Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
POCZĄTEK WOJENNEGO CYKLU Z ANTONIM FISCHEREM
Pełna intryg i zwrotów akcji powieść mistrza kryminału osadzona na przełomie 1938 i '39 roku, gdy nad Polską wisi ciemne widmo wojny.
Morderstwo z przeszłości, brylanty, polski wywiad, niemieccy spiskowcy i barwny świat przedwojennych poznańskich knajpek, gdzie o swoje wpływy walczą stróże prawa, informatorzy i lokalny półświatek. A w tym wszystkim nadkomisarz Fischer i jego brygada na tle zmieniającej się gwałtownie rzeczywistości.
Nadkomisarz Antoni Fischer, bystry i doświadczony śledczy z Poznania, wraz ze swoimi współpracownikami staje przed zadaniem rozwikłania sprawy brutalnego morderstwa kierownika szkoły Eckerta i jego rodziny. Ktoś, kto dopuścił się tej makabrycznej zbrodni, wyraźnie czegoś szukał, a motyw jest bardziej zawiły, niż początkowo się wydaje. Tragiczna zbrodnia w małej wsi wstrząsa całą społecznością, a Fischer musi szybko znaleźć winnych, zanim sytuacja wymknie się spod kontroli.
Równolegle jego kompani z grupy pościgowej podążają tropem poznańskiej szajki złodziei kosztownej biżuterii i brylantów.
Na tle rosnących niepokojów i napięć między Polską a Niemcami, Fischer i jego ekipa muszą działać szybko i zdecydowanie, zanim polityczne intrygi i osobiste wendety przechylą szalę na stronę wojennego chaosu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 473
Redakcja: Zofia Lisiewicz
Korekta: Jolanta Gomółka
Projekt graficzny okładki: Tomasz Majewski
Na okładce: zdjęcia – Artem Hvozdkov, Vusta/Getty Images, mapa – Archiwum Państwowe w Poznaniu, Plany Miast, sygnatura: Pl.m.Poz.21_1, źródło: cyryl.poznan.pl
Opracowanie graficzne, skład: Elżbieta Wastkowska, ProDesGraf
Redaktor prowadząca: Katarzyna Kubicka
ul. Czerska 8/10, 00-732 Warszawa
www.wydawnictwoagora.pl
© copyright by Agora Książka i Muzyka Sp. z o.o., 2024
© copyright by Ryszard Ćwirlej, 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone
Warszawa 2024
ISBN: 978-83-8380-139-1
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Hej, na trwogę dzwonią dzwony,
Spiżowe dzwony!
Jakiż dziki świat alarmu wróży nam ich jęk wzburzony,
Śród groźnego nocy cienia,
Jakże wyją z przerażenia!
Od tej grozy słów im brak,
One mogą tylko tak
Wyć, jak wicher rozstrojony
W swojem gromkiem przyzywaniu na ten krwawy blask pożaru,
I w szalonem rozhukaniu na ten głuchy szał pożaru [...]
EDGAR ALAN POE
Stylistyka Polska wyjaśniona na przykładach i ćwiczeniach, książka dla młodzieży szkolnej i samouków [przeł. Antoni Lange]
Czterej żołnierze w pikielhaubach[1], osłoniętych frontowymi płóciennymi pokrowcami w kolorze feldgrau, przemierzali wolno zupełnie pustą ulicę Warszawską. Szli krok za krokiem, uważnie przyglądając się fasadom niezbyt wysokich dwu-, a czasami trzypiętrowych kamienic. Każda ozdobiona balkonami o kutych balustradach, z motywami roślinnymi bądź geometrycznymi, w zależności od fantazji właścicieli. Te szczegóły widać było wyraźnie, ponieważ w głębi ulicy, gdzieś przy placu Józefa palił się jakiś magazyn, oświetlając łuną ruską cerkiew.
Budynek płonął, ale nikt nie biegł na pomoc, nikt nie krzyczał „ratunku!”, nie jechały do pożaru wozy strażackie z sikawkami. Ludzie chowali się w swoich domach, bojąc się wystawić nos za próg, by niepotrzebnie nie sprowokować niemieckich żołnierzy, którzy już pokazali, że potrafią być bezwzględni. Jeszcze kilka minut temu słychać było odgłosy strzelaniny dochodzące gdzieś od skrzyżowania Kazimierzowskiej i Śródmiejskiej. Nie wiadomo, kto z kim walczył, bo wojska rosyjskie wycofały się z Kalisza już wczoraj rano. Żołnierze byli przekonani, że atakują ich zamachowcy pozostawieni przez Rosjan i ukryci w mieszkaniach. Z tego powodu pułkownik Herman Preuskauer, dowódca drugiego batalionu 155 pułku piechoty, nakazał swoim podkomendnym szczególną czujność podczas patroli. Wróg jest zdradliwy i przebiegły, może czaić się wszędzie i atakować was z ukrycia, więc nie wahajcie się ani sekundy, odpowiadajcie ogniem, a wasze serca niech nie znają litości – rozkazał.
Dlatego ci żołnierze, choć groźnie wyglądający ze swoimi karabinami w dłoniach, zachowywali daleko idącą ostrożność. Wiedzieli, że oświetleni przez łunę są doskonale widoczni i jeśli ktoś chciałby posłać w ich kierunku kulę, nie miałby żadnych problemów z trafieniem do celu. Musieli jednak iść dalej, bo taki dostali rozkaz. W tej chwili miasto patrolowała chyba setka wojskowych i każdy modlił się w duchu, by nie upatrzył go sobie wrogi snajper.
– Tam ktoś jest. – Idący przodem młody gefrajter wskazał lufą okno na pierwszym piętrze.
– Nic nie widzę – stwierdził podążający tuż za nim wąsacz.
– Bo już się schował za firaną – wytłumaczył ten pierwszy.
– Wszyscy ludzie przecież nie uciekli z miasta. Chowają się po domach jak szczury – rzucił dowódca patrolu, feldwebel o twarzy naznaczonej bliznami po ospie. – Możesz tam strzelić, jak myślisz, że to był dywersant.
– Nie, bo nie wiem, czy dywersant czy nie, panie Erlich – odpowiedział młody.
– Co żeście zobaczyli? – zapytał Arnold Eckert, zamykający grupę szeregowiec w drucianych okularach.
– Młody dywersanta widział – wyjaśnił dowódca Erlich.
– Właśnie nie wiem, czy to był dywersant czy nie...
– Jak będziesz tyle kalkulował, to nas wszystkich tu odstrzelą – stwierdził wąsaty, przyłożył kolbę karabinu do policzka, wycelował w okno i pociągnął za spust. Huk wystrzału poniósł się po pustej ulicy, a rozbita kulą szyba posypała w kawałkach na chodnik. Nikt nie odpowiedział ogniem, nikt też nie krzyczał z bólu. Pewnie więc pocisk nie dosięgnął dywersanta.
– Co tam jest napisane? – dowódca stał wpatrzony w szyld wiszący nad witryną wystawową. Samej witryny nie było widać, bo została szczelnie zabita deskami. Niewątpliwie był to jednak jakiś sklep. Może w środku znalazłoby się coś ciekawego, co można by było zabrać, pomyślał dowódca Erlich. – W zasadzie jest nawet powód, żeby wejść. W końcu w tym domu ukrywał się dywersant.
– Jubiler. Aaron Zilbermann – odcyfrował napis okularnik.
– Znaczy ma nazwisko pasujące do zawodu – ucieszył się feldwebel. – Rozpieprzcie te drzwi, chłopcy – nakazał swoim ludziom.
Nie trzeba ich było specjalnie zachęcać. Raźno zabrali się do roboty. Zerwali najpierw deski zabezpieczające wejście, a potem sprawnie wyłamali oszklone drzwi wiodące do sklepu. Po chwili znaleźli się wewnątrz. Ktoś zapalił zapałkę, kto inny wydobył z kieszeni świecę. W pomieszczeniu zrobiło się jasno. Zaczęli rozglądać się dookoła. Niewielki kantor jubilerski miał przeszkloną ladę, a za nią kilka półek. Na jednej z nich stały ładny rzeźbiony zegar i kilka kryształowych wazoników. Pod ladą, tam gdzie właściciel zapewne prezentował swoje wyroby, nie było widać niczego, żadnych precjozów gotowych do sprzedaży. Żołnierze szybko zabrali się za przetrząsanie szafek i szuflad, pomagając sobie bagnetami. Jednak prócz narzędzi i jakichś szpargałów nie znaleźli kompletnie nic.
– Musiał schować, chytry Żyd – rzucił z wściekłością strzelec.
– Tu są schody na górę! – zawołał z zaplecza okularnik.
– Pewnie siedzi schowany jak szczur na worku ze złotem. To co, panie feldwebel, idziemy go przepytać?
