Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ryszard Ćwirlej Tęczowa Dolina
Trzy pozornie niezwiązane ze sobą sprawy, trzy śledztwa i jedno rozwiązanie.
Na jednym z warszawskich osiedli stróż znajduje zwłoki lokatora zastrzelonego we własnym mieszkaniu. W trakcie dochodzenia okazuje się, że tuż przed morderstwem kilka osób widziało bezdomnego kręcącego się w pobliżu kamienicy.
Mniej więcej w tym samym czasie emerytowany policjant dowiaduje się, że jest jedynym spadkobiercą ciotki. A przecież od lat byli skłóceni... Podejrzewa, że coś ze spadkiem jest nie tak, postanawia to wyjaśnić i wyrusza do nadmorskiej miejscowości Chłopy.
Specjalizujący się w dziennikarstwie śledczym reporter dowiaduje się, że w Ustroniu Morskim uzdrowiciel podaje ludziom lekarstwo, które niemal natychmiast stawia na nogi nawet poważnie chorych. Dziennikarz podejrzewa, że to oszustwo i zamierza przyjrzeć się tej sprawie. Tymczasem znachor znika w tajemniczych okolicznościach...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 522
Okolice Ustronia Morskiego Wtorek 7 września 2021 Godzina 14.30
Skrzekliwy głos sroki wbił się ostro w leśną ciszę, rozerwał ją, by zaraz w niej utonąć… Skrzydlata złodziejka przysiadła na sosnowej gałęzi, obserwując uważnie, co dzieje się na dole. A działo się sporo niezwykłych rzeczy, które mogły zainteresować każdego ciekawskiego ptaka.
Kilka osób stało, kilka siedziało na rozkładanych krzesełkach turystycznych, a jeszcze inne kręciły się nerwowo po wydeptanej ścieżce, nie mogąc znaleźć sobie miejsca. Ptak lustrował wszystko, licząc na jakąś okazję. Wiedział dobrze, że tam, gdzie są ludzie, zawsze znajdzie się coś do jedzenia.
Sroki nauczyły się żyć tam, gdzie my – pomyślał gospodarz, spoglądając w górę. Ptak w tym czasie, przekrzywiwszy głowę, obserwował starszego człowieka, który jadł kanapkę. Czekał, aż coś spadnie mu na ziemię. I nie pomylił się w swoich rachubach. Wargi starca rozchyliły się, mężczyzna kaszlnął głośno i z ust wyleciał mu duży kawałek chleba. Sroka natychmiast sfrunęła z gałęzi, chwyciła zdobycz i odleciała na sąsiednie drzewo. Wróble, które również dostrzegły okazję, przyleciały na miejsce, gdzie jeszcze przed sekundą leżał chleb, ale było już za późno.
Wyciągnął papierosa z kieszeni wojskowej amerykańskiej kurtki, włożył go do ust i zapalił. Kilkadziesiąt par oczu wpatrywało się w niego, ale nie robiło to na nim żadnego wrażenia. Przyzwyczaił się już, że spoglądają na niego z podziwem, ale i lękiem. I nigdy nie odzywają się niepytani. Czuli przed nim respekt i to mu się podobało. Nie był przecież byle kim. Był uzdrowicielem, ojcem Bernardem, którego szanowali wszyscy w okolicy, a i ksiądz z miejscowej parafii darzył zaufaniem, widząc w nim kogoś w rodzaju swojego sprzymierzeńca.
Początkowo, gdy się tu sprowadził i zaczął leczyć ludzi ziołami, proboszcz ostrzegał przed kontaktami z nim, bo wyczuł podskórnie, że Bernard może zagrozić jego monopolistycznej pozycji w kwestiach pośrednictwa między sacrum a profanum. Ale on wiedział, jak przeciągnąć klechę na swoją stronę. Wpadł na prosty pomysł, który wkrótce spacyfikował niechęć duchownego. Ludziom, którzy chcieli mu płacić za porady lekarskie, mówił, że nic się nie należy. A jeśli chcą się odwdzięczyć, mają iść prosto do kościoła w Ustroniu Morskim i wrzucić co łaska do skrzynki przy ołtarzyku z obrazem Świętej Panienki. Szybko rozeszła się wieść, że ojciec Bernard to człowiek święty, bo nie bierze za pomoc, ale każe dawać na Kościół.
Dopalił papierosa, a niedopałek zgasił starannie w puszce po konserwie turystycznej, która stała na stoliku przed wejściem do bunkra. Bo ojciec Bernard mieszkał w poniemieckim bunkrze obrony Wybrzeża i tu też przyjmował chorych, którzy odwiedzali go codziennie.
– Kto następny będzie? – rzucił, nie zwracając się do nikogo konkretnego.
– Wygląda na to, że my – odezwała się kobieta stojąca obok rozkładanego fotela, na którym siedział starszy od niej przynajmniej o dziesięć lat, szczupły mężczyzna.
– A pomodliliście się już? – zapytał Bernard, tym razem patrząc na kobietę.
– Przez cały czas się modlimy – odparła.
– Ja nie pytam, czy przez cały czas, ale czy dziś, konkretnie, w tej intencji, z jaką tu przyjechaliście? – pouczył ją dość opryskliwym tonem, jak stary, kapryśny nauczyciel ma w zwyczaju strofować głupiego i do tego jeszcze krnąbrnego ucznia.
– My jesteśmy wierzący… – kobieta próbowała się wytłumaczyć, ale Bernard uniósł ostrzegawczo rękę.
– Jeśli myślicie, że moje lekarstwo to jakiś cudowny lek, to wszyscy się mylicie. I niczego w takim razie nie rozumiecie. Dlatego powiem wam, skąd się bierze uzdrowienie. Ta moc uzdrawiania jest w was samych. Ale niczym jest wasza własna energia i niczym są cudowne leki bez waszej wiary, która otworzy dla was serce Pana. Dlatego, zanim zbadam kogokolwiek, zanim przyłożę ręce, by obudzić w was energię, zanim w końcu dam wam odpowiedni lek, musicie poprosić Pana, by zechciał wam pomóc. Bo bez jego woli nic się nie wydarzy.
– Ja jestem już gotowy! – powiedział chudy mężczyzna i podniósł się z turystycznego krzesła, podtrzymując się oparcia trzęsącymi się rękoma.
– Jerzy, na Boga, uważaj! – żona chciała go przytrzymać, ale on odepchnął jej dłoń. Powoli, krok za krokiem, ruszył w stronę uzdrowiciela.
– Idę sam! – powiedział Jerzy.
– Ludzie, to cud! – krzyknęła kobieta.
Bernard patrzył na mężczyznę, stojąc w drzwiach. Nie miał zamiaru mu pomagać. Widział to już nieraz i dobrze wiedział, że pacjent powinien dojść sam. Słabi, wyczerpani chorobą ludzie wstawali i szli ku niemu, wyzwalając w sobie resztki sił. Wierzyli bowiem, że w tym miejscu wszystko się odmieni.
– Patrzcie, idzie bez laski! – mówili do siebie czekający na swoją kolejkę chorzy, wskazując palcami na człowieka, który jeszcze przed chwilą ledwo potrafił ustać, wspierając się na ramieniu żony. Teraz poruszał się sam, nieporadnie i powoli, ale samodzielnie.
– Panie Boże, dziękuję za to wszystko! – podążająca za mężem krok w krok kobieta ocierała wierzchem dłoni łzy spływające po policzkach.
– Ojciec Bernard go uleczył! – zawołała jakaś staruszka.
– Święty człowiek! – krzyczała inna.
– Chwała Panu naszemu! – cieszył się gruby mężczyzna na wózku inwalidzkim, w bejsbolówce na głowie.
– Podziękujmy ojcu dyrektorowi! – wyrwało się chudej kobiecie, ubranej w szarą suknię z białym kołnierzem, ale jakoś nikt nie podchwycił jej entuzjazmu dla radiowego dzieła w miejscu, w którym nie ma zasięgu radio, telewizor ani nawet telefon, bo fale eteru zagospodarowują dziękczynne modlitwy.
– Chodź ze mną, synu – powiedział ojciec Bernard, gdy staruszek podszedł do niego i się zatrzymał, bo nie wiedział, co ma dalej robić. Pustelnik objął go ramieniem i poprowadził do wnętrza swego domostwa, w którym zapach ziół i grzybów mieszał się z odorem niemytych ludzkich ciał, przepoconych skarpet i tytoniowego dymu. Jednak dla tych wszystkich, którzy przestępowali próg samotni, był to najpiękniejszy zapach nadziei.
Wyszli pięć minut później. Mężczyzna wyglądał, jakby był młodszy o dziesięć lat. Dosłownie tryskał energią. W ręce miał buteleczkę z jakimś specyfikiem. Żona chciała mu podać rękę, ale gniewnie odrzucił pomoc.
Bernard zatrzymał się w drzwiach. Do jego uszu dobiegł bowiem wyraźny dźwięk silnika samochodowego. Ale przecież samochody tu nie dojeżdżały. Nie było drogi, a jedynie wąska ścieżka wiodąca u podnóża wydm. Skąd więc ten silnik?
Nie musiał zbyt długo czekać na wyjaśnienie tej samochodowej zagadki. Na niewielką polankę wjechała terenowa toyota. Pomyślał, że to straż leśna, ale co by od niego mogli chcieć leśnicy? Przecież nic złego tu nie robił, a poza tym teren dawnego pasa umocnień należał do wojska, które już się stąd wyniosło i nikt nie patrolował opuszczonych bunkrów.
Czworo drzwi otworzyło się niemal jednocześnie. Z auta wyszło czterech mężczyzn. Trzej byli młodzi i wysportowani, ubrani w zgodzie z modą panującą jak kraj długi i szeroki w obcisłe koszulki, podkreślające jakość i obfitość mięśni na karku i bicepsach, luźne sportowe spodnie i buty typu adidas. Ten czwarty zupełnie do nich nie pasował strojem. Miał na sobie stalowoszary garnitur, koszulę w delikatne prążki i fioletowy krawat. Był młodym, najwyżej trzydziestoletnim typem biznesmena albo kierownika w jakiejś korporacji. Na pierwszy rzut oka było widać, że to on tu dowodzi. Zobaczywszy pustelnika, mężczyzna się uśmiechnął.
– Ty jesteś Bernard, nie? – zapytał grzecznie, podczas gdy trzej pozostali rozstawili się w taki sposób, by móc kontrolować każdy ruch zebranych tu ludzi. Fachowcy – pomyślał Bernard z uznaniem. Wiedział, że w ten sposób zabezpieczają teren, ale przede wszystkim swojego bossa.
– Jestem – pustelnik skinął głową.
– Trudno cię odnaleźć w tym lesie…
– Czego chcecie?
– Chcemy ci tylko przekazać, że pacta sunt servanda.
– Co? – wyszeptał Bernard, a jego twarz nagle pobladła.
– Wytłumaczcie mu – rzucił do ochroniarzy ten w garniturze. Nie trzeba im było dwa razy mówić. Błyskawicznie rzucili się na uzdrowiciela. Dwaj wykręcili mu ręce, a trzeci, wyciągnąwszy z kieszeni pałkę teleskopową, sprawnie ją rozłożył, a potem uderzył nią Bernarda w głowę. Ten, ogłuszony, natychmiast padł na kolana i wtedy do bicia przystąpili pozostali. Kopali tak długo, aż usłyszeli kolejny rozkaz:
– Wystarczy! – odstąpili więc od leżącego na ziemi uzdrowiciela i spojrzeli wyczekująco na szefa. – No co tak stoicie? – warknął. – Jedziemy! Po chwili nie było już po nich śladu. I wtedy dopiero z osłupienia otrząsnęli się ci wszyscy, którzy czekali na wizytę. Zaczęli krzyczeć, szlochać i rwać włosy z głowy, uświadomiwszy sobie, że przyjmowanie pacjentów na dzisiaj zakończyło się definitywnie, a ich lekarz sam potrzebuje lekarza.
