Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Martwa kobieta w łóżku prominentnego urzędnika, zatopiony samochód ze zwłokami trzyosobowej rodziny oraz tajemnicze zniknięcie poznańskiej kelnerki. Co łączy te pozornie niezwiązane ze sobą sprawy? "Naga prawda” to kolejna odsłona przygód Anety Nowak, młodej i ambitnej podkomisarz z komendy w Szamotułach, która doskonale odnajduje się w zdominowanej przez mężczyzn policyjnej rzeczywistości. Ryszard Ćwirlej, jeden z najbardziej cenionych polskich pisarzy, powraca z kolejnym znakomitym kryminałem – skomplikowane śledztwo, po mistrzowsku budowane napięcie i bohaterka, dla której nie ma spraw nierozwiązanych.
Styczeń 2020 roku. Miejski urzędnik, po suto zakrapianej alkoholem imprezie, budzi się u boku martwej nagiej kobiety. Rana na szyi nieznajomej nie pozostawia żadnych wątpliwości – kobieta została zamordowana. Do przerażonego tym makabrycznym odkryciem mężczyzny zaczynają docierać strzępki wspomnień – przypomina sobie, że kilka godzin wcześniej poznał denatkę w pubie. Wkrótce otrzymuje dziwny telefon – tajemniczy rozmówca oferuje mu wyjście z tej fatalnej sytuacji.
Marzec 2020 roku. Dwaj wędkarze płyną na pierwszy wiosenny połów. Po pewnym czasie jeden z nich widzi, że na dnie jeziora spoczywa samochód. Po wydobyciu go na ląd okazuje się, że wewnątrz znajdują się zwłoki kobiety, mężczyzny i dziecka. Śledztwo przejmują policjanci z pobliskich Szamotuł. Szybko udaje im się ustalić, do kogo należy zatopione auto, ale podkomisarz Aneta Nowak ma wątpliwości, czy ci, których ciała znaleziono w środku, to na pewno jego właściciele.
W tym samym czasie w Poznaniu znika bez śladu kelnerka z pijalni „Świat wódek”. Właścicielka lokalu odkrywa, że dziewczyna okradła kasetkę z pieniędzmi. Prosi o pomoc swojego męża. Aspirant Przemek Drążkowski rozpoczyna prywatne śledztwo, którego tropy prowadzą go do Szamotuł. Czy pozornie niepowiązane ze sobą wątki połączą się w spójną całość?
Wielowątkowa fabuła, niesłabnące napięcie oraz dynamiczna i pełna zaskakujących zwrotów akcja są najlepszą wizytówką twórczości Ryszarda Ćwirleja. Powieść „Naga prawda” to kolejny w dorobku poznańskiego pisarza współczesny kryminał, którego bohaterką jest podkomisarz Aneta Nowak. Jak zawsze twarda, ambitna i nieustraszona. Podczas dochodzenia, niekoniecznie prowadzonego zgodnie z obowiązującym regulaminem, będzie się kierować swoją intuicją, a ta jak dotąd jeszcze nigdy jej nie zawiodła.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 492
Projekt okładki: Mariusz Banachowicz
Redaktor prowadzący: Małgorzata Burakiewicz
Redakcja: Beata Mes
Redakcja techniczna: Andrzej Sobkowski
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Aleksandra Zok-Smoła, Magdalena Zabrocka/Lingventa
Zdjęcie wykorzystane na okładce
© FXQuadro/Shutterstock
© by Ryszard Ćwirlej
© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2022
ISBN 978-83-287-2149-4
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2022
– fragment –
Poznań Sobota 18 stycznia 2020 Godzina 3.20
Obudziło go pojękiwanie windy. Otworzył oczy i dostrzegł jasną smugę wsuwającą się do wewnątrz poprzez szparę w zasłonach. Wszystko w porządku, odetchnął z ulgą, gdy zdał sobie sprawę, że jest u siebie w domu. Znał to lekko pomarańczowe światło z ulicznej latarni, którą ustawiono prawie naprzeciwko okna do jego sypialni. Próbował coś z tym światłem zrobić, pisał nawet jakieś pisma do urzędu, ale nic to nie dało. Gdyby nie grube zasłony, nocą miałby jasno jak w dzień. Na początku bardzo go to irytowało, ale teraz, po dwóch latach mieszkania w tym nowoczesnym apartamentowcu na poznańskich Garbarach, przyzwyczaił się już do tego stopnia, że nawet polubił tę latarnię. Była przydatna, kiedy budził go pełny pęcherz. Nie musiał wówczas szukać włącznika światła. Latarniana poświata doskonale oświetlała drogę do drzwi.
Teraz właśnie poczuł ucisk w podbrzuszu. Nic dziwnego, wczoraj musiał sporo wypić, bo usta i język miał wyschnięte, jakby przed chwilą skończył wylizywanie kurzu ze starego dywanu. A przecież wcale nie planował jakiejś hucznej zabawy. Poszedł do pubu, żeby się napić z kolegami. Była okazja, bo żona z dzieciakami pojechała do Szczyrku na narty. On został w domu, ponieważ nie było najmniejszej szansy na urlop. Za dużo miał w pracy zaległości do nadrobienia po swoim poprzedniku, po którym objął dyrektorski stołek przed dwoma miesiącami.
Postanowił wykorzystać tę chwilę wolności i trochę zaszaleć. Szaleństwo, oczywiście, miało swoje granice. Kilka piw, no może jeszcze parę shotów, i do domu. Ze Starego Rynku, gdzie wczoraj się zabawiał, na Garbary miał zaledwie parę kroków. Kłopot w tym, że ani jednego z nich sobie nie przypominał. Nie miał pojęcia, jak udało mu się dojść do mieszkania. Ale czy to ważne? Najważniejsze, że dotarł cało i zdrowo. No może z tym zdrowo to lekka przesada. Podnosząc się na łokciu, poczuł ból w głowie, który mało nie rozerwał mu czaszki.
