Rajski Zakątek - Ryszard Ćwirlej - ebook + audiobook + książka

Rajski Zakątek ebook i audiobook

Ryszard Ćwirlej

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

21 osób interesuje się tą książką

Opis

Do prowadzonego przez fanatycznego księdza zgromadzenia zgłasza się kolejna bogata starsza pani. Pragnie odnaleźć w klasztornych murach spokój i ukojenie w jesieni życia. Rzecz w tym, że cieszy się nimi nadzwyczaj krótko. Niespodziewany wypadek przerywa jej podróż po ziemskim padole. Wkrótce okazuje się, że tuż przed śmiercią zapisała klasztorowi cały majątek. Wielkie zaskoczenie przystojnego duchownego i jego szczera wdzięczność za tę hojność sprawiają, że nikt o nic nie pyta. Prócz inspektor Matyldy, która zupełnie przypadkiem znała zmarłą. Bystra ekspolicjantka szybko odkrywa, że nagłych zgonów w Rajskim Zakątku było więcej…

Autor po raz kolejny kreśli portret ludzi zbyt łatwowiernych, by mogli żyć. I tych, którzy za wielkimi słowami skrywają równie wielką podłość. A ich ołtarzem jest chciwość. Kontynuacja przebojowej serii, docenionej nie tylko przez zdeklarowanych fanów powieści z PRL-em w tle, ale też młodszych czytelników.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 426

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 56 min

Lektor: Ryszard Ćwirlej
Oceny
4,3 (93 oceny)
51
25
10
6
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
dotka02
(edytowany)

Nie polecam

Słabiutko... Ale jest aż 7 przypisów. Jak sie autor rozkręci, to może jakieś dzieło naukowe wkrótce napisze:)
10
Agaska14

Nie oderwiesz się od lektury

Genialna, babcia Matylda wymiata. Polecam i czekam na kolejne śledztwa tej grupy śledczej :) pozdrawiam autora.
00
wioolcia

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
Mariola69Ras

Nie oderwiesz się od lektury

Moja pierwsza książka tego pisarza i na pewno nie ostatnia. Ubawiła mnie. Świetnie przeczytana przez autora.
00
Kajtek5

Dobrze spędzony czas

Lekki przyjemny w słuchaniu kryminał.
00

Popularność




Prolog

Dzię­gie­lów

Ponie­dzia­łek, 4 czerwca 2023 roku

Godzina 3.10

Drzwi były zamknięte. Na szczę­ście miała klucz. Ukra­dła go wczo­raj i scho­wała pod luźną deską na scho­dach. Leżał tam do dzi­siaj, kiedy wresz­cie posta­no­wiła go wyko­rzy­stać. Gdy go kra­dła, nie zasta­na­wiała się nad tym. To był impuls. Dostrze­gła go na stole kuchen­nym i nie mogła się oprzeć. Patrzyła jak zahip­no­ty­zo­wana. Od razu wie­działa, co to za klucz. Poznała po czer­wono-żół­tej ple­cionce, do któ­rej był docze­piony. Klucz od tyl­nych drzwi, pro­wa­dzą­cych na małe podwórko gospo­dar­cze, gdzie są szopa na drewno, maga­zyn rze­czy kom­plet­nie nie­po­trzeb­nych, takich jak poła­mane narzę­dzia i taczki bez kółek, no i do tego jesz­cze muro­wany i zada­szony śmiet­nik. Stało tam kil­ka­na­ście pla­sti­ko­wych kubłów do segre­ga­cji, a za nimi znaj­do­wała się furtka, przez którą wysta­wiało się te kubły na drogę w przed­dzień przy­jazdu śmie­cia­rek. Kilka razy brała w tym udział, ale ni­gdy nie była w śmiet­niku sama. Zawsze pracę orga­ni­zo­wała któ­raś ze star­szych, Maria albo Anto­nina. Ona i inne młod­sze pra­co­wały pod ich nad­zo­rem i robiły to, co im kazano, czyli wyjeż­dżały tymi kubłami na drogę i tam je zosta­wiały. Star­sze spraw­dzały, czy wszystko jest w porządku, i drzwi były zamy­kane. Tym samym klu­czem na ple­cionce, który słu­żył do otwie­ra­nia drzwi z budynku. Jeden klucz wystar­czy więc, by wydo­stać się na mały dzie­dzi­niec, przejść przez śmiet­nik, otwo­rzyć furtkę i wyjść.

Gdy zoba­czyła ten klucz, od razu pomy­ślała, że to szansa dana jej przez Pana. Modliła się do Niego, pro­sząc Go, by dał jej moż­li­wość wyrwa­nia się stąd. Po tym, co zoba­czyła, i po tym, co usły­szała, gdy podzie­liła się swoją wie­dzą z osobą, na któ­rej chciała pole­gać i którą dotąd darzyła wiel­kim zaufa­niem, nie mogła tu zostać. Gdy usły­szała odpo­wiedź, zro­zu­miała, że to już nie jest miej­sce dla niej, że musi się stąd wyrwać, bo jeśli nie uciek­nie, może skoń­czyć jak…

Obie­cy­wała w tych modli­twach, że zrobi wszystko, by był z niej zado­wo­lony, tylko żeby zechciał jej pomóc, a ona już mu się odwdzię­czy, chwa­ląc Jego imię każ­dego dnia.

O Panie, mój Boże, dzię­kuję, że mnie znasz i kochasz. Twoje słowo mówi, że tym, któ­rzy pro­szą, będzie dane, ci, któ­rzy szu­kają, znajdą, a tym, któ­rzy pukają, będzie otwo­rzone. Pro­szę, wysłu­chaj mojej modli­twy o cud i speł­nij moją prośbę. Pomóż mi bar­dziej zawie­rzyć Tobie, niż pole­gać na wła­snej sile, pomóż zaufać, że zawsze czy­nisz to, co dla mnie jest naj­lep­sze. Niech Twój pokój, który prze­wyż­sza wszelki rozum, strzeże mego serca i umy­słu…

Odma­wiała w myślach modli­twę o ratu­nek i cud się speł­nił. Zna­la­zła klucz, potem ukryła go pod oblu­zo­waną deską, a dziś obu­dziła się w środku nocy i od razu wie­działa, że to wła­śnie ten moment.

Otwo­rzyła drzwi, sta­rała się, żeby nikt nie usły­szał zgrzytu zamka i ude­rzeń jej serca, które zda­wało się bić w piersi gło­śno jak dzwon kościelny. Z uśpio­nego budynku nie dobiegł naj­mniej­szy hałas. Nikt niczego nie usły­szał. Ośmie­lona wyszła na dzie­dzi­niec. Był śro­dek nocy i wszystko oświe­tlał księ­życ. Nie miała więc naj­mniej­szego pro­blemu ze zna­le­zie­niem wła­ści­wej drogi. Wyszła na zewnątrz, ostroż­nie sta­wia­jąc stopy w lek­kich sne­aker­sach. Rozej­rzała się dookoła, ale nikogo nie było w pobliżu. Naraz jej spoj­rze­nie zatrzy­mało się na dwóch jasnych punk­tach. Czy­jeś błysz­czące oczy wpa­try­wały się w nią. Mało bra­ko­wało, a krzyk­nę­łaby ze stra­chu. Na szczę­ście udało jej się opa­no­wać. Świe­tli­ste oczy znik­nęły po chwili, a przez podwórko prze­biegł kot. Ode­tchnęła z ulgą. Do śmiet­nika zawsze przy­cho­dziło sporo kotów, które liczyły pew­nie na jakieś resztki. Ten widać miał nadzieję na jakiś sma­ko­łyk, a jej poja­wie­nie się prze­szko­dziło mu w poszu­ki­wa­niach. Pomy­ślała, że wyna­gro­dzi mu to i otwo­rzy klapę od śmiet­nika. Niech ma, na pamiątkę po niej. Ni­gdy wię­cej się nie spo­tkają, więc może zachowa ją w dobrej pamięci.

Prze­szła dzie­dzi­niec i weszła do zada­szo­nego śmiet­nika. Tu było ciemno, bo nie docie­rało świa­tło księ­życa, ale ona pamię­tała roz­sta­wie­nie kubłów. Pode­szła do pierw­szego, do któ­rego wysy­py­wano resztki kuchenne, i otwo­rzyła go. Smro­dliwa chmura unio­sła się z pojem­nika, a wraz z nią na zewnątrz wyle­ciały prze­bu­dzone muchy. Dziew­czyna skrzy­wiła się z obrzy­dze­niem. To, co dla niej było paskudne, dla głod­nego kota mogło być zapo­wie­dzią praw­dzi­wej uczty.

Masz, kicia, najedz się do syta, pomy­ślała, idąc ku furtce pro­wa­dzą­cej na zewnątrz.

Nama­cała klamkę, a potem wło­żyła klucz. Prze­krę­ciła go bez trudu. Drzwi ustą­piły. Pchnęła je lekko, zazgrzy­tały nie­oli­wione zawiasy. Jed­nak nie był to dźwięk na tyle gło­śny, by wyrwać kogoś ze snu. Zro­biła krok naprzód, potem jesz­cze dwa i zna­la­zła się na zewnątrz. Na wszelki wypa­dek zamknęła drzwi na klucz. Nie miała poję­cia, po co to robi, ale była prze­ko­nana, że tak trzeba. W końcu nikt nie musi wie­dzieć, któ­rędy wyszła. No wła­śnie, prze­cież rano, o szó­stej, jeśli nie wyj­dzie z pokoju, zaczną jej szu­kać. Już sobie wyobra­ziła minę matki prze­ło­żo­nej, gdy ta stwier­dzi, że jej łóżko jest poście­lone i wygląda tak, jakby w ogóle nie kła­dła się spać. A ona tym­cza­sem chciała wpro­wa­dzić prze­ło­żoną w błąd. Pew­nie sio­stra będzie myślała, że ona wcale się nie kła­dła i ucie­kła przed pół­nocą. Może to wywo­łać nieco zamie­sza­nia i zmyli tych, któ­rzy chcie­liby jej szu­kać. No wła­śnie, będą pró­bo­wali ją zna­leźć. Prze­cież ze zgro­ma­dze­nia nie można ot tak odejść, nie mówiąc już o ucieczce. Zła­mała naj­waż­niej­szy zakaz, wydo­sta­jąc się na zewnątrz, a to mogło ozna­czać tylko jedno: będą jej szu­kać. Będą, ale nie znajdą. Byle tylko dotrzeć do jakiejś drogi. Zła­pie oka­zję i uciek­nie jak naj­da­lej stąd, żeby ni­gdy tu nie wró­cić i zapo­mnieć o dwóch latach, które zupeł­nie nie­po­trzeb­nie stra­ciła, wią­żąc się z tymi ludźmi, któ­rzy oka­zali się zupeł­nie inni niż myślała. Ni­gdy wię­cej jej nie zoba­czą, a ona już ni­gdy nawet o nich nie pomy­śli. Tylko czy to jest moż­liwe? Prze­cież tam została jej przy­ja­ciółka, jej sio­stra. O niej zawsze będzie pamię­tać. Może uda się ją jakoś stam­tąd wycią­gnąć? Ale naj­pierw trzeba myśleć o sobie.

Spoj­rzała na ponurą fasadę dwu­pię­tro­wego budynku o spa­dzi­stym dachu z dwoma bocz­nymi skrzy­dłami, rysu­jącą się wyraź­nie na tle roz­świe­tlo­nego księ­ży­co­wym bla­skiem nieba, i ruszyła bie­giem przed sie­bie. Wie­działa, że musi prze­biec jakieś trzy­sta metrów tą drogą, po otwar­tej prze­strzeni. Nie­raz spo­glą­dała tam z okien na górze, tam, gdzie były sypial­nie. Droga bie­gła mię­dzy polami, cią­gnąc się aż do ściany lasu. A las… Tego nie wie­działa, ale jedna ze star­szych sióstr mówiła, że tam jest już gra­nica z Cze­chami. Nie miała zamiaru ucie­kać do Czech. Chciała tylko dostać się mię­dzy drzewa, żeby być nie­wi­doczną dla tych, któ­rzy mogliby ją ści­gać, przejść tym lasem jakiś kilo­metr, dwa, a może nawet wię­cej, i gdy zrobi się widno, zejść do naj­bliż­szej miej­sco­wo­ści. A gdy znaj­dzie się na szo­sie, pew­nie zła­pie jakiś samo­chód, który ją stąd zabie­rze. Plan miała pro­sty: byle jak naj­da­lej od tego miej­sca.