Warszawa Czwartek 16 września 2021 Godzina 20.15
– To co będzie, panie Antosiak?
– Jak co będzie? No zasadniczo to nic – stwierdził dozorca, drapiąc się po głowie i jednocześnie patrząc z niechęcią na młodego, może dwudziestopięcioletniego, mężczyznę w dżinsowej kurtce.
– Ale pan wie, że tam, cholerka, mogło się coś stać.
– Zaraz tam stać. Nic nie było słychać. Pewnie normalnie pochlali i tyle.
Dłoń ciecia zsunęła się z łysego czoła, przejechała po nosie i zakryła usta rozwierające się w potężnym ziewnięciu. Stojący przed dozorcą mężczyzna wpatrywał się w niego wyczekująco, uśmiechając się przy tym niepewnie pod rudym, niezbyt imponującym wąsem. Nie chciał być natarczywy, bo to Antosiak miał wszystkie argumenty w rękach. Najważniejszym z nich był klucz do mieszkania.
– No niech pan będzie człowiekiem! – młodzieniec spróbował odwołać się do uniwersalnych wartości, ale na stróżu najwyraźniej nie zrobiło to większego wrażenia. Znowu ziewnął.
– O tej porze porządni ludzie to siedzą w domu przed telewizorem i piją piwo, ewentualnie wódeczkę – rzucił niechętnie gospodarz.
– Ja też bym chciał być w domu, tylko, kurde, nie mogę przez… – nie dokończył i wymownie spojrzał na zegarek. Minęła już dwudziesta i powinien właśnie jechać do siebie, a nie włóczyć się gdzieś po mieście. Oczywiście w tygodniu, bo w weekend, w taki jak ten wrześniowy, ciepły wieczór, siedziało się w pubie na piwie. Tak przynajmniej robił zazwyczaj on, Oskar Cieplak, młody i dobrze zapowiadający się pracownik firmy consultingowej działającej w słynnym Mordorze przy Domaniewskiej. W firmie Bud-Pol-Consulting zaczął pracować w zeszłym roku i już dorobił się w niej stanowiska starszego asystenta, własnego biurka i laptopa. Czuł, że to dopiero początek i jak dobrze pójdzie, to za rok, może dwa, awansuje na specjalistę, a potem starszego specjalistę. Taki gość ma do dyspozycji własny gabinet, sekretarkę, a często i samochód. To był jego cel, dlatego wiedział, że nie ma innego wyjścia, musi dać z siebie wszystko, żeby dyrektor Kramer był przekonany, iż można na niego liczyć w każdej sytuacji. Dlatego zawsze z ochotą wypełniał każde polecenie, nawet po godzinach pracy.
Jego koledzy i koleżanki też marzyli o awansie, ale nie byli tak ambitni. Oni zaraz po wyjściu z firmy wyłączali komórki i zagłębiali się w świat swoich rodzin i znajomych. Oskar przeciwnie, przesiadywał w biurze do późna, bo chciał pokazać, że jest zawsze do dyspozycji. No a takich pracowników się ceniło. Przynajmniej Kramer tak mówił. Dlatego gdy trzeba było coś załatwić wieczorem, oczywiście dzwonił do niego.
W ubiegłym tygodniu okazał mu szczególny rodzaj zaufania, bo zadzwonił do niego o północy i trochę bełkotliwym głosem wyjaśnił, że zasiedział się na Krakowskim w jakiejś knajpie i nie ma jak wrócić do domu. Gdy Oskar zaproponował, że zamówi mu taksówkę, dyrektor wyjaśnił cierpliwie, że nie o to chodzi.
– Ja mam tu swoją furę. I wiesz, nie chciałbym jej zostawiać na ulicy. Więc jakbyś mi mógł pomóc, tobyś mnie odwiózł do mnie, na Saską Kępę. Wiesz, jak jest, nie? To w sumie przecież niedaleko. A teraz to raz-dwa się przejedzie…
No i rzeczywiście nie było daleko na Saską Kępę. Ale żeby tam dojechać, musiał dotrzeć na Krakowskie Przedmieście z Ursynowa, potem odwieźć szefa i wrócić do domu. Udało mu się położyć do łóżka dopiero o trzeciej w nocy. Ale warto było. Następnego dnia Kramer na porannym zebraniu pochwalił publicznie jego ostatni projekt.
Gdy zadzwonił godzinę temu, Oskar pomyślał, że to będzie znowu podwózka. Ale tym razem szef miał dla niego inne zadanie.
– Słuchaj, ty masz dobre kontakty z Garstką, nie? – zapytał bez żadnych wstępów, tak jakby kontynuowali ostatnią rozmowę podczas porannego zebrania.
– No raczej – stwierdził trochę zdziwiony Oskar. Oczywiście że miał dobre kontakty. Dominik Garstka był jego bezpośrednim przełożonym, człowiekiem, który przyjmował go do pracy i kierował zespołem, do którego należał. Mimo że był sześć lat starszy, dość szybko polubili się i zakolegowali. Nie, nie byli przyjaciółmi, do tego było jeszcze daleko w ich wzajemnej relacji, która nie przekraczała granicy koleżeństwa podlewanego piwem i zagryzanego hamburgerami. – Znaczy to mój kolega jest tylko – dodał dla wyjaśnienia, gdyby szef miał jakieś wątpliwości.
– Ja się, kuźwa, nie pytam, czy się ze sobą bzykacie, he, he! – żarty Kramera zawsze cechowały się niezwykłym poziomem wyrafinowania, dlatego najczęściej śmiał się z nich sam, a wtórowali mu najwierniejsi klakierzy.
– Ha, ha! No wiem – potwierdził Oskar.
– No to żeśmy sobie wyjaśnili kwestie męsko-damskie, he, he.
– Ha, ha, tak jest, dyrektorze!
– To jak już wiemy, na czym stoimy, to weź no podskocz do niego. Bo rozchodzi się o to, że nie odbiera komórki. Nie było go w robocie, a miał mi podrzucić całą prezentację na to jutrzejsze spotkanie z Angolami. Wiesz, o co chodzi, nie?
Wiedział. Prezentacja miała dotyczyć możliwości inwestowania pewnej brytyjskiej firmy budowlanej na polskim rynku. Anglicy chcieli tu wejść jak najszybciej i zacząć jakiekolwiek inwestycje, nawet jeśliby mieli do nich dołożyć. Chodziło o to, żeby stworzyć sobie historię funkcjonowania w polskiej rzeczywistości, bo podobno w Ukrainie ta pełzająca od siedmiu lat wojna na Donbasie mogła się wkrótce przekształcić w pełnowymiarowy konflikt. A jak wiadomo, po każdej wojnie potrzebne są firmy budowlane. Stąd pomysł, by skryć się pod polską flagą i być na miejscu w razie czego. Jak się wszystko skończy, będzie stąd bliżej, a jednocześnie będą już mieć rozeznanie na miejscowym rynku i wyrobione kontakty z podwykonawcami.
– A nic nie mówił, że na przykład jest chory? – spróbował jeszcze ustalić, na czym stoi, by wiedzieć, jak ma rozegrać sprawę.
– Nic, kuźwa, nie mówił. Nie odbiera telefonu, pierdolony. Możliwe, że się nachlał i leży teraz w chacie. Jak chce pić, to jego problem. Wiesz, mam to w dupie. Niech sobie weźmie zwolnienie lekarskie i chleje nawet przez tydzień. Jego problem, ale niech nie rozpierdala nam roboty. Dlatego tą jebaną prezentację musisz kutasowi wyrwać z gardła, bo nie zamierzam przez niego świecić gołą dupą przed tymi Angolami. To co, podjedziesz do niego? Wiesz, on gdzieś mieszka na Nowym Mokotowie czy jakoś tak…
– Wiem, gdzie mieszka. Prawie na Okęciu, przy Konstruktorskiej… – specjalnie wymienił nazwę ulicy, by podkreślić, jak to jest daleko, ale na szefie ta informacja nie zrobiła najmniejszego wrażenia. Być może jako warszawiak z przypadku, przeflancowany tu z Białostocczyzny, nie miał pojęcia, gdzie to jest.
– No to zajebiście. Weź zgraj wszystko na pendrive’a albo lepiej przynieś jego laptopa jutro do firmy. Dobra?
– Jasne, zrobi się – rzucił bez entuzjazmu. – Ale jak…
– No to do jutra – szef uciął rozmowę, a on nie zdążył już zapytać, co dalej, jeśliby się okazało, że nie zastanie kolegi w domu. Przecież skoro facet się nie odzywał, to było całkiem prawdopodobne, że gdzieś zabalował i leży teraz nachlany w łóżku jakiegoś amorka ze złotymi lokami.
Dlatego w tej chwili stał na klatce schodowej i negocjował ze stróżem Antosiakiem, którego poznał kiedyś podczas jakiegoś picia u Garstki. W razie awarii można było u niego kupić butelkę, której zabrakło do zakończenia melanżu.
Kupił wtedy litra czerwonego johnniego walkera, a cieć opowiedział mu przy okazji, że jako nowoczesny konsjerż zajmuje się też poimprezowym sprzątaniem mieszkań lokatorów. Oczywiście takich, którzy sobie tego życzą i wcześniej się z nim w tej kwestii umawiają oraz akceptują jego finansowe oczekiwania. U Garstki też sprząta i jutro rano będzie musiał tam wkroczyć ze sprzętem czyszczącym. W związku z tym prosi, żeby nie naświnić za mocno, bo on obrzydliwy jest i rzygowin sprzątać nie lubi. Postanowił mu to przypomnieć.
– A wtedy, jak kupowałem u pana flaszkę, to żeśmy bałaganu nie narobili. Pamięta pan, nie?
– No niby tak – cieć podrapał się po nieogolonej brodzie.
– Cholerka, przecież pan wie, że ja nie jestem obcy – spróbował jeszcze powołać się na zażyłość z właścicielem mieszkania. – Jakbym był obcy, tobym nawet do pana nie uderzał w tej kwestii. Ale wie pan, cholerka, to sprawa jest delikatna, znaczy taka, że lepiej, żeby nikt o tym nie wiedział, bo będzie syf…
– Że niby jak? – tajemnica najwyraźniej zainteresowała stróża.
– Idzie o to… – Oskar ściszył głos do szeptu, jakby się obawiał, że ktoś może podsłuchać, ale zupełnie niepotrzebnie. Nikogo nie było w pobliżu. – O to idzie, że jeżeli się nie dostanę do niego do domu i nie przyniosę z jego kompa danych na jutro, to już jest po nim.
– Jak po nim?
– No, cholerka, normalnie – Cieplak dla podkreślenia dramaturgii swojej opowieści przejechał dłonią po gardle.
– Zabiją go? – przestraszył się Antosiak.
– Gorzej. Oni go, cholerka, zajebią!
– Kto?
– Jak kto? No ci Angole, dla których miał zrobić prezentację. Mówię panu, zajebią go i będzie po nim. Dlatego tylko w panu nadzieja. Jak mi pan otworzy, to wejdziemy tam razem, ja szybko…
– Angole go zajebią? A co oni se myślą? Że mogą tak tu robić, co chcą? Niech te kutafony najpierw zrobią se porządek u siebie, nie? Wyszli z Unii i teraz nas mogą co najwyżej w dupę cmoknąć. A jak chcą, to nawet z rozbiegu.
Oskar spojrzał na stróża zdziwiony. Najwyraźniej trafił z tymi Anglikami. Zdaje się, że Antosiak nie przepadał za nimi.
– W zeszłym roku mieszkali tu w tych czterech mieszkaniach, co są na wynajem z Bookingu, na czwartym piętrze. Z dziesięciu ich tu przyjechało. A takiego syfu narobili, że musiałem sprzątać dwa dni i jeszcze dwie Ukrainki trzeba było wziąć do pomocy – wyjaśnił, gdy wsiedli do windy. – To świnie, nie ludzie – dodał, wychodząc na drugim piętrze.