– O ja pierdolę – jęknął, chwytając się za skroń. Jeszcze nigdy nie zdarzyło mu się coś podobnego. Kac, owszem, suchość w ustach, jak najbardziej, ale rozrywający ból w skroniach to przypadłość, z którą miał do czynienia po raz pierwszy.
Ostrożnie podniósł się z łóżka i podreptał w kierunku łazienki. Gdy tam dotarł, zapalił światło, wszedł do środka i powoli, podtrzymując się ściany, doczłapał się do sedesu. Zsunął bokserki i już chciał zaczął sikać, gdy naraz uświadomił sobie, że klapa, ta służąca do siedzenia, jest opuszczona. Zdziwił się, bo on opuszczał ją tylko w razie większej potrzeby. Gdy był sam w domu, najczęściej obie klapy sterczały w górze, odsłaniając paszczę porcelanowej muszli. Ciekawe, kto ją opuścił?, pomyślał, chwytając za plastik, i wtedy zamarł z przerażenia. Dostrzegł bowiem, że jego dłonie mają jakiś dziwny kolor.
– O ja pierdolę! – zaklął i odwrócił się do lustra. Przez chwilę stał wpatrzony w postać gołego faceta z potarganymi włosami i w gaciach spuszczonych do kolan. Wszystko w tym wizerunku było naturalne, poza jednym. Brzuch, ręce, uda i przede wszystkim twarz miał ubrudzone czymś czerwonym. W pierwszej chwili pomyślał, że to jakaś farba, że koledzy, z którymi był w pubie, wysmarowali go dla kawału…
Odkręcił kran i włożył dłonie pod strumień ciepłej wody. Przerażony patrzył, jak czerwona woda spływa po białych ściankach umywalki. Nie, to nie była farba.
– Ja pierdolę, skąd tu, kurwa, krew?! – Wybiegł z łazienki i wpadł do sypialni. Zapalił światło i zmartwiał. Pościel była zakrwawiona. Krew widać było na ścianie za łóżkiem, ale najwięcej było jej na samym środku, tam gdzie leżały nagie zwłoki kobiety z poderżniętym gardłem.
Podszedł bliżej, by sprawdzić, czy aby na pewno nie żyje. Pochylił się, ale nie musiał jej nawet dotykać, by zyskać pewność. Nie oddychała, a rozpłatane gardło było najlepszym dowodem. Martwe, szeroko otwarte oczy dziewczyny spoglądały na niego oskarżycielsko.
– Przecież ja niczego nie zrobiłem – wymamrotał, próbując się wytłumaczyć przed samym sobą.
Zaraz, kto to w ogóle jest i co robi w moim łóżku? Spojrzał jeszcze raz w te zielone oczy i wtedy ją sobie przypomniał.
Dziewczyna podeszła do baru i stanęła obok. Został sam, bo kumple poszli już do domu. Nic dziwnego, skoro czekały na nich żony. On nie musiał się nigdzie śpieszyć. Nie musiał i chyba nie chciał. Już wcześniej dostrzegł tę ładną szatynkę przy sąsiednim stoliku, wpatrzoną w niego sponad szklanki z piwem. Dlatego gdy kumple zbierali się do wyjścia, powiedział im, że zostaje jeszcze na jednego drinka.
– Wolne? – zapytała, wskazując krzesło obok. Spojrzał na nią i uśmiechnął się radośnie, jak to mają w zwyczaju podpici faceci w średnim wieku, kiedy próbują zaprezentować swoje wdzięki przed o połowę młodszą dziewczyną.
– Zajęte, ale specjalnie dla pani – rzucił szarmancko.
– To można, co?
– Zapraszam, oczywiście. – Poklepał siedzisko stołka.
Wspięła się po relingu przy barze i usiadła.
– Mam na imię Adam, a ty?
– Iga.
– Ładne imię.
– E, zwyczajne. W sumie to Jadwiga, a Iga to skrót, no wiesz…
– Nadzwyczajne, bo nie co dzień poznaje się Igę–Jadwigę. – Spróbował błysnąć, ale sam poczuł, że zabrzmiało to pretensjonalnie.
– Nadzwyczajnie to jest w Chinach.
– Tak? – Nie zrozumiał, o co jej chodzi.
– No nie oglądasz w telewizji? Jakiś wirus wydostał się z laboratorium i zabija ludzi.
– E, Chińczyków jest tak dużo, że nawet nie zauważą straty, jak jakiś milion umrze.
– Ale może dojść do nas.
– Z Chin? Nie żartuj. Wirus nie ma nóg. Tam ich zamkną, otoczą wojskiem i nie ma szansy.
Tę analizę epidemiologicznej rzeczywistości przerwał barman.
– Coś podać?
– Pepsi z lodem – poprosiła, obdarzając Adama uśmiechem.
– Kto to widział samą pepsi pić? – rzucił lekkim tonem.
– Jak się nie ma na wódeczkę, to się pije samego zapychacza – stwierdziła, robiąc cierpką minę.
– A co jak ktoś ma na coś do pepsi?
– To niech postawi.