– To pewnie on chciał do nas strzelać – stwierdził podoficer, żeby w ten sposób ich nieformalnej akcji nadać pozory legalności. Szukali wszak dywersanta. – Na górę! – polecił. – A ty zostań tu na warcie – rozkazał żołnierzowi, który pierwszy dostrzegł dywersanta, ale nie chciał do niego strzelić. Chyba jest za miękki, ten Hapke, pomyślał dowódca. Trzeba będzie zrobić z niego prawdziwego zabijakę. Ale to jeszcze trochę potrwa. Na razie nie można na niego liczyć, więc niech stoi tu i pilnuje. Na coś się przynajmniej przyda.
Naraz z góry dobiegły do niego jakieś krzyki, coś uderzyło o podłogę, jakieś szkło się potłukło, a potem ktoś się głośno zaśmiał. Znał ten śmiech. To rechotał ten, który strzelił, czyli drab pieszczotliwie nazywany przez kolegów Hainim. Ten wąsacz niczego się nie bał. Taki żołnierz w kompanii to skarb. Inni mogą z niego brać przykład. Zawsze we wszystkim jest pierwszy. Na szczęście okularnik próbuje go naśladować. Choć to oferma kompanijna. Pewnie za jakiś czas, o ile przeżyje, zostanie skierowany do szkoły oficerskiej, bo nic, tylko czyta. Mówił, że coś tam chce studiować w przyszłości, ale nie skończył jeszcze szkoły. Zgłosił się na ochotnika, czyli ma zapał.
– Panie feldwebel, niech pan tu przyjdzie! Mamy coś! – zawołał wąsacz.
Podoficer uśmiechnął się pod szczotkowatym wąsem i ruszył na górę. Od razu dostrzegł światło dochodzące zza drzwi. Jego chłopcy musieli znaleźć lampę naftową. Wszedł do środka i stanął jak wryty. Przy okrągłym stole w pokoju siedziało pięć osób. Nie byłoby w tym niczego nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że trzech z nich, starszy mężczyzna po pięćdziesiątce – zapewne jubiler – i dwóch wyrostków miało na sobie marynarki, spod których wystawały jakieś białe frędzle, na głowach okrągłe czapeczki i długie, zwisające po bokach pejsy. Wyglądali jak ludzie nie z tego świata. Były tam też dwie kobiety, jedna dość stara, dałby jej z siedemdziesiąt lat, i młodsza, pewnie żona jubilera, domyślił się podoficer.
– Co to za cudaki? – zapytał swoich ludzi.
– To ortodoksyjni Żydzi – wyjaśnił przyszły student Eckert. – Tacy, co to są bardzo związani z wiarą i dlatego noszą te śmieszne stroje, no i czapeczki...
– Ja protestuję, panie oficerze, za ten napad na mój dom! – zawołał nagle stary.
Dowódca spojrzał na niego zdziwiony, bo jubiler odezwał się po niemiecku. No, prawie po niemiecku, językiem do niemieckiego bardzo zbliżonym.
– Jest wojna – odpowiedział. – A z tego okna ktoś chciał strzelać do moich ludzi.
– Boże w niebiesiech, nikt nie chciał strzelać. Nikt tu nawet nie umie strzelać. To mój syn Mosze, głupi, podszedł do okna, żeby zobaczyć, co się dzieje, a tam wojsko szło i zaraz ktoś strzelił.
– Niech pan patrzy na to! – Wąsacz rzucił na stół jakieś błyskotki. Podoficer podszedł bliżej i spojrzał uważniej.
– Znaleźliśmy to u niego w kieszeni – wskazał na ojca. – Musi mieć tego więcej.
– Ja protestuję! To jest rabunek. Ja jestem pobożny człowiek i uczciwie pracuję. Ja się nie zgadzam. Pójdę do samego generała!
– Zamknij się, Żydzie – warknął dowódca i wziął do ręki pierścionek z brylantem. Wpatrywał się w niego jak urzeczony. Potem spojrzał na gospodarza, któremu najwyraźniej zabrakło argumentów, bo zamilkł. – Masz tego więcej? – zapytał.
– Nic nie mam! Wszystko już oddałem.
– Ty – wskazał palcem na wąsacza Hainiego – chodź no tu.
Ten podszedł bliżej, czekając na rozkaz.
– Weź bagnet i przyłóż do szyi tego, co chciał do nas strzelać.
– Panie oficerze, on nie chciał strzelać...
– Gdzie masz resztę złota. A może masz diamenty? – zapytał Erlich.
– Nic nie mam!
Kobiety na widok bagnetu przy szyi młodzieńca zaczęły lamentować. Ojciec złapał się za głowę.
– Gdzie masz diamenty, bo twój syn zaraz zginie – zagroził feldwebel.
– Nie mam żadnych diamentów!
– Zabij go! – rozkazał dowódca.
Haini skinął głową i nim ktokolwiek się zorientował, wbił bagnet. Ostrze natychmiast weszło w krtań chłopaka. Ten chwycił się za szyję, a krew spłynęła po jego dłoniach. Ojciec znieruchomiał. Osłupiały patrzył na swoje dziecko, z którego uchodziło życie. Matka i babka chciały się rzucić na ratunek, lecz Erlich brutalnie pchnął je na krzesła. Zaczęły krzyczeć jak oszalałe.
– Zabij drugiego dzieciaka! – polecił feldwebel. Szeregowy podszedł do chłopaka.
– Nie, błagam, wszystko wam oddam, skrytka jest pod podłogą! – zawołał stary Żyd, ale było już za późno. Śmierć spuszczona z łańcucha zaczęła zbierać swoje krwawe żniwo. Żołnierz poderżnął gardło dziecku, a feldwebel tymczasem dźgnął nożem staruszkę. Kolejny cios wymierzony przez podoficera przyjęła z przerażającą obojętnością matka zabitych chłopców.
Przy stole został tylko jubiler.
– Gdzie jest skrytka? – zapytał dowódca. – Ty parchu, gdzie masz skrytkę?
– Ty myślisz, że ja jestem głupi Żyd i ja się boję śmierci? Ty jesteś głupi Niemiec. Ja teraz czekam na śmierć, żeby pójść za moją rodziną. Ja z nimi pójdę do nieba i jeszcze dziś będziemy wędrować po zielonych łąkach, chwaląc Pana, a wy wszyscy spalicie się w piekielnym ogniu i palić się będziecie na wieki. Bo ja was przeklinam w imię naszego Pana...
Nie dokończył. Stojący za nim przyszły student, zapewne przestraszony przekleństwem i jego mocą sprawczą, wydobył z pochwy bagnet i wbił mu ostrze w szyję.
– No, dobrześ zrobił, Eckert! – pochwalił go dowódca. – Jeszcze będą z ciebie ludzie. I nie wierzcie w te bzdury o klątwie. A teraz dalej, trzeba zerwać tę podłogę i...
– Nie trzeba – powiedział okularnik. – Skrytka jest w tym miejscu – wskazał na deski pod parapetem.
– Skąd wiesz? – zapytał wąsacz.
– Bo jak mówił o skrytce w podłodze, patrzył właśnie tam – wytłumaczył chłopak.
Wkrótce okazało się, że miał rację. Wystarczyło krótkie opukiwanie, by zlokalizować schowek. Podważyli deskę zakrwawionymi ostrzami bagnetów i wydobyli spod niej metalową kasetkę. Podoficer wysypał na stół kilkadziesiąt pięknie oszlifowanych brylantów.
– Mój Boże, taki majątek – szepnął student Eckert. – Co teraz zrobimy, panie Erlich?
– Jak co? – Dowódca wzruszył ramionami. – Podzielimy równo, na pięć części.
– To temu też chce pan dać? – Haini wskazał na podłogę, mając na myśli pozostawionego na warcie młodego Hapkego. – Przecież on nawet nie wie, że coś żeśmy tu znaleźli.
– Jak wszyscy, to wszyscy – zdecydował dowódca Erlich. – Jak jest z nami, to ma prawo do swojego udziału.
– A czemu pięć, jak jest nas czterech? – zapytał Eckert.
– Bo na wojnie żołnierz zawsze dzieli się ze swoim dowódcą. Piąta część jest dla naszego podporucznika. Niech wie, że żołnierze mają do niego szacunek – wyjaśnił i zaczął czubkiem bagnetu rozdzielać brylanty świecące w blasku lampy naftowej na równych pięć kupek.
Zmrożony śnieg trzeszczał pod butami. Dobrze podzelowane podeszwy wbijały się w skorupę i zgniatały ją z suchym trzaskiem. Każdy krok rozdzierał ciszę przedświtu, jakby wydobywał się z gardzieli złośliwego skrzata, jednego z tych wrednych, sikających do mleka albo splatających dzieciakom włosy na głowie, tak żeby się z nich kołtun zrobił. Alfons Nyga nie lubił ani skrzatów z tym ich piskliwym głosem, ani tego cholernego skrzypienia śniegu pod butami. Pomimo swoich pięćdziesięciu pięciu lat nie widział jeszcze na oczy żadnego gnoma, ale dobrze wiedział, że istnieją. Bo przecież nieraz już tak było, że żona jego, Pelagia, wczorajsze mleko znajdowała w kance skwaszone. To niby jak to możliwe, żeby tak nagle się zsiadło, skoro każdy głupi wie, że może postać i trzy dni, zanim się zsiądzie.