Podeszli do drzwi z numerem ósmym. Oskar przycisnął dzwonek, ale nic to nie dało. Z mieszkania nie dochodził żaden dźwięk. Stróż wydobył więc uniwersalny klucz, pasujący do wszystkich zamków w tym domu.
– Nie będą nam tu w Polsce jacyś obcy gadać, co mamy robić – stwierdził Antosiak i przycisnął klamkę. Drzwi ustąpiły. Oskar wszedł pierwszy. Najpierw obrzucił wzrokiem salon, a gdy tam nie znalazł laptopa, ruszył do sypialni. Stało tam małe biurko, ale jego blat był pusty. Został tylko kabel do ładowania, podpięty do gniazdka przy łóżku…
Garstka leżał oparty głową o poduszkę przyciśniętą do zagłówka. Miał otwarte oczy i wyglądał tak, jakby ze zdziwieniem wpatrywał się w stojących w drzwiach gości. Ale sygnał, który powinien z oczu popłynąć do mózgu i poinformować go o wizycie, nie miał najmniejszej szansy na przepłynięcie od nadawcy do odbiorcy. Wszystko przez to, że odbierający impulsy mózg zamiast pracować zamknięty bezpiecznie w czaszce, rozpryskany był na ścianie za głową, tworząc na niej szaro-czerwony obraz, jakby namalowała go ręka szaleńca.
Godzina 21.30
Jak ja nie cierpię tych pieprzonych przyjęć. Te imprezy dla bufonów są tak nudne i przewidywalne, że od czasu do czasu przychodzą mi do głowy zupełnie fantastyczne pomysły. Na przykład teraz pomyślałem, żeby można by zerwać z głowy tej starej ropuchy Gelmanowej jej kapelusz z rondem potężnym jak młyńskie koło i wrzucić go do akwarium ozdabiającego środek patia. Ciekawe, co by zrobiła? Czy zaczęłaby krzyczeć, a może rzuciłaby się ratować to swoje cholerne sombrero przyozdobione piórami? Musiały zostać wyrwane z tyłka jakiegoś biednego ptaka, który pewnie wcale sobie tego nie życzył. Może to właśnie dla niego powinienem się poświęcić, zedrzeć kapelusz, spojrzeć tej starej wiedźmie prosto w oczy i powiedzieć: „Niech żyją wolne ptaki!”. Albo nie, lepiej groźniej i bardziej dosadnie: „Precz z ptasimi mordercami!”. Albo o Amazonii coś dodać czy jakoś tak…
– Jak ci się podoba ten kapelusz, hę? – z zamyślenia wyrwało mnie pytanie, które chyba było skierowane do mnie. Spojrzałem w prawo. Obok stała moja dziewczyna Dżesi, wpatrzona tak jak ja w Gelmanową. A właściwie w pierzaste zwieńczenie jej puszystej jak tort bezowy fryzury.
– Jaki kapelusz? – udałem zdziwionego.
– Głuptasku, nie widzisz? Przecież wszyscy mówią dziś tylko o tym, że ona kazała ściągnąć ten kapelusz z Ameryki.
– Tak? – znów udałem zdziwienie. Już dawno przyjąłem taką strategię, żeby nie wchodzić zbyt głęboko w tematy, na których się nie znam i które właściwie wcale mnie nie obchodzą, jednocześnie dając Dżesice możliwość wykazania się wiedzą i obyciem. A ona na sprawach mody znała się jak mało kto. Bo moja dziewczyna była modelką i to nie byle jaką, jedną z najbardziej znanych i cenionych w branży.
– Ciekawe z której Ameryki? – spróbowałem ustalić miejsce, gdzie mogło powstać takie monstrum. Popatrzyłem uważniej na otoczoną wiankiem wielbicielek i wielbicieli gwiazdę programów muzycznych i, dokonawszy błyskawicznej analizy, stwierdziłem, że musi to być Ameryka Południowa.
– No jak z której? – Dżesi spojrzała na mnie z politowaniem, jakbym właśnie powiedział coś kompletnie niedorzecznego. – No, głuptasku, przecież to jasne, że z tej za morzem, odkrytej przez Kolumba.
– No tak, tyle że w Ameryce jest kilka różnych krajów. Obstawiałbym Brazylię. Tamtejsi gauchos, czyli pasterze bydła, noszą takie wielkie kapelusze.
– No – potwierdziła rezolutnie Dżesi. – Ameryka. Jakieś San coś tam… – przypomniała sobie nagle i uśmiechnęła się do mnie promiennie, ukazując dwa rzędy pięknych śnieżnobiałych zębów. To one sprawiły, że jesteśmy razem. To znaczy dokładnie nie one same, ale reklama pasty do zębów, w której występowała Dżesi. Była wtedy początkującą, ale dobrze zapowiadającą się modelką, a ja mało znanym reporterem telewizyjnym, który dorabiał sobie w firmie reklamowej znajomego. Robiłem to od czasu do czasu nie z potrzeby serca, ale z przyczyn finansowych. Realizowałem jakieś reklamowe zlecenia, takie jak to od koncernu kosmetycznego, mające wypromować nową pastę, jeszcze kompletnie nieznaną na naszym rynku. Pasta nazywała się Zębix, nowa nieograna modelka w reklamie opowiadała, że jako lekarz stomatolog używa jej codziennie i na koniec pięknie się uśmiechała, a świetlne refleksy za pomocą komputerowej animacji przesuwały się po lśniących jedynkach mojej przyszłej dziewczyny.
Od tej reklamy zaczęła się jej kariera na profesjonalnym wybiegu i w moim mało profesjonalnym życiu. Po zakończeniu zdjęć poszliśmy całą grupą na piwo, a potem, jak to niekiedy dzieje się w kiepskich powieściach o miłości, wylądowaliśmy w moim łóżku. Myślałem, że następnego dnia wróci do siebie, a ja będę powoli rozwijał w sobie rodzące się uczucie i być może zostaniemy parą…
Po południu zadzwoniła do mnie z dziwnym pytaniem:
– Miśku, no gdzie ty jesteś, hę? – to „hę” w jej wykonaniu było wyrazem zdumnienia, a niekiedy wyraźnej irytacji.
– He, he, no jak gdzie? W pracy jestem.
– No ile mam tu czekać, hę?
Przez chwilę nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Cholera, umówiłem się z nią i zapomniałem. Ale ze mnie osioł. Taka laska czeka na mnie w jakiejś knajpie, sama, pochylona nad szklanką herbaty, a ja siedzę u montażysty Olka i ze spokojem kleimy obrazki jakiejś filmowej opowieści o walorach rekreacyjnych ziemi pałuckiej…
– Wiesz, bo ja jeszcze mam tu trochę roboty – zacząłem wyjaśniać, szukając jednocześnie sposobu wyjścia z trudnej sytuacji.
– Już kończymy! – zawołał Olek, który słyszał tę rozmowę, bo głośnik w telefonie miałem ustawiony na maksa, a on siedział tuż obok, w odległości, w jakiej zazwyczaj montażyści siedzą w swoich kanciapach, w których mieszczą się tylko oprócz stołu jeszcze dwa krzesła, dwa kubki na kawę i pełna petów popielniczka.
– To co ja mam robić, hę?
– A gdzie jesteś?
– No jak gdzie? – najwyraźniej się zdziwiła. – No jestem u ciebie.
– Jak u mnie? – tym razem to ja byłem zdumiony.
– No na kanapie siedzę. Już wzięłam prysznic, potem robiłam sobie paznokcie, w telewizji nie ma nic ciekawego, a ciebie nie ma…
– Zaraz, Dżesika – wtedy jeszcze nie byliśmy na tyle blisko, żebym mógł mówić do niej Dżesi – jak to u mnie?
– No tak, jak żeśmy się umawiali, głuptasku, jak mi rano dawałeś klucze od mieszkania.
Cholera, nic nie pamiętałem. Klucze zapasowe wisiały zawsze na wieszaku w korytarzu. Nie zauważyłem, żeby zniknęły. Ale kto normalny zwraca uwagę na zapasowe klucze? Zwykle są potrzebne wtedy, gdy chcemy je powierzyć komuś, do kogo mamy zaufanie, na przykład gdy wyjeżdżamy na jakiś czas, żeby ten ktoś podlewał nam kwiaty. Zaraz, przecież ja nigdzie nie wyjeżdżałem. Co więcej, nie miałem w domu żadnych cholernych kwiatów do podlewania, więc skąd, do cholery…
– Co, nie pamiętasz, głuptasku? Ale mnie teraz ładujesz, co? Hi, hi, hi, niezły z ciebie jajcarz. No mów, kiedy przyjdziesz, bo jestem głodna, a w lodówce nic nie ma. A poza tym musisz mi wszystko pokazać. W sensie, przede wszystkim, gdzie mam dać te twoje rzeczy, które musiałam wyrzucić z szafy. Bo wiesz, trzeba było zrobić miejsce na moje ubrania na wieszakach, no a twoje położyłam na łóżku. Ale przecież nie będziemy spać w łóżku z twoimi ciuchami, co nie? No to pomyślałam, że zanim się kupi drugą szafę dla ciebie, to może by było trzeba wpaść do Ikei i kupić takie stojaki na ubrania, ze dwa albo nawet trzy, bo ta twoja szafa to dla mnie jest trochę mała i jakby były te wieszaki, to moglibyśmy….
I w ten oto sposób Dżesi wdarła się do mojego życia jak ciepły wiatr halny, przewróciła je do góry nogami i zagnieździła się w nim na stałe, zajmując moją szafę i jeszcze dwie inne, które trzeba było zamówić w firmie zajmującej się zabudową mieszkaniowej przestrzeni, zamieniając ją w przestrzeń garderobianą, do której ludzie stanowili tylko mało istotny dodatek.
Kelner z tacą pełną kieliszków szampana zatrzymał się obok nas. Wziąłem dwa i jeden podałem swojej dziewczynie.
– San Escobar – rzuciłem, patrząc na zbliżającą się do nas celebrytkę. Znałem ją dobrze, bo pracowałem jakiś czas temu przy jej programach talent show. Ale gdy tylko udało się znaleźć coś bardziej interesującego, rzuciłem w cholerę tę robotę. Nie lubię pracować z potworami energetycznymi wysysającymi z człowieka wszystkie prądy razem z krwią.
– Tak jakoś podobnie chyba – potwierdziła Dżesi, upijając niewielki łyk szampana.
– O, Marcin – Gelmanowa udała, że właśnie w tym momencie mnie dostrzegła, choć czułem, że wir wydarzeń pcha ją wprost na kurs kolizyjny z moją osobą. – Kiepsko wyglądasz, kochanie. Gdy pracowałeś ze mną, byłeś znacznie lepiej odżywiony. Może powinieneś wrócić. Wiesz, że dla ciebie zawsze by się coś znalazło. Może jakiś research?
– Piękny kapelusz – odpowiedziałem, uśmiechając się i pozostawiając bez odpowiedzi tę propozycję. Research dla poważnego dziennikarza, jakim przecież byłem już od dawna, to jak splunięcie w twarz.
– Podoba ci się? – wyraźnie się zdziwiła. Może nawet pod wpływem tego pochlebstwa jej propozycja z żartu mogłaby się przeistoczyć w całkiem poważną. W końcu doceniłem to, z czego była tak dumna. Nie wiedziała, że w tej samej chwili rozglądałem się za kelnerem, żeby odłożyć kieliszek. Chciałem go odstawić na tacę i wolną prawą ręką chwycić za wielkie rondo, szarpnąć je w górę…
– Takie noszą gauchos na San Escobar! – odezwała się naraz Dżesika. Wokół zrobiło się cicho. Ludzie stojący wokół zamilkli, spoglądając to na Gelmanową, to na mnie i oczywiście na Dżesi, która zadowolona z reakcji, jaką wywołała, szczerzyła swoje białe zęby. Wyczuła jednak, że coś jest nie tak, więc pośpieszyła z wyjaśnieniem:
– Gauchos to pastuchy od bydła!