Postawił, a ona wypiła najpierw jednego, potem drugiego i w końcu znaleźli się u niego w mieszkaniu. Przypomniał sobie jeszcze, że siedzieli w salonie i popijali whisky, by po chwili przenieść się do sypialni…
Na podłodze leżały porozrzucane w pośpiechu ubrania, jego i jej. Usiadł na krześle przy czarnej toaletce, zupełnie niepasującej do pozostałych mebli. Pomyślał, że trzeba by w końcu wymienić ją na taką w kolorze ramy łóżka i szafy… Zupełnie bez sensu w takiej chwili myśleć o meblach. Nie miał pojęcia, co ma teraz zrobić. Chyba powinien zawiadomić policję? Niech łapią mordercę. Bo przecież on by w życiu jej nie zabił. Po jaką cholerę miałby to zrobić? Ktoś musiał się dostać do mieszkania i ją zamordować. Tylko po co? Ja pierdolę, co się tu, kurwa, dzieje? Może to jest jakiś koszmarny sen. Może trzeba zamknąć oczy i obudzić się jeszcze raz? Spróbował, ale nic to nie dało. Dziewczyna z poderżniętym gardłem leżała dalej na zakrwawionej pościeli…
I wtedy zadzwonił telefon. Rozejrzał się, ale nigdzie nie było widać komórki. Dzwonek hałasował natarczywie. Dźwięk dochodził gdzieś z dołu. Pochylił się i zajrzał pod łóżko. Dostrzegł światełko. Chwycił aparat i przycisnął zieloną słuchawkę.
– Halo!
– Już się pan wyspał, panie Włodarczyk? – zapytał jakiś męski głos.
– Kto mówi?
– Nieważne kto. Ważne dlaczego.
– Dlaczego?
– Żeby panu pomóc.
– Co?
– Zaszalał pan w nocy.
– Ja? A skąd niby pan…
– Potrzebuje pan pomocy.
– Nie, nic nie potrzebuję. Daj mi pan spokój.
– Chce pan spędzić w więzieniu resztę życia? Proszę bardzo. Za gwałt i morderstwo spodziewałbym się dożywocia.
– Co pan mówi…?
– Mówię, że jest pan w beznadziejnej sytuacji. Ale na szczęście nie ma sytuacji bez wyjścia.
– Czyli że co?
– Pomożemy panu.
– Pomożemy? Kto pomoże?
– A co za różnica? Najważniejsze, że pana kłopoty się zaraz skończą.
Przez chwilę się zastanawiał. Chcieli mu pomóc. Ale dlaczego? Jeśli ktoś obcy chce ci pomóc, to znaczy, że ma w tym interes. Nikt nie robi tego bezinteresownie. Zwłaszcza czegoś takiego jak… No właśnie, jak niby można by było pomóc?
– Jak to można zrobić, znaczy się z tą pomocą?
– Posprzątamy.
– Co posprzątacie?
– Wszystko.
– Cały ten… bałagan?
– Tak, nie zostanie najdrobniejszy ślad.
– Zaraz, a skąd w ogóle wiecie, co tu się stało?
– Niech pan zajrzy do swoich SMS-ów.
Od razu otworzył komunikator. Kilkadziesiąt zdjęć zamordowanej, zakrwawionej dziewczyny zostało wysłanych z jego komórki na jakiś obcy numer telefonu. To był ten sam numer, z którym się połączył.
– Nie rozumiem. Jak to? Ja wysłałem do pana te zdjęcia?
– Oczywiście, że pan. Mnie tam nie było.
– Kim pan jest?
– Przyjacielem.
– Przecież ja pana wcale nie znam. Jak mogłem wysyłać takie zdjęcia do obcej osoby?
– Widać nie jestem taki obcy, skoro się pan zdecydował…
– Nic nie rozumiem.
– Nie musi pan teraz nad niczym się zastanawiać. Raczej chyba nie ma na to czasu. Nieprawdaż? Zalecałbym jednak szybkie podjęcie decyzji. Może któryś z sąsiadów coś słyszał. Wie pan, w tych nowych budynkach ściany nie są zbyt grube…
– A czego pan chce w zamian?
– Niczego.
– Niemożliwe.
– A jednak, cuda się zdarzają. Proszę się nie martwić. Nie interesują mnie pańskie pieniądze.
– Nie?
– To co, mam przysłać ekipę?
– Jaką ekipę?
– Czyścicieli.
Cztery godziny później mieszkanie Adama Włodarczyka, dyrektora wydziału gospodarki nieruchomościami urzędu miejskiego, wyglądało, jakby nic tu się nie wydarzyło. Meble w sypialni świeciły pogodnym blaskiem mroźnego świtu, a wszystko wokół pachniało czystością i zielonym jabłuszkiem. W tym otoczeniu tylko Włodarczyk prezentował się nieświeżo. No ale w końcu miał prawo do kiepskiego wyglądu, po zapitej i nieprzespanej nocy, pełnej ekstremalnych wrażeń.
– Poznań, miasto, kurwa, doznań – powiedział do siebie i zasnął w fotelu. Na powrót do sypialni jakoś nie mógł się zdecydować.
Pamiątkowo Środa 11 marca 2020 Godzina 6.50
Pierwsze promienie słońca powoli wysuwały się zza koron iglastych drzew i spływały łagodnymi smugami na taflę jeziora. Drewniana, stara łódź leniwie cięła równą połać wody. Wiosła w nienaoliwionych dulkach zgrzytały, trzeszczały i jęczały jak potępione dusze na wiecznych mękach. Odpowiadały im pokrzykiwania i popiskiwania ptaków, które uwijały się w poszukiwaniu towarzystwa i jedzenia. Mimo że o tej porze znad wody bił jeszcze ostry wiosenny chłód, nie był on w stanie odstraszyć prawdziwych miłośników natury, czyli wędkarzy, którzy obsiedli przybrzeżne pomosty w oczekiwaniu na wielką sztukę. Każdy z tych stacjonarnych poławiaczy szczęścia z zazdrością patrzył na przesuwającą się po wodzie łódkę, bo wiadomo, że w takiej, nawet starej i trzeszczącej, można dopłynąć wszędzie, w najdalszy zakątek, do którego za nic nie dało się dorzucić haczyka z przynętą z brzegu. Nie każdy jednak mógł sobie na taki luksus pozwolić. To pływające cudo trzeba było gdzieś przechowywać zimą, a latem mieć własne miejsce do cumowania.