Na szczęście to dzisiejsze, co mu na rano podała, żeby się żołądek przed wyjściem rozgrzał, było akuratne. Wypił dwa kubki, zagryzł trzema solidnymi pajdami chleba ze smalcem i skrzyczkami[2], po czym ubrawszy się grubo w wełnianą czapkę i kożuch z baraniej skóry, wyszedł z chałupy na ziąb. Na szczęście z izby w dworskich czworakach do szkoły daleko nie miał. Może ze dwieście metrów. Mieszkał na pańskim, ale pracował na państwowym. I to już od ponad dwudziestu lat. Wcześniej był stangretem w pałacu u hrabiego Zygmunta Edwarda von Raczyńskiego. Aż w czternastym roku przyszła wojna i Alfonsa zmobilizowano, i wysłano do Francji. Na szczęście przeżył, został jednak poważnie ranny. Pokiereszowaną przez odłamki szrapnela prawą rękę trzeba było amputować nieco powyżej łokcia. Gdy wrócił do domu, stanął przed obliczem hrabiego, pełen złych przeczuć. Takie kalectwo w jego fachu to prawdziwa katastrofa, bo z kikutem powozić czwórką czy nawet parą koni się nie da. Dlatego bał się, że ordynat każe mu się wynosić z mieszkania. Skoro nie nadawał się do roboty, to na co niby miałby się von Raczyńskiemu przydać? Na szczęście hrabia bardzo sobie cenił swoich weteranów. Sam na wojnę nie poszedł, ponieważ ze względu na chorą tarczycę komisja lekarska nie przyjęła go do szkoły oficerskiej. Nie walczył więc na wojnie, ale że był pruskim patriotą, nie mógł obojętnie potraktować człowieka, który dla cesarza i ojczyzny poświecił rękę. Nie wyrzucił kaleki, a do tego jeszcze załatwił mu posadę pedela[3] w szkole. I w ten oto sposób Alfons Nyga z pozbawionego szansy na godne życie biedaka stał się poważanym przez wszystkich urzędnikiem państwowym, codziennie przemierzającym drogę od dworskich zabudowań do piętrowego budynku z czerwonej cegły.
Chodził niespiesznym krokiem, bo lekcje zaczynały się dopiero o ósmej rano. Dzieciaki zbierały się krótko przed dzwonkiem, a przed nimi przychodziła jeszcze nauczycielka Gabriela Jędrzejczakowa, mieszkająca u gospodarzy Antkowiaków w wynajmowanym pokoju. Na końcu, tuż przed rozpoczęciem lekcji, pojawiał się sam kierownik szkoły.
Antoni Eckert mieszkał w dwupokojowym lokalu na piętrze. Bardzo lubił spod pierzyny wychodzić do ciepłego pokoju. Dlatego do obowiązków stróża należało napalenie nie tylko w dwóch kaflowych piecach znajdujących się w obu klasowych izbach, ale i w tym stojącym w kuchni kierownika. Gdy jego żona Stanisława wstanie rano o siódmej, by zrobić mężowi jajecznicę z ośmiu jaj na boczku, w ich westfalce[4] będzie już buzował ogień.
Pedel wspiął się po trzech schodkach do wejścia i już chciał włożyć klucz w otwór zamka, gdy naraz dostrzegł coś dziwnego. Drzwi były lekko uchylone. To go zdumiało. Kierownik zawsze wieczorem pilnował, by zamknąć je od środka i żeby nikt niepowołany nie dostał się do budynku. Wcale nie chodziło mu jednak o prywatny dobytek. Miał on na uwadze przede wszystkim dobytek szkolny, czyli słoje z preparatami zanurzonymi w spirytusie. Było tego kilkaset litrów najczystszego płynu, który nauczyciel otrzymywał darmo z gorzelni w pobliskim Obrzycku. Eckert był mianowicie biologiem z wykształcenia i zamiłowania, konserwował więc i przechowywał wszystko, co tylko się dało. Uczniowie mogli oglądać i podziwiać rozcięte żaby, ropuchy, węże, a nawet pięknego tasiemca, którego wyciągnięto z pewnej mieszkanki czworaków, znanej z niepohamowanego łakomstwa i przeraźliwej chudości. Małe zwierzęta, króliki, koty, ptaki, a nawet psy wypychał i zachowywał jak żywe. O te swoje słoje dbał jak o własne dzieci, bo wiedział, że w okolicy jest wielu takich, co z największą przyjemnością sprawdziliby jakość spirytusu zalewającego żaby i robaki. Tak jak ten Maciejak Marian, co to dwa lata temu dostał się do szkoły, niby to w sprawie syna, bo się kiepsko uczył. Nie wiedzieć jak, ukradł pięć słojów i pewnie nie dałoby się go w żaden sposób powiązać z tą kradzieżą, gdyby nie był zachłannym głupcem. Spragniony musiał być bardzo, bo pierwszy słoik opróżnił już jakieś sto metrów od szkolnego budynku. Co sprawdzono ponad wszelką wątpliwość, gdyż pedel znalazł pod krzyżem na rozdrożu stłuczone naczynie i bladą żabę bez głowy.
Na pijanego i nieprzytomnego złodzieja natrafiono kawałek dalej, jak leżał za stodołą gospodarza Fornalika, trzymając w objęciach do połowy opróżniony słój ze szczurem wędrownym, który patrzył na pijaka wybałuszonymi ze zdziwienia wodnistymi oczyma.
Za ten złodziejski występek Maciejak został skazany przez sąd w Szamotułach na miesiąc kozy. Dodatkowo musiał oddać wypity spirytus z dziesięciokrotną nawiązką, czyli dziesięć litrów. Podobno tę karę przeżył bardziej niż siedzenie w areszcie. Ale wyjścia nie miał, musiał zapłacić, jeśli nie chciał dostać dodatkowego miesiąca w celi, tym bardziej że zbliżały się żniwa, więc potrzebny był w gospodarstwie.
Nyga chwycił za klamkę i lekko pchnął drzwi. Otworzyły się, ale nie wszedł do środka. Bo jak tu tak bez pozwolenia wchodzić do mieszkania kierownika, kiedy on tam pewnie siedzi albo leży, w każdym razie jest w środku, skoro go nie ma na zewnątrz, pomyślał woźny i chrząknął znacząco, głośno i wyraźnie, jakby zbierał ślinę przed splunięciem. Ale nie było żadnej reakcji. No więc zrobił to jeszcze raz, bo to chrząkanie zdawało mu się bardziej dyskretne i nienachalne niż natrętne pukanie. Ale skoro nie było odpowiedzi, zareagował bardziej zdecydowanie. Uderzył knykciami w drzwi trzy razy i zamarł w bezruchu. Trwał tak chwilę, czekając reakcji, ale się nie doczekał. Co było robić? Musiał jakoś zareagować, choć najlepiej by było pójść na dół do szkolnej izby, napalić w piecu i nie szukać przyczyn nieobecności kierownika. Nyga wiedział, że wścibstwo nie zawsze jest odpowiednią reakcją na czyjeś dziwne zachowanie. Bo ludzie mieli prawo do łamania codziennej rutyny, jak choćby ksiądz proboszcz z szamotulskiej fary, który pewnego razu nie przyszedł na mszę, a kościelny zamiast odwołać nabożeństwo pod byle jakim pretekstem, poszedł dobijać się do plebanii. I był na tyle głupi, że gdy dostrzegł niezamknięte drzwi, wlazł do środka i znalazł pijanego księdza w łóżku. Nie byłoby w tym niczego nadzwyczajnego, bo każdy może przecież wypić i zaniedbać obowiązków, gdyby nie fakt, że obok księdza leżał golusieńki i równie pijany młodzieniaszek, który miał tego dnia służyć do mszy. Tym młodym golasem okazał się własny syn kościelnego, na którego ojciec ryknął jak ranny wół. Chłopak przestraszony zerwał się z posłania, wybiegł z plebani i pognał przed siebie ulicą kościelną, koło szkoły, gdzie akurat dzieci szły na pierwszą lekcję. No i sprawa się wydała, bo uciekiniera zdybał szkolny pedel i wypytał o wszystko, grożąc, że jak nie będzie gadał, to zaraz dostanie przez łeb tym tu oto dzwonkiem.
