Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
24 osoby interesują się tą książką
Pełna ciepła, wzruszeń i dobrych emocji zimowa opowieść o rodzinie, która zrobi wszystko by być szczęśliwą!
Młoda mężatka – Lena - pragnąc spełnić wolę ojca, a także swoje marzenie z dzieciństwa, tuż po ślubie wyjeżdża na studia leśne do Warszawy. Życie weryfikuje to marzenie, a Warszawa przytłacza kobietę, która miota się między wyrzutami sumienia, że zawiodła ojca, a tęsknotą za pachnącym igliwiem lasem, za leśniczówką i przede wszystkim za mężem. Jest jej żal marnować pięć lat na rozłąkę, bo zdaje sobie sprawę z kruchości życia.
Leśniczy Kamil spotyka w lesie chłopca, który po kryjomu siekierą próbuje wyrąbać choinkę. Odprowadza dziecko do domu, gdzie okazuje się, że panuje straszna bieda. Wieczorem opowiada Lenie o tej rodzinie, a ona zastanawia się, co może zrobić, by ulżyć im w niedoli…
Małgorzata Lebioda przez okolicznych mieszkańców nazywana wiedźmą po wyjeździe Leny, nie potrafi poradzić sobie z samotnością, lecz los ma dla niej niezwykłe zadanie…
Gdy las przykrywa śnieg, a zapach igliwia roznosi się po okolicy, wszystko może się zdarzyć. Wiadomo, że świąteczny czas to okres cudów, spełniania marzeń nie tylko swoich, ale też cudzych. Daj się zaprosić na wigilię do leśniczówki.
Wioletta Piasecka dała się poznać czytelnikom jako autorka pozytywnych powieści z bardzo ważnym przesłaniem: miłość jest w stanie zwyciężyć każde przeciwności losu!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 332
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Mojej kochanej Mamie,wiernej czytelniczce –Halinie Szklarek
Powoli zapadał zmierzch. Na gałęziach świerków, na krzewach tarniny, na zmarzniętej ziemi, na drewnianych zmurszałych sztachetkach płotu przy starej chacie ukrytej w głębi lasu osiadały płatki śniegu. Wzmagający się z każdą chwilą wiatr kołysał czubkami sosen, a jego wycie przypominało szalejący ocean. Ubrana w szary, wełniany, długi sweter Małgorzata Lebioda przekładała owocowy susz, sprawdzając, czy w plasterki jabłek nie wdała się pleśń. W kaflowej kuchni otulone ogniem drwa przyjemnie trzeszczały, a błogie ciepło rozchodziło się po pomieszczeniu. Nad kuchnią na sznurach wisiały pęta swojskiej kiełbasy, jej zapach mieszał się z aromatem czosnku, który spleciony w warkocze zwisał na ścianie w towarzystwie zebranych latem bukietów ziół. Na ręcznie utkanym dywaniku zwinięta w kłębek spała Szyszka, mała rudawa psinka podrzucona jakiś czas temu przez niegodziwych ludzi. Często się zdarzało, że starszej samotnej kobiecie, którą tutejsi nazwali wiedźmą, przerzucano przez płot bezpańskie psy lub koty. Starała się każdej niechcianej istotce znaleźć dom, ale małej kulawej suczki nikt nie chciał przygarnąć, więc zostawiła ją sobie i niemal od razu pokochała. Wyleczyła chorą łapkę, a psinka odwdzięczyła się za dobre serce i czułą opiekę bezgraniczną miłością.
Małgorzata zawiązała ostatni lniany woreczek z suszonymi plasterkami jabłek, zdjęła okulary, przetarła dłonią pomarszczone czoło, a potem zapatrzyła się w ciemność za oknem. Obserwując oblepiający szybę śnieg nagle pomyślała o dniu, gdy ona sama odrzucona przez własnych rodziców, bezdomna, przerażona i wyczerpana, zjawiła się w tym domu. Uśmiechnęła się w zadumie do tamtej młodziutkiej dziewczyny, nieznającej jeszcze życia, a już dźwigającej na ramionach ciężar ponad siły. Sposępniała, bo obraz w jej wspomnieniach wiązał się z potwornym smutkiem. Przypomniały jej się straszne chwile, gdy ojciec, dowiedziawszy się o ciąży, wpadł w furię. Bił ją i jej matkę, gdzie popadło. Na oślep. Lebioda drgnęła, a melancholijny uśmiech sprzed chwili zgasł na jej twarzy. Pamięć tamtych wydarzeń wciąż ją raniła. Ojciec często wyciągał ręce do bicia. Nie musiał mieć pretekstu, żeby uderzyć. Matkę również bił, a ta panicznie się go bała i we wszystkim mu ustępowała. Małgorzata przypomniała sobie noce spędzone w oborze sąsiadów, gdy kryła się pomiędzy korytami dla świń i czekała, aż upojony alkoholem ojciec zaśnie. Czasami nie dawał za wygraną i szukał jej, klnąc na całą okolicę, a wtedy wtulona w cuchnące gnojem zwierzęta umierała z przerażenia. Rano, gdy wytrzeźwiał, nie pamiętał lub udawał, że nie pamięta wieczornych awantur. Wracała do domu i pochylała się nad balią, żeby zmyć z siebie odór świńskiego łajna i życie przez kilka godzin toczyło się, jak gdyby nigdy nic. Aż do wieczornego pijaństwa.