Najpierw zaśmiał się stojący za Gelmanową chudy operator Kasa, potem dziennikarz sportowy Karolak, a wraz z nim jego kochanka, żona basisty z zespołu Rekiny, Halina, zwana Halką. A gdy jej wibrujący w wysokich tonacjach śmiech wzbił się ku szklanej kopule, przykrywającej hotelowe patio, zaczęli się śmiać wszyscy, jak widzowie podczas dobrego stand-upu w wykonaniu Halamy.
Właścicielka kapelusza z San Escobar zmierzyła mnie oskarżycielskim wzrokiem, jakbym to ja był wszystkiemu winien, i ruszyła szybko w kierunku wyjścia. Grupka jej akolitów podążyła za swoją idolką. Dżesi spojrzała zdumiona najpierw na mnie, a potem na szeroko otwarte drzwi.
– Ona chyba jest jakaś pierdolnięta – stwierdziła, wzruszając ramionami. – Może za dużo zjadła tych krewetek. – Wskazała na stół zastawiony jedzeniem.
– Raków – poprawiłem ją. – To szyjki rakowe są, a nie…
– Co, rozmawiacie o tym ostatnim meczu? – zapytał Andrzej Niedbalski, kolega z redakcji sportowej, który pojawił się nie wiadomo skąd. – Kto by przypuszczał, że Raków Częstochowa poradzi sobie z Legią, nie? Co tam poradzi, rozjedzie Legię cztery do zera…
Nie odpowiedziałem. Nie miałem pojęcia, że Raków pokonał Legię. Szczerze powiedziawszy, to nawet nie wiedziałem, że Częstochowa ma drużynę piłkarską. Na szczęście nie musiałem się nad tym specjalnie zastanawiać i przede wszystkim rozmawiać na ten temat. Poczułem, że telefon wibruje mi w kieszeni. Czekałem na to połączenie, więc szybko wręczyłem Niedbalskiemu kieliszek z niedopitym szampanem.
– Dotrzymaj towarzystwa Dżesi, bo muszę odebrać – wyjaśniłem i szybko wyszedłem z sali. Dzwoniła Kama, moja współpracowniczka, która doskonale wiedziała, że jestem dziś na raucie. Ale powiedziałem, że jeśli się czegoś dowie, ma dzwonić bez względu na porę. No i chyba się dowiedziała.
Godzina 21.40
– Co ty możesz wiedzieć o bólu głowy?
– Jak to co? Czy ty myślisz, że mnie nigdy nie boli głowa?
– No może kiedyś cię bolała, bo teraz to już raczej nie masz powodów, znaczy się nie miewasz kaca.
– Jak nie mam? Mam mnóstwo powodów. Przecież nie jestem już najmłodszy i mam prawo do różnych boleści – powiedziawszy to, dotknął palcem klatki piersiowej, jakby chciał wskazać, że kryjące się tam serce nie jest już w najlepszej kondycji. Był od Matyldy wyższy o głowę, ale nie wyglądał już jak ten dawny milicjant, za którym kobiety odwracały się na ulicy. Niegdyś regularnie ćwiczone mięśnie zwiotczały, a do tego miał jeszcze sporą nadwagę, z którą nie zamierzał nic robić. Było mu z nią dobrze, bo – jak tłumaczył Matyldzie i samemu sobie – nie planował unikać przyjemności stołu, by umrzeć zdrowszym. – Zresztą wiesz, co mówią ludzie? Że jak w pewnym wieku się rano budzisz i nic cię nie boli, to znaczy, że nie żyjesz… znaczy, że już po tobie, bo umarłeś. Znaczy w twoim wypadku to umarłaś.
– Ja umarłam? Niedoczekanie twoje. Ja was wszystkich przeżyję mimo moich sześćdziesięciu lat – Matylda na znak tego, że wie, co mówi, a zawsze mówiła oczywiście całą prawdę i tylko prawdę, postukała się szczupłą pięścią w klatkę piersiową. Niezbyt mocno, bo nie miała zamiaru zrobić sobie krzywdy. Jakby ten tu siedzący naprzeciwko niej, po drugiej stronie szwedzkiej ławy, Bronisław był bliżej, to może postukałaby zdecydowanie mocniej, na przykład w jego łysiejące czoło. Ale ten wiedział dobrze, że Matylda jest bardzo ekspresyjna, jeśli chodzi o różnego rodzaju gesty, i dlatego wolał zachować dystans. Poza tym z dystansu mógł jej się uważniej przyjrzeć. Wyglądała całkiem dobrze, mierzyła niecałe sto siedemdziesiąt centymetrów, była szczupła, wysportowana, bez odrobiny niepotrzebnych pokładów tłuszczu. Do tego miała sympatyczną twarz, naznaczoną delikatną pajęczynką zmarszczek, które próbowała ukryć pod warstwą pudru. Ale tego, że była już po siedemdziesiątce, nie dało się ukryć, mimo że nigdy nie przyznałaby się do takiego wieku. Na ten temat kłamała zawsze bez najmniejszego zająknięcia i odrobiny zażenowania. Ale Bronisław wiedział doskonale, jaka jest prawda.
– Kiedyś to ból głowy rano był nawet obowiązkową dolegliwością w naszym fachu – stwierdziła Matylda, sięgając jednocześnie po kieliszek koniaku. Przytrzymała go przez chwilę w dłoni, by oddać mu nieco ciepła, a potem przyłożyła nos do rantu i wciągnęła nieco aromatu. – Jak się wchodziło na poranną operatywkę, szczególnie w poniedziałek rano, to od was wszystkich jechało wódą na kilometr.
– No bez przesady – Bronisław zrobił minę człowieka niesłusznie oskarżonego i przekonanego o swojej niewinności, lecz oboje wiedzieli, jak było naprawdę. W Milicji Obywatelskiej piło się wódkę na potęgę i zapach wyborowej zmieszany z papierosowym dymem był nieodłącznym aromatem milicyjnych pomieszczeń. – Piliśmy, ale z umiarem – stwierdził były milicjant Bronek Cieślak. Nazywał się dokładnie tak samo jak słynny aktor, gwiazdor serialu 07 zgłoś się, emitowanego w telewizji od połowy lat siedemdziesiątych. Nic więc dziwnego, że młody podporucznik Cieślak, który przyszedł do pracy w firmie w 1975 roku, otrzymał od kolegów pseudonim Borewicz, bo tak nazywała się postać kreowana przez aktora Cieślaka. Nikt inaczej nie zwracał się do niego w wydziale, w którym przepracował dwadzieścia pięć lat. Odszedł w 2000 roku w stopniu nadkomisarza i z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku, bo przez cały okres służby zajmował się wyłącznie sprawami kryminalnymi. Był młodszy o kilka lat od Matyldy. To ona przyjmowała go do pracy w wydziale dochodzeniowo-śledczym Komendy Głównej MO. Była wówczas zastępcą kierownika, a on pod jej skrzydłami stawiał pierwsze zawodowe kroki.
Matylda kierowała i dowodziła, on słuchał jej poleceń jak dobry podwładny, nie dyskutując i przyjmując je w naturalny sposób jako oczywiste. I ten stan wzajemnych relacji, mimo że teraz pozbawiony zależności służbowych, utrzymał się do dziś. Ona mówiła i wydawała polecenia, a on je wykonywał, jak na podwładnego przystało.
– W końcu się tak wcale dużo nie piło. Owszem, od czasu do czasu. Szczególnie w święta. A pamiętasz Dzień Kobiet? Wtedy to na komendzie były imprezy.
Pamiętała, była jedną z nielicznych pań w dochodzeniówce i z okazji tego święta już od rana przychodziły do niej całe pielgrzymki kolegów z kwiatami i winem. Nie wiedzieć czemu mężczyźni uważali wtedy, że wódka to męski trunek, a kobiety powinny pić wyłącznie wina, do tego jeszcze najlepiej słodkie. Pożytek z tych winnych prezentów był taki, że potem miała w domu całą baterię sangrii, której powoli pozbywała się, zanosząc je w prezencie swoim koleżankom.
Sama wolała zdecydowanie whisky, ewentualnie koniak. I tak zostało do dziś. Mimo swojego wieku nadal popijała, choć zdecydowanie mniej niż dawniej. Do tego jeszcze paliła papierosy i, jak twierdziła, z tego nałogu nie zamierzała rezygnować.
Otworzyła torebkę i wyjęła z niej paczkę marlboro. Włożyła papierosa do ust i dopiero wtedy spojrzała na siedzącego naprzeciw gospodarza zatopionego w miękkim fotelu o kolorze musztardy. Bronek uśmiechnął się lekko i zmrużył oczy w przyzwalającym geście. Zerwał z nałogiem dwadzieścia lat temu i w jego mieszkaniu z zasady się nie paliło. Jednak dla Matyldy od czasu do czasu robił wyjątek.
Wygramolił się z fotela, podszedł do okna i otworzył je szeroko. Do środka wypłynęła fala letniego ciepła wraz z odgłosami ulicznego zgiełku. Na szczęście hałas nie był zbyt dokuczliwy, bo Bronisław mieszkał na ósmym piętrze wieżowca przy ulicy Pereca. Mimo że to było ścisłe centrum miasta, jego okna szczęśliwie wychodziły na podwórze pomiędzy budynkami, a nie bezpośrednio na ruchliwą ulicę.
– Możesz palić, jakoś przeżyję – zachęcił gościa, jednocześnie przykładając rękę do serca. Matylda szybko podpaliła papierosa, jakby się obawiając, że Bronek za chwilę się rozmyśli.
Wrócił na fotel. Usiadłszy, założył okulary i pochylił się nad ławą, która oddzielała go od przyjaciółki. Z półki pod blatem wydobył podłużny wiklinowy koszyk, pełen jakichś papierów, i położył go na wierzchu. Przez chwilę grzebał w stercie listów z rachunkami i ofert reklamujących kablówki, tostery i hulajnogi.
– Gdzieś to tu miałem… – wyjaśnił, sprawdzając po kolei każdy szpargał.
– Czy ty przynosisz do domu wszystko, co wrzucą ci do skrzynki?
Pokiwał głową.
– No wiesz, zawsze może się tam znaleźć coś interesującego – wyjaśnił i zaraz uśmiechnął się zadowolony. – O, jest. Właśnie to jest to, czego szukałem. – Ujął w dwa palce list i położył go na blacie.
– Dostałeś wezwanie z WKU? – zapytała Matylda.
– No nie, starych oficerów rezerwy raczej nie biorą. To jest urzędowe pismo od adwokata.
– No tak, wiedziałam, że nie można ciebie spuścić z oka – Matylda zrobiła poważną minę. – Zbałamuciłeś jakąś pannę i ją porzuciłeś?
Bronek machnął ręką.
– To nie żarty. Zaprosiłem cię, bo chciałem się poradzić. A sprawa jest całkiem poważna.
– No dobra, przepraszam. Mów, o co chodzi – rzuciła, sięgając po kieliszek koniaku. Upiła niewielki łyk i wykrzywiła usta. Nigdy specjalnie nie przepadała za tymi wszystkimi peweksowskimi napoleonami, a Bronek nie znał się na dobrych alkoholach, o czym świadczył właśnie ten pseudokoniak, którym ją poczęstował. Co gorsza, jak sam wyjaśnił, kupił go specjalnie dla niej, więc nie mogła wybrzydzać.
– No to dostałem list z kancelarii w Kołobrzegu…
– O, zaczyna się ciekawie. Dawno nie byłam w Kołobrzegu. Płynie przez Kołobrzeg Parsęta, Parsęta… – zanuciła piosenkę z Festiwalu Piosenki Żołnierskiej.