Teraz Nyga, pomny tego przykładu z pobliskich Szamotuł, na wszelki wypadek się przeżegnał, bojaźliwie, lewą ręką, bo prawej nie miał, potem splunął za siebie, żeby odczynić urok, i chrząkając ku ostrzeżeniu, wszedł do środka. Przeszedł kuchnię, gdzie wszystko wyglądało tak jak zawsze, czyli panował idealny porządek, o który dbała pani Eckertowa, a potem wkroczył do pokoju jadalnego. Za nim była sypialnia. To właśnie tej sypialni najbardziej się obawiał, że może tam będzie kierownik nie wiadomo z kim w objęciach. Ale nie doszedł do niej. W drzwiach saloniku stanął jak wryty, a potem przeżegnał się kolejny raz, bo tym razem był już wyraźny powód. Ręka mu się zatrzęsła, ale dzielnie wykonał znak krzyża, a potem jęknął głośno, bo nie wiedział, jaki inny dźwięk mógłby wydać. A to jego jęknięcie to był wyraz strachu pomieszanego z oburzeniem i przerażeniem. Bo czegoś takiego pedel Nyga nigdy jeszcze w swoim życiu nie doświadczył, choć przyznać trzeba uczciwie, że wiele już widział. Ale to nie mieściło się w głowie. Dlatego odwrócił się na pięcie i zbiegł po schodach, gubiąc czapkę, którą wcześniej przezornie zatknął za pasek. Otworzył drzwi szkoły i wypadł na podwórko. Trzaskający mróz przywrócił go jednak do rzeczywistości i ochłodził rozpaloną głowę.
Drogą szła właśnie stara Marchwiakowa, żona kolejarza, mieszkająca na kolonii koło torów. Jak zawsze zmierzała do pałacu, bo tam pomagała kucharce Pilarskiej. Dojrzawszy stojącego na podwórzu pedela bez czapki, zdziwiła się trochę, ale nie okazała tego zdziwienia, bo w końcu szkolny urzędnik mógł sobie chodzić bez nakrycia głowy, jak mu się tak podobało.
– Niech będzie pochwalony – powiedziała kobieta, ale pedel nic nie odparł, machnął tylko na nią tą swoją jedyną ręką. Zaintrygowana Marchwiakowa podeszła bliżej. Nigdy jeszcze jej Nyga nie wołał, więc tym bardziej chciała się dowiedzieć, w czym rzecz.
– Słuchajta, Agato – zwrócił się do niej po imieniu, co upewniło ją w przekonaniu, że sprawa jest poważna. – Idźta tam na górę, do mieszkania kierownika, wejdźta do pokoju i zobaczta, czym ja czasami nie zwariował.
– Jak niby mam... – chciała dopytać o szczegóły, ale nie dał jej nic więcej powiedzieć. Zagarnął ją ręką i pchnął ku drzwiom. No to co miała robić, poszła na górę.
Gdy minutę później Nyga usłyszał przeraźliwy krzyk dochodzący ze szkolnego budynku, zrozumiał, że to wszystko wydarzyło się naprawdę, że nie zwariował, że nic mu się nie przywidziało i że raczej jest zdrowy na umyśle. Czyli prawda była taka, że tam na górze kierownik Eckert, jego żona i dwójka dzieci siedzą przywiązani do krzeseł ustawionych wokół okrągłego stołu, a w ich otwartych szeroko oczach widać zastygłe przedśmiertne przerażenie. A to dlatego, że wszyscy czworo mają poderżnięte gardła, a ich białe nocne koszule zalane są czerwienią krwi wypływającej z okropnych ran.
Stróż kamienicy położonej na Górnej Wildzie 35, Wilhelm Bartosik, nie miał lekkiego życia. Nie dość, że codziennie głowa bolała go od wódki, to dziś doszedł do tego ból spowodowany ogromnym guzem na czole i podbitym okiem. Nie widział jeszcze ani guza, ani opuchlizny na twarzy, lecz wiedział, że są tam na miejscu i muszą wyglądać dość okazale, skoro wyczuwał ich pulsowanie. Spróbował podnieść tę umęczoną łepetynę, ale nie dał rady. Tak jakby jakaś dziwna niemoc objęła jego spracowane ciało. Leżał więc, rozmyślając nad przyczyną tego stanu i jak na razie nic mu do makówki nie przychodziło. Chociaż... Przypomniał sobie naraz, że wieczorem, jak zwykle do kolacji, składającej się z chleba, smalcu, leberki[5] oraz kawy zbożowej z mlekiem, wypił jedną małą ćwiarteczkę wódki. Nic nadzwyczajnego ta ćwiartka, bo dla niego, człowieka słusznych rozmiarów, obdarzonego przez naturę mocnymi mięśniami i grubymi kośćmi, to nie była żadna ilość. W ciągu dnia potrafił takich ćwiartek wypić nawet i pięć, a ta ostatnia to była tylko na dobry sen. Ale wypił ją i wyszedł z domu na podwórko, żeby sprawdzić, czy wszystko jest w porządku, czy brama zamknięta i nikt się niepotrzebnie nie plącze. Z fajką w zębach ruszył na obchód i nadział się na Majchrzaka. Ten wychodził właśnie ze swojego warsztatu szewskiego mieszczącego się w suterynie. Bartosik zdumiał się na jego widok, bo szewc nie siedział nigdy do późna. Na dolnej kondygnacji nie było elektryczności, a świecenie naftą się nie opłacało. Więc pracował tak długo, jak pozwalało światło dzienne, czyli zimą nie za długo. Powinien był już dawno siedzieć w chacie, a nie w swojej pracowni. Ale gdy stróż podszedł bliżej, natychmiast zrozumiał, w czym rzecz. Od szewca czuć było wódą, jeszcze bardziej niż od niego samego. Widać musiał się nachlać po robocie i zasnąć przy kopycie. Dlatego teraz, zbudziwszy się pewnie z pragnienia, postanowił udać się do domu, trzy piętra wyżej, w tej samej oficynie, gdzie był jego warsztat. Musiał jednak wyjść na podwórko i przejść do drzwi wiodących na klatkę schodową. No i tu natknął się na stróża.
– A ty co? – rzucił przed siebie Bartosik, a szewc stanął, przytrzymując się ściany. Ciemno było na podwórku, dlatego nie od razu dostrzegł, z kim ma do czynienia. Zresztą umysł jeszcze całkiem dobrze mu nie funkcjonował, zaczadzony alkoholem, więc przez chwilę stał, zastanawiając się nad odpowiedzią. Nie nad sensem, ale czy w ogóle jej udzielić. Bo przecież z byle kim się po nocy nie rozmawia. – Gadać nie umiesz? – zapytał zniecierpliwiony stróż, a Majchrzak w końcu rozpoznał kto to.
– No przecie gadam... ino że... yyy...
– Że co?
– W gardle mi wyschło – stwierdził szewc i klepnął się dłonią w czoło. Ponieważ przypomniało mu się, że na suchość w gębie najlepsze jest zwilżenie ust. Sięgnął do kieszeni swojego szynela, starego płaszcza wojskowego, który kupił dwadzieścia lat temu na wyprzedaży magazynów poniemieckich. Natrafiwszy na obły kształt chłodnego szkła, uśmiechnął się od ucha do ucha. Wyciągnął butelkę i wskazał ją cieciowi. – Wypijemy za zdrowie... – Miał czyjeś zdrowie na myśli, ale zapomniał, o kogo dokładnie mu chodziło. W końcu pretekst nie był ważny, a liczyło się przepłukanie gardła.
Wyciągnął korek zębami i podał flaszkę Bartosikowi. Ten najpierw fachowym okiem zmierzył zawartość, by wiedzieć, ile ma do wypicia. Butelka była litrowa, została tak połowa gorzałki. Pociągnął więc solidny łyk i oddał flaszkę właścicielowi. Ten też wypił, mlasnął głośno zadowolony, a potem włożył butelkę do kieszeni.
– Dobra – stwierdził, mlasnąwszy jeszcze raz. Bartosik zgadzał się z nim w całej rozciągłości, bo wódka rzeczywiście była monopolowa, a nie jakaś żybura[6] własnego wyrobu. Chciał nawet pochwalić sąsiada za jakość trunku, gdy wtem rozległo się walenie do bramy. – A co tam za cholerę diabli niosą po nocy? – rzucił niby oburzony, ale wcale nie był zły. Było dokładnie odwrotnie. Walenie do bramy o tej porze oznaczało, że ten tam kołaczący do furtki gość będzie musiał zapłacić za jej otwarcie przynajmniej pięćdziesiąt groszy. Lokatorzy wiedzieli dobrze, że jeśli się przychodzi do domu po północy, to trzeba płacić stróżowi za fatygę.
Bartosik podszedł do bramy, wyjął klucz z kieszeni, włożył go w zamek i przekręcił.
– A co tam się dzieje, że porządnego człowieka... – nie zdążył dokończyć pytania, bo wielka pięść wylądowała pod jego okiem. Stróż kompletnie nie był przygotowany na taką sytuację. Nie zaparł się nogami o bruk ani nie zdołał oprzeć się o ścianę. Poleciał jak długi na plecy i uderzył głową w brukowy kamień.