Bie­gła spo­koj­nym truch­tem, oddy­cha­jąc tak, jak ją uczył w szkole nauczy­ciel WF, spo­koj­nie i mia­rowo, cały czas przez nos. Wie­działa, że może tak biec nawet godzinę. Kie­dyś myślała, że mogłaby brać udział w mara­to­nie, bo jest wytrzy­mała i dłu­gie dystanse prze­mie­rzane mia­ro­wym kro­kiem nie sta­no­wiły dla niej pro­blemu. Do lasu zostało jakieś pięć­dzie­siąt metrów. Przy­spie­szyła, choć nie było ku temu spe­cjal­nego powodu. Żad­nych nie­po­ko­ją­cych zna­ków, nikt jej nie ści­gał, gdzieś z dołu sły­chać było uja­da­nie psów, które coś musiało zanie­po­koić, oraz mono­tonny dźwięk sil­ni­ków samo­cho­do­wych. Ale to wszystko w oddali i jakby nie­re­alne. Tu była tylko ta wyjeż­dżona droga, coraz bli­żej las i nad głową księ­życ oświe­tla­jący całą oko­licę.

Naraz usły­szała coś za sobą. Chyba ktoś krzyk­nął, a potem zawar­czał odpa­lany sil­nik. To tam, w domu, z któ­rego ucie­kła, coś się wyda­rzyło. Czyżby odkryto jej ucieczkę? A jeśli nawet, to co jej zro­bią? Jeśli ją zła­pią tu, na dro­dze, powie, że nie chce do nich wra­cać, że się roz­my­śliła, że ma tego wszyst­kiego dość i odcho­dzi defi­ni­tyw­nie. Niech się pie­przą. Nie chce mieć z nimi nic wspól­nego. Ni­gdy wię­cej jej noga nie prze­stąpi progu tego strasz­nego miej­sca.

Do lasu zostało jesz­cze ze dwa­dzie­ścia metrów. Dobie­gnie tam, zanim auto wyje­dzie na drogę. Nie mają naj­mniej­szej szansy, żeby ją dopaść. Przy­spie­szyła, dzi­wiąc się, że w ten pospiech nie wkłada spe­cjal­nego wysiłku. Bie­gnie się jej nad­zwy­czaj lekko, mimo że nie tre­no­wała bie­ga­nia od dwóch lat.

Odwró­ciła głowę. Na końcu drogi, tam, koło domu, poja­wiły się świa­tła reflek­to­rów i wypły­nęły na gli­nia­stą nawierzch­nię. Samo­chód wyjeż­dżał przez główną bramę. Do ściany lasu zostało jesz­cze dzie­sięć kro­ków, jesz­cze pięć. Poczuła inten­sywny zapach sosen. Dotknęła pierw­szego pnia i pobie­gła dalej, w głąb leśnej gęstwiny. Uśmie­cha­jąc się, bie­gła przed sie­bie. Już wie­działa, że jej nie znajdą. Na dro­dze jesz­cze mieli jakąś szansę, ale tu, w lesie, naj­mniej­szej. Poczuła, że jest wolna i ni­gdy już nie będzie musiała robić tego, co jej każą tamci ludzie. Kosz­mar się skoń­czył. Nikt jej już ni­gdy do niczego nie zmusi.

Auto prze­je­chało wzdłuż ściany lasu, podą­ża­jąc w dół zbo­cza. A ona bie­gła przed sie­bie, zosta­wia­jąc z tyłu wszystko, co złe. Teraz mogło być już tylko dobrze. Poczuła, że jest szczę­śliwa, i dla­tego za to szczę­ście musiała podzię­ko­wać. Zaczęła więc w myślach powta­rzać słowa, które wydały się jej w tej chwili naj­od­po­wied­niej­sze:

Panie Jezu Chry­ste, dzię­kuję, że jesteś moją siłą i napeł­niasz moje serce rado­ścią. Na Twoje Imię góry się trzęsą, morze wzbu­rza, stwo­rze­nie śpiewa z rado­ścią, a demony ucie­kają. Na Twoje Imię zgina się każde kolano, a język wyznaje, że jesteś Panem. W Twoje potężne Imię modlę się o potrzebną łaskę. Daj mi pew­ność, że nie ma nic więk­szego nad Cie­bie. Daj mi pocie­chę, nadzieję i wzmoc­nij moje serce na każ­dym kroku, który podejmę. Pro­szę o to w Twe potężne Imię.

Przy­sta­nęła na chwilę i zaczęła nasłu­chi­wać. Samo­chód zatrzy­mał się. Ktoś otwo­rzył drzwi, ktoś zakasz­lał, sil­nik zgasł.

– Tam w górę, do lasu pobie­gła! – usły­szała zna­jomy głos i poczuła ciarki prze­cho­dzące po ple­cach. Chciała ruszyć przed sie­bie, ale but uwiązł jej mię­dzy gałę­ziami. Wyszarp­nęła nogę. But został. Odgłosy wyda­wane przez nad­cho­dzą­cych ludzi zbli­żały się. Nie było czasu na szu­ka­nie buta. Pobie­gła na wprost mię­dzy drze­wami. Nie dogo­nią jej ni­gdy w życiu.

– Tam jest! – zawo­łał ktoś chro­po­wa­tym gło­sem.

– Stój!

Może­cie sobie krzy­czeć, prze­szło jej przez głowę. I tak mnie nie dogo­ni­cie.

Miała rację. Nie mieli żad­nych szans w wyścigu z młodą, wyspor­to­waną dziew­czyną. Ale dobrze wie­dzieli, jak ją zatrzy­mać.

Wybie­gła na nie­wielką polanę. Nie było czasu na okrą­ża­nie jej i prze­ci­ska­nie się przez gęstwinę. Puściła się na prze­łaj i pra­wie jej się udało. Już wbie­gała mię­dzy drzewa, już czuła inten­sywny zapach igli­wia…

I wtedy nocną ciszę roz­darł gło­śny huk kara­bi­no­wego wystrzału.

Rozdział I

War­szawa

Sobota, 10 czerwca 2023 roku

Godzina 10.30

– No prze­cież to nie­moż­liwe, żebyś nie rozu­miała takich pro­stych rze­czy. Miesz­ka­nie jest moje, bo jestem jego wła­ści­cie­lem. A ty jesteś tu tylko zamel­do­wana.

– No to jak jestem zamel­do­wana, to zna­czy, że jest też moje, bo jestem zamel­do­wana, nie? – wyja­śniła z wła­ściwą sobie umie­jęt­no­ścią tłu­ma­cze­nia wszyst­kiego w spo­sób jasny i pro­sty.

Pod­nio­sła wzrok znad gołej stopy opar­tej piętą o kuchenny tabo­ret. Brodę miała na kola­nie, w pra­wej dłoni trzy­mała pędze­lek do lakie­ro­wa­nia paznokci, a lakier miała w lewej dłoni. Była tak zajęta nakła­da­niem kar­mi­no­wej farby na paznok­cie, że w pierw­szej chwili wcale nie zauwa­żyła, że wsze­dłem do miesz­ka­nia. Zresztą mogła nie usły­szeć prze­krę­ca­nia klu­cza w zamku, bo z gło­śnika na bla­cie kuchen­nym pły­nęła gło­śno rąbanka techno. Mimo naj­szczer­szych chęci i jako takiego muzycz­nego roze­zna­nia nie dał­bym rady odpo­wie­dzieć na pyta­nie: kto to gra? Zresztą w ogóle ktoś coś grał? Wyraźny był rytm, wystu­ki­wany na czymś, co raczej nie było per­ku­sją, a oprócz tego dziwne dźwięki, które arty­sta muzyk wydo­by­wał zapewne z rur kana­li­za­cyj­nych, o czym oprócz meta­licz­nych odgło­sów świad­czyły cha­rak­te­ry­styczne łazien­kowe bul­goty.

Dopiero gdy się ode­zwa­łem, sta­jąc w progu kuchen­nych drzwi, spoj­rzała na mnie ze zdu­mie­niem.

– O, Miśku, to ty? – powie­działa lekko zdzi­wiona.

Powi­tała mnie tak, jak­bym wła­śnie przed chwilą wyszedł po bułki i mleko. Tym­cza­sem nie było mnie tu od mie­siąca. W moim wła­snym domu mnie nie było. Bo ja, wła­ści­ciel tego pięk­nego, trzy­po­ko­jo­wego miesz­ka­nia na Woli, miesz­ka­łem kątem u Kamy, pod­czas gdy w mojej cha­cie gnieź­dziła się ona, przy­czyna wszyst­kich moich nie­szczęść i kło­po­tów, Dżesi, jedna z naj­pięk­niej­szych mode­lek w War­sza­wie, a kto wie, czy nie w całej Pol­sce.

– No ja, a kto inny by mógł tu wejść bez puka­nia, otwie­ra­jąc drzwi wła­snymi klu­czami?

– Hę? No tak, masz rację – odparła w roz­tar­gnie­niu. – Tylko ty, ewen­tu­al­nie Łukasz. Bo Łuki też ma klu­cze.

– Jak to? Klu­cze do mojego miesz­ka­nie ma jakiś…

– Oj, Miśku, a jak miałby nie mieć, jak mnie nie­kiedy nie ma w domu. Prze­cież jak mnie nie ma, to musi się jakoś tu…

– Hej, hola, czy ty sły­szysz, co mówisz?

– No, co? – naj­wy­raź­niej znie­cier­pli­wiona wci­snęła pędze­lek do bute­leczki z lakie­rem i odsta­wiła ją na blat.

Spoj­rza­łem tam i dostrze­głem plamki lakieru na bia­łej pły­cie. Tego paskudz­twa nie da się zmyć. Nie­ska­zi­telna biel mojego blatu kuchen­nego została zapa­prana jakimś gów­nia­nym lakie­rem do paznokci… Już chcia­łem coś powie­dzieć, ale uświa­do­mi­łem sobie, że otwie­ra­nie kolej­nego frontu nie ma sensu. Na razie trzeba wyja­śnić sprawę pie­przo­nego Łukiego.

– Co to za typ, który ma klu­cze do mojego miesz­ka­nia? Pierw­szy raz sły­szę o Łukim.

– Co: sły­szę? – powtó­rzyła.

– To, że opo­wia­dasz mi o jakimś gościu, który wcho­dzi do mojego miesz­ka­nia jak do sie­bie.

– No nie, Miśku, wcho­dzi do naszego, bo gdzie ma wcho­dzić nocą, jak wraca do domu? Prze­cież nie myślisz, że pój­dzie spać na Cen­tralny.

– To obcy facet! – rzu­ci­łem, czu­jąc, że prze­gry­wam bitwę na argu­menty, poko­ny­wany przez nie­oczy­wi­stą logikę mojej byłej dziew­czyny.

– Oj tam, obcy zaraz. Wcale nie jest obcy. To mój… – Przez chwilę zasta­na­wiała się nad odpo­wied­nim okre­śle­niem – …Łuki jest moim part­ne­rem na… back­stage’u. No, wiesz, o co cho­dzi.

Pokrę­ci­łem głową. Nie mia­łem zie­lo­nego poję­cia, kim jest part­ner na back­stage’u. Ale prze­cież tak naprawdę było to bez zna­cze­nia. To, co było istotne, to fakt, że ona sie­dzi w moim miesz­ka­niu, a ja stoję w drzwiach jak petent, który przy­szedł do urzędu. Czu­łem się idio­tycz­nie i nie wie­dzia­łem, co z tym zro­bić. Za to ona naj­wy­raź­niej nie odczu­wała dys­kom­fortu. Uwa­żała, że jest u sie­bie, a ja…

Pozna­li­śmy się cztery lata temu pod­czas krę­ce­nia reklamy nowej pasty do zębów. Oboje robimy w medial­nym show-biz­ne­sie. Dże­sika jest modelką, pra­cuje na wybie­gach i w rekla­mach, a ja jestem dzien­ni­ka­rzem i repor­te­rem tele­wi­zyj­nym, który od czasu do czasu robi rekla­mowe fuchy. Wtedy byłem pro­du­cen­tem i sce­na­rzy­stą reklamy, w któ­rej lekarka miała wychwa­lać zalety pasty Zembix white. Nie zaj­mo­wa­łem się castin­giem, więc nie mia­łem poję­cia, kto został wybrany do ode­gra­nia głów­nej roli. Waru­nek był jeden, aktorka musiała mieć piękne, równe i białe zęby. Dżesi wygrała ten casting. Przy­je­chała na plan spóź­niona jakieś dwa­dzie­ścia minut, kiedy już chcia­łem dzwo­nić do agen­cji z prośbą o przy­sła­nie jakiejś innej począt­ku­ją­cej gwiazdy. Dże­sika pode­szła do mnie, uśmiech­nęła się cza­ru­jąco, uka­zu­jąc te swoje lśniące zęby, a potem powie­działa coś o pier­do­lo­nym tram­waju, który się zepsuł.