Nie miał zamiaru śpiewać z nią. Od razu przeszedł do rzeczy.
– No i ta kancelaria informuje mnie o spadku. Czyli że jestem spadkobiercą. Znaczy się spadkobiercą Gertrudy Cieślak, czyli mojej ciotki, dokładniej to kuzynki mojego ojca.
– Nie miała dzieci?
– Właśnie, że miała. Syna, ale on nie żyje. Chyba ze dwa lata będzie, jak zmarł. Mój brat Stanisław, wiesz, ten ksiądz, utrzymywał z nią kontakty. Ja jakoś nie bardzo, myśmy… – zawahał się – od lat nie byli blisko. Ona… mnie, znaczy, pokłóciliśmy się w 1981 roku. No i teraz ten dom…
– Jaki dom?
– No wzywa mnie ten adwokat do przyjęcia spadku i nie wiem, co mam robić?
– Dom, powiadasz? – zainteresowała się Matylda, sięgając po pismo, które podał jej Bronek.
– Tak, stary dom w Chłopach. Nad morzem. Kiedyś, gdy byłem dzieckiem, to żeśmy tam jeździli na wakacje. I pamiętam, że to już wtedy była stara chałupa. No nie wiem, co mam teraz robić? Mam brać czy jak?
– Dom to dom – mruknęła pod nosem, uważnie czytając tekst. – Zawsze możesz sprzedać działkę, nawet jeśli chata się rozpada. Więc chyba warto go chociaż obejrzeć. No i przede wszystkim trzeba by pogadać z tym adwokatem. A czego się boisz?
– Zasadniczo niczego. No ale wiesz, taki dom nad morzem to zawsze kłopot. A poza tym nie wiadomo, czy ciotka nie miała jakichś długów. Wiesz, jak jest, przyjmę spadek i będę płacił później jej kredyty do końca życia.
– No na szczęście dużo ci tego płacenia już nie zostanie, zważywszy na twój podeszły wiek, he, he.
– Bardzo śmieszne – rzucił, robiąc urażoną minę. – Na razie dobrze się czuję i nie narzekam na zdrowie. – Znów złapał się za serce. – A pikawę to mam jak dzwon.
– Gdybyś jeszcze palił i pił jak ja, tobyś się idealnie zakonserwował i miałbyś szansę dożyć setki. Bo ja osobiście chcę dociągnąć do stu dziesięciu tak jak moja mama. Zresztą ona też piła i paliła do samej śmierci.
– Tak, tak, wiem wszystko, ale ja zamierzam…
– Zamierzasz umrzeć zdrowszy, ha, ha. No ale my tu o umieraniu, a tam nad morzem czeka na ciebie dom. Może i stary, i rozlatujący się, ale najpierw trzeba to sprawdzić. To co, kiedy jedziemy?
– Jedziemy? – zdziwił się.
– A co, myślisz, że puszczę cię samego? Jeszcze byś się gdzieś zgubił po drodze i serce by ci nie wytrzymało. Ludzie w tym wieku potrzebują w podróży opiekuna. Nawet taki bilet specjalny można kupić dla seniora i opiekuna z dużą zniżką. To co, jedziemy nad morze?
Wzruszył ramionami. Wiedział, że z szefową się nie dyskutuje. Zresztą i tak myślał już o wyjeździe, ale trochę się bał tej drogi. A tak z Matyldą na pewno będzie mu znacznie raźniej. No i u adwokata też się przyda jej prawnicza wiedza.
Godzina 22.30
– Cześć, Jarek, mówi Marcin.
– Jaki Marcin?
– No, Marcin Engel.
– A, Marcin. A czemu ty, Marcin, do mnie dzwonisz? Czy ty wiesz, która jest godzina? Która właściwie jest godzina? – Ja pierdolę, wczesna! – powiedziałem chyba trochę za głośno, bo dwóch gości z kieliszkami szampana w dłoniach odwróciło się w moim kierunku. Spojrzeli na mnie ze współczuciem i zaraz wrócili do przerwanej rozmowy. Rozejrzałem się po sali. Wielki hol był pusty, nie licząc tych dwóch i jeszcze jednej babki, która podobnie jak ja wyszła z imprezy, żeby w spokoju pogadać przez telefon.
Popatrzyłem na zegarek. Jeszcze nie było wcale tak późno, żeby robić z tego telefonu tragedię. Ale Owczarek, mój producent, był człowiekiem, który kochał stwarzać problemy. W zasadzie można by nawet powiedzieć, że on sam był jednym wielkim problemem nawet dla samego siebie. Ciągle na coś narzekał. Przede wszystkim na swoje zdrowie. Ostatnio wyczytał gdzieś w necie, że z tyłu, w dolnej partii pleców, są korzonki, które mogą dawać o sobie znać w bolesny sposób. I w chwili, gdy się o nich dowiedział, te korzonki zaczęły go rwać. Bolały przez kilka dni, aż się z tych bólów wyleczył dzięki cudownemu lekarstwu, które dostał od jakiegoś znajomego bioenergoterapeuty. Wziął kilka pastylek i korzonkowe boleści ustały definitywnie. Byłem jednak przekonany, że to tylko kwestia czasu i wkrótce te boleści zastąpi jakaś inna wymyślona choroba.
– Czy ty nie wiesz, chłopie, że ja mam kłopoty ze spaniem? – zapytał, jakby jego problemy były czymś tak oczywistym, że każdy powinien zdawać sobie z nich sprawę. Chciałem coś powiedzieć, ale najwyraźniej nie oczekiwał żadnych wyjaśnień w tej kwestii. – Jak się położę spać i zasnę, a potem mnie ktoś rozbudzi, to już po śliwkach. Nie zmrużę oka do rana. Całą noc się później przewracam z boku na bok. Ale na szczęście ten lek, co go dostałem od mojego specjalisty, pomaga też na bezsenność. Więc jakby co, to go wypróbuję…
– Przepraszam, że cię obudziłem. Nie wiedziałem…
– Nie, nie obudziłeś. Jeszcze nie poszedłem spać. Bo jakbym poszedł spać, to już by była kaplica. Ale wiesz, zawsze mogło tak być, że spałem…
– Jest za dziesięć jedenasta.
– To już środek nocy. Jakbym poszedł wcześniej spać, to już bym spał i wtedy…
– Tak, już wiem o tym, że jakbyś się rozbudził…
– Ty nie wiesz, co to znaczy delikatny sen. Ja mam bardzo wrażliwy organizm.
– To zupełnie tak jak ja – rzuciłem zniecierpliwiony.
– Tak? – zdziwił się, ale nie miałem zamiaru drążyć tematu. Musiałem przejść do ofensywy, żeby nie tracić niepotrzebnie czasu.
– Ale słuchaj, dzwonię, bo mam ważną sprawę – zacząłem z grubej rury, żeby odciągnąć jego uwagę od sennych problemów.
– Domyślam się, że bez powodu byś mnie nie budził.
– Jarek, posłuchaj mnie, do cholery, bo sprawa jest pilna! Kamila czeka na telefon.
– Kamila? – zdziwił się. – O tej porze to ona już pewnie śpi…
– Nie śpi. Czeka na wynik naszej rozmowy. Znaczy na to, co powiesz…
– No patrz. A w robocie wygląda zawsze na wyspaną. No wiesz, co mam na myśli? Taka jest zadbana i w ogóle.
Wiedziałem, co miałem nie wiedzieć. Przecież była moją najbliższą współpracowniczką. Od kilku ładnych lat działaliśmy razem i wszystkie dziennikarskie prace wykonywaliśmy we dwójkę. Poznaliśmy się pięć lat temu, gdy przyszedłem do redakcji reportażu. Ona była praktykantką, która zaczęła swoją pierwszą pracę zaraz po studiach. Ja natomiast byłem starym wyjadaczem. Miałem już ugruntowaną pozycję, bo przez kilka lat pracowałem w telewizji publicznej. W 2016 roku, gdy w TVP zaczęły się zmiany, odszedłem jak wielu innych dziennikarzy i niemal z dnia na dzień trafiłem do prywatnej stacji. Tutaj od razu natknąłem się na Kamilę.
Mój nowy producent wskazał na dziewczynę siedzącą za jednym z biurek, ubraną w zbyt obszerną wojskową kurtkę, czarne spodnie bojówki i glany. Na głowie miała czapkę z daszkiem US Army, spod której wychodził koński ogon ciemnych długich włosów. I gdy spojrzałem na nią, zrobiło mi się jej żal, bo pomyślałem, że za chwilę nie będzie po niej śladu. Wydała mi się za delikatna do takiej roboty, więc w zasadzie była już na straconej pozycji.
– To jest właśnie Karolina – przedstawił ją Owczarek, tak jakbyśmy o niej przed chwilą rozmawiali. Nie rozmawialiśmy o niej ani w ogóle o niczym. On mnie wprowadzał do newsroomu i pewnie doszedł do wniosku, że przy okazji sprzeda mi ją w pakiecie z biurkiem i komputerem.
– Nie Karolina, tylko Kamila – obróciła się na krześle i obrzuciła nas zaciekawionym spojrzeniem.
– No właśnie mówię Marcinowi, że siedzisz przy jego biurku. Bo to jego biurko, a on u nas zaczyna dziś robotę, a ty, Karolina, będziesz u niego praktykować. To znaczy wiesz, o co chodzi, nie? Marcin to doświadczony reporter, więc jeśli masz się czegoś tu nauczyć, to najlepiej od niego. A ty, Marcin – tu spojrzał na mnie – musisz Karolinę…
– Kamilę – poprawiła go znowu.
– No właśnie, musisz ją… no wiesz… – przez chwilę szukał odpowiedniego słowa, ziewnął przy tym, a potem się uśmiechnął – musisz ją trochę przeszkolić i sprawdzić, czy się nadaje do tej roboty.
Pokiwałem głową. Wiedziałem, w czym rzecz. Praktykanci w telewizji zawsze trafiali pod skrzydła doświadczonych reporterów, bo to był jedyny sposób na praktyczne nauczenie ich zawodu. Ale w tej chwili, w momencie, w którym zaczynałem pracę w nowej redakcji, praktykantka nie była mi do niczego potrzebna, bo sam jeszcze nie wiedziałem, czym mam się zająć. Powinienem więc był powiedzieć, że na razie nie mam dla niej czasu i żeby znalazła sobie innego mentora. Ale się powstrzymałem. Spojrzałem w jej brązowe oczy i poczułem coś dziwnego. Jakby jakiś impuls, a może dobry duszek szepnął mi do ucha: „Weź ją pod swoje skrzydła, zajmij się nią, chłopie, a nie pożałujesz”. Gdybyśmy spotkali się pół roku wcześniej, może nawet bym się nią zainteresował jak facet kobietą, ale wtedy akurat rozkręcałem swój związek z Dżesiką i nie widziałem poza nią świata.
– Jestem Marcin – wyciągnąłem do niej rękę. Chwyciła ją mocno i potrząsnęła zdecydowanie po męsku, jakby od razu chciała powiedzieć, że w pracy będziemy partnerami i kolegami, ale nikim więcej. To mi w zupełności wystarczało.
– Możesz mówić do mnie Kama. A tak w ogóle to ja cię znam. Widziałam kilka twoich reportaży w Ekspresie Reporterów. Ten o księdzu Natanielu był świetny.
Przełknąłem pochwałę jak kaczor skórkę od chleba i mało się nie udławiłem z dumy. Zrobiła na mnie wrażenie. Skoro oglądała mój reportaż, to znaczy, że znała się trochę na rzeczy. Dlatego już po tej pierwszej rozmowie uznałem, że będą z niej ludzie.