Nim zdążył się zorientować, co się dzieje, dwóch osiłków rzuciło się na niego, przygniatając do ziemi. Poczuł jeszcze kilka uderzeń w różne miejsca, ale nie mógł na nie odpowiedzieć, bo ręce szybko skrępowali mu powrozem, na nogach usiedli i w ten sposób unieruchomili go jak drewniany klocek w imadle. W końcu ktoś wcisnął mu w gębę jakąś cuchnącą szmatę, a kto inny zarzucił worek na głowę i wtedy stracił całkowicie kontakt ze światem zewnętrznym. Po chwili posadzono go pod ścianą na ławeczce. Wiedział, gdzie się znajduje, bo była to jedyna ławeczka na podwórku. Zainstalował ją kilka lat temu, żeby móc sobie od czasu do czasu przysiąść podczas zamiatania. No i musiał przyznać, że się teraz przydała, bo dzięki niej przynajmniej nie siedział na śniegu i nie moczył sobie tyłka.
Jeden z tych, co go tak urządzili – typ o chrapliwym głosie – rzucił mu do ucha ostrzeżenie:
– A rusz mi się tylko, w mordę szarpany szuszwolu[7] pierdolony, to zobaczysz wszystkie gwiazdy bez oglądania się na niebo. Zrozumiał żeś?
Co miał nie rozumieć. Każdy by zrozumiał, tym bardziej że łeb go bolał i pod okiem pulsowała rosnąca opuchlizna.
– I żebyś mi się stąd ani na centymeter nie ruszył, bo będzie z tobą źle albo jeszcze gorzej. – Pogroził mu ten napastnik i odszedł, tupiąc podkutymi dorożkarskimi butami. A potem Bartosik usłyszał, że brama się otwiera, o czym dobitnie przekonały go jęki nieoliwionych od dawna zawiasów. Nie oliwił ich, bo mu było szkoda pieniędzy na smar wydawać, i teraz wiedział, że roztropnie zrobił, bo gdyby je nasmarował, toby nie usłyszał otwierania. Gdy tylko potępieńcze skrzypienie ustało, do jego uszu dobiegł stukot końskich kopyt i turkot kół. Ktoś wjechał wozem towarowym do bramy, potem przejechał obok niego na podwórze i na moment zrobiło się cicho.
Stróż zaczął nerwowo nasłuchiwać, bo nie rozumiał, co się dzieje, a tylko to mu pozostało. Jedyne dźwięki, jakie dochodziły do jego uszu, to te, które zawsze słychać było nocą, dolatujące z pobliskiego dworca kolejowego. Tam sapanie lokomotyw i jęki przetaczanych wagonów trwały bez ustanku przez całą dobę i o ile w dzień ginęły w ulicznym zgiełku miasta, o tyle w nocy wybijały się i niosły ponad dachami domów, uchwytne w najodleglejszych kątach Poznania. A tu, na Wildzie, przez którą przechodziły tory oddzielające ją od Łazarza, słychać było ten hałas szczególnie wyraźnie.
– Siedzisz se tu? – zapytał go jakiś głos. Należał do innego człowieka, nie tego, który go przed chwilą oporządził. Zdawał się znacznie młodszy, ale może to tylko wrażenie.
Pokiwał głową, bo odpowiedzieć nie mógł przez knebel w gębie.
– To dobrze. Siedź se i ani mi się rusz – polecił głos, a potem jego właściciel się oddalił. Chwilę później Bartosik znów usłyszał końskie kopyta. Domyślił się, że wóz ciągnięty przez konia zawrócił na podwórku i ponownie wjechał w bramę. Tylko po jaką cholerę? Przecież nie było w niej niczego godnego uwagi, co można by na ten wóz zapakować. Ale ci, co tu wjechali, zrobili to w jakimś określonym celu. Nie zajeżdża się do kamienicy w środku nocy tylko po to, żeby obrócić wozem po podwórku. Jeśli tu są, to znaczy, że coś się dzieje niedobrego, tyle że nie wiadomo co.
Znów zrobiło się cicho, a po chwili ciszę przerwał trzask łamanego drewna.
Wyrywają jakieś drzwi, zorientował się Bartosik. Szybko zaczął robić przegląd takich, które nadawałyby się do wyłamania, i żadne nie przyszły mu do głowy. Przecież nie włamują się chyba do kancelarii pana mecenasa Pfeiffera? – pomyślał i nagle zrozumiał, że to właśnie o to miejsce chodzi złodziejom. Bo przecież ci faceci musieli być złodziejami. Co innego by tu robili? I teraz wyłamali tylne drzwi, wiodące do niewielkiego korytarzyka, z którego można było się dostać w głąb kancelaryjnych pomieszczeń i do osobnego wychodka. Tak, kancelaria mecenasa zajmującego się sprawami gospodarczymi i zarabiającego na nich spore pieniądze miała własny wychodek, nazywany, nie wiedzieć czemu, ubikacją. Tak przynajmniej mówił mecenas, który kazał sobie tę ubikację wybudować, żeby nie musieć chodzić na dwór do wspólnego kibla.
I teraz tego bogatego mecenasa okradają jakieś łachudry? Nie, Bartosik nie mógł przecież na to pozwolić. Tym bardziej, że mecenas dawał mu co miesiąc dwadzieścia złotych, żeby stróż miał baczenie na jego kancelarię. No i teraz, gdy miał wreszcie okazję zasłużyć na te swoje comiesięczne dodatkowe, wcale niemałe, dochody, siedział związany jak baleron i nie mógł nic zrobić. No ale zaraz, jak nie mógł, jak mógł? Wszak nie był pilnowany, bo zostawili go tu samego. Wystarczyło wstać i zacząć przesuwać się do przodu, w kierunku drzwi prowadzących na klatkę schodową prawej oficyny. Tych samych, w których musiał zniknąć jego kompan od kielicha szewc Majchrzak. Te drzwi były tylko kilka kroków od jego ławeczki. Nawet gdyby przesuwał stopę zaledwie parę centymetrów na minutę, to dojdzie tam błyskawicznie. A ci, których słyszał z boku buszujących w kancelarii, na pewno są tak zajęci, że nie przyjdą go sprawdzać. Trzeba się zatem ruszyć i zacząć działać. Jak dojdzie do drzwi, otworzy je łokciem, a potem wejdzie na schody i zaraz będzie mieszkanie Olczaków. Walnie w drzwi łbem, a Olczakowa, co ma czujny sen, na pewno otworzy. Zresztą kto wie, może ta baba wcale nie śpi i jak zwykle obserwuje podwórze, żeby zobaczyć, co się tu wyrabia. Rozetnie mu więzy, on przez piwnicę przelezie na drugie podwórko, a stamtąd na ulicę i na posterunek policji. Kto wie, czy nie natknie się nawet na jakiś patrol i wtedy zawoła policjantów, powie im o rabunku, a oni przybiegną z karabinami, by zatrzymać rabusiów na gorącym uczynku. A następnego dnia mecenas Pfeiffer przyjdzie, poklepie go po ramieniu, powie z tym swoim śmiesznym niemieckim akcentem: „Dobha hobota” i wyciągnie z kieszeni banknot albo dwa...
Uskrzydlony tymi myślami zerwał się z ławeczki, stanął na równe nogi, a potem przesunął się nieco do przodu, na tyle, na ile pozwalały mu krępujące go więzy. Okazało się, że miał nieco luzu, więc zaczął poruszać się ostrożnie, najpierw powoli, potem szybciej i jeszcze szybciej, i w końcu bardzo szybko...
Aż nagle poczuł, że traci równowagę! Twardy grunt uciekł mu spod nóg i Bartosik z impetem przewrócił się na bruk. Nie miał wolnych rąk, żeby zamortyzować upadek, więc głowa zderzyła się z kamieniem, że aż huknęło. Ale tego już Bartosik nie zarejestrował, bo pochłonęły go ciemności. A gdy się obudził, nie wiedział, gdzie jest ani co się z nim stało. Wiedział tylko, że chyba leży w swoim łóżku i że cholernie boli go łeb. Ale dlaczego tak jest, nie miał zielonego pojęcia.
Przodownik Jan Abramowicz bardzo lubił spać. Nawet się zastanawiał, jak to możliwe, że niektórzy ludzie, w tym większość jego kolegów z posterunku, to osoby obdarzone niezwykłą umiejętnością wczesnego wstawania. On niestety nie posiadał tej cechy pozwalającej ciału poderwać się natychmiast na dźwięk budzika. Tym razem budzik nie zdążył zadzwonić, a zamiast niego rozległo się łomotanie do drzwi. Otworzył oczy szeroko, nieco zdumiony, bo walenie w drzwi nie zapowiadało niczego dobrego.
– Kto, do cholery, mnie po nocy budzi? – powiedział sam do siebie. Że była noc, to tyle wiedział, bo wskazywały na to egipskie ciemności. A to wszystko oznacza, że się spało. Ale czemu na siedząco, a nie w łóżku?