Szybko prze­brała się w biały lekar­ski far­tuch, zało­żyła na nos brzyd­kie, wiel­kie oku­lary i bez­błęd­nie wyre­cy­to­wała przed kamerą swoją kwe­stię:

„Pasta do zębów Zembix white wybieli twoje zęby, które staną się śnież­no­białe jak ark­tyczny śnieg już po mie­siącu regu­lar­nego uży­wa­nia. Użyj pasty Zembix white, a twój uśmiech będzie olśnie­wa­jący. Jestem sto­ma­to­lo­giem i wiem, co mówię, bo sama codzien­nie uży­wam pasty Zembix white”, mówiła w rekla­mie, a potem szcze­rzyła swoje olśnie­wa­jąco białe zęby.

Ten uśmiech zro­bił wtedy na mnie pio­ru­nu­jące wra­że­nie. Sta­łem i patrzy­łem na moni­tor, zasty­gły jak żona Lota, która na swoją zgubę popa­trzyła na deszcz siarki i ognia, który znisz­czył jej dom w Sodo­mie albo Gomo­rze. Gdy­bym był bar­dziej prze­wi­du­jący, powi­nie­nem się zorien­to­wać, że Dże­sika ma w sobie coś z jado­wi­tego pająka, który naj­pierw hip­no­ty­zuje spoj­rze­niem swoją ofiarę, potem ją ota­cza paję­czą sie­cią, a w końcu wysysa z niej wszystko, co się da. Ale pokaż­cie mi faceta, który na widok jej olśnie­wa­ją­cego uśmie­chu nie zare­ago­wałby tak jak ja, kom­plet­nym zidio­ce­niem. Póź­niej powie­działa mi, że na niej zro­biły wra­że­nie moje bystre nie­bie­skie oczy. Wyznała mi to, gdy nasza zna­jo­mość stała się zde­cy­do­wa­nie bar­dziej pogłę­biona. Ta piękna blon­dynka o dłu­gich nogach i nie­bie­skich, nie­mal gra­na­to­wych oczach w ciągu kilku dni wywró­ciła mój świat do góry nogami. Naj­pierw się do mnie wpro­wa­dziła, wła­ści­wie nie pyta­jąc mnie o zgodę, bo wyda­wało jej się to zupeł­nie natu­ralne, a kilka mie­sięcy temu posta­no­wiła się ze mną roz­stać. I nie byłoby w tym nic dziw­nego, bo prze­cież ludzie, nawet najbar­dziej zako­chani, po jakimś cza­sie mogą się sobą znu­dzić. Ale ona zro­biła to w spo­sób dla sie­bie cha­rak­te­ry­styczny, zupeł­nie ina­czej, niż coś takiego robią ludzie, któ­rzy posta­no­wili się roz­stać. Bo jeśli chce­cie się roz­stać z osobą, do któ­rej się wpro­wa­dzi­li­ście, to paku­je­cie swoje rze­czy i się wyno­si­cie, nie­praw­daż? Dże­sika nie była jed­nak taka jak wszy­scy.

– Ja już to prze­my­śla­łam, Miśku – powie­działa do mnie wtedy. – Myślę sobie, że będzie naj­le­piej, jak­byś się spa­ko­wał i wypro­wa­dził. No wiesz, na począ­tek może tak na mie­siąc. No i wtedy zoba­czymy, jak to wyj­dzie. Bo wiesz, roz­sta­nia są naj­lep­szą próbą uczuć.

– Zaraz, jak to wypro­wa­dzić?

– No a kto miałby się wypro­wa­dzać? Prze­cież widzisz, ile ja mam rze­czy. To są całe trzy szafy. Czy ty myślisz, że ja to zmiesz­czę do dwóch wali­zek? No a twoje rze­czy to w końcu tylko kilka pó­łek.

– Dże­sika, wybacz, ale cze­goś nie rozu­miem.

– Czego nie rozu­miesz, głup­ta­sku?

– Czy ty mi wła­śnie pro­po­nu­jesz, żebym się wypro­wa­dził z mojego miesz­ka­nia?

– Oj, Miśku, no prze­cież ci mówię, że jak ja bym miała się wyno­sić, to nie mia­ła­bym gdzie tego wszyst­kiego spa­ko­wać i w ogóle…

Ni mniej, ni wię­cej, tylko dokład­nie tak zapro­po­no­wała mi, żebym wypro­wa­dził się z wła­snego trzy­po­ko­jo­wego miesz­ka­nia na Woli, w nie­złej loka­li­za­cji, za które każ­dego mie­siąca płacę ponad trzy tysiące raty kre­dytu. Na szczę­ście nie jest to kre­dyt we fran­kach.

I co na to powie­cie? Powi­nie­nem był zapa­ko­wać jej ciu­chy do wor­ków na śmieci i wysta­wić za drzwi. Tak zro­biłby każdy nor­malny facet, któ­rego olała dziew­czyna. Ale nie ja. Mar­cin Engel po raz kolejny obro­nił tytuł mistrza świata w kon­kur­sie na naj­więk­szego ćwoka – tak mógłby wyglą­dać pasek grozy w pro­gra­mie infor­ma­cyj­nym, rela­cjo­nu­ją­cym moją histo­rię z miesz­ka­niem koło muzeum kolej­nic­twa.

Tak jest, dobrze się domy­śla­cie, wypro­wa­dzi­łem się natych­miast. No nie, prze­cież nie na stałe. Miała poszu­kać sobie jakie­goś lokum i za mie­siąc, może dwa…

To było we wrze­śniu ubie­głego roku. A teraz mamy czer­wiec, a ona na­dal jest w moim miesz­ka­niu i jesz­cze zagnieź­dził się tu jakiś pie­przony Łuki.

– A poza tym on musi gdzieś miesz­kać – stwier­dziła z prze­ko­na­niem. – Bo wiesz, Łuki teraz wła­śnie remon­tuje miesz­ka­nie na Ocho­cie i dopóki jest tam firma budow­lana, to on nie może tam być. Ale jak wyremon­tuje już to miesz­ka­nie, a ma piękne, cztery pokoje w przed­wo­jen­nym budow­nic­twie, w sumie ponad sto metrów, to wtedy się tam wpro­wa­dzi i ja się wpro­wa­dzę do niego. Wiesz, tam jest prze­strzeń, nie to, co tu… – poka­zała pal­cem coś, co zapewne było tą ogra­ni­czoną prze­strze­nią mojego nie­wiel­kiego miesz­ka­nia. Nie zwró­ci­łem na to za bar­dzo uwagi. Naj­waż­niej­sze było to, co powie­działa o wypro­wadzce. Ogło­siła, że się wynie­sie. Mój pry­watny Jerzy Dąb­czak wynie­sie się w cho­lerę i może nawet zabie­rze posag Lusi…1

– Kiedy to będzie? – zapy­ta­łem rze­czowo.

– Hę, no wiesz, Łuki mówi, że po waka­cjach jego norka będzie gotowa.

Ja pier­dzielę, ona naprawdę powie­działa „norka”. To zna­czy, że pie­przony Łuki to jakiś hob­bit… Zaraz, co mnie to wszystko obcho­dzi? Grunt, że się wypro­wa­dzają. Muszę zaraz zadzwo­nić do Kamy i powie­dzieć, że się od niej wypro­wa­dzę… Nie, nie wypro­wa­dzę się. Prze­cież jej nie zosta­wię samej. Wcale nie mam zamiaru się od niej wypro­wa­dzać. Ale moje miesz­ka­nie wresz­cie do mnie wróci i coś będę musiał z tym fak­tem zro­bić. Muszę to prze­ga­dać z moją dziew­czyną. Kama to moja dziew­czyna, a Dże­sika jest… Cho­lera, czy życie musi być takie trudne, a decy­zje życiowe muszą zawsze ozna­czać pro­blemy? Dże­sika to była dziew­czyna, która mnie wyrzu­ciła z mojego miesz­ka­nia, bo nie byłem dość silny, żeby się jej prze­ciw­sta­wić, i teraz cier­pię. Wszystko rozu­mie­cie?

– A po co wła­ści­wie przy­sze­dłeś? – z zamy­śle­nia wyrwał mnie głos Dże­siki.

Pode­szła do kranu, nalała sobie wody i ze szklanką poszła do mikro­fali. Pod­grze­wała wodę, a potem do nie­zbyt gorą­cej wle­wała tro­chę mleka, żeby nie pić samego, ale roz­cień­czone, bo podobno robi to dobrze na gar­dło.

Ohyda, jak można pić coś takiego? Swoją drogą cie­kawe, że gdy miesz­ka­li­śmy razem, woda z mle­kiem mnie śmie­szyła, a teraz wydaje mi się, że to idio­tyzm. No cóż, nasze postrze­ga­nie świata zmie­nia się w zależ­no­ści od tego, z jakiego punktu obser­wa­cyj­nego patrzymy.

– Muszę zabrać walizki. Wiesz, wyjeż­dżam na kilka dni i…

– Walizki? A które?

– No jak to które? Moje trzy walizki, cater­pil­lary, czer­wone.

– Ach, te – Dżesi zro­biła minę, jakby sobie naraz przy­po­mniała o ich ist­nie­niu. – Wiesz, Łuki je poży­czył, jak jechał do Gdyni. Powiem mu, żeby je oddał. Bo chyba zawiózł póź­niej do sie­bie do domu… Zadzwoń, Miśku, jutro, to ci powiem, co z tymi waliz­kami.

Zaklą­łem w myślach paskud­nie, ale nie dałem niczego po sobie poznać. Przy­szło mi natych­miast na myśl, że powi­nie­nem ją w jakiś inte­li­gentny spo­sób uka­rać, ale nic tak od razu nie przy­szło mi do głowy, więc przy­wa­li­łem z gru­bej rury:

– To w takim razie musisz mi powie­dzieć, kiedy się wypro­wa­dzisz z mojego miesz­ka­nia, bo wiesz, muszę sobie wszystko przy­go­to­wać, no rozu­miesz, cho­dzi mi o dokładną datę.

Dostrze­głem, jak zmie­nia się na twa­rzy, jej oczy robią się wiel­kie, a w ich kąci­kach poja­wia się wil­goć. No tak, stary numer, chciała mnie wziąć na łzy. Była dosko­nałą aktorką i umiała przy­bie­rać różne maski, dosłow­nie w ciągu sekundy.

– Mówi­łam ci, że Łuki remon­tuje miesz­ka­nie, a poza tym nie mam do tego głowy. Mam więk­sze zmar­twie­nia niż prze­pro­wadzka. Moja ciotka Magda znik­nęła.

– Jaka ciotka?

– No Magda, ta, co mieszka na Saskiej Kępie, na ulicy Sło­wac­kiej. Nie ma jej w domu od kilku dni i nikt nie wie, co się z nią stało. Poje­chała gdzieś na początku czerwca i teraz jej nie ma.

– E, może wybrała się gdzieś na waka­cje – pró­bo­wa­łem zba­ga­te­li­zo­wać sprawę. Ciotka Magda była bar­dzo sym­pa­tyczną osobą, a do tego robiła bar­dzo dobry tor­cik bez­owy. Uwiel­bia­łem go.

– No niby gdzieś poje­chała, ale nie odbiera tele­fonu od kilku dni, więc się nie­po­koję. To zna­czy, dzwo­ni­łam do niej dokład­nie pierw­szego czerwca. Wtedy ode­brała i mówiła, że się spie­szy, bo wła­śnie jedzie, i nie może gadać, ale oddzwoni, i nie oddzwo­niła. To teraz we czwar­tek zadzwo­ni­łam i nie ode­brała, i już nie ma z nią kon­taktu.