Okazała się wyjątkowo bystra i do tego jeszcze umiała błyskawicznie kojarzyć fakty. Najczęściej, a przekonałem się o tym wiele razy, jej oceny sytuacji były niezwykle precyzyjne. Nic więc dziwnego, że gdy dziś zadzwoniła do mnie, wiedziałem, że sprawy nie można bagatelizować i trzeba natychmiast zacząć działać. Dlatego wyszedłem z tej beznadziejnej imprezy i zadzwoniłem do swojego wydawcy.
– Jak dłużej będziemy gadać, to ona w końcu zaśnie, a nie powinna – stwierdziłem cierpko, mając powoli dość tej bezsensownej rozmowy. Jestem konkretnym facetem i jeśli coś załatwiam, to lubię to zrobić od razu, bez niepotrzebnego pieprzenia.
– O tej porze każdy normalny człowiek…
– Tak, wiem, ale ja nie jestem normalny, zresztą Kama też nie, skoro czeka – straciłem już cierpliwość – więc posłuchaj, mamy namierzonego gościa, który sprzedaje te lekarstwa.
– Jakie lekarstwa? – wyraźnie się zainteresował.
– No przecież ci już mówiłem. Dokumentujemy temat od dwóch miesięcy. Lekarstwa na wszystko. Ludzie biorą i są przekonani, że po zażyciu odpowiedniej dawki będą zdrowi.
– A nie są zdrowi? – domyślił się.
– Nie, moim zdaniem te lekarstwa to może zwykła ściema.
– Ale tak w ogóle, to o co ci chodzi?
– Chodzi mi o to, że mamy załatwioną wizytę u tego gościa. Chcę tam jechać z kamerą i go nagrać.
– A, rozumiem. I po to mnie budzisz?
– Przecież jeszcze nie spałeś.
– W zasadzie to nie. Ale dokąd ty tak w ogóle chcesz jechać?
– Do takiej małej miejscowości nad morzem. Nazywa się Ustronie.
– He, he! Ustroń. Byłem tam, to koło Wisły. Ładnie tam jest. A po co chcesz jechać nad morze, jak to jest w górach?
– Nad morzem. Ustronie Morskie. Nie Ustroń.
– Aha. Nad morzem? No patrzcie się, ludzie, same Ustronia tu i tam. Ciekawe, czy jest tam ustronnie?
– O tej porze roku na pewno jeszcze jest tam trochę wczasowiczów, jak to we wrześniu. Ale generalnie to koniec sezonu na lody.
– To kiedy chcesz jechać w te Beskidy? – zapytał w końcu mój producent.
– Jutro rano. Nad morze chcę jechać. Pojadę z Kamą i z Wasylem jako operatorem.
– No to nie mogłeś tak od razu gadać?
– W zasadzie to chciałem. To co, mogę jechać?
– Jasne. A na ile?
– Dwa, trzy dni. No, góra cztery. Wiesz, jak jest. Zobaczymy, co nam z tego wyjdzie.
– Zgoda. Tylko dzwoń, jakby co. A, i jeszcze jedno, jeśli jedziecie, to znaczy, że musi wyjść z tego reportaż.
Z ulgą przerwałem rozmowę. Szybko wybrałem numer Kamy. Odebrała po pierwszym dzwonku.
– Jedziemy jutro rano. Może być o ósmej?
– Super. Może być. Już się pakuję – rzuciła wyraźnie zadowolona. Wiedziałem, o co chodzi. Dokładnie tak samo jak ja lubiła ten moment, kiedy z fazy dokumentowania tematu przechodziliśmy do konkretów i zaczynaliśmy zdjęcia.
– No to w takim razie o ósmej na Wiertniczej – rzuciłem jeszcze na pożegnanie.
– Tylko nie pij za dużo – odpowiedziała.
– Ja, nie… – zdziwiłem się. – Skąd wiesz, że…
– No przecież słyszę muzykę w tle. Jesteś na afterku po dzisiejszym pokazie nowej kolekcji Fashion New Look Stars, coś tam, coś tam…
– No tak, a skąd…?
– Oj, Marcin, twoja Zębi jest przecież od nich, a oni mają dziś pokaz. A po pokazie jest after party. To niby gdzie byś miał być.
Miała całkowitą rację. Gdzie bym miał być, skoro Zębi…
– Nie Zębi, tylko Dżesi – poprawiłem ją, choć wiedziałem, że to niewiele da. Nie wiem, dlaczego Kama niezbyt przepadała za Dżesiką. Na dodatek to ona po tej reklamie, w której Dżesi świeciła zębami, nazwała ją Zębi, od tej cholernej pasty i może jeszcze trochę od srebrnej przypinki przedstawiającej słonika Bambi, którego Dżes doczepiała do torebek czy bransoletek.
– Ciągle mi się myli, hi, hi! Dobranoc, misiaczku.
– Mogłabyś się w końcu nauczyć, że Dżesi…
– Co Dżesi, miśku? – usłyszałem głos za sobą. Odwróciłem się. Za mną stałą Dżesika z jasnymi, prawie białymi włosami zawiązanymi w dwa warkocze, ubrana w bluzę z kapturem, spodnie przypominające dresy i czerwone trampki. Wyglądała jak zwykle rewelacyjnie. Patrzyła na mnie i uśmiechała się lekko, odsłaniając śnieżnobiałe zęby.
– I co, he? – ponagliła mnie.
– Kama powiedziała, żebym cię przeprosił za to, że jutro wyjeżdżam na kilka dni i że będziesz musiała zostać w domu sama.
– Kama tak powiedziała? – zdziwiła się. Też nie darzyła jej sympatią.
– No tak, właśnie z nią rozmawiałem.
– Znowu cię nie będzie, miśku? – zrobiła zasmuconą minę.
– No niestety. Wyjeżdżamy jutro bardzo wcześnie.
– To powiedz jej jutro, że jesteś niewyspany, bo Dżesi przez całą noc nie dała ci zmrużyć oka i wyssała z ciebie wszystko, co się dało, łącznie z całą energią.
Spojrzałem na nią i wiedziałem, że mówi prawdę. Nie da mi dziś zasnąć ta moja diablica. Ale Kamie raczej nie będę mówił o takich sprawach. Pewnie nie bardzo by chciała słuchać, zwłaszcza po tym, gdy znów nie udał się jej kolejny, krótki i jak zwykle burzliwy związek. Bo Kama w sprawach damsko-męskich chyba nie do końca umiała się odnaleźć, w przeciwieństwie do Dżesiki. Dżesi chwyciła mnie za rękę i pociągnęła za sobą w kierunku wyjścia. Ruszyłem za nią, myśląc już o tym, co będziemy robić za chwilę, wpatrzony w jej kształtną pupę.
Godzina 23.00
– Medyk sądowy już wezwany? – zapytał podkomisarz Franek Kaczmarek. Posterunkowy, który pilnował drzwi do mieszkania, wzruszył ramionami.
– Melduję, że nic nie wiem. Ja tu tylko nikogo nie wpuszczam – wskazał głową na kilkuosobową grupę sąsiadów palących papierosy na końcu korytarza. Niby skupieni byli na paleniu, ale widać było, że stoją tam, bo mocno przeżywają to, co się stało tuż za ścianą. Pewnie nic nie słyszeli, niczego nie widzieli, a na pytanie o zabitego gościa odpowiedzą, że to niemożliwe, bo on był przecież taki spokojny – pomyślał Franek, przyglądając im się przez chwilę, po czym wszedł przez szeroko otwarte drzwi. W przejściu wpadł na solidnie zbudowaną policjantkę. Uśmiechnęła się na jego widok.
– Franek! Przyszedłeś sprawdzić, czy dajemy sobie radę? – rzuciła z przekąsem. Wizyta oficera z komendy stołecznej oznaczała tylko jedno – przejęcie śledztwa.
– Cześć, Michalina. Wiesz, jak jest, kazali, to jestem – odpowiedział, wyciągając w jej kierunku rękę z lekką obawą, czy aby mu jej nie urwie. Nic z tego, uścisnęła ją nadspodziewanie delikatnie, jakby dobrze zdawała sobie sprawę ze swojej siły.
Z aspirant Michaliną Sulowską poznali się trzy lata temu przy sprawie podwójnego samobójstwa dwojga staruszków w mieszkaniu przy ulicy Pańskiej. To ona prowadziła tę sprawę i bardzo się zdziwiła, gdy okazało się, że dochodzeniem zainteresowała się też stołeczna. Stało się tak dlatego, że podobne samobójstwa zdarzyły się również w innych częściach Polski i stąd wzięło się szersze śledztwo nadzorowane centralnie. Franek nie był w żadnym calu bufonem przeświadczonym o własnej wielkości i dlatego, przejmując śledztwo, zaangażował do niego Michalinę. Policjantka była bardzo bystra, a do tego jeszcze należała do tego typu ludzi, których zaczyna się lubić od pierwszego wejrzenia. Oczywiście lubili ją ci, którym na to pozwalała, bo nie każdego dopuszczała do komitywy. Przestępcy nie mieli u niej żadnych szans. Ci, którzy próbowali, szybko przekonywali się, że zbliżenie do Michaliny może się zakończyć bardzo boleśnie. Trzydziestodwuletnia aspirant trenowała bowiem sztuki walki i była w tym bardzo dobra. Jak bardzo, tego Franek nie wiedział i wolał tego nie sprawdzać.
– Co tam u ciebie? – zapytała z życzliwą ciekawością. Od razu poczuł, że nie ma w tym pytaniu ani odrobiny wymuszonej kurtuazji. Ona naprawdę była zainteresowana.
– No w zasadzie wszystko dobrze, oprócz tego, że żona poszła do pracy, a małą trzeba było oddać do żłobka. A wiesz, jak jest ze żłobkiem. Dziecko co chwilę łapie jakieś infekcje i Jowita więcej siedzi w domu niż w robocie, więc się wkurza.
– Wiem, w czym rzecz. Mój Konrad na szczęście już w podstawówce jest. Ale i żłobek, i przedszkole odchorował nieźle. A jak wasza mała ma na imię?
– Weronika.
– Bardzo ładnie.
– Jowita wybrała. Ha, ha, nie miałem nic do gadania. Ale spodobało mi się od razu.
– No to cię ominęły te poszukiwania w internecie. Myśmy z moim Damianem szukali imienia chyba od trzeciego miesiąca, zanim żeśmy nie wpadli na Konrada…
Wprowadziła go do kuchni i wskazała krzesło przy stole.
– Tu już wszystko zabezpieczone. Możesz śmiało siadać – wyjaśniła.
– A medyk sądowy? – zapytał, bo od niego wszystko zależało. Przede wszystkim to, na jak długo tu utknie.
– Dzwoniłam godzinę temu na Oczki. Powiedzieli, że jak dobrze pójdzie, to będzie za godzinę, bo jest jakiś wypadek śmiertelny pod Otwockiem. I podobno właśnie wraca z niego, to od razu zahaczy o nas.
Franek pokręcił głową.
– Czy u nas, cholera, nic nie może normalnie działać? – rzucił, choć wcale nie oczekiwał jakiejś konkretnej odpowiedzi.
– W sensie?
– No w takim, że w tej robocie będą pracować ludzie, którzy raz, że się na niej znają, a dwa, że będzie ich tylu, żeby mogli sobie poradzić ze wszystkimi sprawami.
– No przecież sobie radzą, nie?
– Tyle że zawsze musimy na nich czekać. Czy zdarzyła ci się jakaś sprawa, przy której medyk sądowy zjawiał się tak szybko jak nasza ekipa? Nie musisz odpowiadać. Nigdy się tak nie zdarzyło. A wiesz dlaczego? Bo do truposzy jeździmy sobie osobno, ponieważ pracujemy w różnych firmach. Czemu oni nie pracują w policji, tylko w tych swoich trupiarniach? Gdyby podlegali pod Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji, to wszystko wyglądałoby inaczej. A tak na całe mazowieckie mamy piętnastu medyków, z tego na dyżurach dwóch na dzień i tych dwóch ma ręce pełne roboty, bo naród zabija się na potęgę, rozbijając się autami, wieszając się albo dając się tak jak ten tu zastrzelić. I każdego takiego gościa musi najpierw obejrzeć medyk sądowy, żeby można było w ogóle ruszyć ze śledztwem.
