Smak adrenaliny - Ewa Maciejczuk - ebook

Smak adrenaliny ebook

Ewa Maciejczuk

3,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Leo Terrell to mężczyzna z przeszłością, która wciąż odciska na nim swoje piętno. Kiedyś łobuz i łamacz kobiecych serc, dziś stara się żyć zgodnie z prawem, próbując zostawić za sobą dawne błędy. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że Leo ma wszystko: pasję, choć przez wielu uważaną za niebezpieczną, świetnie prosperujący warsztat samochodowo- motocyklowy i przestronny dom. Jednak za tą fasadą kryje się pragnienie czegoś, czego nie można kupić za żadne pieniądze – prawdziwej miłości.

Czy Leo znajdzie w Lilly to, czego od dawna szuka? Czy Lilly porzuci swoje uprzedzenia i otworzy się na uczucie, którego nie planowała? Ich historie splecione tajemnicami i wyborami staną się próbą – zarówno dla serc, jak i dla przekonań. Czy miłość przezwycięży wszystkie przeszkody? A może przyniesie więcej wyzwań, niż oboje są w stanie udźwignąć?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 230

Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność



Podobne


Pro­log

Po­ko­cha­łem jed­no­ślady już jako dziecko. Nie wy­obra­ża­łem so­bie ży­cia bez nich. Mo­to­cykl to ma­szyna, która wszystko zmie­nia. Dzięki niemu pa­trzy­łem na świat zu­peł­nie ina­czej.

Już jako na­sto­la­tek pra­co­wa­łem w warsz­ta­cie mo­jego taty, od­kła­da­jąc każdy za­ro­biony grosz, by w końcu speł­nić ma­rze­nie o wy­ma­rzo­nym jed­no­śla­dzie. Oj­ciec bar­dzo mi ki­bi­co­wał, choć za­pewne wie­rzył, że szybko od­pusz­czę – jak wszystko, czym wcze­śniej za­ja­ra­łem się na chwilę.

Matka była prze­ciwna od sa­mego po­czątku. Gdy tylko wspo­mnia­łem, że chciał­bym mieć mo­to­cykl, pró­bo­wała wy­bić mi to z głowy. Po­wta­rzała mat­czyne ostrze­że­nia o wy­pad­kach i in­nych ka­ta­stro­fach. Ro­biła wszystko, by mnie znie­chę­cić, ale im bar­dziej pró­bo­wała, tym szyb­ciej ro­sła we mnie de­ter­mi­na­cja, by jej po­ka­zać, że tym ra­zem bę­dzie ina­czej. Nie skoń­czę tak, jak ona to so­bie wy­obra­żała.

Pra­gną­łem z ca­łych sił, by moje plany się po­wio­dły i by to jedno ma­rze­nie się speł­niło. Z każ­dym dniem moja pa­sja do mo­to­cy­kli prze­ra­dzała się w ob­se­sję. To było jak mi­sja, cel, który chcia­łem osią­gnąć.

Kilka lat póź­niej moje oszczęd­no­ści wciąż nie wy­star­czały na wy­ma­rzoną ma­szynę. Ciężka praca u ojca w warsz­ta­cie nie po­zwa­lała mi szybko uzbie­rać wy­star­cza­ją­cej sumy, ale nie od­pusz­cza­łem i upar­cie dą­ży­łem do celu. W wieku dwu­dzie­stu je­den lat mia­łem do­piero po­łowę po­trzeb­nej kwoty. Kom­bi­no­wa­łem, pla­no­wa­łem, ale wszystko speł­zało na ni­czym. Nie wie­dzia­łem, jak za­ro­bić więk­sze pie­nią­dze. Jako młody męż­czy­zna mia­łem zwią­zane ręce, je­śli cho­dzi o le­galne źró­dła do­chodu – moje za­robki były na naj­niż­szym po­zio­mie, a wy­dat­ków mia­łem sporo.

Szu­ka­łem więc in­nych moż­li­wo­ści, aż po­zna­łem Bruna. Za­częło się nie­win­nie – od di­lerki trawką, póź­niej do­szły zle­ce­nia na „obi­ja­nie” dłuż­ni­ków. Sam ni­gdy nie ja­ra­łem, ale pie­nią­dze szybko za­częły wpły­wać, a kwota scho­wana pod de­ską pod­łogi ro­sła w ogrom­nym tem­pie. Ćwi­czy­łem boks i wy­le­wa­łem pot na si­łowni, co wkrótce po­zwo­liło mi zmie­nić za­ję­cie na mniej ry­zy­kowne niż han­del zie­lo­nymi li­śćmi. Uwa­ża­łem jed­nak, żeby nie wpaść w ręce or­ga­nów ści­ga­nia ani nie wzbu­dzić po­dej­rzeń ro­dzi­ców i zna­jo­mych.