– Pew­nie się dobrze bawi…

– Zwa­rio­wa­łeś? Magda i zabawa? Ona się dobrze bawi tylko w kościele.

– To trzeba zapy­tać księ­dza, czy nie poje­chała na jakąś piel­grzymkę.

Dżesi pokrę­ciła głową.

– Nie. Powie­dzia­łaby mi. Ale wiesz, tak sobie myślę, że ty byś mógł jej poszu­kać. Nawet myśla­łam, żeby do cie­bie zadzwo­nić w tej spra­wie, bo Łuki to się na takich śledz­twach nic a nic nie zna.

Patrzyła na mnie tymi swo­imi wiel­kimi oczami i już wie­dzia­łem, że nie mam innego wyj­ścia i że muszę spraw­dzić, co się stało z ciotką Magdą. Choć byłem świę­cie prze­ko­nany, że to jakieś nie­po­ro­zu­mie­nie i kobieta szybko się znaj­dzie. No ale w sumie co mi szko­dziło? W końcu mogłem pod­je­chać na Saską Kępę i się rozej­rzeć. Pomy­śla­łem, że jak ją odnajdę, to Dżesi się uspo­koi i będzie mogła pomy­śleć o wypro­wadzce, a to prze­cież naj­waż­niej­sze.

Ustroń Godzina 11.30

Aspi­rant Michał Pilar­ski dopił resztkę coli i wyrzu­cił butelkę do śmiet­nika. Nawet spe­cjal­nie nie chciało mu się pić, a słodki napój był odga­zo­wany i cie­pły, ale jakoś tak głu­pio mu było wyrzu­cić pla­stik do śmiet­nika, jeśli było w nim jesz­cze tro­chę napoju. W końcu za tę colę zapła­cił dziś rano na sta­cji ben­zy­no­wej, na któ­rej zatrzy­mał się, żeby pod­pom­po­wać koło w swoim pas­sa­cie. No a jak już się zatrzy­mał i napom­po­wał, to w zasa­dzie nie miał innego wyj­ścia, musiał wejść do środka i kupić hot doga w zesta­wie z colą.

To było sil­niej­sze od niego. Ile­kroć zatrzy­my­wał się na sta­cji, zawsze koń­czyło się hot dogiem. Brał za każ­dym razem tego z kaba­no­sem, zawsze z musz­tardą i keczu­pem. Nawet nie był spe­cjal­nym wiel­bi­cie­lem tych hot dogów. Lubił je, ow­szem, ale nie aż tak bar­dzo jak kwa­śnicę czy golonkę. Ale by spo­żyć takie spe­cjały, trzeba było iść do knajpy, zamó­wić i pocze­kać przy­naj­mniej dwa­dzie­ścia minut, potem zjeść i popić piwem albo dwoma. A z hot dogami pro­ściej: pła­ciło się, chwilę cze­kało i się jadło. No i stąd ta cola, któ­rej w porę nie dopił, a teraz żal mu było wyrzu­cić.

– Czo­łem, panie aspi­ran­cie! – ode­zwał się od drzwi star­szy sier­żant Roman Okrasa. Postawny i dobrze zbu­do­wany, mie­rzący pra­wie dwa metry wiel­ko­lud, który z tru­dem mie­ścił się za kie­row­nicą służ­bo­wej toyoty.

Pilar­ski na jego widok uśmiech­nął się nie­wy­raź­nie. Temu Okra­sie to zawsze dopi­suje humor, jakby chło­pak był zado­wo­lony z życia. No ale wia­domo, młody to i głupi, i jesz­cze nie wie, że na czło­wieka cią­gle czy­hają jakieś pułapki, które potra­fią popsuć humor, jak choćby cie­pła cola, nie mówiąc o tych poważ­niej­szych, jak leżące na biurku teczki z aktami. Pięć teczek dokład­nie, a każda doty­cząca innej sprawy, i wszyst­kie na jego gło­wie.

– Co ma pan taką kwa­śną minę? – zapy­tał Okrasa, sado­wiąc się za biur­kiem. Poło­żył na bla­cie teczkę i zamie­rzał zacząć jakąś papier­kową robotę.

– A, takie tam – aspi­rant mach­nął ręką, dzi­wiąc się, że młody sier­żant odkrył jego tajem­nicę. Wyda­wało mu się, że ma twarz pogodną i wypo­czętą. A tym­cza­sem ten wiel­ko­lud go roz­szy­fro­wał. Trzeba będzie tro­chę popra­co­wać nad mimiką czy jak się to nazywa. Nie można się wykrzy­wiać, tylko trzeba się uśmie­chać.

Cho­lera, czło­wiek cały czas musi uda­wać, żeby nikt nie dostrzegł wewnętrz­nej walki, którą pro­wa­dzi ze sobą każdy, co to chciałby osią­gnąć coś wiel­kiego, a tym­cza­sem zaj­muje się pier­do­łami typu kra­dzież rur kana­li­za­cyj­nych. Wła­ści­ciel pen­sjo­natu przy­wiózł nowiut­kie pla­sti­kowe rury, zrzu­cił je na podwórku, na które pro­wa­dziła sze­roko otwarta brama, jak zapro­sze­nie dla zło­dziei, więc nic dziw­nego, że mu je rąb­nęli. No i teraz on, czło­wiek z aspi­ra­cjami, musi szu­kać tych zasrań­ców od rur, co jesz­cze zasu­nęli dzie­sięć wor­ków cementu. Może za głu­potę trzeba by posa­dzić naj­pierw wła­ści­ciela pen­sjo­natu, co to majątku nie potrafi upil­no­wać, a potem dopiero orga­ni­zo­wać poszu­ki­wa­nie pla­sti­ko­wych rur. A prze­cież on stwo­rzony jest do rze­czy więk­szych, do poważ­nych spraw kry­mi­nal­nych, takich, jakie w tele­wi­zji poka­zują, jakie opi­sy­wali świetni dzien­ni­ka­rze, taki Wie­sław Łuka lub Monika Góra na przy­kład.

No więc chciał badać i wyja­śniać zbrod­nie, a musiał zaj­mo­wać się zasra­nymi rurami. Do tego stwo­rzony jest taki Okrasa, któ­remu było obo­jętne, czym się zaj­muje. Miał zawsze dobry humor i wszystko w poli­cji mu się podo­bało, łącz­nie z jeż­dże­niem samo­cho­dem, do któ­rego ledwo wła­ził.

– Czyli że co? – chciał wie­dzieć sier­żant, z któ­rego twa­rzy nie zni­kło życz­liwe zain­te­re­so­wa­nie.

– Kurwa, chło­pie, jak mi się nic nie chce – rzu­cił zgod­nie z prawdą Pilar­ski i spoj­rzał przez okno na dzie­dzi­niec przed poste­run­kiem i pod­jazd wio­dący ku bra­mie, żywo­płot, a za nim ulicę i po prze­ciw­nej stro­nie sklep spo­żyw­czy w par­te­ro­wym pawi­lo­nie. A w skle­pie pew­nie zimne piwo pro­sto z lodówki… Napiłby się teraz takiego piwa!

– No, to nie jest jesz­cze tak źle, skoro do roboty pan przy­szedł – stwier­dził sier­żant.

– Co ty gadasz?

– Że jak się nic nie chce i się chłop z łóżka zwlec nie może, to jest źle, ale jak już się zwle­cze i przy­le­zie do pracy, to nie naj­go­rzej, bo to nie żaden urok, ino naj­wy­żej glą­twa.

– Co ty pie­przysz?

– Glą­twa to jak się kto opije i na drugi dzień go życie boli, że mu się nawet nie chce pal­cem ruszyć. Tylko by sie­dział i patrzył w okno, albo nawet w ścianę.

– Nie, mnie się nie chce samo z sie­bie – oświad­czył Pilar­ski. – Nie ożar­łem2 się wczo­raj ani nic, bo tylko cztery piwa wie­czo­rem wypi­łem.

– No prawda, po czte­rech glą­twy nie może być. Ale może pan chory, tak zwy­czaj­nie, na prze­zię­bie­nie?

Pilar­ski pokrę­cił głową.

– Zdrowy jestem jak ryba. Tyle że mi się nic nie chce. – Pilar­ski spoj­rzał z obrzy­dze­niem na akta doty­czące kra­dzieży w pen­sjo­na­cie Źró­dełko przy ulicy Źró­dla­nej. – A jak patrzę na te papiery, to mi się w ogóle nie­do­brze robi.

Odsu­nął wszystko na sam skraj biurka, tak daleko, jak to tylko było moż­liwe. Uwa­żał przy tym, żeby papiery nie spa­dły, bo gdyby pole­ciały na pod­łogę, trzeba by je zbie­rać, a na to nie miał ani siły, ani ochoty.

– Jak ci się nie chce, to jest jedna metoda – stwier­dził auto­ry­ta­tyw­nie Okrasa. – Trzeba się chwy­cić za robotę.

– Też mi coś, za ro…

– Wiem, co mówię. Trzeba się chwy­cić cze­goś, co spro­wa­dzi na wła­ściwą drogę. Dla­tego niech pan poje­dzie se do Dzię­gie­lowa.

– Gdzie?

– No do Dzię­gie­lowa, tam, gdzie zamek…

– No prze­cież wiem, gdzie jest zamek. Tylko po co mam tam jechać?

– Bo tam zgło­sili to zagi­nię­cie – oznaj­mił sier­żant.

– Zaraz, bo nie rozu­miem. Mówisz o tym, co zgła­szał ten ksiądz, że niby zagi­nęła im jedna zakon­nica?

– Dokład­nie – potwier­dził Okrasa. – Pią­tego czerwca był tu ten księ­żu­lek, taki ten, no, przy­stoj­niak, i naro­bił rabanu, że dziew­czyna znik­nęła, a szef powie­dział, że się oczy­wi­ście tym zaj­miemy, i tyle żeśmy się zaj­mo­wali.

– No pamię­tam. Ale jak Jabłoń­ski powie­dział, że się zaj­miemy, ale żeśmy się nie zajęli, to zna­czy, że to nic waż­nego. To niby po co tam miał­bym jechać?

Przy­po­mniał sobie, jak w ubie­gły wto­rek przy­je­chał ten ksiądz, co opie­kuje się klasz­to­rem w Dzię­gie­lo­wie, a wła­ści­wie nie­da­leko tej miej­sco­wo­ści. Pilar­ski nie przyj­mo­wał co prawda zgło­sze­nia, ale sie­dział w swoim pokoju przy otwar­tych drzwiach, więc wie­dział i sły­szał, co dzieje się w dyżurce. Zazwy­czaj gdy ktoś tam gadał po prze­ciw­nej stro­nie kory­ta­rza, a on miał swoją robotę, zakła­dał na uszy słu­chawki i włą­czał muzykę, żeby się odciąć od rze­czy­wi­sto­ści. Wtedy aku­rat nie mógł, bo słu­chawki zosta­wił w samo­cho­dzie i nie chciało mu się po nie iść. I jak to bywa w takiej sytu­acji, nawet jeśli się nie chce, to i tak mimo woli czło­wiek zaczyna uczest­ni­czyć w cudzej roz­mo­wie.

– My się nie­po­ko­imy, bo to już drugi dzień, a sio­stra Ana­sta­zja ni­gdy nie odda­lała się nawet na krok. To nie w jej stylu.

– A ile lat ma ta sio­stra? – zapy­tał dyżurny, aspi­rant Jaro­mir Mar­czak.

– Osiem­na­ście. Nie, dzie­więt­na­ście.

– E, to jak taka młoda, to pew­nie poszła w długą!

– Jak pan może? To bogo­bojna i oddana naszemu domowi sio­stra.

– No, wie ksiądz – Mar­czak zaczął się wyco­fy­wać – z mło­dymi dziew­czy­nami róż­nie bywa.

– To jest człon­kini naszego zgro­ma­dze­nia, która wybrała naj­prost­szą drogę do Pana. Więc nie poszła w żadną długą, coś się musiało stać.

– No dobra, jak to wszystko spi­szę, zaczniemy szu­kać. Tylko że przy­da­łoby się zdję­cie. Ma ksiądz jakąś fotkę?