Nagle Abramowicz uświadomił sobie, w czym rzecz. Był na posterunku. Czyli miał dziś nocny dyżur, na którym jak zwykle przysnął, bo niby co innego miał robić? Przecież po nocy nie będzie wychodził na patrol po mieście, tym bardziej że mróz trzaskający, więc nikt normalny nosa z domu nie wystawi. W tej sytuacji o jakimś bandytyzmie, co mógłby się szerzyć po okolicy, mowy być nie może. Bandyta czy złodziej to też człowiek, któremu tyłek marznie. Tyle że to stukanie do drzwi komisariatu było trochę niepokojące. Czyli że jednak w taki mróz mogło się coś stać, tylko co? Zastanawiając się nad tym problemem, podrapał się po głowie, a potem wyciągnął z kieszeni swojej mundurowej bluzy zapałki, zapalił jedną i przyłożył ją do knota lampy naftowej, zdjąwszy uprzednio szklany klosz. W pomieszczeniu od razu zrobiło się jasno.
– Nie wal tam w te drzwi jeden z drugim, czy cholera cię wie którym. Już idę, zaraz, ino buty wzuję! – zawołał w pustą biurową przestrzeń, a że głos miał mocny i tubalny, to musiał dolecieć do tego stukającego, bo zrobiło się cicho. Posterunkowy uśmiechnął się pod wąsem zadowolony. Znają mores, gnojki, przyszło mu na myśl. Poważają go w całym Obrzycku i dobrze wiedzą, że jak co powie, to trzeba słuchać. Był tu policjantem już prawie dwadzieścia lat, od czasu powstania, kiedy to wstąpił do straży ludowej, która jeszcze w trakcie walk zaczęła przekształcać się w służbę porządkową, aż w końcu powstała policja. Został więc miejscowym policjantem i od tego momentu pilnował swojego posterunku w dawnym ratuszu. Obrzycko dawno temu straciło prawa miejskie, zbyt wielu mieszkańców zajmowało się uprawą roli, a nie porządnymi, miastowymi zajęciami. Nie to, co on, przodownik Wawrzyn Abramowicz. Bo policjant to nie jakaś wsiowa łachudra, ale najprawdziwszy urzędnik. Dlatego miejski ratusz na wsi pasował na komendę jak ulał.
– No czego tam się dobijasz? – zawołał Abramowicz, mimo że ten dobijający się, zgodnie z jego zaleceniem, już się nie dobijał. Nie było żadnej odpowiedzi, ale nie ona tak naprawdę obchodziła policjanta. Teraz obchodził go fakt, że wczoraj zerwała mu się sznurówka w służbowym bucie i nie miał jak go zawiązać.
W jednym zawiązanym bucie i drugim trzymającym się na słowo honoru podszedł do drzwi, zdjął z nich stalową sztabę ryglującą wejście, potem przekręcił jeszcze klucz w zamku i otworzył.
Powiało chłodem, a mróz był tak przenikliwy, że Abramowicz cofnął się momentalnie. Chłop stojący dotąd na schodku też ruszył ku ciepłemu przedsionkowi. Wlazł do środka bez pytania o zgodę i zamknął za sobą drzwi. Policjant nie od razu poznał interesanta. Nie miał łatwego zadania, zważywszy że gruba barania czapa zakrywała przybyszowi całe czoło i opadała na oczy. Brodę zasłaniał mu wełniany kołnierz zrobiony na drutach, taki wciągany przez głowę, który chroni szyję, a w razie potrzeby można go rozciągnąć na pół twarzy. Całą postać owijał zaś solidny kożuch przepasany mocnym parcianym pasem. Dopiero kiedy gość zdjął na znak szacunku czapkę z głowy, Abramowicz rozpoznał go po łysinie. To był stangret Jaworek z pałacu hrabiego Raczyńskiego.
– Panie policjancie, ludzie zabite są w Gaju!
– Jakie zabite? Znaczy kto jest zabity? Mówcie po kolei co i jak, Jaworek.
– Ino pan da co do picia, panie policjancie, bo mnie od tego zamrozu okrutnie w gębie zaschło, a do napicia nic na drogę nie brałem, bo i tak by zamarzło.
– Wejdźcie – policjant wskazał drzwi wiodące do biura. Woźnica wszedł zaraz i stanął przed barierką oddzielającą część dla interesantów od strefy służbowej.
– O, tu jest wiadro. – Abramowicz wskazał na taboret po lewej stronie od drzwi. Obok aluminiowego wiadra stał biały kubek. Stangret sięgnął po niego, nabrał wody i uniósł do ust. Wypiwszy, otarł sumiaste wąsy wierzchem dłoni.
– Dobra, ciepła – skomentował.
– A jaka ma być, jak w ciepłej izbie stoi – stwierdził przodownik, unosząc barierkę, by przedostać się na drugą stronę balustrady. Nie mógł przecież przyjmować zgłoszenia byle jak, bez zapisania wszystkiego w kajecie, a to robiło się na siedząco za biurkiem. Usiadł i zaraz spojrzał groźnie na wielkiego woźnicę, który oparł się o blat poręczy. – No to gadajcie co i jak, ino bez żadnego kręcenia.
– A niby co bym ja miał pokręcić, jak ja nic nie wiem.
– Czego nie wiecie? – zdziwił się policjant.
– Ja nic nie wiem, bo nic nie widziałem.
– Aha. A to kto wie?
– Pan hrabia wiedzą i pan rządca Matuszewski takoż, no i jeszcze wszystko wie pedel zez szkoły Nyga Alfons i ta, co obok przechodziła, też widziała wszystko, znaczy Agata Marchwiakowa.
– Ale gadajcie, co oni wiedzą, czy co tam widzieli.
– Melduję, że widzieli, jak zabity jest kierownik szkoły, jego żona i dwa dziecioki. Wszyscy nie żyją i dlatego ja...
– Jak wszyscy? Może się jakim czadem zatruli? Dzisiaj to ciągle ktoś się czadem z pieca zatruć może. A czad gorszy nawet niż taki iperyt, co na wojnie go na nas puszczali Francuzy, bo jak jego puścili, to widać było mgłę gazową, a tego pierdolonego czadu nie widać. Gadają ludzie, że to przez ten węgiel, że niby on ma w sobie tyle czadu, ale ja wiem dobrze, bo mój wuja Jabłoński, co w Szamotułach robił za zduna, powiadał, że te wypadki to nie przez węgiel, ino przez to, że nie ma fachowców prawdziwych, bo większość ich na wojnie wyginęła. A to przez te braki byle paterok[8] piece stawia i robi je nieszczelne. A jak się źle zrobi, to z takiego pieca może się swąd ulatniać i całą rodzinę kierownika szkoły zabić. Nawet się nie połapali co i jak, bo najczęściej to ten swąd zabija w nocy, jak ludzie śpią i wtedy...
– Nie! – Jaworek wreszcie ośmielił się przerwać policjantowi, gdy ten wziął głęboki oddech po tym, jak wypowiedział naraz tyle słów, że się zatkał. Każdy by się zatkał, nie tylko urzędowa osoba, pomyślał Jaworek. Napełnił kubek wodą i podał przodownikowi. Ten wypił łyk i odstawił naczynie na blat biurka. Potem pokiwał głową, jakby chciał powiedzieć, że zaraz dojdzie do siebie. Ale w tym celu trzeba się było jakoś wspomóc. Dlatego sięgnął do szuflady, wydobył z niej metalowe pudełko z tytoniem oraz bibułkami i szybko, z widoczną wprawą frontowca, skręcił papierosa, obserwowany przez czujne oczy stangreta. Ten też by chętnie zapalił, ale nie miał tytoniu. Za szybko się zbierał do jazdy, więc zapomniał. Policjant dostrzegł spojrzenie woźnicy i zrozumiał w czym rzecz. Podał mu pudełko, które Jaworek z wdzięcznością przyjął. Też potrafił skręcać błyskawicznie jak każdy, kto robi to codziennie i od lat. Po chwili pokój przyjęć wypełniły kłęby śmierdzącego dymu.
– No to jak się rozchodzi o ten czad... – zaczął mówić policjant, ale tym razem Jaworek był stanowczy. Może ośmielił go ten wspólnie palony tytoń, który przecież musiał być oznaką jakiegoś zaufania, bo byle komu nie daje się własnego tytoniu do skręcenia.
– Ady nie czad. Idzie o to, że ich zarżnęli na gardle – powiedziawszy to, przejechał po szyi krawędzią dłoni. Policjant zrobił wielkie oczy.
– Poderżnęli im gardła? – zapytał.
– Tak pan hrabia powiadał.
– Widział sam, znaczy na własne oczy?
– Widział.
– Na pewno widział?
– Na pewno.