Pie­nią­dze po­tra­fią ude­rzyć do głowy, ale wie­dzia­łem, że gdy­bym na­gle za­czął ku­po­wać wszystko bez opa­mię­ta­nia, wszy­scy by się za­in­te­re­so­wali, skąd mam taką go­tówkę. Dla­tego dzia­ła­łem ostroż­nie. Sys­te­ma­tycz­nie na­by­wa­łem wy­po­sa­że­nie na mo­to­cykl – lśniące buty, kask i kom­bi­ne­zon. Ro­bi­łem to jed­nak na tyle dys­kret­nie, żeby nikt nie za­czął się za­sta­na­wiać nad moim na­głym „przy­pły­wem szczę­ścia”.

Wciąż bra­ko­wało mi tylko ma­szyny. Prze­glą­da­łem oferty, ma­rzy­łem, że w końcu po­jadę po swój mo­to­cykl do sa­lonu, ale mu­sia­łem jesz­cze tro­chę po­cze­kać. Tak nie­wiele dzie­liło mnie od speł­nie­nia tego ma­rze­nia.

Roz­dział 1

Prze­szłość usłana cier­niami

Leo

Ro­dzice po­je­chali na randkę do re­stau­ra­cji, a ja le­ża­łem w łóżku, oglą­da­jąc w in­ter­ne­cie po­kazy stun­tów mo­to­cy­klo­wych. To było coś, co po­cią­gało mnie jesz­cze bar­dziej niż sama jazda na mo­to­cy­klu. Skok ad­re­na­liny był nie­sa­mo­wity, zwłasz­cza gdy ra­zem z chło­pa­kami ro­bi­li­śmy ta­kie rze­czy na par­kingu mar­ketu. Oczy­wi­ście ja ćwi­czy­łem na mo­to­rze kum­pla, bo swo­jego na­dal nie mia­łem.

Ro­dzice mieli pie­nią­dze, ja­sne, ale ni­gdy nie da­liby mi ich na mo­to­cykl, który matka uwa­żała za śmier­cio­no­śną ma­szynę. Kie­dyś jesz­cze pro­si­łem, te­raz już dawno tego nie ro­bię. „Chcesz się za­bić, to za­rób na to sam” – usły­sza­łem ostat­nim ra­zem, gdy po­pro­si­łem o do­ło­że­nie się do jed­no­śladu. Nie chcia­łem jed­nak byle czego. Żad­nej Apki czy in­nego tań­szego mo­delu. Za­cho­ro­wa­łem na Ka­wa­saki ZX-6 636. Tylko ten mo­del, pro­sto z sa­lonu, był w sta­nie mnie za­do­wo­lić. To była moja ob­se­sja, mój cel. Nic in­nego mnie nie in­te­re­so­wało.

W pew­nym mo­men­cie roz­legł się dźwięk dzwonka. Prze­cią­gły i na­tar­czywy, wy­peł­nił cały dom. Ro­dzice mieli klu­cze, a ja nie spo­dzie­wa­łem się go­ści, więc nie mia­łem po­ję­cia, kogo li­cho nie­sie. Może ja­kiś do­mo­krążca? Je­śli tak, to za­raz usły­szy ode mnie kilka słów o tym, jak bar­dzo nie po­trze­buję jego ki­czo­wa­tych pro­duk­tów. Nie­chęt­nie zwlo­kłem się z łóżka, za­trzy­ma­łem fil­mik i zbie­głem po scho­dach.

– Dzień do­bry. Pan Leo Ter­rell? – za­py­tał funk­cjo­na­riusz, gdy tylko otwo­rzy­łem drzwi.

Ze­sztyw­nia­łem. Ktoś mu­siał mnie syp­nąć. Ale kto? Przez głowę prze­szła mi li­sta dłuż­ni­ków i róż­nych po­dej­rza­nych osób, z któ­rymi ostat­nio mia­łem do czy­nie­nia. Au­to­ma­tycz­nie za­ci­sną­łem pię­ści, my­śląc o ze­mście. Wczo­raj obi­łem pysk jed­nemu dłuż­ni­kowi Bruna, ale za­wsze by­łem ostrożny – ko­mi­niarka na gło­wie, skó­rzane rę­ka­wiczki na dło­niach. Nie wy­da­wało mi się moż­liwe, żeby ktoś mnie roz­po­znał.