– Nie mam. U nas nikt nie robi sobie zdjęć. To zwy­kłe zaspo­ka­ja­nie próż­no­ści, więc sam pan rozu­mie…

– Rozu­miem. Jak kto nie chce, niech nie robi. Ale dziew­czyna musi mieć dowód prze­cież i tam zdję­cie.

– Nie­stety, dowodu nie ma. Nie został w naszym zgro­ma­dze­niu. Tak jakby zabrała go ze sobą…

– No to jak zni­ka­jąca sio­stra zabrała dowód, to zna­czy, że był jej potrzebny. A potrzebny jest wtedy, jak się gdzieś wyjeż­dża. Na przy­kład za gra­nicę. Może poje­chała do Czech?

– A niby po co mia­łaby tam jechać?

Zain­te­re­so­wany roz­mową Pilar­ski wstał zza biurka i wyszedł na kory­tarz. Za szybą oddzie­la­jącą biuro prze­pu­stek od nie­wiel­kiego holu dla inte­re­san­tów dostrzegł mło­dego, mniej wię­cej trzy­dzie­sto­let­niego męż­czy­znę, ubra­nego w czarną koszulę z krót­kimi ręka­wami i kolo­ratką pod szyją. Raczej nie widział go ni­gdy do tej pory, ale może gdzieś się na niego natknął, tylko nie pamięta. Tym­cza­sem sto­jący za szybą gość wcale nie wyglą­dał na księ­dza. Raczej na aktora z thril­le­rów i fil­mów grozy. Pilar­ski musiał przy­znać, że ten szczu­pły bru­net o wygo­lo­nej i wypie­lę­gno­wa­nej twa­rzy zapewne robił silne wra­że­nie na kobie­tach, zanim zato­pił zęby w bia­łej skó­rze na szyi.

Na nim też zro­bił, na tyle, że poli­cjant poczuł ukłu­cie zazdro­ści, gdy spoj­rzał na swój pokaźny brzuch. Do tego jesz­cze łysina, bo aspi­rant łysiał na czole tak mocno, że wła­ści­wie widać mu było już cały czu­bek głowy. A ten księ­żu­lek mógł liczyć sobie, tak jak on, jakieś trzy­dzie­ści dwa, trzy­dzie­ści trzy lata, miał włosy gęste i ład­nie przy­strzy­żone, lekko pod­go­lone na skro­niach, więc wyglą­dał, jakby przed chwilą wyszedł od fry­zjera. Pilar­ski nie miał czasu na fry­zjera, a czę­sto nawet na ogo­le­nie się. Porów­na­nie z księ­dzem nie wyszło zbyt korzyst­nie, nic więc dziw­nego, że nie polu­bił tam­tego kle­chy od pierw­szego wej­rze­nia. A nawet słowa nie zamie­nili.

I teraz Okrasa pro­po­nuje mu, żeby poje­chał do klasz­toru czy jak się to nazywa.

– Jakby pan tam poje­chał, toby im pan powie­dział, że niczego nie zna­leź­li­śmy, a oni by dali obiad.

– Co? Jaki obiad? – zain­te­re­so­wał się nagle. Obiad zawsze może być poważ­nym argu­men­tem.

– Byłem tam na drugi dzień, niby żeby poroz­ma­wiać z tymi sio­strami – przy­po­mniał sobie Okrasa. – I wła­śnie byłem koło połu­dnia. Taki obiad mi dali, że…

Pilar­ski spoj­rzał na zega­rek. Docho­dziło połu­dnie, a on wła­śnie poczuł głód. Znowu miałby iść do sklepu po sałatkę jarzy­nową z majo­ne­zem w pla­sti­ko­wym pudełku? A tam mógł dostać…

– Dali mi gro­chówkę na pierw­sze i mie­lo­nego na dru­gie…

To zde­cy­do­wało. Pilar­ski wstał z krze­sła i popra­wił mun­dur. Potem spoj­rzał na drzwi wio­dące na kory­tarz.

– W razie czego powiesz sta­remu? – spy­tał czuj­nie Okrasę.

Ten wzru­szył ramio­nami.

– A sta­rego coś to obcho­dzi? Jakby co, to powiem, że ktoś z tego klasz­toru zadzwo­nił.

Aspi­rant uśmiech­nął się, a potem klep­nął młod­szego kolegę w ramię.

Młody miał nie­raz dobre pomy­sły, choć jesz­cze sporo musi się nauczyć. Ale ma szczę­ście, bo może brać nauki od naj­lep­szych, od sta­rych wyja­da­czy, takich jak aspi­rant Pilar­ski, który wycho­dząc z pokoju, zagwiz­dał pogodną melo­dię. Pomy­ślał, że dobre jedze­nie jest naj­lep­szym spo­so­bem na glą­twę, oczy­wi­ście oprócz zim­nego piwa, któ­rego na służ­bie pić nie wolno. Ale po służ­bie kto wie. Do końca zmiany zostało już nie­wiele czasu. Więc jak w tym klasz­to­rze dadzą mu jeść, to po wizy­cie wróci do Ustro­nia, prze­bie­rze się w cywilne ciu­chy i pój­dzie na piwo.

A co, należy mu się za ten nie­zbyt udany pora­nek.

War­szawa Godzina 12.10

Zatrzy­ma­łem samo­chód przy kra­węż­niku. Na szczę­ście można tu par­ko­wać. Tak mi się przy­naj­mniej zda­wało, bo nie widzia­łem znaku zakazu, a auta sto­jące, tak jak moje, wzdłuż osi jezdni świad­czyły o tym, że raczej można. Na szczę­ście nie musia­łem szu­kać par­ko­matu, bo strefa płat­nego par­ko­wa­nia na razie tu nie dotarła. Czy­ta­łem w gaze­cie, że radni chcą wpro­wa­dzić tu opłaty za par­ko­wa­nie, a woje­woda się nie zga­dza. Tak długo, jak ten kon­flikt trwa, nie trzeba się przej­mo­wać i można do woli par­ko­wać za dar­mo­chę.

Wyłą­czy­łem sil­nik mojego cał­kiem nowego BMW, które kupi­łem zale­d­wie dwa mie­siące temu. Gra­na­towa trójka pre­zen­to­wała się bar­dzo ład­nie i mówiąc o niej „nowe”, wcale się nie pomy­li­łem. Samo­chód był z dwa tysiące dwu­dzie­stego roku, więc miał nie­spełna trzy lata, i został spro­wa­dzony z Nie­miec, pro­sto z komisu w Mona­chium, bez żad­nego pośred­nika. Była więc duża szansa, że te osiem­dzie­siąt tysięcy, które miał na licz­niku, to był rze­czy­wi­sty doro­bek jakie­goś nie­miec­kiego wła­ści­ciela.

Byłem bar­dzo zado­wo­lony z tego zakupu, do tego stop­nia, że ostat­nio zde­cy­do­wa­nie czę­ściej jeź­dzi­łem samo­cho­dem niż metrem. No ale co tam, raz się żyje. W końcu kie­dyś trzeba się nacie­szyć faj­nym autem.

Nim zdą­ży­łem wysiąść, roz­legł się dźwięk połą­cze­nia tele­fo­nicz­nego. Mój tele­fon łączył się z samo­cho­dem za każ­dym razem, gdy do niego wsia­da­łem, i mogłem roz­ma­wiać na gło­śno­mó­wią­cym. W moim sta­rym oplu nie mia­łem takiej opcji, więc teraz dopiero mogłem doce­nić, co zna­czy w aucie tech­nika na wyso­kim pozio­mie.

– Kama, cześć – powie­dzia­łem, ode­braw­szy połą­cze­nie. Dzwo­niła moja dziew­czyna. Pew­nie chce się dowie­dzieć, jak sobie pora­dzi­łem.

– No i jak sobie pora­dzi­łeś? – zapy­tała z miej­sca.

Wzru­szy­łem ramio­nami, bo co mia­łem powie­dzieć. Że jak zwy­kle zali­czy­łem totalną porażkę w kon­tak­tach z moją byłą.

– Wiesz, ona mi powie­działa… – przez sekundę zasta­na­wia­łem się, jak to ująć, żeby nie oka­zać się kom­plet­nym ćwo­kiem, ale Kama to zaraz wyczuła.

Ona w ogóle ma jakiś nie­praw­do­po­dobny dar wyczu­wa­nia moich nastro­jów. Już dawno odkry­li­śmy, że wła­ści­wie to rozu­miemy się bez słów, co dobrze rokuje dla naszego związku. To zna­czy, dokład­nie jest tak, że ona od razu wie, co chcę powie­dzieć, a czego nie. Kama jest nie­sa­mo­wita, jeśli cho­dzi o intu­icję i te wszyst­kie kwe­stie doty­czące mnie i… No i dzięki temu zna mnie dosko­nale.

– Powie­działa, że masz zadzwo­nić jutro!

– Skąd wiesz?

– Mar­cin, jak mia­ła­bym nie wie­dzieć, jak ona zawsze cię w ten spo­sób zbywa.

Odru­chowo poki­wa­łem głową, choć ona nie mogła prze­cież tego zoba­czyć. No, miała tro­chę racji, ale nie wie­działa wszyst­kiego. Na przy­kład tego, że tro­chę w tej ostat­niej roz­grywce jed­nak wygra­łem.

– Słu­chaj, Kama, wiesz, ona ma swoje za uszami, ale są też dobre infor­ma­cje.

– Oddała ci cater­pil­lary? – domy­śliła się.

– No nie, nie do końca. Jutro ma mi oddać, bo wiesz, poży­czył je od niej jakiś Łuki.

– Kto to jest Łuki?

– To chyba jej zna­jomy z back­stage’u. Nie wiem. Nie drą­ży­łem tematu. Dość że Łuki poży­czył, ale jutro odda. Tyle że naj­lep­sze jest to, że ten Łuki remon­tuje miesz­ka­nie i ona po waka­cjach się do niego wypro­wa­dza.

– Zembi się wypro­wa­dza? – zapy­tała zdu­miona.

– Tak, Zembi się wypro­wa­dza – odru­chowo powtó­rzy­łem, choć nie uży­wa­łem tego prze­zwi­ska.

Kama ją tak nazwała po rekla­mie pasty Zembix white, na któ­rej Dżesi szcze­rzyła zęby do kamery. Nie wiem dla­czego, ale od początku nie zapa­łały do sie­bie jakimś cie­plej­szym uczu­ciem. W zasa­dzie powinno mi to być obo­jętne, bo spo­ty­kały się tylko na grun­cie zawo­do­wym. Kama była moją rese­ar­cherką i asy­stentką pod­czas reali­za­cji tam­tej reklamy. Do pierw­szego spię­cia doszło już na pla­nie, kiedy Kama kazała Dżesi zapiąć lekar­ski far­tuch pod samą szyję.

– Prze­cież muszę poka­zać tro­chę swo­ich atu­tów – stwier­dziła Dżesi, wodząc pal­cami po obna­żo­nym dekol­cie. – Nie mogę być ubrana jak zakon­nica, hę!

– Atuty będziesz poka­zy­wać, jak cię wynajmą do reklamy wibra­to­rów. To jest reklama pasty do zębów, któ­rej się nie używa do sma­ro­wa­nia cyc­ków – rzu­ciła Kama ostro i ta jedna wypo­wiedź wyko­pała rów, któ­rego nie dało się póź­niej zasy­pać.

Dziew­czyny obcho­dziły się sze­ro­kim łukiem, pil­nu­jąc, by na sie­bie nie tra­fić, choć było to dość trudne, bo Dżesi wkrótce wpro­wa­dziła się do mojego miesz­ka­nia, a z Kamilą pra­co­wa­łem w tele­wi­zji na Wiert­ni­czej. Siłą rze­czy musiały się ze sobą spo­ty­kać, a ja przy każ­dym takim spo­tka­niu prze­ży­wa­łem hor­ror, cze­ka­jąc na to, aż jedna dru­giej wbije nóż w plecy.

– Dżesi chce się wynieść już nie­długo do Łukiego – powie­dzia­łem z zado­wo­le­niem. – We wrze­śniu odzy­skamy moje miesz­ka­nie.