Abramowicz odetchnął z ulgą. No to w tej całej nieszczęsnej wiadomości zgłoszonej przez Jaworka była odrobina dobrego. Bo jeśli jest to morderstwo, a na to wyglądało, bo przecież cała rodzina nie może sobie sama podciąć gardeł, to znaczy, że nie będzie musiał opuszczać ciepłej izby, ponieważ nie jest na miejscu zbrodni potrzebny. Wręcz przeciwnie, jest nawet niepotrzebny. A to dlatego, że na takie miejsce przyjeżdżają oficerowie śledczy z Szamotuł, razem z fotografem i chemikiem, co się zajmuje daktyloskopią, więc jego nie wpuszczą tam nawet za próg, żeby jakiegoś niewidocznego śladu nie zadeptał. Zadowolony przodownik postukał palcem w blat biurka, a potem spojrzał wymownie na telefon.
– Sprawa jest poważna i wew takim wypadku wzywa się na miejsce popełnienia przestępstwa kryminalnego specjalistów śledczych od spraw morderstw. I dlatego muszę zawiadomić natychmiast jednostkę nadrzędną w postaci komendy powiatowej policji w Szamotułach, żeby oni niezwłocznie wzięli się do roboty.
– Nic z tego, panie komendancie – rzucił Jaworek. – Nie da się zadzwonić.
– Jak nie da się?
– Pan hrabia już chciał dzwonić ze swojego telefonu od razu do Szamotuł. Ale nie da się nigdzie dodzwonić, bo linie pozamarzały. Do pana też telefonował, ale się nie dało. I dlatego kazał mi jechać do Obrzycka, żeby urzędową osobę tu przywieźć na miejsce, zabezpieczyć i w ogóle. Powiada: jedź do Obrzycka i przywieź tu pana Abramowicza przodownika. On już będzie wiedział, co tu robić.
– Tak powiedział? Po nazwisku powiedział? – zdumiał się policjant i poczuł się niezwykle wyróżniony. Sam pan hrabia Raczyński pamiętał jego nazwisko i kazał go przywieźć saniami do pałacu. I jeszcze stwierdził, że on, Abramowicz, będzie wiedział... Nie było co czekać, tylko brać się do roboty.
Wstał zza biurka, zapiął pod szyją kołnierz munduru, podszedł do szafy, w której wisiał kożuch, po czym zarzucił go na siebie.
– No jak mamy jechać, to dalej! – zarządził.
– Pan weźmie co na głowę, bo mróz taki, że w saniach łeb może urwać.
– A prawda, mam tu gdzieś nauszniki.
– Nie wystarczą. Niech pan służbową czapkę ostawi i znajdzie jaką ciepłą.
– Racja – zgodził się z nim policjant. Był tak zadowolony z tego, że hrabia go w ogóle pamiętał, że gdyby teraz ktoś mu kazał, to poszedłby do tego Gaju.
Zajrzał do szafy. Leżało w niej kilka szalików i ciepłych czapek pozostałych po jakichś zatrzymanych pijakach. Wybrał jedną, z baraniej skóry, bezkształtną i pogniecioną, i wcisnął ją na głowę. Przykrywała szczelnie uszy, zatem nie było obawy, że je sobie odmrozi.
Spojrzał na ścianę, na której po obu stronach krzyża wisiały portrety, z lewej prezydenta Mościckiego, z prawej marszałka Rydza-Śmigłego. Obaj dygnitarze zdawali się patrzeć na niego z pełną aprobatą, pomimo tej nieregulaminowej czapki. Idź i godnie reprezentuj ukochaną ojczyznę, zapewne powiedziałby prezydent, a marszałek dodałby po wojskowemu: o honorze pamiętajcie, Abramowicz, honor nade wszystko.
Abramowicz już podniósł rękę, żeby zasalutować głowom państwa, ale zaraz przypomniał sobie, że zamiast służbowej czapki z daszkiem i orzełkiem ma czapę niegodną salutu. Skinął więc tylko głową i ruszył za Jaworkiem pełnić służbę z dumą i oddaniem.
Ubrany w elegancki czarny wełniany płaszcz z futrzanym kołnierzem, w porządnym kapeluszu i z teczką skórzaną pod pachą Anatol Grubiński pchnął drzwi wiodące do knajpy „U Okonia” przy Mostowej. Na pierwszy rzut oka wyglądał jak jakiś urzędnik, który przypadkiem zaplątał się w ten podejrzany fyrtel[9]. Jednak on niegdyś bywał tu niemal codziennie. Znany był w okolicy starego Rynku, a nawet i dalej, jako fachowiec w swoim złodziejskim zawodzie – Grubiński był włamywaczem, a przy tym ekspertem w otwieraniu kas ogniotrwałych za pomocą giętkich palców i czułego słuchu.
O tej porze było tu pusto i dość przyjemnie, bo towarzystwo, które zazwyczaj przesiadywało na ławach ustawionych przy solidnych wielkich stołach, jeszcze nie wróciło do trzeźwej rzeczywistości. W tej knajpie swoje ciężko zapracowane pieniądze wydawali miejscowi złodzieje, bandyci, bezrobotni i córy Koryntu. Tutaj kończono zazwyczaj pracowity dzień, jedząc wykwintne kolacje w postaci grzanej kiełbasy, kaszanki na gorąco, flaków z bułką albo bigosu z kawałkami mięsa, zapijając jedzenie piwem czy wódką, w zależności od upodobań.
Grubiński dawniej, gdy jeszcze pędził hulaszczy tryb życia, również pijał tu nocami, a potem spał do południa. Ale wszystko zmieniło się, gdy został właścicielem firmy przeprowadzkowej, dysponującej czterema wozami konnymi i dwoma samochodami ciężarowymi. Od tej chwili musiał zmienić swoje nawyki, gdyż prowadzenie firmy wymagało od niego, by codziennie rano był na miejscu i rozdzielał ludziom robotę. Dziś też już był w biurze firmy, które wraz ze stajniami i garażem mieściło się w podwórzu kamienicy przy Rybakach. Łatwo było tam trafić klientom, bo firma „Przeprowadzki Grubiński i s-ka” znajdowała się niemal na wprost solidnego, wzniesionego jeszcze w ubiegłym wieku gmachu Państwowej Szkoły Budownictwa. Nic więc dziwnego, że z tak dobrą lokalizacją firma miała całkiem sporo zamówień. Poza tym Tolek jako nowoczesny przedsiębiorca posiadał także własny telefon, przez który można było umówić się na przeprowadzkę. Dzięki temu firma miała sporo pracy, a jej właściciel doskonałą przykrywkę. Bo tak naprawdę nie zrezygnował ze złodziejskiej działalności. Teraz kradł w sposób zdecydowanie bardziej profesjonalny. Nie okradał już mieszkań ze wszystkiego, co dało się z nich wynieść. To była zamknięta przeszłość. Teraz brał tylko zlecenia na otwarcie kas ogniotrwałych zainstalowanych w biurach czy prywatnych mieszkaniach.
Zdarzały się jednak sytuacje wyjątkowe, jak choćby ta dzisiejsza nocna robota, którą zlecił mu major Mikołajewski. Współpracował z nim od dawna z pobudek patriotycznych, ale i praktycznych.
Wszedł do knajpy, rozejrzał się i od razu dostrzegł człowieka, z którym się umówił. Ubrany po cywilnemu nadkomisarz Antoni Fischer siedział przy stole w głębi pomieszczenia, pochylony nad rozłożoną na blacie gazetą. Czytał „Kuriera Poznańskiego”, bo jak mawiał, trzeba wiedzieć, co polscy faszyści myślą i czy nie szykują nam jakiegoś narodowego führera.
Tolek nie podszedł od razu do niego. Najpierw skierował się do szynkwasu, za którym siedział ponury i niewyspany Lutek Feliksiak; właściciel przybytku kupił go w dwunastym roku, żeby ulokować pieniądze z napadu na skład jubilerski, który przeprowadził razem z Grubińskim. Po tym skoku Feliksiak wycofał się z czynnej złodziejskiej roboty i został kimś w rodzaju cichego wspólnika Grubińskiego. Organizował mu pracę i przyjmował zlecenia od klientów na konkretne włamania.
– Jak tam sprawy? – zagadnął Tolek na powitanie.
– Raz lepiej, raz gorzej, ale zasadniczo da się żyć – stwierdził Feliksiak.
– Zjeść coś można na ten przykład?
– Zależy, co byś chciał do zjedzenia, bo od rana to wyboru dużego nie ma, gdyż ruch o tej porze jeszcze nie za duży. – Powiedziawszy to, wskazał głową salę, na której siedziało zaledwie trzech klientów, nie licząc Fischera.
– To co jest?
– Parówki mogą być z bułką i musztardą.
– Prima sort! Dawaj parówki i dla mojego znajomka też niech będzie to samo.
– A do popicia?
– Ze względu na wczesną porę niech będzie piwo, bo wódka przed południem to grzech.