Kiedy poznała Tadeusza, miała niespełna szesnaście lat. Zakochała się w nim, bo był dla niej dobry, czuły, opiekuńczy i mogła się schronić w obejściu gospodarczym jego rodziców na czas pijackich awantur ojca. Spotykali się ukradkiem w lesie lub nad rzeką, czasem wieczorami u niego w starej stodole. Dziewczyna trzymała tę znajomość w tajemnicy, bo bała się, by do jej rodziców, a szczególnie do ojca, nie dotarły plotki o łączącym młodych uczuciu. Oddała Tadeuszowi swoje serce, a chwilę później, z wdzięczności za dobroć, również swoje ciało. Spragniona czułości, wymykała się do chłopaka w każdej wolnej chwili. W jego ramionach czuła się bezpiecznie i dobrze. Wierzyła w miłość i oddanie. Gdy odkryła, że spodziewa się dziecka, ukochany wyparł się znajomości z nią, a ludzie byli przekonani, że on nie ma z tą ciążą nic wspólnego, wszak nikt ich razem nie widywał. Bojąc się reakcji ojca, zaklinała ukochanego, by się nią zaopiekował. Ale on stchórzył. Nie chciał brać odpowiedzialności ani za nią, ani za to nowe życie, które spłodził. Gdy ciąża stała się widoczna, ludzie się śmieli, że cichej, nieporadnej dziewusze ktoś bękarta zmajstrował. Matka na wieść o hańbie córki zdzieliła ją w twarz, a potem tłukła szmatą i wyzywała od najgorszych, ojciec natomiast złapał za drewniany drąg, którym przeganiał krowy na pastwisko, i okładał ją bez opamiętania po brzuchu, po plecach, po głowie. Nie protestowała, skuliła się na tę wymierzaną po rodzicielsku sprawiedliwość, przyjmując ją z rezygnacją i z pokorą. Jednak na razach się nie skończyło. Zasapany ojciec, łapiąc powietrze, pobitą i przerażoną wypchnął za próg, splunął i nakazał już nigdy nie pokazywać mu się na oczy.
Małgorzata się wzdrygnęła i jęknęła głucho. Wspomnienia zbyt mocno bolały. Chciała je przepędzić, ale nie potrafiła. Szyszka podniosła pyszczek i spojrzała na swoją panią psimi mądrymi oczyma, a po chwili podniosła się leniwie i podeszła do nóg staruszki, jakby rozumiała, że ta potrzebuje czułości. Polizała wyciągniętą do niej pomarszczoną dłoń kobiety.
– Szyszko, piesku, tak dobrze nam razem, a ja rozpamiętuję stare dzieje. Nie ma do czego wracać – stwierdziła zachrypniętym głosem, ale obraz śmiertelnie zatrwożonej młodej dziewczyny wciąż siedział jej w głowie. Czuła tamten ból i beznadzieję. – Uratowałaś mnie, mamo – szepnęła po chwili w przestrzeń, mając na myśli właścicielkę starej chałupy w lesie, w której niegdyś znalazła schronienie i w której mieszkała do dziś. – Cóż ja bym wtedy poczęła? – spytała retorycznie.
Była przekonana, że uporała się z przeszłością, że zamknęła ją za sobą, ale ostatnio drzwi, które wydawały się zatrzaśnięte, chyba się uchyliły, bo niemal zapomniane strachy wypełzły na nowo. Może dlatego, że Lena już nie odwiedzała jej tak często jak kiedyś, a samotność, którą jeszcze niedawno lubiła, teraz, po wyjeździe córki leśniczego, dokuczała jej podwójnie. Znów głośno westchnęła, czując niewypowiedzianą wdzięczność dla starszej kobiety, która ją wówczas przygarnęła i którą do końca jej życia nazywała mamą. Wołano na nią szeptucha, bo znała się na ziołach i wiedziała, które na uśmierzenie bólu, które na kłopoty z bezpłodnością, a które na dodanie sił witalnych. Przekazała przybranej córce swoją wiedzę, a także długo leczyła, gdy noszone pod piersiami Małgorzaty dzieciątko obumarło w szóstym miesiącu ciąży. Zapewne przyczynił się do tego Zenon Lebioda, gdy tłukł córkę drewnianym drągiem.