– We wła­snej oso­bie – od­par­łem, opie­ra­jąc się o fu­trynę, z ręką na klamce.

Pró­bo­wa­łem wy­glą­dać na lu­zaka, choć w środku serce wa­liło mi jak młot. W końcu uświa­do­mi­łem so­bie, że gdyby co­kol­wiek na mnie mieli, to na pewno nie przy­szedłby sam. Aresz­to­wa­nie za­wsze od­bywa się z hu­kiem.

– Mam dla pana złą wia­do­mość. Pana ro­dzice zgi­nęli go­dzinę temu w wy­padku sa­mo­cho­do­wym… – po­wie­dział funk­cjo­na­riusz.

Nogi się pode mną ugięły. Wszyst­kiego mo­głem się spo­dzie­wać, ale nie tego. Świat za­wi­ro­wał mi przed oczami. Wstrzy­ma­łem od­dech, jak­bym do­stał po­tężny cios w brzuch. Zo­sta­łem sie­rotą?

– Ale jak to? – wy­du­si­łem z sie­bie przez za­ci­śnięte gar­dło, gdy wielka gula ufor­mo­wała się w prze­łyku.

– Zde­rze­nie czo­łowe. Zgi­nęli na miej­scu. Bar­dzo mi przy­kro – od­rzekł męż­czy­zna wy­pra­nym z emo­cji gło­sem. Był wy­raź­nie przy­zwy­cza­jony do prze­ka­zy­wa­nia ta­kich in­for­ma­cji.

Nie do­cie­rało do mnie, co się stało. Wszystko brzmiało jak kiep­ski żart. Może chło­paki zro­bili so­bie idio­tyczny ka­wał? Ale skąd wzię­liby praw­dzi­wego glinę?

Gdy po­li­cjant od­szedł, sta­łem jesz­cze chwilę przy otwar­tych drzwiach, pró­bu­jąc ze­brać my­śli. W końcu za­mkną­łem je za sobą i osu­ną­łem się na zie­mię. Wy­łem, cho­wa­jąc twarz w dło­niach. Mój świat legł w gru­zach.

Co te­raz z warsz­ta­tem ojca? Jak zor­ga­ni­zo­wać po­chó­wek? Kogo po­wia­do­mić? Py­tań było zbyt wiele, a od­po­wie­dzi brak. Zo­sta­łem sam w pu­stym domu, a moje ży­cie zmie­niło się w ułamku se­kundy. Mu­sia­łem się wziąć w garść. Ro­dzi­ców już nie było. Od te­raz wszystko za­le­żało tylko ode mnie.

***

Rok póź­niej

By­łem wła­ści­cie­lem du­żego warsz­tatu sa­mo­cho­do­wego, który roz­sze­rzy­łem rów­nież o na­prawę mo­to­cy­kli. In­te­res krę­cił się zna­ko­mi­cie – zle­ce­nia nie miały końca, a ja nie pla­no­wa­łem dal­szego po­więk­sza­nia firmy. Wy­star­czało mi to, co mia­łem. Nie wy­obra­ża­łem so­bie sprze­da­wać warsz­tatu ojca, żeby wy­na­jąć coś więk­szego lub otwie­rać drugi punkt, któ­remu nie mógł­bym po­świę­cić stu­pro­cen­to­wej uwagi.

Ten warsz­tat był moim dru­gim do­mem, miej­scem, gdzie spę­dza­łem naj­wię­cej czasu, two­rząc z chło­pa­kami praw­dzi­wie ro­dzinną at­mos­ferę. Nie chcia­łem, by krę­ciło się tu dru­gie tyle ob­cych lu­dzi. Na­sza ekipa była zgrana, a za­trud­nia­nie no­wych osób wią­za­łoby się z ry­zy­kiem – ni­gdy nie mógł­bym być w pełni pe­wien, kogo przyj­muję do pracy.