Waldek Bartkowiak, pięćdziesięcioletni właściciel łodzi, kochał przyrodę. Szczególnie poranki nad wodą i ten jedyny, niepowtarzalny i niepodobny do niczego innego zapach papierosów, połączony z wilgotnym aromatem mułu i trzcin. On na szczęście nie mieszkał w bloku, tak jak większość tych biedaków siedzących na pomostach. Mieszkał w murowanym domu czterorodzinnym, postawionym jeszcze przed wojną dla pracowników majątku w Przecławku. Po wojnie mieszkali tam robotnicy rolni spółdzielni produkcyjnej, a teraz bezrobotni, którzy żadnej pracy nie potrzebowali. I właśnie dlatego Waldek mógł pozwolić sobie na łódź, bo zimą trzymał ją w swoim przydomowym ogródku, przykrytą plandeką zrobioną z baneru wyborczego jakiegoś lokalnego polityka. Gdy tylko robiło się cieplej, zwoził ją na specjalnym wózku wprost do jeziora, bo od jego domu do brzegu było zaledwie kilkadziesiąt metrów. Więc gdy lód znikał z tafli wody, wołał do pomocy sąsiada Mietka Florczaka i brali się do roboty. Zresztą Florczak nie pomagał zupełnie bezinteresownie, bo zazwyczaj towarzyszył Bartkowiakowi w połowach. Dziś też płynęli razem w kierunku dawnego pola namiotowego. To biwakowisko, niegdyś tętniące wakacyjnym życiem, od kilku ładnych lat nie widziało żadnego namiotu. Ludzie woleli domki albo kwatery, które zapewniały znacznie więcej luksusu za niewielką cenę. Miejsce po biwakach zostało, a brzeg zarósł sitowiem, więc były tam doskonałe warunki do łowienia.
Jak zwykle ustawili się lewą burtą do trzcin. Każdy z nich miał po cztery wędki, mimo że zgodnie z przepisami wolno im było mieć o połowę mniej. Ale kto by się tam martwił jakimiś ograniczeniami? Oni nie łowili przecież dla przyjemności, ale z powodów finansowych. Złowione ryby jeszcze tego samego dnia trafiały do solanki, a następnego – do beczki wędzarniczej. Uwędzone sztuki schodziły na pniu, kupowane przez właściciela sklepu w pobliskim Pamiątkowie. Było to idealne rozwiązanie, bo w tym samym sklepie dwaj wędkarze zaopatrywali się od razu w niezbędny do życia płyn, czyli najtańszą wódkę Krajową po dwanaście złotych dziewięćdziesiąt dziewięć groszy za flaszkę.
Zarzucili wędki jak zwykle od dzioba do rufy w kierunku sitowia, bo wiadomo, że tam ryba brała najlepiej. Teraz trzeba było tylko cierpliwie poczekać.
– To co, po małym? – zapytał Bartkowiak, wyciągając flaszkę z kieszeni kurtki.
– Łe tej, chłopie, jeszcze się pytasz, a mnie tak w ryju suszy, że ledwo gadam – stwierdził Florczak.
– Jeszcze żeś nic dziś nie gadał – zauważył Waldek, też nienależący do ludzi rozmownych. „Po co gadać, jak nie ma o czym”, zwykł był mawiać, gdy nie miał nic do powiedzenia, czyli prawie zawsze. Ale co innego na rybach podczas picia wódki. Wtedy język jakoś samodzielnie mu się rozwiązywał i Bartkowiak aż się dziwił swoim krasomówczym umiejętnościom. – Pięknie tu jest – stwierdził filozoficznie, pociągając pierwszy łyk wódki. Podał butelkę koledze. Ten, wypiwszy, natychmiast oblizał usta, rozejrzał się, a potem uśmiechnął się radośnie, ukazując światu zdefasonowaną klawiaturę zębową, pozbawioną górnych jedynek i lewej dwójki.
– Pięknie to jest w monopolowym.
– Racja, ale przyroda ma coś w sobie.
– Przyroda jest po to, żebyś miał za co pić. – Florczak był jednak realistą w odróżnieniu od romantyka Waldka. – Po to Pan Bóg dał człowiekowi wędki i łódkę, żeby my mogli łapać gadzinę, wędzić ją i odsprzedawać do sklepu Pawłowskiemu. Znaczy się, że ta cała przyroda jest dobrze pomyślana, bo jakby nie było wędki, to nie byłoby za co pić.
– Kiedyś my nie łowili tyle, co teraz, a na gorzołę wystarczało – przypomniał sobie Bartkowiak, drapiąc się po zarośniętej wielodniową szczeciną gębie.
– Inne czasy były. – Florczak machnął ręką. – Wtedy my robili w spółdzielni. I człowiek miał co miesiąc pensję, a i jeszcze przyrobiło się na lewej bendzynie. Pięknie było.
– Niby tak, ale żeś codziennie musiał do roboty wstawać rano, a w żniwa to jeszcze wcześniej. Pamiętasz? A teraz co, żal ci? Na ryby se wypływamy codziennie, łowimy, ile się da, wędzimy i żyjemy se jak paniska. A jak na ryby nie idziemy, to se spać możesz nawet do ósmej i nikt ci nie powie „wstawaj”. Nie masz nad sobą żadnej władzy, a piniędzy masz tyle, ile ci potrzeba, a nawet więcej. A telewizja! Pamiętasz wtedy za PRL-u, jaka była telewizja? Jeden telewizor był u Kupichów i żeśmy do nich chodzili dobranocki oglądać. A później, jak mój stary kupił telewizor, to były dwa programy czarno-białe. A teraz ile masz programów? No powiedz mi ile?
Florczak wzruszył ramionami.
– A niby to skąd ja mam wiedzieć?
