więźby. Oficer wysunął się z półcienia nieoświetlonej przez popołudniowe słońce części strychu i wszedł w tę, którą rozjaśniała słoneczna poświata. Jak w grafice Rembrandta wchodzę w obszar jasności, w strefę prawdy objawionej przez Mesjasza. Jak ona się nazywała, ta grafika… Jakaś sześciogroszowa czy jakoś tak… Chrystus wkraczał do jakiegoś miasta, pewnie Jerozolimy, prosto w tłum ludzi zajętych swoimi sprawami. Większość z nich była pogrążona w półcieniu, w nieświadomości, ale tych, którzy go dostrzegli, oświetlał promień słońca wchodzący w mury miejskie wraz z Jezusem. Przypomniawszy to sobie, milicjant zaśmiał się w duchu. Tu słońce oświetla tego faceta i mnie. Wszedłem w obszar prawdy? Prawdy o tym, który tam wisi. Ale co to może być za prawda? Powiesił się i tyle. Codziennie ktoś się wiesza, a przyczyna zawsze jest taka sama. To problemy, z którymi człowiek nie potrafi sobie poradzić, i dlatego wybiera takie rozwiązanie, które wydaje mu się najprostsze. Ostateczne rozwiązanie, najbardziej skuteczne i najgłupsze jednocześnie. Ucieka sam, ale problemy pozostają. I muszą je rozwiązywać ci, których nimi obarczył…
– Zlał się na podłogę – zauważył przytomnie dozorca Górski, wyrywając kapitana z zadumy. Wskazał na plamę pod nogami wisielca, tuż obok przewróconego taboretu.
– Zawsze tak jest, jak się który obwiesi – stwierdził sierżant Zenon Małaszko, który stanął za plecami oficera. Był tu dzielnicowym, więc do niego pierwszego dotarła informacja o trupie wiszącym na poddaszu przedwojennej kamienicy przy Marchlewskiego. Najpierw sam obejrzał miejsce zdarzenia, a potem zadzwonił na komendę. Powieszenie to nie był jakiś nadzwyczajny wypadek, ale trzeba było uruchomić procedurę. Na miejscu musiała się więc zjawić grupa dochodzeniowo-śledcza, zanim trupa odbierze Zakład Zieleni Miejskiej, którego wyspecjalizowana ekipa zajmuje się transportem nieboszczyków. Nim jednak przyjechali tu milicyjni technicy z komendy wojewódzkiej, pojawił się kapitan Szwarc. Z komendy miejskiej miał tu dosłownie dwa kroki, nie czekając, ruszył więc na Marchlewskiego. Przyjmując zgłoszenie, pomyślał, że sam się tym zajmie. Przyda mu się trochę ruchu w dzień, który zapowiadał się niezbyt atrakcyjnie. Dyżur w komendzie mógł spędzić za biurkiem, porządkując i uzupełniając jakieś stare akta, albo na sportowo, idąc spacerem na orientację, którego punktem docelowym był trup wiszący na belce. Wybrał sport, a do papierów posadził swojego podwładnego, podporucznika Poleszuka, choć ten już się rwał do roboty w plenerze. Do meczu zostało jeszcze trochę czasu, więc trzeba było go sobie jakoś zagospodarować. Szwarc rozejrzał się. Normalny strych, jakich wiele w Pile, zawalony gratami. Rozlatujące się stare meble, skrzynie ze szpargałami i sterty papierów, czyli wszystko to, co strażacy lubią najbardziej. Widać żadnego z nich dawno tu nie było, pomyślał kapitan, ale prędzej czy później trafią na pewno na kontrolę i dozorca dostanie mandat za ten burdel.
– Zna go pan? To mieszkaniec tego domu? – zapytał kapitan głosem pozbawionym emocji. Z góry znał odpowiedź.
– No, tu mieszkał, pod czwórką. Konstanty Stefaniuk. Samotny, bez rodziny mieszkał, a miał dwa pokoje. Nie pracował nigdzie, ale piniendze posiadał i żył se na poziomie.
To przynajmniej swoich problemów nie zostawił rodzinie, pomyślał Szwarc. Ciekawe tylko, komu je zostawił?
– Miał jakieś kłopoty? – pytał dalej dozorcę.
– A kto ich dzisiaj nie ma, panie kapitanie.
– No wszyscy mają, to wiadomo. Ale nie wszystkie są takie, żeby się od razu wieszać.
– Niby tak. – Górski podrapał się w głowę. – Ale u niego problemów to chyba większych nie było. Pił normalnie, codziennie, jak wszyscy, tyle że w małych ilościach. Od czasu do czasu na ryby chodził, jak to emeryt. Emeryturę co miesiąc dostawał i to podobno sporą, to czym miał się martwić? No chyba że się martwił, że mistrzostwa świata będą do dupy.
– Co? – zdziwił się milicjant.
– No że do dupy, bo Włosi na początek, potem Peru, więc pewnie zaraz odpadniemy z gry po tych dwóch meczach. A nasi to szmaciarze, że szkoda gadać. Już po mistrzostwach, panie.