Zro­biło się cicho. Napa­wa­łem się moim try­um­fem, a Kama pew­nie ana­li­zo­wała kon­se­kwen­cje tego, co się wyda­rzy. Jej mózg zawsze dzia­łał jak naj­lep­szy kom­pu­ter, dla­tego tak świet­nie nam się współ­pra­co­wało. Jeśli cho­dzi o kwe­stie wycią­ga­nia słusz­nych wnio­sków na pod­sta­wie nie­peł­nych danych, była bez­kon­ku­ren­cyjna, a w swo­ich osą­dach rzadko się myliła.

– OK, poży­jemy, zoba­czymy – powie­działa sta­now­czo. – A jeśli się rze­czy­wi­ście wypro­wa­dzi, to trzeba będzie prze­pro­wa­dzić się do cie­bie i wyna­jąć moje miesz­ka­nie. Dzięki temu będzie kasa co mie­siąc na spłatę two­jego kre­dytu – zde­cy­do­wała, a ja poczu­łem dumę.

Moja dziew­czyna jest nie­praw­do­po­dobna. Jak mogłem przez te wszyst­kie lata być z Dżesi, która przy Kamie wygląda jak inte­lek­tu­alny pusto­stan?

– A teraz gdzie jesteś?

– Na Saskiej Kępie. Muszę coś zała­twić i jadę do domu – powie­dzia­łem, ale na wszelki wypa­dek nie zdra­dzi­łem, co robię po dru­giej stro­nie Wisły. Po co Kama ma wie­dzieć, że obie­ca­łem Dżesi się tam rozej­rzeć.

– To cze­kam na cie­bie. Pa! – prze­rwała połą­cze­nie, a ja wysia­dłem z auta.

Pię­trowa willa spra­wiała wra­że­nie nieco zanie­dba­nej. Stary tynk dawno posza­rzał i doma­gał się grun­tow­nego czysz­cze­nia wraz z uzu­peł­nia­niem licz­nych ubyt­ków. Ale ciotka Magda nie miała głowy do takich rze­czy. Miesz­kała w tym domu przez całe życie i widać było, że budy­nek sta­rzał się razem z nią. Jesz­cze kilka lat temu willa była pełna życia. W latach dzie­więć­dzie­sią­tych mąż ciotki, wujek Antoni, miał na par­te­rze kan­ce­la­rię adwo­kacką. Miesz­ka­nie zaś było na pię­trze. Ale z tego, co wiem, a co usły­sza­łem od Dżesi, po śmierci wuja ciotka wynaj­mo­wała je przez jakiś czas pew­nemu praw­ni­kowi, jakie­muś kole­dze mece­nasa Kurzyń­skiego, jed­nak i ten wkrótce umarł, szczę­śli­wie opła­ciw­szy czynsz z góry do dwa tysiące dzie­sią­tego roku. Gdy zmarł, nie można było nikomu wyna­jąć par­teru. Kan­ce­la­ria nisz­czała i pokry­wała się kurzem. A potem, gdy było można pomy­śleć o nowym najemcy, ciotce nie chciało się szu­kać kogoś, komu mogłaby zaufać.

Sta­ną­łem przed zie­loną furtką i naci­sną­łem dzwo­nek ozna­czony nazwi­skiem Kurzyń­scy. Nikt nie odpo­wie­dział. Odcze­ka­łem więc chwilę i nie docze­kaw­szy się żad­nej reak­cji, wło­ży­łem klucz do zamka. Dżesi miała zapa­sowe klu­cze, więc dała mi je, bym mógł się rozej­rzeć. Furtka otwo­rzyła się ze zgrzy­tem. Ruszy­łem chod­ni­kiem prze­ci­na­ją­cym zanie­dbany ogró­dek, bez­ład­nie poro­śnięty krza­kami. Do domu wio­dły schodki, koń­czące się beto­no­wym pode­stem. Gdy sta­ną­łem przed drzwiami, zapu­ka­łem na wszelki wypa­dek, ale moje łomo­ta­nie nie obu­dziło żad­nego śpią­cego w środku ducha.

– Pani Kurzyń­skiej nie ma! – usły­sza­łem głos za swo­imi ple­cami.

Odwró­ci­łem się. Na chod­niku stał star­szy męż­czy­zna w bia­łym kasz­kie­cie, ubrany w zie­loną koszulkę polo i narzu­coną na nią węd­kar­ską kami­zelkę, kre­mowe spodnie i san­dały nało­żone na czarne skar­petki. Prawą dłoń opie­rał na pałąku wózka na kół­kach, słu­żą­cego za pojazd do prze­wo­że­nia zaku­pów. Nie wia­domo dla­czego przy­szło mi na myśl, że to dosko­nały wyna­la­zek, który nie­mal cał­ko­wi­cie wyeli­mi­no­wał z naszych ulic baweł­niane, sza­ro­bure siatki, uła­twia­jąc zaku­powe życie star­szym ludziom.

– Tak, wiem. Mam coś zabrać z domu – uśmiech­ną­łem się do eme­ryta i unio­słem w górę pęk klu­czy, który powi­nien był zaświad­czyć o moich dobrych inten­cjach.

– A co pan ma zabrać? – zain­te­re­so­wał się męż­czy­zna.

– Pan wyba­czy, ale to sprawa sio­strze­nicy pani Magdy.

– To ona ma sio­strze­nicę? – zdzi­wił się sąsiad, który naj­wy­raź­niej odczu­wał potrzebę prze­pro­wa­dze­nia pogłę­bio­nego wywiadu, połą­czo­nego z sąsiedzką kon­trolą. – A gdzie mieszka ta sio­strze­nica? – inda­go­wał dalej.

Nie mia­łem zamiaru się tłu­ma­czyć. Nie byłem prze­cież wła­my­wa­czem, ale czło­wie­kiem upo­waż­nio­nym.

– W War­sza­wie, na Woli – rzu­ci­łem i zaczą­łem dopa­so­wy­wać klu­cze z pęku do czte­rech zam­ków. Pierw­szy, taki naj­więk­szy, wszedł od razu do wła­ści­wego. – Jest modelką i wystę­puje w rekla­mach – doda­łem na wszelki wypa­dek, żeby uwia­ry­god­nić się w oczach wścib­skiego prze­chod­nia.

– A, to ta od Zembix white – ucie­szył się eme­ryt. – Pani Mag­da­lena mówiła, że to jej sio­strze­nica. Teraz sobie przy­po­mnia­łem. Taka piękna dziew­czyna i ma takie ładne białe zęby. A wie pan, że od tego czasu, jak jest ta reklama w tele­wi­zji, to ja tylko pasty Zembix uży­wam. Cho­ciaż już nie mam wszyst­kich zębów, ale te, co mi zostały, są znacz­nie biel­sze.

Drugi klucz udało się dopa­so­wać. Jesz­cze tylko dwa.

– Ja też jej uży­wam – potwier­dzi­łem, wpy­cha­jąc trzeci klucz w nie­wła­ściwa dziurkę. Wycią­gną­łem go i wło­ży­łem w ostat­nią. Paso­wał.

Nie mia­łem wyj­ścia. Musia­łem uży­wać Zembixa, ponie­waż po zdję­ciach do spotu został mi ogromny kar­ton pasty do zębów. Wszystko wska­zy­wało na to, że będę nią mył zęby do końca życia i kto wie, może kil­ka­dzie­siąt tubek odzie­dzi­czą po mnie wnuki.

– Jak coś w tele­wi­zji poka­zują, to musi być dobre – potwier­dził męż­czy­zna.

Poki­wa­łem głową. Oto żywy dowód na to, że moja reklama tra­fia do ludzi i jest sku­teczna.

– A jak już taką pastę zachwala dok­tórka, to musi być dobra.

Już mia­łem na końcu języka, że Dżesi nie jest den­tystką, ale w porę się powstrzy­ma­łem. Po co gościa pozba­wiać złu­dzeń? Przy­naj­mniej dzięki Kamie Dżesi nie wyglą­dała w rekla­mie jak aktorka z nie­miec­kiego por­nola. No ale z dru­giej strony, gdyby zosta­wić jej roz­pięty far­tuch, to kto wie, czy sprze­daż pasty nie wzro­słaby lawi­nowo.

Ostatni klucz wszedł we wła­ściwą dziurkę i drzwi się otwo­rzyły.

– Muszę już iść. Do widze­nia.

– A pani Magda, kiedy przy­je­dzie z tego Ustro­nia? – zapy­tał jesz­cze.

– Nie wiem dokład­nie – odpo­wie­dzia­łem zgod­nie z prawdą. Prze­cież nie mia­łem poję­cia, kiedy wróci ani dokąd poje­chała.

– Ustro­nie? Czyżby wyje­chała nad morze? Pogoda ładna, to pew­nie wygrzewa się na plaży.

– Nie na plaży, tylko na stoku. Mówiła, że jedzie do tego Ustro­nia na Ślą­sku. Wie pan gdzie? Tam, gdzie Wisła wypływa.

– Ano tak, musiało mi się coś pomy­lić. Do widze­nia panu.

Wsze­dłem do środka i zamkną­łem za sobą drzwi. Zaraz odwró­ci­łem się i spoj­rza­łem przez wizjer. Eme­ryt stał na chod­niku przed furtką i patrzył w ślad za mną. W końcu podra­pał się po bro­dzie i ruszył przed sie­bie, w kie­runku skrzy­żo­wa­nia, gdzie ulica Sło­wacka prze­ci­nała się z Cze­ską.

Pomy­śla­łem, że facet należy do nie­for­mal­nej, oby­wa­tel­skiej straży sąsiedz­kiej. Dzięki takim ludziom żaden wła­my­wacz nie może czuć się pew­nie, bo w ciągu kilku minut zosta­nie wytro­piony i dokład­nie prze­py­tany na oko­licz­ność krę­ce­nia się po oko­licy. Eme­ryci są znacz­nie sku­tecz­niejsi niż naj­lep­szy nawet moni­to­ring, przed nimi nic się nie ukryje.

Ustroń­Go­dzina 13.20

Stare tran­zy­sto­rowe radio na para­pe­cie nasta­wione było na jedynkę. Nie trzeba być znawcą, żeby od razu się domy­ślić, że to pro­gram skie­ro­wany do ludzi, któ­rzy słu­cha­jąc rocka, mogliby dostać pal­pi­ta­cji serca. Dla­tego czas spę­dzany w kuchni albo na domo­wej krzą­ta­ni­nie umi­lały im dźwięki nie­na­pa­stliwe, melo­dyjne i przede wszyst­kim sen­ty­men­talne, przy­wo­dzące na myśl piękne chwile z lat sie­dem­dzie­sią­tych poprzed­niego wieku. W tej chwili za pas trans­mi­syjny wspo­mnień z cza­sów gier­kow­skiego dobro­bytu słu­żyła pio­senka Heleny Vondráčkovej o malo­wa­nym dzbanku. Zza otwar­tego okna dola­ty­wał ptasi świer­got i deli­katny, jed­no­stajny szum, który myl­nie można by wziąć za odgłos prze­pły­wa­ją­cej nie­da­leko stąd Wisły. Mimo że rzeka pły­nie wart­kim stru­mie­niem, pie­niąc się i bul­go­cząc, to jed­nak jej odgłosy nie docho­dziły do budynku sana­to­rium, poło­żo­nego na stoku pomię­dzy Czan­to­rią a Wielką Rów­nicą. Szum, który odbi­jał się od ściany lasu na gór­skich zbo­czach, wytwa­rzały sil­niki aut prze­jeż­dża­ją­cych nie­od­le­głą czte­ro­pa­smówką, która opa­suje od zachodu Ustroń i bie­gnie dalej, do mia­steczka Wisła.

– A co pani sobie myśli, że na sta­rość będę miesz­kała w pokoju z jakąś nie­do­łężną sta­ruszką? – powie­działa znie­cier­pli­wio­nym tonem kobieta w trud­nym do okre­śle­nia wieku, gdzieś mię­dzy sześć­dzie­siątką a setką.

Jasne, pro­ste włosy do ramion spięła gumką w kitkę. Ubrana w czarne sztruksy, kami­zelkę dżin­sową i białą koszulkę z nadru­ko­wa­nymi scen­kami z jakie­goś komiksu, wyglą­dała jak osoba sta­ra­jąca się w nie­na­chalny spo­sób zako­twi­czyć w prze­szło­ści, być może nie tylko stro­jem.