– No widzisz, a powiadasz, że wtedy było lepiej. Gówno prawda. Teraz dopiero mamy dobrze, bo wszystko jest. A jak pójdziesz do sklepu, to nawet nie wiesz, za co się chwycić, tyle dobra wszystkiego. A samej białej wódki to ze dwadzieścia gatunków, że o kolorowej już nie powiem.
– Po co mi dwadzieścia, jak my i tak cięgiem pijem krajową.
– Bośmy do niej nawykli. Krajowa dobrze smakuje i tania jest jak barszcz. Ale jakbyś nawykł do finlandii, tobyś ino finlandię chciał chlać.
– Nigdy w życiu. – Florczak pokręcił głową. – Finlandia nie jest dla ludzi. Za droga. Kto to widział, żeby za pół litra dawać trzy dychy? Jak za tyle można mieć dwie inne flaszki i to całkiem dobre, nie?
– Prawda. – W kwestii wydawania pieniędzy zgadzali się doskonale. Tam gdzie było można, zawsze oszczędzali.
– Zapalimy? – zapytał Florczak, wyciągając paczkę papierosów z kieszeni wojskowej kurtki moro. Popatrzył na nią i uśmiechnął się pod nosem. – A za komuny to żeś nawet nie pomyślał, że ruskie ćmiki będziesz palić.
– Bo za komuny były popularne, to na cholerę ruski tytoń. A teraz, jak nasze są takie drogie, to grzech nie kupić tych bondów za piątaka.
W sklepie zaopatrywali się w papierosy spod lady, które do Polski przywozili Ukraińcy i odsprzedawali właścicielowi. Te o filmowej nazwie Bond cieszyły się największym wzięciem, bo były najtańsze.
– Takie musiał palić ten Bond z filmu – stwierdził z miną znawcy Florczak, wkładając papierosa w usta.
– Głupiś. Jak Bond mógł palić ruskie fajki? Przecie on jest Amerykanin.
– Nie Amerykanin, ino Angol. Widziałem wew filmie, że on jest z Londynu.
– A co, Amerykanin to już nie może być z Londynu?
– Nie może. Jakby był z Londynu, toby był nie Amerykaniec, ino… – Naraz Florczak przerwał, wpatrzony w coś przy brzegu. Bartkowiak też tam spojrzał, przekonany, że jego kolega obserwuje spławik. Ale jak dotąd żaden się nie poruszył. Ryby jeszcze się nie zorientowały, że ktoś zaprasza je na morderczą ucztę.
– Tam. – Florczak wskazał brudnym paluchem fragment trzcin.
– Co tam? – zapytał właściciel łodzi, który niczego nie mógł dojrzeć.
– Coś tam jest.
– Co? Ktoś łowi?
– Ady tam. Patrz się, jak te ćciny są potargane.
– Wiatr.
– Gówno, nie wiatr. Coś je zgniotło.
– Łódź ktoś spuszczał przez ćciny? Jakiś głupi czy jak? Łódź się spuszcza z plaży, żeby nie uszkodzić…
– To nie łódź. – Florczak był coraz bardziej zaintrygowany. – Coś wjechało do wody.
– Amfibia?
– Samochód. Ja pierdolę, tam auto wjechało do wody. Mówiąc to, poderwał się na równe nogi tak gwałtownie, że łodzią zakołysało.
– Co ty gadasz…
– Patrz się tam. – Wskazał kierunek. – Widać czerwone w wodzie. Tam jest samochód. Płyniemy tam!
– Zaraz, a wędki? Trzeba je ściągnąć.
– Kładź wszystkie na tył. Nic im nie będzie! – Niespodziewanie Florczak przejął dowodzenie. Szybko zgarnął swoje kije i ostrożnie ułożył je na rufie bez zwijania żyłek. Bartkowiak zrobił to samo i zaraz ujął w dłonie wiosła. Florczak chętnie by mu pomógł, żeby było szybciej, ale nie daliby rady zmieścić się obok siebie na ławce wioślarskiej. Dlatego stanął na dziobie i jak generał Waszyngton, opierając się prawą nogą na desce łączącej obie burty, wskazywał kierunek swojej jednoosobowej armii. – Jeszcze na lewo, daj mocniej. O, teraz dobrze, kurwa! Jedziemy prosto, no jeszcze trochę. Teraz dobrze – instruował kolegę. – Zatrzym! – zawołał w końcu. Wioślarz wbił oba pióra mocno w wodę i łódź się zatrzymała. Wyjrzeli za burtę. Pod wodą, jakieś pół metra od powierzchni, widać było wyraźny kształt czerwonej karoserii.
– Co ty robisz? – zapytał Waldek, spoglądając ze zdziwieniem na kolegę. Ten właśnie zdejmował kurtkę i sweter.
– No przecie w ubraniu nie będę nurkował.
– A po co chcesz nurkować?
– Jak po co? A może tam ktoś jest?
– Jak jest, to już mu nie pomożesz.
– A bo ja też nie wiem, że nie da się pomóc, jak kto pod wodą długo leży? Ale sprawdzić trzeba, no wiesz…
Bartkowiak wiedział. Co miał nie wiedzieć. Ale że Florczakowi się chciało? Woda po zimie była lodowata, więc ręka wetknięta za burtę natychmiast drętwiała. Właśnie się o tym przekonał.
– Masz jakieś pół minuty na sprawdzenie i wypływasz.
– Jakbym nie wypłynął, to ciąg do góry. – Florczak wskazał na sznur do cumowania, który właśnie przywiązywał do paska od spodni. Pasek zapiął na biodrach, a potem powoli zaczął się opuszczać do jeziora, przytrzymując się burty.
– I jak? – zapytał z troską w głosie Waldek.
– Jebie po girach jak chuj, ale dam radę – stwierdził Florczak i zaraz zniknął pod wodą, obserwowany czujnym spojrzeniem kolegi.