– No niby masz rację, ale mówisz tak, jakbyś pracował w policji od wczoraj. – Michalina usiadła naprzeciwko i złożyła dłonie na blacie stołu. Franek zauważył, że jej paznokcie były pomalowane tylko przeźroczystym lakierem. Pewnie kolor niezbyt pasował do występów na macie.
– Co ty taki marudny jesteś dzisiaj? – zapytał Wojtek Gonciarek, wyrywając go z zamyślenia. Wszedł właśnie do kuchni z pokoju, w którym, jak można się było domyślać, leżały zwłoki. Miał na sobie ochronny biały kombinezon, zakrywający go od stóp do głów. Całość dopełniała maseczka spuszczona pod brodę. Dzięki temu można było rozpoznać jego twarz. Jednak Franek i bez tego wiedział, z kim ma do czynienia. Technik kryminalistyczny Gonciarek miał tubalny głos, do tego szorstkością przypominający barwę słynnego aktora Jana Himilsbacha.
– Nie wiesz, że Franek zawsze marudzi? – Michalina się uśmiechnęła.
– Nie ma co marudzić, tylko trzeba się brać do roboty – wyskrzeczał Gonciarek. – Ja już swoje zrobiłem. – Wskazał na aparat fotograficzny przewieszony przez ramię. – Fotki pierwsza klasa. Możecie zakładać plastikowe gacie i wchodzić. Zanim przyjedzie medyk, zdążycie się rozejrzeć.
Policjantka sięgnęła do wielkiej torby stojącej na podłodze tuż przy nodze stołu i wydobyła z niej dwa pakiety z ubraniami ochronnymi. Jeden przesunęła w kierunku Franka. Ten jednak niespecjalnie śpieszył się do oględzin.
– Co widać? – zapytał Gonciarka. Ten wzruszył ramionami. – A czy ja jestem specjalista, czy jak?
– Widziałeś więcej sztywniaków niż ja w całym swoim życiu, więc podziel się opinią, zanim tam wejdę – powiedziawszy to, Franek uśmiechnął się przyjaźnie. Technik chrząknął, jakby chciał oczyścić gardło przed dłuższym przemówieniem. Ale tak naprawdę to w ten sposób przykrył zadowolenie z faktu, że ten młody, zaledwie trzydziestoletni oficer chciał jego opinii. I wcale nie dlatego, że sam nie potrafił sobie wyrobić zdania. Pracowali już razem i Gonciarek wiedział, że Franek jest typem bystrzaka. Pytał go, bo chyba rzeczywiście liczył się z jego zdaniem.
– No to powiem tyle, że dostał z bliskiej odległości w czoło. Otwór wlotowy z osmalonymi brzegami, znaczy, że strzał z przyłożenia. Wylotowej dziury nie widzę, bo łbem opiera się ten gość o ścianę, ale na niej jest ładny rozbryzg krwi i drobin mózgu. Facet jest w gaciach i rozebrany. Czyli ktoś podszedł do niego, gdy spał, a może był nachlany i dlatego nie zarejestrował, gdy morderca przyłożył mu lufę do głowy.
Franek z uznaniem pokiwał głową.
– Dziękuję – uśmiechnął się i zaraz sięgnął po foliówkę z ochronnym kombinezonem. – A mówiłeś, że się nie znasz.
Gonciarek machnął ręką, a potem zaczął odpinać swój kombinezon.
– Jak się człowiek tyle co ja napatrzy na tych truposzy, to czegoś tam się nauczy w końcu przez te wszystkie lata, nie? Ale jedno to wam mogę powiedzieć. Że przyzwyczaić to ja się nie umiem. Zawsze mi się niedobrze robi na samym początku, jak wchodzę do takiego mieszkania, gdzie leży umarlak. I jeszcze wam powiem, że gdyby nie wóda, to już dawno bym się przekręcił. Ale jak już zrobię swoje, to zawsze idę do sklepu, kupuję małpkę i muszę sobie walnąć, bo na trzeźwo tego, kurwa, nie da się przeżyć.
Oboje to wiedzieli. W końcu i Michalina, i Franek byli już doświadczonymi śledczymi, ale oni jakoś potrafili radzić sobie bez alkoholu. Ona nie piła, bo miała słabą głowę, a on, bo szkoda mu było czasu na chlanie, gdy w domu czekała żona i mała córeczka.
– I jeszcze jedno – przypomniał sobie o czymś technik. – Takie mam wrażenie, ale to musicie sprawdzić, że on był leworęczny.
Sprawdził trzy godziny później. Okazało się, że technik Gonciarek miał rację. Strzał oddano z przyłożenia, z bardzo dużym prawdopodobieństwem, że z broni trzymanej w lewej ręce.
– No to mamy pierwszy punkt zaczepienia – stwierdził Franek, uśmiechając się do Michaliny. Był zadowolony, że to właśnie z nią będzie prowadził śledztwo. Ona też była zadowolona. Zawsze przecież Pałac Mostowskich mógł przysłać jej jakiegoś nadętego bufona. Na szczęście z Kaczmarkiem można się było dogadać, bo facet miał jedną ważną cechę – potrafił słuchać tego, co inni mają do powiedzenia.
Godzina 23.10
Gdy włożyła klucz w zamek, drzwi się otworzyły. W progu stała szczupła brunetka o miodowych oczach, ukrytych pod okularami w czerwonych oprawkach.
– Ja kiedyś zawału przez ciebie dostanę – jęknęła Jowita, spoglądając z troską w oczach na Matyldę.
– Ty, zawału? – Matylda weszła do środka, a za nią wpłynął aromat papierosowo-alkoholowy. – Jak się będziesz na mnie czaić pod drzwiami, to się przestraszę i umrę. Zobaczysz, że tak będzie.
– Nie czaiłam się. Myślałam, że nie możesz sobie poradzić z kluczami, i dlatego podeszłam…
– Ty, dziecko, za dużo nie myśl. Ja jeszcze sobie daję radę ze wszystkim. A drzwi to otworzyłabym nawet bez klucza. Ty wiesz, że przechodziłam specjalne szkolenie.
Przystanęła przy wieszaku, zdejmując buty, a potem lekką kurtkę.
– U nas takich kursów nie było. Jedyny poważny kurs to ten w Pile, znaczy technik kryminalistycznych…
– O właśnie, uczą was tam jakichś technik, a drzwi bez klucza to żaden młody policjant nie otworzy, nie mówiąc już o włamie do auta czy odpaleniu na krótko.
– Nie mów, że potrafiłabyś zwędzić auto? – teraz Jowita poważnie zainteresowała się opowieścią. Wiedziała, że Matylda jest kobietą różnych talentów, ale o jej umiejętnościach włamywacza, i to takich nabytych podczas policyjnych szkoleń, nigdy wcześniej nie słyszała. No ale ona przecież musiała tych szkoleń odbyć sporo. Matylda Kaczmarek była bowiem emerytowaną milicjantką. Przez wiele lat pracowała w wydziale dochodzeniowo-śledczym Komendy Głównej Milicji Obywatelskiej, a swoją karierę zakończyła w stopniu podpułkownika. Odeszła ze służby w dziewięćdziesiątym pierwszym roku, mimo że weryfikację przeszła bez najmniejszego problemu i mogła jeszcze pracować w tworzącej się policji. Stwierdziła jednak, że jej świat, który znała doskonale, odchodzi w przeszłość, a ona jak prawdziwy aktor wie, kiedy powinna zejść ze sceny. I zeszła, choć w duchu nieraz żałowała tej decyzji. Nigdy jednak nie przyznałaby się nikomu, że brakuje jej tej codziennej dawki adrenaliny, którą daje praca na najwyższych obrotach. Próbowała więc szukać czegoś w zastępstwie, ale to nie taka prosta sprawa. Kryminały, które czytała namiętnie, nie mogły zastąpić prawdziwego życia. Dlatego, gdy nadarzała się okazja, zajmowała się wyjaśnianiem zagadek ze swego najbliższego otoczenia. Jak chociażby ta sprawa tajemniczego spadku, który otrzymał jej dawny podwładny Bronisław. Godzinę temu ustalili, że wyruszają nad morze już jutro, bo nie ma na co czekać. Bronek co prawda się nieco opierał i wolał sprawę załatwić na spokojnie, sondując wszystkie jej zawiłości telefonicznie, ale była szefowa jak zwykle wzięła sprawy w swoje ręce.
– Jeśli ty myślisz, że ja ci dam umrzeć na wersalce, to się grubo mylisz. Tacy ludzie czynu jak my giną na polu chwały, a nie we własnym łóżku.
– Ale ja się jeszcze nie wybieram…
– Może i nie, ale jeśli będziesz siedział na tyłku, to w końcu padniesz któregoś dnia i będzie po tobie. I dlatego dziękuj Bogu, że masz mnie pod ręką. Pakuj się, bo jutro wyjeżdżamy.
– Zaraz, jak jutro? A bilety? Przecież nie mamy biletów. Trzeba pójść na dworzec i kupić miejscówki. Przecież nie pojedziemy bez miejscówek. Nie zamierzam stać przez całą drogę. To kilka godzin jazdy, a ja nie dam rady tyle wystać na korytarzu…
– Bronisław, to jest przecież dwudziesty pierwszy wiek. W pociągach nie ma już tłoku, wszystkie miejsca są numerowane i dlatego sprzedają tyle biletów, ile jest miejsc. Stanie na korytarzach to już odległa przeszłość, tak mi się przynajmniej zdaje. A poza tym nie trzeba już chodzić do kasy biletowej na Centralnym.
– A co, przenieśli gdzieś kasy? – zdziwił się Bronisław, który bardzo rzadko jeździł pociągami. Ostatni raz zdarzyło mu się to w 1992 roku, kiedy jechał do Lublina w odwiedziny do brata księdza, obchodzącego rocznicę święceń kapłańskich. Wtedy rzeczywiście stał przez całą drogę w przejściu między wagonami, przewiało go i nabawił się przeziębienia. Na szczęście był wówczas nieco młodszy i jakoś dał sobie radę z tą niebyt komfortową jazdą, ale musiał odchorować jej skutki.
– Nigdzie kas nie przenieśli. Są tam, gdzie były, na Dworcu Centralnym w dalszym ciągu. I nadal się tłoczą przed nimi ludzie tak jak w latach osiemdziesiątych.
– Czyli trzeba by iść wcześnie rano do kolejki.
Ta perspektywa najwyraźniej nie przypadła do gustu byłemu milicjantowi.
– Bronek, tam się tłoczą troglodyci o ciasnych horyzontach, którzy mentalnie są jeszcze zatopieni w dziewiętnastowiecznym sosie bogoojczyźnianych tradycji. Oni potrzebują kolejek, bo w nich czują się u siebie, ale my jesteśmy nowocześni i podążamy z duchem czasu. Dlatego bilety kupujemy w internecie.
– Ano tak, jasne – potwierdził Bronisław. – Tyle że ja nie mam internetu, bo mi się coś stało i komputer mi się nie łączy, i muszę wezwać jakiegoś majstra, żeby…
– Ty nic nie musisz robić. Internet jest w telefonie.