Ża­łoba trwała u mnie do­kład­nie trzy­sta sześć­dzie­siąt pięć dni. Po­rzu­ci­łem pracę na zle­ce­nie u Bruna i cał­ko­wi­cie od­da­łem się pracy w warsz­ta­cie. W końcu ku­pi­łem wy­ma­rzone Ka­wa­saki i do­piero wtedy po­czu­łem, że od­zy­skuję spo­kój du­cha. Wy­jeż­dża­jąc na as­falt i gna­jąc aż do od­cię­cia, mo­głem uwol­nić my­śli. Ten rok mnie zmie­nił. Wy­do­ro­śla­łem i mia­łem dużo wię­cej obo­wiąz­ków niż rok wcze­śniej.

Mu­sia­łem dbać nie tylko o sie­bie, ale też o pra­cow­ni­ków – lu­dzi, któ­rzy każ­dego dnia na mnie li­czyli. Oni mieli swoje hi­po­teki, ro­dziny i po­trze­bo­wali sta­bil­no­ści. To wła­śnie z my­ślą o nich po­sta­no­wi­łem roz­wi­jać ro­dzinny in­te­res, za­miast go za­my­kać. Warsz­tat przy­wo­ły­wał wiele wspo­mnień o ojcu, ale nie po­tra­fił­bym po pro­stu pew­nego dnia prze­stać tu przy­cho­dzić. Za­miast tego sta­ra­łem się two­rzyć w tym miej­scu nowe, wła­sne wspo­mnie­nia. Roz­sze­rze­nie dzia­łal­no­ści o na­prawę mo­to­cy­kli było tego czę­ścią. Ten warsz­tat prze­stał być wy­łącz­nie miej­scem mo­jego ojca – stał się rów­nież moim.

***

Obec­nie

Za­sta­na­wia­łem się ostat­nio, kiedy tak na­prawdę mi­nęły moje lata mło­do­ści. Chyba wiem – spę­dzi­łem je na cięż­kiej pracy we wła­snym warsz­ta­cie. Czas pły­nął, a ja prze­sta­łem być mło­dzia­kiem, sta­jąc się do­ro­słym męż­czy­zną z ba­ga­żem do­świad­czeń. Zda­rzały się dni, gdy dzia­ła­łem na au­to­pi­lo­cie, ale ge­ne­ral­nie moje ży­cie było okrut­nie mo­no­tonne. Każdy dzień wy­glą­dał nie­mal tak samo – bez zmian, bez nie­spo­dzia­nek. We­ge­to­wa­łem, za­miast żyć. Wy­bra­łem jed­nak tę drogę, bo uwa­ża­łem, że jest naj­wła­ściw­sza. Nie na­rze­ka­łem, bra­łem się w garść i ro­bi­łem swoje.

Czy uwa­żać się już za sta­rego ka­wa­lera? Nie mia­łem żony ani dziew­czyny, a tym bar­dziej dzieci czy ja­kie­go­kol­wiek po­czu­cia sta­bi­li­za­cji. W do­robku ży­cio­wym mia­łem warsz­tat sa­mo­cho­dowo-mo­to­cy­klowy, Ka­wa­saki ZX-6 636, duży, za­nie­dbany dom i grono przy­ja­ciół, z któ­rymi w let­nim okre­sie jeź­dzi­łem na po­kazy stuntu. Można po­wie­dzieć, że mia­łem wszystko… a za­ra­zem nic.

Co­dzien­nie co­raz bar­dziej czu­łem się sa­motny, mimo licz­nych zna­jo­mych. To jed­nak nie było to. Co­raz czę­ściej ża­ło­wa­łem, że nie mam ko­biety u swo­jego boku. Miło by­łoby wra­cać do domu, wie­dząc, że ktoś na mnie czeka. Na mnie jed­nak cze­kały je­dy­nie pu­ste ściany, które z cza­sem stały się moim pry­wat­nym wię­zie­niem.

Po­świę­ci­łem swoje ży­cie cięż­kiej pracy, od­da­jąc się wszyst­kim, tylko nie so­bie. Na sie­bie za­bra­kło już czasu. Speł­ni­łem ma­rze­nie o kup­nie mo­to­cy­kla, mia­łem pie­nią­dze, a z boku mo­gło się wy­da­wać, że mam wszystko, czego trzeba do szczę­ścia. Tym­cza­sem ja od­dał­bym wiele, by cof­nąć czas, znów mieć dwa­dzie­ścia lat i nie czuć się tak sa­mot­nie, jak te­raz.

Kła­dłem się każ­dego wie­czoru w zim­nym łóżku, by rano wstać i po­wtó­rzyć to samo. Ży­łem jak Phil w fil­mie „Dzień świ­staka” – dzień po dniu, ta sama mo­no­to­nia. I tak cią­gnę to od kilku lat…