Wypłynął jakąś minutę później. Chwycił się mocno burty, ale nie miał siły wspiąć się wyżej. Na szczęście Bartkowiak był silny i rozgrzany alkoholem. Wciągnął go do środka i posadził na ławce. Natychmiast narzucił mu na ramiona ciepłą kurtkę, a potem wziął się za otwieranie butelki wódki. Musiał czymś rozgrzać zziębniętego kompana. Ten z wdzięcznością przyjął flaszkę i trzęsącymi się rękoma uniósł ją do sinych ust.
– I co? – Waldka zżerała ciekawość.
– Chłop i baba siedzą w aucie.
– Żyją?
– Zwariował żeś. Nieżywi na ament. Nic byś im nie pomógł, nawet jakby którego wyciągnął.
– Za długo w wodzie…
– Nie o to się rozchodzi.
– A o co?
– O to, że mają dziury we łbach.
– Jak niby?
– No normalnie, są zastrzeleni.
– Ano tak. Jak kto zastrzelony, to sztuczne oddychanie na nic się nie zda – stwierdził właściciel łodzi, wyjmując flaszkę z dłoni kolegi. Też musiał się napić. W końcu nie co dzień zdarzało mu się natrafić na zastrzelonych ludzi w Jeziorze Pamiątkowskim.
Szamotuły Godzina 8.30
– I co teraz będzie?
– Jak co? Nic nie będzie. Tak jak zapowiadał ten Kononowicz, czy jakoś tak się nazywał.
– Kto?
– No taki kandydat na posła albo prezydenta.
– Nie znam. – Podkomisarz Aneta Nowak zmarszczyła brwi, jakby chciała dać do zrozumienia swojemu szefowi, że mocno się zastanawia. Ale to nazwisko kompletnie nic jej nie mówiło.
– Bo i nie powinnaś. Niczym się nie wsławił oprócz własnej głupoty. Taki przygłup, który podczas wystąpienia w telewizji mówił, że chce, żeby nie było już nic. Zresztą co ja ci będę gadał, weź no se go wybubluj.
– Co mam zrobić?
– No se go znajdź w internetach. – Nadkomisarz Darek Biernat, niewysoki czterdziestoośmiolatek, jeszcze kilka miesięcy temu miał dość pokaźny brzuch. Ale ostatnio zmienił się nie do poznania. Schudł, zrzucając jakieś piętnaście kilo, więc pozbył się też dodatkowego podbródka. Z dawnego Biernata została tylko okrągła twarz, przyozdobiona solidną łysiną, biegnącą od czoła w kierunku potylicy. Nie był jednak całkowicie łysy. Na skroniach ocalało jeszcze nieco włosów, których długość zapewne miała rekompensować braki na czubku głowy. Na nosie miał okulary o grubych szkłach. Ubrany był jak zwykle w popielaty, nieco pomięty garnitur. Wyglądał w nim jak urzędnik pocztowy, a nie oficer śledczy.
Zdjął okulary i zaczął przecierać szkła jednorazową chusteczką. Ta chusteczka właśnie była widomym znakiem zmiany, jaka zaszła w jego życiu. Gdy trzy lata temu zmarła jego żona, nie potrafił się kompletnie odnaleźć. Zaczął więc, jak wielu mu podobnych świeżo owdowiałych mężczyzn, topić rozpacz w alkoholu. Doszedł już do tego etapu, że pił codziennie, nie tylko wieczorami w domu, ale zaczynał od rana przed pracą, a potem pił także w pracy. Tego na dłuższą metę nie udało się utrzymać w tajemnicy. Dlatego pół roku temu wezwał go do siebie komendant Zenon Czerpak, szef Komendy Powiatowej Policji w Szamotułach. Znali się jeszcze z czasów, gdy dowódca był naczelnikiem drogówki w sąsiedniej gminie.
– Ile się już znamy? – zapytał Czerpak, gdy Biernat zajął miejsce na fotelu naprzeciw. Nie czuć było od niego wódy, bo przed rozmową zjadł kilka miętowych landrynek. I teraz, jak każdy pijak w podobnej sytuacji, był przekonany, że niczego nie da się po nim poznać.
– No z dziesięć lat będzie.
– To wiesz, że byłem w drogówce, nie?
– No przecież wiem dobrze.
– I ty se myślisz, że ja nie mam nosa. – Czerpak dotknął palcem wskazującym czubka bulwiastego nochala.
– No niby… ale że co?
– To, że ja w drogówce zatrzymałem tylu pijanych gości, że ci się nawet nie śniło ilu. I jeśli tobie się wydaje, że jak kto się nażre miętówek, to nie będzie czuć, że chleje, to się niestety bardzo mylisz.
Biernat zdjął z nosa okulary i zaczął czyścić szkła kraciastą chusteczką. Te chusteczki z bawełny to był jego fetysz. Taki łącznik z dawnym światem. Kiedyś chusteczki, koszule i wszystkie ubrania prasowała mu żona, a on brał co jakiś czas świeżą chustkę z kupki, a brudną wyrzucał do kosza na pranie. Więc gdy ona odeszła, postanowił, że będzie dalej używał tych chusteczek, tak jakby się nic nie zmieniło. Prał je i prasował z jakimś maniackim uporem, jakby te kawałki materiału mogły mu przywrócić dawne życie. Nie przywróciły. Picie wódki też nic nie dawało poza tym, że ludzie zaczęli już gadać za jego plecami. No i w końcu komendant, który darzył Biernata, doskonałego oficera śledczego, dużym szacunkiem, zareagował.