– Ze zgło­sze­nia wynika, że pani Makow­ska jest star­sza od pani zale­d­wie o rok – odpo­wie­działa młoda recep­cjo­nistka w sana­to­rium i uśmiech­nęła się pro­mien­nie. – O, mam tu pani dane, pro­szę bar­dzo, pani Matylda Kacz­ma­rek, rok uro­dze­nia…

– Jeden rok jesz­cze o niczym nie świad­czy – odparła Matylda, prze­ry­wa­jąc dziew­czy­nie. – W pew­nym wieku to może być kolo­salna róż­nica. Pani nie wie, jak ludzie potra­fią się nagle zesta­rzeć. Z dnia na dzień można się tak posu­nąć, że… Ale co ja będę tu pani opo­wia­dać. Dość o tym i wróćmy do naj­istot­niej­szej sprawy. Otóż wyku­pu­jąc ten tur­nus, zazna­czy­łam opcję „pokój jed­no­oso­bowy”, i wnio­słam sto­sowną opłatę. Ta kwe­stia jest, jak rozu­miem, bez­dy­sku­syjna.

– Tak, ma pani cał­ko­witą rację. Spraw­dzi­łam w kom­pu­te­rze i rze­czy­wi­ście tak jest – oznaj­miła kobieta.

Miała naj­wy­żej dwa­dzie­ścia pięć lat, jasne włosy spięte w koń­ski ogon opa­dały jej na plecy. Ubrana była w jasno­po­pie­latą gar­sonkę, zało­żoną na białą koszulkę polo. Ta gar­sonka miała pew­nie dodać jej nieco wię­cej powagi, ale Matylda stwier­dziła, że zabieg ten jest mało sku­teczny. Pod tym ama­tor­skim prze­bra­niem kryła się dziew­czynka, która zaczęła tu cał­kiem nie­dawno swoją pierw­szą pracę.

– Pani… – wysu­nęła głowę, pró­bu­jąc odczy­tać imię na pla­kietce przy­pię­tej do piersi. Zamru­gała przy tym kilka razy, jak to robią dale­ko­wi­dze.

– Anna mam na imię – pod­po­wie­działa dziew­czyna i uśmiech­nęła się znowu.

– No i tak – potwier­dziła Matylda. – Tak, prze­czy­ta­łam – powie­działa zgod­nie z prawdą, nie miała prze­cież żad­nej wady wzroku.

Widziała dosko­nale z bli­ska i z daleka. Nie musiała nosić oku­la­rów, nawet do czy­ta­nia, ale na wszelki wypa­dek udała osobę nie­do­wi­dzącą, bo – jak lubi powta­rzać – nie­kiedy nasze ułom­no­ści mogą stać się bro­nią, którą da się zasko­czyć prze­ciw­nika. Co prawda ta dziew­czyna nie wyglą­dała na prze­ciw­niczkę, z którą Matylda mia­łaby w naj­bliż­szym cza­sie sto­czyć jakiś poje­dy­nek, ale cóż zro­bić, jeśli czło­wiek przy­zwy­cza­jony jest do róż­nego rodzaju poty­czek, bo przez więk­szą część swo­jego życia roz­gry­wał je nie­mal codzien­nie. Matylda Kacz­ma­rek była bowiem przez wiele lat ofi­ce­rem śled­czym Komendy Głów­nej Mili­cji Oby­wa­tel­skiej, a pod koniec kariery kie­ro­wała nawet Wydzia­łem Docho­dze­niowo-Śled­czym. I dla­tego nauczyła się wielu przy­dat­nych w tej pracy sztu­czek, które pozwa­lały ukryć przed postron­nymi praw­dziwą twarz, i zakła­dała, jak wytrawna aktorka, różne maski. Dzi­siej­sze mru­że­nie oczu było tylko pro­stą etiudą, ode­graną jakby z przy­zwy­cza­je­nia i dla pod­trzy­ma­nia aktor­skiej spraw­no­ści.

– Ja widzę dosko­nale, ale nie­kiedy… – Matylda niby chciała się wytłu­ma­czyć, a pobłaż­liwy uśmiech na twa­rzy dziew­czyny utwier­dził ją w prze­ko­na­niu, że Ania dała się oszu­kać i jakby co, będzie mogła przy­siąc, że Matylda nie­do­wi­dzi i pró­buje to ukryć. – Nie­kiedy mi oczy wysy­chają – dodała.

– Jakby pani chciała, to na miej­scu jest nasza apteka. Na pewno mają kro­ple do oczu.

– Och nie, dzię­kuję. Pora­dzę sobie. Ale wra­ca­jąc do naszych spraw, usta­li­ły­śmy już chyba, że powin­nam mieć pokój jed­no­oso­bowy, bo za taki zapła­ci­łam.

Dziew­czyna wzru­szyła ramio­nami.

– No cóż… Muszę panią bar­dzo prze­pro­sić, ale to nie­moż­liwe.

– Co takiego?

– Nie wiem, jak to się stało, ale sys­tem przy­dzie­lił panią do pokoju dwu­oso­bo­wego.

– To niech mnie przy­dzieli do poje­dyn­czego.

– Już nic się nie da zro­bić. Wszyst­kie pokoje na tym tur­nu­sie mamy pozaj­mo­wane.

– I co w takim razie pani pro­po­nuje? – zapy­tała Matylda.

– Musi pani zamiesz­kać z panią Makow­ską. To bar­dzo kul­tu­ralna osoba.

– Mam przez dwa tygo­dnie miesz­kać w pokoju z kom­plet­nie nie­znaną mi kobietą? Prze­cież ona może mieć zupeł­nie inne poglądy. Czy pani myśli, że przy­je­cha­łam tu się z kimś kłó­cić na tematy poli­tyczne?

– No skąd. U nas nie ma mowy o kłót­niach. Tu się ludzie relak­sują, zapo­mi­nają o kło­po­tach i przede wszyst­kim się leczą. To co, mel­du­jemy panią w pokoju, pani Matyldo? – zapy­tała pra­cow­niczka sana­to­rium.

– Zaraz, a jeśli dostanę ten pokój dwu­oso­bowy z jakąś bab­cią, to chyba on jest tań­szy niż jed­no­oso­bowy, prawda? To zna­czy, że należy mi się zwrot nad­płaty.

Recep­cjo­nistka spoj­rzała w ekran kom­pu­tera. Przez chwilę sie­działa nie­ru­chomo i prze­su­wała kur­so­rem po ekra­nie. W końcu zapi­sała coś i cała uśmiech­nięta zwró­ciła się do Matyldy:

– Ma pani cał­ko­witą rację. Jest nad­płata w wyso­ko­ści ośmiu­set dwu­dzie­stu sze­ściu zło­tych. W tej sytu­acji pro­po­nuję pani dwa dodat­kowe masaże, dwie dodat­kowe kąpiele boro­wi­nowe, jedną sesję krio­te­ra­peu­tyczną, a w ramach bonusu jedną sesję w salo­nie fry­zjer­skim.

– To macie tu fry­zjera dla kura­cju­szy? – zdzi­wiła się Matylda.

– Ofe­ru­jemy wszystko, co tylko może umi­lić pobyt. A sesje w salo­nie pięk­no­ści spra­wiają, że nasze kura­cjuszki czują się zde­cy­do­wa­nie lepiej, jeśli zaj­mie się nimi nasz pro­fe­sjo­na­li­sta, pan Zbi­gniew.

No i co ja mam zro­bić?, zasta­na­wiała się Matylda. W zasa­dzie powin­nam wra­cać do domu. Prze­cież wcale nie mia­łam ochoty tu przy­jeż­dżać.

Wszystko przez cho­ler­nego Bronka, jej kolegę, a wła­ści­wie można by powie­dzieć, że wię­cej niż kolegę. Przy­jaź­nią się od lat, od kiedy oboje zna­leźli się na eme­ry­tu­rze. Ona ode­szła ze służby w dzie­więć­dzie­sią­tym, a Bro­nek, który w wydziale był jej pod­wład­nym, dzie­sięć lat póź­niej. Nie, wcale nie musiała odcho­dzić. Nowi sze­fo­wie pro­po­no­wali jej nawet, żeby została. Poszło szybko.

Nowy prze­ło­żony, major, który nale­żał do grupy jej wycho­wan­ków, zapro­sił ją i oznaj­mił, że w związku ze zmia­nami w poli­cji musi zmie­nić jej zasze­re­go­wa­nie służ­bowe oraz przy­dział. I dla­tego od teraz nie będzie już nosić stop­nia pod­puł­kow­nika, ale na­dal dwie gwiazdki na dwóch bel­kach, tyle że będzie się ten sto­pień nazy­wać młod­szy inspek­tor.

– A w związku z reor­ga­ni­za­cją pro­po­nuję pani, po roz­mo­wie z komen­dan­tem głów­nym, przej­ście do pracy na innym odcinku, czyli do archi­wum. Zosta­nie pani sze­fową naszych wszyst­kich akt. Wie pani pod­in­spek­tor, jaka to ważna robota.

– To zna­czy, że wypie­prza­cie mnie na zbity ryj – rzu­ciła, patrząc pro­sto w oczy swo­jemu następcy.

– Ależ pani pod­in­spek­tor, po co takie słowa? Wie pani, jak bar­dzo panią sza­nuję za ini­cja­tywę, za ope­ra­tyw­ność, za umie­jęt­ność podej­mo­wa­nia wła­ści­wych decy­zji. Sam prze­cież wiele się od pani nauczy­łem i była to dosko­nała szkoła…

– Grze­siu, nie pier­dol! Kazali ci mnie wypie­przyć, to miej choć tyle odwagi, żeby mi to powie­dzieć pro­sto w oczy.

– Nie, skąd, pani pod­in­spek­tor…

Matylda pod­nio­sła się z krze­sła, patrząc na swo­jego wycho­wanka z iro­nią i poli­to­wa­niem.

– Nie pod­in­spek­tor, ale pani puł­kow­nik. To po pierw­sze, a po dru­gie, powiedz temu swo­jemu komen­dan­towi, żeby poca­ło­wał mnie w dupę. Albo nie, nie dam mu tej przy­jem­no­ści. Powiedz mu, żeby się pier­do­lił. A, i jesz­cze jedno, niech dba o archi­wum, bo prę­dzej czy póź­niej sam tam wylą­duje, gdy już nie będzie potrzebny nowej wła­dzy.

Kilka mie­sięcy po tej roz­mo­wie Bro­nek przy­szedł do niej do domu i oznaj­mił, że nowy komen­dant główny, ten sam, który wyrzu­cał ją z pracy w pałacu Mostow­skich, dostał pro­po­zy­cję etatu w archi­wum. Podobno odmó­wił.

Wycią­gnęła z torebki tele­fon, żeby zadzwo­nić do Bronka i powie­dzieć mu, w co ją wpa­ko­wał. W końcu to on namó­wił ją na ten wyjazd. Odszu­kała numer w spi­sie kon­tak­tów i już chciała naci­snąć zie­loną słu­chawkę, ale pomy­ślała, że wła­ści­wie po co ma mu psuć waka­cje. Bro­nek poje­chał wła­śnie nad morze, do swo­jego domu, który w zeszłym roku odzie­dzi­czył po zmar­łej ciotce. Pew­nie teraz wyle­guje się na plaży i dys­kret­nie przy­gląda opa­la­ją­cym się dziew­czy­nom. Niech mu tam będzie. Niech się opala i odpo­czywa. Cie­kawe tylko, czy zało­żył na sie­bie koszulkę, tak jak mu radziła, bo ze słoń­cem w jego wieku nie ma żar­tów. Takie opa­la­nie może się źle skoń­czyć. Zadzwoni do niego wie­czo­rem i jesz­cze raz mu naświe­tli pro­blem raka skóry.

Wło­żyła tele­fon do torebki i uśmiech­nęła się do recep­cjo­nistki Anny.

– Dobra, biorę ten pokój razem z tą bab­cią w bonu­sie!

Z radia pły­nęła wła­śnie pio­senka Zbi­gniewa Wodec­kiego Cha­łupy welcome to. Matyl­dzie prze­szło przez myśl, że do jej sytu­acji bar­dziej paso­wałby Mły­nar­ski i słowa: „Jeste­śmy na wcza­sach w tych góral­skich lasach”. Tyle że ona nie jest już atrak­cyjną panną Kry­sią z tur­nusu trze­ciego. Ale lasy są takie same jak daw­niej.