– Pewnie, że tak, teraz Włochy, potem Kamerun nas rozjedzie, a Peru to już nas w dupę kopnie i możemy wracać do domu – wtrącił się sierżant Małaszko, który podobnie jak Górski był wytrawnym znawcą futbolu. Szwarc nie znał się na piłce tak dobrze jak ci dwaj, ale jako kibic amator liczył w skrytości ducha na to, że mecz z Włochami skończy się zwycięstwem naszej reprezentacji. W ogóle był optymistą, bo miał nadzieję, że nasi wyjdą z grupy. Takiej nadziei nie miał prawie żaden ze znawców tematu, od dziennikarzy sportowych poczynając, a na dzielnicowych milicjantach i cieciach kończąc. Dlatego nie podzielił się z nimi swoją opinią. Zresztą, przestała go zajmować piłka nożna, gdy zrobił dwa kroki w przód. Na tyle mógł sobie pozwolić, by nie podchodzić za blisko do wisielca, tak na wszelki wypadek, żeby nie zadeptać możliwych śladów. Teraz od trupa dzielił go dystans najwyżej trzech metrów. Było to zbyt daleko na badanie szczegółów, nie na tyle jednak, by nie dostrzec, że z twarzą denata jest coś nie tak. Opuchnięty język wystający z ust był jak najbardziej normalnym zjawiskiem. Nienormalny natomiast był ogromny siniak pod lewym okiem. Z początku go nie zobaczył, bo lewa strona twarzy pogrążona była dotąd w półmroku. Promienie słoneczne oświetlały prawą stronę ciała. Teraz, pewnie pod wpływem lekkiego ruchu powietrza, wisielec nieco się odwrócił. Wtedy to zobaczył. Oko było całe opuchnięte. Nabrzmiała i rozbita była też warga. Facet, zanim się powiesił, musiał zaliczyć bliskie spotkanie z młotem pneumatycznym albo chociaż z solidną pięścią.
– Peru to jest drużyna z Ameryki Południowej. A oni tam wszyscy kopią piłkę od urodzenia. Obiegną naszych, że ani się obejrzą, jak będzie dla tamtych z pięć do zera – tłumaczył dzielnicowemu stróż Górski.
– Widział go pan wczoraj? – Szwarc odwrócił się do dozorcy.
– Co? Kogo widział?
– No tego powieszonego.
– A, widzieć żem widział. Nawet żeśmy gadali na dworze. Gadał, że już po mistrzostwach. I miał rację, bo ja też…
– A jak wyglądał? – przerwał mu kapitan.
– No jak? Normalnie. Tak samo jak zawsze wyglądał. Znaczy się nijak.
– A gęby nie miał obitej?
Górski dopiero po sekundzie zrozumiał, o co chodzi milicjantowi. Podszedł do trupa, cały czas przyglądając się twarzy mężczyzny. Zaciekawiony chciał podejść bliżej, ale oficer powstrzymał go ręką.
– Ożeż ty w mordę, kurwa jego przenajświętsza… Ktoś mu nieźle przypierdolił. Ryło jak kotlet schabowy.
– Może ze schodów zleciał? – wtrącił przytomnie dzielnicowy, który zawsze potrafił znaleźć najprostsze i najbardziej sensowne rozwiązanie każdego problemu.
– Jakby ze schodów zleciał, tobym to słyszał, że ktoś leci, nie? A nic żem nie słyszał. Jak nic po ryju otrzymał.
– A jak rozmawialiście, to która była godzina? – dociekał kapitan, próbując wstępnie ustalić chronologię zdarzeń.
– To wczoraj po Dzienniku Telewizyjnym już było, znaczy się gdzieś po ósmej wieczorem musiało być. Ja żem był na dworze, a on szedł se z wiadrem śmieci. Ale wtedy miał gębę w stanie wyjściowym, że na pochód na Pierwszego Maja mógłby z flagą iść.
– A dziś rano to o której go znaleźliście?
– Będzie po dziewiątej zaraz. Na pewno po dziewiątej, bo akurat zaczynało się Lato z Radiem. Ten sygnał puszczali i ja akuratnie poszłem wtedy na górę, żeby antenę na dachu poprawić, bo mi wieczorem telewizor śnieżył trochu. Wziełem klucz francuski i poszłem tu na górę i patrzę się, a ten tu se wisi. No tom zaraz poleciał do Wojciechowskich z trzeciego, bo tylko u nich jest telefon, no i zadzwonił żem na milicję, że jest tu wypadek obwieszenia się delikwenta.
– A ratować go nie próbowaliście? – zapytał kapitan zdziwiony tą obywatelską postawą.
– Jak ratować? Przecie jak kto nie żyje, to się go nie da ratować.
– Trupa się nie odratuje – zauważył trzeźwo dzielnicowy. – Jak kto obwieszony, to już po śliwkach.
Nie można się nie zgodzić z taką argumentacją, pomyślał Szwarc i jeszcze raz spojrzał na twarz mężczyzny, który zdążył się tak odwrócić, że można było zajrzeć w jego wytrzeszczone oczy. Wzrok milicjanta spotkał się z martwym spojrzeniem wisielca. Oficerowi ciarki przeleciały po plecach. Wzdrygnął się, a potem odwrócił.
– Sierżancie, nie podchodzić do denata, pilnować miejsca do czasu przyjazdu ekipy z wojewódzkiej, żeby mi tu nikt niczego nie ruszał. Jasne? A wy – tu wskazał palcem na stróża – chodźcie ze mną. Muszę rzucić okiem na jego mieszkanie.
Spojrzał jeszcze na swój japoński zegarek, elektroniczny z siedmioma melodyjkami. Dochodziła piętnasta. Do meczu jeszcze sporo czasu. Na pewno zdąży.
* * *
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Dział zamówień: +4822 6286360
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF s.c., Bydgoszcz