– I żaden mnie nie przekonał, że to tylko jedno piwko – ciągnął dalej Czerpak. – Wiesz, jak się mówi: „piłeś, nie jedź”. Jak kto po pijaku jeździ, to nie tylko jest jego problem. On robi problem wszystkim dookoła. Bo jak taki pijak spowoduje wypadek i szlag go trafi, to czort z nim, ale jak on wjedzie w samochód, którym jechała akurat matka z dzieckiem, to co powiesz?
– Ale ja nie mam samochodu – odpowiedział Biernat.
– Ale masz robotę i w tej robocie się stykasz z ludźmi. I ludzie gadają, że chlejesz. Zresztą co ty se myślisz, że ja nie widzę, że się staczasz? Wszyscy to widzą. Więc ja jako twój szef powiem ci tak: weź no jakiś tydzień urlopu albo nawet dwa i zastanów się nad sobą. A po tych dwóch tygodniach możesz wrócić do roboty tylko pod warunkiem, że skończyłeś z chlaniem. Bo jakbyś jeszcze zamierzał chlać po kryjomu, to lepiej od razu napisz podanie o zwolnienie ze służby. A te dwa tygodnie będziesz miał na przemyślenia i na to, żebyś zobaczył, jak się siedzi w chacie i nic nie robi. Potem, jak wrócisz, to wystarczy mi, że zameldujesz, że żeś załatwił problem. Nie musisz mi przedstawiać żadnego zaświadczenia, że się leczysz czy cokolwiek innego. Ja ci wierzę, że jesteś przyzwoity facet, i jak wrócisz, będziesz już całkiem niepijącym gościem.
Poszedł na urlop i po dwóch tygodniach wrócił do pracy całkowicie trzeźwy. Przemyślał wszystko i doszedł do wniosku, że musi zamknąć za sobą ten rozdział życia, a picie do niczego nie prowadzi. No może tylko do rozstania z firmą w ekspresowym tempie. I zrobił coś jeszcze. Przestał prasować bawełniane chusteczki. Odtąd nosił przy sobie papierowe jednorazówki.
– Ja jego pamiętam. – Starszy aspirant Szymon Turek, szczupły facet w dżinsowej kurtce i kowbojskich butach, któremu do pełni szczęścia brakowało tylko kowbojskiego kapelusza na głowie, spojrzał na swojego przełożonego znad gazety. Codziennie pracę zaczynał od prasówki i kawy. Do tego jeszcze jakiś czas temu koniecznie musiał zapalić papierosa, ale odkąd dwa lata temu do jego pokoju znowu wprowadziła się Aneta, palenie zostało surowo wzbronione.
– Śmierdzi tu u was jak w kiblu – powiedziała pierwszego dnia. Znała się z Turkiem i Biernatem od dawna, więc nie musiała się silić na jakieś specjalne uprzejmości. Pierwszy raz do Szamotuł trafiła w 2012 roku ze swojego posterunku w prowincjonalnych Dusznikach. Wszystko dzięki własnej przenikliwości i umiejętności wyciągania logicznych wniosków. To ona wpadła na trop ludzi, którzy porwali syna miejscowego biznesmena, i odkryła miejsce, w którym go ukrywano. Wtedy zwrócił na nią uwagę Biernat i zabrał do siebie. Ale nie zagrzała tu długo miejsca. Jej umiejętności doceniono też w komendzie wojewódzkiej. Wkrótce dostała przeniesienie do wydziału dochodzeniowo-śledczego. Dobrze wykorzystała ten czas, bo skończyła zaocznie studia prawnicze, a potem szkołę oficerską w Szczytnie.
– A co ma nie śmierdzieć, jak ja tu palę papierosy, he, he! – Turek umiał znaleźć zawsze najbardziej logiczne wyjaśnienie. Tyle że niezbyt zadowoliło ono Anetę.
– Jeśli myślisz, że będę wąchać twoje smrody, to się mylisz. Od dziś, jak będziesz chciał zapalić, to sobie chodź do palarni. Ja nie mam zamiaru być bierną palaczką. Poza tym, o ile wiem, w pomieszczeniach biurowych komendy jest całkowity zakaz palenia.
Turek nie miał innego wyjścia. Musiał się zgodzić na jej warunki, jeśli chciał mieć spokój w pracy, bo wiedział dobrze, że Aneta jest osobą cholernie upartą i skuteczną w działaniu. Nie było co iść z nią na wojnę. Teraz ponosił tego konsekwencje, pijąc kawę bez ulubionego papierosa.
– Ten Kononowicz to był taki gruby gość w swetrze, co wygadywał idiotyzmy. Jakiś debil chyba – przypomniał sobie. – Ale kariery żadnej w polityce nie zrobił.
– I dobrze – zgodził się z nim Biernat. – Już widzę go w roli prezydenta. Za to inni zrobili i mamy teraz problemy, skoro rządzą nami tacy Kononowicze, tyle że bardziej cwani od niego.
– Kiedyś przeminą. Byleby tylko za dużo nie naszkodzili – rzuciła Aneta, która już zdążyła doświadczyć na własnej skórze piętna polityki rozsiadającej się na dowódczych stanowiskach.
Gdy skończyła studia w Szczytnie, wydawać się mogło, że kariera stoi przed nią otworem. Zamierzała wrócić do wydziału dochodzeniowo-śledczego w komendzie wojewódzkiej. Niestety po powrocie do Poznania okazało się, że wiele się tu zmieniło. Najistotniejsza zmiana nastąpiła w gabinecie komendanta, w którym zasiadł człowiek bez kompetencji i właściwości, za to z właściwym stosunkiem do rządzącej partii.
Komendant Barszczak nie zapomniał jej tego, że kiedyś wytknęła mu głupotę i brak kręgosłupa. Nie mógł jej tak po prostu zwolnić, zwłaszcza że ukończyła szkołę policyjną z doskonałymi ocenami. Postanowił więc ją przesunąć. I tak historia jej kariery zatoczyła koło. Wróciła pod skrzydła Biernata do komendy powiatowej w Szamotułach[1].