Jeste­śmy na wcza­sach, taki był tytuł pio­senki.

War­szawa Godzina 13.40

Myśla­łem, że zała­twię tę sprawę w dzie­sięć minut, tym­cza­sem minęła ponad godzina. Uświa­do­mi­łem to sobie, spo­glą­da­jąc na zegar ścienny z waha­dłem w bogato rzeź­bio­nej skrzyni, przy­po­mi­na­ją­cej manie­ry­styczny kara­wan. Zegar był bar­dzo inte­re­su­jący, ale nie­stety nie cho­dził. Prze­ko­na­łem się o tym, gdy spoj­rza­łem na cyfer­blat i zoba­czy­łem, że cią­gle jest na nim przed dwu­na­stą. Taka sama godzina była, jak tu wsze­dłem, więc bły­sko­tli­wie połą­czy­łem kropki i oka­zało się, że zegar stoi. Upew­nił mnie w tym prze­ko­na­niu fakt, że waha­dło wisiało nie­ru­chomo, mogłem sobie do woli cze­kać na dwa­na­ście ude­rzeń.

Popa­trzy­łem na swój zega­rek i zaklą­łem pod nosem. Docho­dziła druga, a ja się umó­wi­łem z Kamą, że na drugą będę w domu na obie­dzie. Miało być moje ulu­bione spa­ghetti car­bo­nara. Do tego jesz­cze wło­skie białe wino, któ­rego nazwy nie zapa­mię­ta­łem, ale Kama twier­dziła, że jest świetne. No więc za chwilę mój maka­ron będzie na stole, a ja mało sku­tecz­nie pró­buję namie­rzyć ciotkę Magdę.

Prze­szu­ka­łem cały dom i nie zna­la­złem niczego, co pozwo­li­łoby mi stwier­dzić, że ciotka prze­bywa w jakimś okre­ślo­nym miej­scu. Być może poje­chała do Ustro­nia Ślą­skiego, ale rów­nie dobrze mogła być w Ustro­niu Mor­skim albo na waka­cjach w Egip­cie. Szu­ka­łem więc jakie­go­kol­wiek śladu, ale niczego nie zna­la­złem. Prze­trzą­sną­łem sypial­nię, kuch­nię, pokój gościnny i wresz­cie salon. Nic, kom­plet­nie nic. Ale ten sąsiad powie­dział prze­cież, że poje­chała w góry. To zna­czy, że komuś mówiła o swoim wyjeź­dzie. Tylko czy aby na pewno podała praw­dziwą desty­na­cję?

Usia­dłem na kana­pie na wprost pięk­nego zegara i wydo­by­łem z kie­szeni tele­fon. Chyba źle zaczą­łem poszu­ki­wa­nia. Powi­nie­nem naj­pierw dowie­dzieć się od Dżesi, co wie na temat znik­nię­cia ciotki. Gdy byłem rano u niej w domu, niczego się nie dowie­dzia­łem. Wysze­dłem z okru­chami wie­dzy, będąc prze­ko­nany, że wystar­czy tylko wejść do domu Magdy, by od razu natra­fić na rachunki czy wydruki z zazna­czoną sta­cją doce­lową. Tak robi prze­cież Matylda, moja przy­szy­wana bab­cia, która każdą podróż pla­nuje w naj­drob­niej­szym szcze­góle. Ale nie wzią­łem pod uwagę, że Magda mogła być zupeł­nie inna.

– Halo, Dże­sika, mówi Mar­cin – ode­zwa­łem się, gdy usły­sza­łem prze­cią­głe „halo”. Nie było naj­mniej­szej wąt­pli­wo­ści, kto ode­brał.

– Miśku, nie mogę teraz roz­ma­wiać, jestem bar­dzo zajęta. Za chwilę zaczy­nam sesję. Wiesz, do tej nowej kolek­cji Art-Fashion-Stars, mówi­łam ci.

– Nie mówi­łaś, ale to nie ma żad­nego zna­cze­nia…

– Jak to nie mówi­łam? Pamię­tam, że mówi­łam. Nawet wysy­ła­łam ci zdję­cia nowych sukie­nek i butów. Musia­łeś widzieć te czer­wone szpilki…

– Dżesi, niczego mi nie wysy­ła­łaś. Już od dawna niczego mi nie wysy­łasz.

– Tak? No popatrz. A ja byłam prze­ko­nana, że to do cie­bie pisa­łam, Miśku. To do kogo chcia­łam wysłać te szpilki?

– Pew­nie do Łukiego.

– A wiesz, że to może być prawda. Tak, chyba wysy­ła­łam do niego, bo mówił, że te szpilki są jak z ener­dow­skiego por­nola. On ma pomy­sły, nie?

Uśmiech­ną­łem się na myśl o por­no­sie z NRD. Gość ma poczu­cie humoru. W NRD nie powsta­wały por­nole, bo za cza­sów, gdy ist­niało komu­ni­styczne pań­stwo nie­miec­kie, nie wolno było krę­cić niczego poza ofi­cjal­nym obie­giem pań­stwowym. Więc musiało mu cho­dzić o to, że buty były dość obcia­chowe, jak cała socja­li­styczna gospo­darka DDR-u.

– No dobra, Miśku, ale ja nie mam czasu teraz roz­ma­wiać, bo zaraz Julka będzie mi robić make up. O, już idzie, to co, zdzwo­nimy się póź­niej…

– Pocze­kaj chwilę. Powiedz mi tylko, czy Magda, to zna­czy twoja ciotka, pla­no­wała jakiś wyjazd do sana­to­rium?

– Magda? Wyjazd? W jakim sen­sie?

– No wiesz, zabiegi lecz­ni­cze, masaże… Mówi­łaś, że jak roz­ma­wia­ły­ście ostat­nim razem przez tele­fon, to powie­działa, że się śpie­szy i dokąd jedzie. Tak powie­działa?

– Hę! No, jak ty mówisz, że sana­to­rium, to ja ci powiem, że coś mówiła, że poje­dzie do Ustro­nia.

– Jakiego Ustro­nia? – spró­bo­wa­łem uści­ślić.

– No jak to jakiego Ustro­nia, Miśku. Tego, gdzie się jeź­dzi na waka­cje, zna­czy, nad morze chyba.

– Jesteś pewna?

– No raczej.

– Ale dokład­niej: nad morze czy w góry?

– No jak do Ustro­nia, to chyba nad morze, nie?

– Jest Ustroń Ślą­ski i Ustro­nie Mor­skie.

– No coś ty? Są dwa Ustro­nia? Ale czad. Zaraz powiem o tym Julce. Cie­kawe, czy ona o tym wie? Julka, sły­sza­łaś, że jest mor­skie i gór­skie Ustro­nie…

– Dżesi, skup się, pro­szę, i powiedz, do któ­rego Ustro­nia poje­chała Magda?

– No mówię ci, że mówiła coś, że do Ustro­nia poje­dzie, ale któ­rego, to ja nie wiem, bo skąd mam wie­dzieć, jak dotąd myśla­łam, że jest tylko ten Ustroń nad morzem. I ona chyba tam poje­chała, ale nie powie­działa nawet, kiedy jedzie. To sobie pomyśla­łam dzi­siaj rano, jak do mnie przy­sze­dłeś, że poje­chała, albo jak nie poje­chała, to zagi­nęła. A ty coś zna­la­złeś w jej domu?

– Nic, kom­plet­nie nic.

– A, no to poga­damy póź­niej, bo Julka już na mnie krzywo patrzy. No, Juluś, już się malu­jemy, bo widzisz, Misiek mi tu zawraca głowę…

– Misiek? – Mar­cin usły­szał głos Julki. – To znowu jeste­ście razem?

– No coś ty…

Prze­rwała połą­cze­nie.

No to niczego się nie dowie­dzia­łem. Wła­ści­wie to nawet nie mia­łem punktu zacze­pie­nia. Magdy nie ma na Saskiej Kępie, a to mogło ozna­czać, że nic jej się nie stało. Bo wcho­dząc do tego domu, przez chwilę mia­łem dość reali­styczną wizję, że znajdę ją leżącą na pod­ło­dze albo w wan­nie, albo w łóżku, zimną i sztywną. Na szczę­ście moje czar­no­widz­two się nie spraw­dziło. Czyli że Magda poje­chała gdzieś i nie zawia­do­miła o tym swo­jej sio­strze­nicy. Nic nad­zwy­czaj­nego. Gdyby Dżesi bar­dziej się inte­re­so­wała ciotką, to dowie­dzia­łaby się, że ta jedzie gdzieś tam, ale nie­stety moja była dziew­czyna żyje w zupeł­nie innym świe­cie i czę­sto nie zwraca uwagi na dro­bia­zgi, takie jak cel wyprawy wła­snej ciotki.

Już chcia­łem wstać z kanapy, gdy dostrze­głem kolo­rową kartkę leżącą pod szwedzką ławą. Wysta­wał tylko rożek, wcze­śniej go nie dostrze­głem. Pochy­li­łem się i się­gną­łem po to coś. Oka­zało się, że to fol­der pen­sjo­natu. Pen­sjo­nat nazy­wał się Źró­dełko i znaj­do­wał w Ustro­niu Ślą­skim. Zaczą­łem prze­glą­dać zdję­cia, na któ­rych widać było porząd­nie urzą­dzone pokoje w przy­zwo­itym stan­dar­dzie. Czyli Ustroń się w pew­nym sen­sie potwier­dził.

Przej­rza­łem fol­der i już chcia­łem wło­żyć go do kie­szeni, gdy zoba­czy­łem, że w jed­nym miej­scu jest coś napi­sane ręcz­nie. Był to ciąg cyfr, zapi­sany na mar­gi­ne­sie. Oczy­wi­ście nic mi nie powie­dział, dopóki nie spraw­dzi­łem numeru komórki nale­żą­cej do recep­cji pen­sjo­natu. Był ten sam. Od razu domy­śli­łem się, o co cho­dzi. Magda jest dale­ko­wi­dzem i dla­tego do czy­ta­nia używa oku­la­rów. Numer wydru­ko­wany na fol­derze był peti­tem, więc prze­pi­sała go wyraź­nymi, wiel­kimi cyframi. A skoro zadała sobie tyle trudu, chciała z tego numeru sko­rzy­stać. Czyli dzwo­niła do pen­sjo­natu Źró­dełko.

Nie­wiele się namy­śla­jąc, wbi­łem ciąg cyfr. Nie­mal natych­miast ktoś ode­brał połą­cze­nie, tak jakby na nie cze­kał.

– Źró­dełko, słu­cham – ode­zwał się męski głos.

– Dzień dobry, mówi Mar­cin Engel. Czy mogę roz­ma­wiać z panią Mag­da­leną Kurzyń­ską?

– Z kim?

– Magda Kurzyń­ska, moja cio­cia z War­szawy. Miała wyna­jąć u was pokój. Tro­chę się nie­po­koję, bo nie odbiera komórki, więc dzwo­nię…

– Pan jest jej krew­nym? – spró­bo­wał się upew­nić facet z pen­sjo­natu.

– Tak, to moja cio­cia – skła­ma­łem bez zająk­nie­nia. Nie widzia­łem potrzeby tłu­ma­cze­nia moich rela­cji z Dże­siką. – Mieszka w War­sza­wie przy ulicy Sło­wac­kiej dwa­dzie­ścia pięć i…

– Pro­szę pana, jest pewien pro­blem.

– Pro­blem? Co takiego? Czyżby cio­cia się źle poczuła i poje­chała do szpi­tala? – spró­bo­wa­łem się domy­ślić.

Na chwilę zapa­dła cisza.

– Nie, to nie to. Cio­cia, pań­ska cio­cia, nie poje­chała do szpi­tala.

– A dokąd? – zapy­ta­łem, jak­bym był prze­ko­nany, że jeśli już, to musiała gdzieś poje­chać.

– No więc wła­śnie ni­gdzie nie poje­chała. A wła­ści­wie to nie wiemy, czy poje­chała, czy poszła. W każ­dym razie nie ma jej od kilku dni.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Jerzy Dąb­czak – uciąż­liwy sub­lo­ka­tor z filmu Sta­ni­sława Barei Nie ma róży bez ognia.[wróć]

Ożar­łem, ożreć (gwara ślą­ska) – upi­łem się, upić się. [wróć]