Chudy i żylasty właściciel knajpy pokiwał głową, a na jego ustach pojawił się grymas, który tylko ktoś o dużej wyobraźni mógłby wziąć za uśmiech. Feliksiak był osobą pozbawioną poczucia humoru, a żarty swoich klientów traktował z dużą podejrzliwością, bo za nimi mogła się kryć chęć osłabienia jego czujności i próba wyłudzenia czegoś na kredyt. Z Tolkiem było nieco inaczej, znali się już na tyle długo, że nie podejrzewał go o żadne niecne zamiary. Ale jednak ostrożnym był zawsze. Tak na wszelki wypadek.
– Zaraz podam – wyjaśnił i wybrał dwa kufle spośród stojących i suszących się na kontuarze, by przed nalaniem piwa wypolerować je do czysta suchą ściereczką. Feliksiak lubił porządek.
– Mroźno dzisiaj – zagadnął Tolek, podszedłszy do stolika. Policjant spojrzał w górę i uśmiechnął się lekko pod wąsem. Był dość wysoki, bo mierzył nieco ponad sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu. Atletyczna budowa ciała zdradzała zamiłowanie do sportów siłowych, a dokładniej zapasów, które uprawiał od czasów gimnazjalnych. Włosy kazał sobie obcinać krótko, po oficersku, a pod nosem pielęgnował wąs przypominający szczotkę ryżową.
– Na szczęście u nas mróz, nawet najcięższy, jest niczym w porównaniu z tymi syberyjskimi – powiedział i wskazał Tolkowi miejsce naprzeciwko.
– A co, wybiera się pan do Rosji? – zapytał Grubiński, zdejmując nakrycie głowy. Odłożył ostrożnie swoje oryginalne włoskie borsalino w typie fedora, które kupił w domu galanteryjno-włókienniczym Kałamajskiego pod numerem szóstym na Plajcie[10], płacąc za to czarne dzieło kapeluszniczej sztuki sześćdziesiąt złotych. Tolek był bardzo z niego dumny, zwłaszcza że był to dopiero jego drugi kapelusz w życiu. Wcześniej nosił kraciaste kaszkiety, ale gdy został przedsiębiorcą, zrozumiał, że musi się dobrze prezentować. Przypomniał sobie wtedy, że w domu, na szafie, w okrągłym pudle ma brązową panamę, która została mu po jakimś skoku. Panama okazała się jednak nieco za duża, więc musiał pod potnik włożyć pasek z gazety, żeby się dobrze trzymała. W końcu jednak doszedł do wniosku, że człowiek z jego pozycją musi wyglądać godnie, i dlatego poszedł do domu towarowego wybrać towar prima sort.
– Ja nie, ale są tacy, co jadą na białe niedźwiedzie tylko dlatego, że mają nieszczęście być Polakami. – Wymownie postukał palcem w gazetę. – Piszą tu dziś o sytuacji w bolszewickiej Rosji. Polski Czerwony Krzyż podaje informacje, żeby nie pisać tam do rodziny żadnych listów. Jak kto ma tam rodzinę, oczywiście.
– Co, zaglądają do listów? – domyślił się Grubiński.
Fischer pokręcił głową.
– Gdyby tak było, to srał ich pies. Ale oni po listach z Polski trafiają do Polaków, a potem oskarżają ich o szpiegostwo na rzecz Polski.
– Ale to trzeba udowodnić przecież.
– Udowodnić przewinę trzeba w kraju europejskim, ale to nie jest Europa. Tam rządzą tatarscy barbarzyńcy. Dla nich nie liczy się prawda, a już samo podejrzenie wystarczy, by kogoś postawić pod ścianą. Dostawaliśmy wcześniej, od trzydziestego szóstego roku, sygnały o wywożeniu Polaków na Sybir, a teraz ponoć przybrało to na sile. Nie tylko wywózki, ale i masowe rozstrzeliwania.
– I coś można z tym zrobić? Jakieś dyplomatyczne, te, no, jak im tam, noty?
Fischer machnął ręką.
– Nic się nie da, nic kompletnie, bo oni uważają, że to ich wewnętrzna sprawa i nikogo nie prześladują. A przed sądami stają tylko przestępcy, niezależnie od narodowości. Bo Związek Sowiecki nie dzieli ludzi na lepszych lub gorszych ze względu na narodowość, ale ocenia ich z powodu stosunku do sowieckiej władzy.
– Czyli że nic na skurwysynów nie poradzimy?
– Można było dobić tego komunistycznego potwora, gdybyśmy po Bitwie Warszawskiej poszli do samej Moskwy, gdyby wtedy dogadać się z Denikinem, który uderzyłby od południa, to po bolszewii nie byłoby śladu.
– To czemu żeśmy się nie dogadali?
– Bo marszałek wolał mieć za wschodnią granicą mongolską dzicz niż rząd utworzony przez carskich oficerów. Ponieważ z takim rządem liczyłaby się cała Europa, która mogła nie akceptować naszych granic na wschodzie, jeśliby taki Denikin je zakwestionował. A on przecież nie był zwolennikiem wolnej i niepodległej Polski, ale widział nas jako nieco rozszerzoną o dawny zabór pruski wersję Kraju przywiślańskiego, na wschodzie, opartego na jakiejś kuriozalnej linii Curzona.
– Czyli nasi dostają tam w dupę przez polityczne kalkulacje? – zauważył Tolek.
– Nie inaczej, szanowny panie, nie inaczej – zgodził się z nim nadkomisarz.
Przerwali na chwilę rozmowę, gdy Feliksiak przyniósł talerze z gorącymi parówkami i dwa kufle piwa. Obaj klienci bez słowa zabrali się raźno do pochłaniania grubych delikatesowych kiełbasek.
– Wszyscy płacimy za błędy polityków – odezwał się w końcu policjant, popijając ostatni kęs parówki. – Najgorsze jest jednak to, że najwyższą cenę płacą najmniejsi, ci, których historia składa na swoim ołtarzu.
– Ta historia to niezła dziwka – stwierdził Tolek.
– Dlatego od czasu do czasu trzeba jej pomóc. Znaczy zrobić wszystko, by nie pozwalała sobie na zbyt wiele. I dlatego pańskie usługi są tak ważne.
Grubiński spojrzał uważnie na swojego rozmówcę. Skoro tyle gadał, to znaczy, że coś od niego chciał, czyli miał dla niego zlecenie. Bo Tolek współpracował nie tylko z wywiadem, ale także z policją. Taka współpraca zapewniała mu spokój, bo policja przymykała oko na jego skoki, a niekiedy nadkomisarz Fischer zlecał mu jakieś tajne zadania. Wczoraj dawny kolega Anatola z Chwaliszewa, Anastazy Olkiewicz, zostawił mu u Feliksiaka wiadomość, że rano przyjdzie tu sam nadkomisarz, który chce z nim pogadać. No więc musiał przyjść i wysłuchać, czego chce policjant.
– To o co tak w ogólności się rozchodzi? – Tolek przeszedł do rzeczy.
Fischer wypił łyk piwa, a potem sięgnął do kieszeni po paczkę papierosów. Zazwyczaj palił fajkę, ale dziś kupił paczkę egipskich, by móc poczęstować Grubińskiego.
– Jakbyś pan miał do sprzedania jakieś błyskotki, powiedzmy, że biżuterię z brylantami, to do kogo by trzeba się udać?
– Jest kilku takich, co trefne złoto wezmą. Ale kto w diamentach się specjalizuje, to nie wiem. Dawno nic mi takiego w ręce nie wpadło. Wie pan, że ja już poważny przedsiębiorca jestem.
Fischer pokiwał głową, uśmiechając się pod jasnym wąsem przypominającym nastroszoną szczotkę ryżową.
– Panie szanowny, toteż ja się pana pytam jako przedsiębiorcy, a nie juchciarza[11] na emeryturze.
Tym razem Grubiński się uśmiechnął. Widać było wyraźnie, że ten komplement sprawił mu radość. Z drugiej strony i on, i Fischer wiedzieli, jaka jest prawda. Ale pozory były w ich kontaktach sprawą bardzo ważną.
– No chyba że ten gość, co ma knajpę na Kościelnej, „Pod Kogutem”, Talarek się nazywa, taki brzuchaty i wielki jak klofta[12].
– No widzi pan. Z mądrym to i miło pogadać.
Fischer wstał od stołu, skinął głową Grubińskiemu i ruszył w kierunku wieszaka. Gdy wkładał swój ciepły zimowy płaszcz z futrzanym kołnierzem, Tolek sięgnął po paczkę egipskich pozostawioną na stole przez policjanta i niedbałym gestem schował ją do kieszeni. Wiedział, że w środku musi być zwinięty w rulon banknot. Jego nominał uzależniony był od rangi sprawy. Tym razem Tolek miał przeczucie, że znajdzie tam najmniej pięćdziesiąt złotych. Oznaczało to, że sprawa z jakimiś brylantami musiała być dość ważna, skoro sam szef poznańskiej policyjnej brygady pościgowej pofatygował się na spotkanie.
[...]