– Ciekawe, co będzie teraz z tą epidemią? Przecież to jakieś szaleństwo. – Biernat wyglądał na autentycznie zafrasowanego.
– To robota Chińczyków – stwierdził Turek, który dużo czytał i miał już sporą wiedzę na temat tego wirusa. – Chińczycy wyprodukowali go w swoim tajnym laboratorium w Wuhan. I zrobili go po to, żeby spowodować chaos. Dziś przez lotnictwo, znaczy się przez to, że latamy i się przemieszczamy, wirus rozprzestrzenia się błyskawicznie i będzie zabijał ludzi na całym świecie. Widzicie, co się dzieje we Włoszech. Oni tam kompletnie sobie nie radzą. I u nas też tak będzie. Będą ludzie padać jak muchy, bo nasz rząd nie jest wcale przygotowany na taką epidemię. A Chinolom o to właśnie chodziło. Chcą spowodować, żeby wszystko się zamknęło, żeby w Europie i w Ameryce zaczął się kryzys, a oni potem zaczną wykupować upadłe firmy. Ja czytałem taką analizę…
– Ale Chińczycy przecież też chorują, nie? – przerwała mu Aneta.
– No pewnie, że chorują, ale dla nich to nie problem. Oni mają sporo ludzi, więc oni sobie szybko poradzą, bo mają szczepionkę na tego wirusa.
– Chińczycy mają szczepionkę? – zdziwił się Biernat.
– No pewnie. Mają i już ją od razu podali swoim najważniejszym, tym, co są u koryta. Partyjna góra jest cała zaszczepiona, siedzi sobie bezpiecznie przed telewizorami i planuje, do którego kraju się wbić ze swoimi inwestycjami. Oni normalnie zaatakowali cały świat. Ludzie jeszcze o tym nie wiedzą, ale stoimy przed katastrofą.
– A gdzie ty znajdujesz takie głupoty? – Biernat był jak zwykle sceptyczny. Nie wierzył w jakieś spiskowe teorie.
– Mogę ci pokazać. Jest taka strona internetowa, co się nazywa Naga Prawda. Tam jest wszystko na temat tej zarazy. Ona się dopiero rozpędza, ale szczęście, że ja to czytam, bo tam mówią, co zrobić, żeby nie zachorować. Ja na ten przykład codziennie łykam aspirynę. Bo tam napisali, że aspiryna pomaga. I jeszcze pomagają wziewy sterydowe.
– No to ja jestem w takim razie zabezpieczony, bo wziewy biorę ciągle. – Nadkomisarz uśmiechnął się pod nosem, bo akurat ta informacja go ucieszyła. Nie wierzył w bzdury, ale w skuteczność sterydów, owszem. Biernat był alergikiem, który szczególnie źle znosił okres wiosenno-letni, kiedy w powietrzu unosiło się sporo pyłków roślinnych. Zawsze wtedy chodził zakatarzony, a ratunek przynosiły mu sterydowe lekarstwa i nie miał nic przeciwko temu, żeby ochroniły go także przed tajemniczym chińskim zagrożeniem.
– Ale aspiryna najlepsza! – przekonywał Turek z entuzjazmem. – A ty, Aneta, też powinnaś brać, bo masz jasną karnację. Wirus atakuje najbardziej tych, co mają jasną skórę.
– A co to ma wspólnego z karnacją? – zdziwiła się. Rzeczywiście miała jasną skórę, do tego rude włosy, zielone oczy i trochę piegów na nosie. Nie mogła się opalać, bo jej skóra reagowała na słońce natychmiastową czerwienią. Ale żeby skóra mogła reagować na wirusa?
– Wirus może się przedostawać też przez wrażliwą skórę. Więc trzeba brać aspirynę.
Machnęła ręką.
– Wiesz co, ty już nie czytaj tych bzdur o nagiej prawdzie. Ty weź poczytaj jakąś książkę. O, jak chcesz, właśnie skończyłam fajny kryminał…
– Nie wierzycie mi? No dobra, ale aspiryna nas wszystkich uratuje.
Na biurku Biernata zadzwonił stacjonarny telefon. Podniósł słuchawkę.
– No, co tam jest? – zapytał bez cienia entuzjazmu. Przez chwilę słuchał w skupieniu.
– Dobra, ekipę techniczną stawiaj na nogi, do straży pożarnej dzwoń, niech dają wóz i płetwonurków, a dla mnie samochód podstawiaj z kierowcą. Schodzimy za pięć minut.
Odłożył słuchawkę i spojrzał na swoich podwładnych.
– Wirus może i zabija ludzi, ale my dziś mamy zabitych wcale nie przez wirusa, tylko przez… No, tego się dowiemy.
– Pewnie nie brali aspiryny – rzucił Turek, podnosząc się z fotela. On zawsze był gotowy do roboty w terenie. Aneta szybko spięła swoje długie włosy gumką, sięgnęła po czarną bejsbolówkę i założyła ją, przekładając koński ogon przez otwór z tyłu. Z szuflady w biurku wydobyła pas z kaburą kryjącą czarnego glocka. Turek jak prawdziwy kowboj nosił rewolwer, co prawda nie amerykański, ale polski Gward, egzemplarz unikatowy i niemal kolekcjonerski, który udało mu się załatwić własnymi kanałami od rusznikarza policyjnego z Warszawy, takiego samego jak on kowboja i miłośnika nietypowej broni.
Biernat podszedł do wieszaka i zdjął z niego operacyjną czarną kurtkę z jaskrawym napisem „POLICJA” na plecach, zarzucił ją na ramiona i wyszedł z pokoju. Jego ludzie poszli za nim. Mieli robotę do wykonania.
* * *
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
[1] Więcej w powieści Ostra jazda.
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF s.c., Bydgoszcz