Matylda wydobyła z przepastnej torebki smartfona, którego dostała od wnuka Franka na urodziny. Początkowo miała pewne obawy, czy powinna zanurzać się w świat wirtualnej rzeczywistości za pomocą telefonu, który pozbawiony był przycisków. Ale jej opory szybko przełamała Jowita, obiecując, że zrobi jej szybki kurs. Matylda, która zawsze chciała uchodzić za kobietę niebojącą się wyzwań, nie miała innego wyjścia. Dwa dni później surfowała po sieci z łatwością, o jaką wcześniej nigdy by się nie podejrzewała. Dlatego też, mając już kilka tygodni doświadczeń, z pewnością siebie charakteryzującą wszystkich tych, którzy porywają się z motyką na słońce, postanowiła kupić bilety przez telefon. Jakoś się udało, bo pół godziny później oboje byli już posiadaczami biletów z Warszawy do Kołobrzegu w pierwszej klasie przy oknach. Pociąg odjeżdżał z Warszawy Centralnej o godzinie 7.59. Jedynym mankamentem tego połączenia była przesiadka w Poznaniu. Matylda słyszała, że na tamtejszym dworcu po remoncie podobno nawet miejscowi nie mogą sobie poradzić ze znalezieniem odpowiedniego peronu. Ale to nie było najważniejsze. Dla niej istotne było to, że – zamiast siedzieć w domu – jadą w nieznane, by wyjaśnić kwestię spadku. Była przekonana, że to miniśledztwo, które wspólnie poprowadzą, będzie doskonałą rozrywką, znacznie bardziej intrygującą niż niektóre kiepskie kryminały pisarskich gwiazd.
Jowita zamknęła drzwi i przekręciła zamek. Matylda ruszyła do kuchni.
– Kawy się napijesz? – zapytała.
– Nie wiem, czy nie za późno.
– A co, boisz się, że nie zaśniesz? Nic się nie przejmuj. Przynajmniej, jak nie będziesz spała, doczekasz się męża. Jak wróci do domu, będzie miał z kim pogadać, bo ja strzelę sobie jeszcze małą czarną i idę do łóżka. Jutro muszę wcześnie wstać. Trzeba się spakować…
– Wyjeżdżasz gdzieś?
– No, na taką jakby wycieczkę nad morze jadę.
– Nic nie mówiłaś wcześniej, że się gdzieś wybierasz.
Matylda nalała wody do elektrycznego czerwonego czajnika w białe kropki i włączyła go. Wydobyła z wiszącej szafki brązową puszkę, pamiętającą jeszcze półkę w pewexie, nabrała jedną miarkę kawy, po czym wsypała ją do białego kubka. Uwielbiała taką parzoną i nie miała najmniejszego zamiaru przerzucić się na kawę z ekspresu, mimo licznych prób nakłonienia jej do zmiany przyzwyczajeń czynionych przez Franka i Jowitę. Matylda była uparta. Zrezygnowała z kawy w szklance, gdy kilka lat temu stłukła ostatnią prawdziwą szklankę i zmuszona została do zastosowania kubka. Ale na tym zakończyła się ta kawowa rewolucja.
Nalała wrzątku, kubek postawiła na blacie stołu i usiadła na krześle. Kuchnia urządzona była w dość nietypowy sposób. Gdyby ktoś chciał kręcić film o latach siedemdziesiątych, mógłby ze spokojem wykorzystać to wnętrze, nie zmieniając w nim w zasadzie niczego. Jedynym ukłonem w stronę nowoczesności był elektryczny czajnik. Pozostałe elementy wystroju, jak meble w białej okleinie i sprzęt AGD, czyli lodówka i piec gazowy, wyprodukowano pod koniec rządów towarzysza Gierka. Do tego ściany wyłożone były modną wówczas, a dziś już kompletnie zapomnianą boazerią z sosnowych, lakierowanych desek. Nad stołem, na ścianie, wisiała martwa natura namalowana przez Jerzego Dudę-Gracza, którą śląski malarz wykonał na specjalne zamówienie Gustawa, męża Matyldy, gdy młodzi małżonkowie wprowadzali się do tego mieszkania. Jak na standardy odbudowanego centrum miasta było ono wielkie. Miało prawie sto metrów i składało się z pięciu pokoi z kuchnią i obszerną łazienką. Znajdowało się w samym środku Warszawy, w piętrowej kamienicy, która została wzniesiona niemal od podstaw po wojnie. Przydziały w niej dostawali ludzie blisko związani z władzą, tak jak Gustaw, który był ważnym funkcjonariuszem MO. Ślązak z krwi i kości do Warszawy przyjechał wraz z ekipą Gierka w 1971 roku. W milicji zrobił błyskotliwą karierę, dosłużywszy się stopnia generała. To właśnie w Pałacu Mostowskich Matylda, młoda, dobrze zapowiadająca się milicjantka, poznała swojego Gucia, gdy ten był jeszcze kapitanem. Zaraz po ślubie przeprowadzili się na Nowy Świat do mieszkania służbowego, które po latach udało się jej wykupić na własność. Dwa lata temu do Warszawy sprowadził się jej wnuk Franek. Chłopak przeniósł się tu z Piły, gdzie została jego narzeczona Jowita. Gdy okazało się, że dziewczyna jest w ciąży, Matylda zdecydowała, że młodzi nie mogą być tak daleko od siebie, i zaproponowała im, żeby oboje zamieszkali u niej. Przyjęli propozycję babci z wdzięcznością, zadowoleni, że mogą wreszcie być razem. Problemem była tylko kwestia pracy. Franek miał przydział do komendy stołecznej, a Jowita, też policjantka, była na etacie w Pile. I tu do akcji wkroczyła Matylda. Kazała dziewczynie napisać podanie o przeniesienie w związku z ciążą i planowanym ślubem. Jowita napisała, choć była przekonana, że nie da się tej sprawy załatwić zbyt szybko. Nie docenili babci. Okazało się, że szefem kadr w komendzie jest jej dawny podwładny. Tydzień po złożeniu podania etat Jowity został przeniesiony do Warszawy. Ledwo zdążyła się zapoznać z ludźmi pracującymi w jej wydziale, a już po dwóch miesiącach poszła na zwolnienie lekarskie. Wróciła przed trzema tygodniami, a ich córeczka Weronika zaczęła edukację żłobkową, w której dzieci uczą się przede wszystkim odporności na wszelkiego rodzaju infekcje.
– Nie mówiłam, bo nie wiedziałam. Dopiero teraz wyszło, że trzeba jechać.
Jowita usiadła naprzeciwko. Musiała przyznać w duchu, że jakoś ten wyjazd Matyldy wcale jej nie zaskoczył. Babcia co chwilę wpadała na jakiś ekstrawagancki pomysł, więc wyjazd zaplanowany w nocy i zrealizowany rano nie był niczym nadzwyczajnym.
– Co to za pilna sprawa? – zapytała.
– Sprawa taka, że trzeba pomóc Bronisławowi, bo wiesz, jaki on jest. Dostał dom w spadku nad morzem i nie wie, czy może go przyjąć, więc trzeba to dokładnie zbadać.
– A, już rozumiem – dziewczyna uśmiechnęła się pod nosem. – Romantyczny wyjazd z Bronkiem.
– Nic nie rozumiesz – prychnęła Matylda, która nie znosiła żadnych komentarzy na temat ich relacji. Prawda, że spędzali ze sobą sporo czasu, ale w końcu nie mieli niczego ciekawszego do roboty. Oboje byli owdowiali i mieli do tego całą masę wspólnych wspomnień. Ale żeby zaraz doszukać się w tym romansowego wątku? – Muszę mu pomóc, bo sobie sam nie poradzi. Wiesz, jak to jest z mężczyznami.
Jowita pokiwała głową. Wiedziała swoje. Matylda i Bronisław nie mogli żyć bez siebie i nawet jeśli nie zdawali sobie z tego sprawy, to i tak zachowywali się jak stare dobre małżeństwo.
– To kiedy wracasz?
– Powinnam powiedzieć: „Bóg raczy wiedzieć” albo lepiej: „Diabli wiedzą”, ale ze względu na mój świat wartości świeckich i jak najbardziej laickich, czyli racjonalnych, powiem: „Cholera wie”.
Godzina 23.50
– Marcinku, czy ty przyjdziesz w końcu dzisiaj do łóżka, hę? – zawołała Dżesi.
– Tak, kiciu, już idę, jeszcze tylko muszę sprawdzić kilka rzeczy. Nie mogę pojechać, jeśli sobie wszystkiego nie popakuję. Wiesz, w czym rzecz – wyjaśniłem, wrzucając do folderu w komputerze notatki, które jak zwykle miałem porozrzucane po całym ekranie. Nie zamierzałem brać ze sobą laptopa, wystarczył mi mój telefon, z którego mogłem z łatwością wejść do chmury i odpalić dowolny plik. Ale żeby go otworzyć, musiałem go najpierw napełnić tymi wszystkimi moimi zapiskami i skanami, które były dosłownie wszędzie. Nie, wcale nie był to żaden bałagan. Zostawiałem wszystko na wierzchu, bo w ten sposób było mi łatwiej się zorientować w tym, czym dysponowałem. Taki styl pracy. W końcu każdy ma jakiś sposób na robotę. Ja miałem właśnie taki, pozornie bałaganiarski, ale zawsze wiedziałem, gdzie co jest. No poza takimi rzadkimi momentami, w których zdarzało mi się coś tam zgubić. Ale na szczęście zdarzało się to niesłychanie rzadko. Jestem bowiem człowiekiem dbałym o szczegóły.
– Jak zaraz nie przyjdziesz, to twoja kicia pójdzie spać i nic wtedy już nie zrobimy razem. Miauu! Mrrr! – syreny wabiące okręt Odyseusza śpiewały zapewne nie tak pięknie, jak Dżesi mruczała i miauczała. Ale musiałem być dzielny i wytrzymać jeszcze przez chwilę. Nie mogłem przecież jechać na realizację reportażu bez mojej dokumentacji. Zbierałem te papiery i wydruki artykułów od dwóch miesięcy i teraz każdy skrawek mógł być przydatny. Musiałem więc wszystko to mieć pod ręką, dokładniej pod palcem w swoim smartfonie, a syrena musiała jeszcze trochę poczekać. Straszyła mnie, że zaraz zaśnie i że nic nie będzie z wieczornego baraszkowania, ale ja znałem ją zbyt dobrze. Wystarczyło, że wślizgnę się do łóżka i pogładzę ją po udzie, a ona zaraz rzuci się na mnie jak wygłodniała wilczyca. Taka jest ta moja Dżesi, kobieta piękna, inteligentna i nienasycona. Nie wyobrażam sobie siebie bez niej…
– Misiaczku, jak zaraz nie przyjdziesz, to ja sobie włanczam jakiś film na Netflixie.
Uśmiechnąłem się pod nosem. Nawet to „włanczanie” w jej wykonaniu miało swój urok. Ja za to musiałem się jeszcze na chwilę odłączyć, bo nie mogłem sobie poradzić z artykułem, który gdzieś mi się zawieruszył. To był tekst z lokalnej gazety, od którego wszystko się zaczęło. Skontaktowałem się z autorką i ona wszystko mi wyjaśniła. Wtedy zainteresowałem się tą sprawą lokalnego cudotwórcy. To znaczy najpierw zainteresowała się ta redaktorka, a potem ja. O, jest artykuł. Włożyłem go sobie do folderu „Bieżące” i zapomniałem, że tam wpadł. Tak, to na pewno ten tekst z lokalnego tygodnika.
Cudowne zioła ojca Bernarda – głosił tytuł, który wydawał się zupełnie neutralny. Cudowne zioła znane były przecież ludzkości od zawsze i jak świat długi i szeroki pomagały w tajemniczy sposób. Oczywiście oprócz tych, które nie pomagały. Wspólnym mianownikiem łączącym większość takich leków była silna wiara w cuda, a te, jak wiadomo, potrafią czynić tylko święci, czyli ludzie, który poprzez swój sposób życia byli zdecydowanie bliżej Boga niż ci, którzy drogi do boskości nie potrafili odnaleźć w gąszczu innych ziemskich ścieżek wiodących na manowce wiary. Tak było i w tym wypadku.