W tamtym najdramatyczniejszym momencie życia Małgorzata, pobita i zgnębiona, powlokła się do szosy, stanęła na środku drogi, modląc się, by pierwsze nadjeżdżające auto ją zabiło. Tak się na szczęście nie stało. Wielką ciężarówką wyjechała w nieznane. Na pytanie kierowcy, dokąd jedzie, odpowiedziała: „Byle dalej stąd”. Mężczyzna o nic więcej nie pytał, dał jej kanapkę, wodę i pozwolił zasnąć. Rankiem, kiedy otworzyła oczy, za oknem szoferki nie było już gór ani nawet pagórków, jak w jej rodzinnych stronach, rozciągał się za to płaski jak stół teren, a przed nimi ścieliła się długa wąska asfaltowa droga. W okolicach Gdańska kierowca kończył trasę, podziękowała mu, a on, zanim wysiadła, wsunął jej w dłoń pięćdziesięciozłotowy banknot. Połykając łzy i słaniając się ze zmęczenia, doszła do jakiejś wiejskiej drogi, a potem na furmance dojechała do Górek. Rolnik wskazał dom szeptuchy, zapewniając, że tam znajdzie schronienie. I rzeczywiście, już przy furtce starsza, lekko przygarbiona kobieta, nie pytając o nic, objęła ją ramieniem, jakby właśnie na Małgorzatę czekała. Długo stały bez słowa. Dziewczyna płakała w ramię staruszki, aż zabrakło jej łez. Jeszcze dziś na wspomnienie tamtej szczerej czułości, jakiej doznała pierwszy raz w życiu, ścisnęło ją w gardle. W skromnej chacie w środku lasu znalazła ukojenie. Szeptucha otoczyła ją serdecznością i pielęgnowała. Przekazała jej też wszystkie tajniki zielarskiej wiedzy.
Teraz ona, tak jak niegdyś jej wybawicielka, potrafiła leczyć ziołami. Po śmierci przybranej matki wiodła pustelnicze życie. Nie potrafiła zaufać nikomu, a tym bardziej otworzyć się na miłość. Samotność zaostrzyła jej wrażliwość i wyczuliła duszę. Wystarczyło, że spojrzała na człowieka i już wiedziała, jaki jest, czy ma czyste serce, czy wręcz przeciwnie, zawiść i zazdrość przesłaniają mu rozum. Małgorzacie wydawało się, że oswoiła swoją samotność. Po pogrzebie szeptuchy jeszcze bardziej stroniła od ludzi. Ten stan trwał aż do pogrzebu leśniczego Andrzeja Szejny. Gdy jego córka Lena straciła dach nad głową i u niej szukała pocieszenia, coś w Lebiodzie pękło. Nie sądziła, że tęskni za czyjąś obecnością, a jednak tęskniła. Pokochała Szejnównę i wzruszyła się, gdy ta zgodziła się nazywać ją babcią. Pierwszy raz od kilkudziesięciu lat znów miała kogoś bliskiego. Po wyjeździe Leny do Trójmiasta w każdy piątkowy wieczór oczekiwała jej przyjazdu i pichciła najsmaczniejsze acz proste potrawy. Lecz gdy dziewczyna tuż po ślubie z Kamilem wyjechała na studia do Warszawy, odczuła tak silną tęsknotę, że nie potrafiła znaleźć sobie miejsca, a obrazy ze smutnego dzieciństwa i z nieszczęśliwej młodości nawiedzały ją ze zdwojoną siłą niemal każdego dnia. Tamte przebrzmiałe bolesne wspomnienia trwożyły, jakby zdarzyły się wczoraj.
Machnęła pomarszczoną dłonią, odpędzając się od nich jak od natrętnej muchy, dźwignęła się od stołu, wzięła w dłonie kij, na którym się podpierała i pokuśtykała do pokoju. Ciche tykanie zegara rozchodziło się echem po pomieszczeniu. Jęknęły sprężyny sfatygowanej kanapy, gdy na niej usiadła. Szyszka również przeszła do pokoju. Starsza kobieta schyliła się, z wysiłkiem podniosła psa, posadziła go sobie na kolanach, pogładziła po błyszczącej sierści i przemawiała pieszczotliwie. Pusty dom, który przecież kochała, majaczył cieniami, wspomnieniami, przeszłym życiem, i Lebioda miała wrażenie, że wszystko już jest za nią. Jeszcze wiosną czy latem, a nawet jesienią wędrówki do lasu po zioła, jagody, grzyby nadawały sens codzienności, zima jednak była przygnębiająca.
Musiała przysnąć, bo ocknęła się na odgłos zbliżającego się miarowego pomruku. Szyszka również drgnęła i zapatrzyła się w okno. Poprzez wycie wiatru dał się słyszeć warkot silnika. I rzeczywiście, po chwili w kuchennych oknach odbiła się smuga świateł z reflektorów samochodu, a jej odblask oświetlił również ścianę w salonie. Szyszka zeskoczyła z kolan swojej pani i szczekając, wbiegła do niewielkiej sieni. Po minucie rozległo się pukanie do drzwi. Małgorzata odruchowo spojrzała na zegar ścienny. Dochodziła siedemnasta. Kobieta przez moment zastanawiała się, czy może ktoś z wioski potrzebuje pomocy, ale gdy usłyszała pod drzwiami znajome szczekanie, domyśliła się, że to młody leśniczy Kamil Grygiel z Szarikiem. Nie myliła się. Gdy tylko drzwi się otworzyły, do sieni wpadł wilczur, a zaraz za nim wszedł mąż Leny. Jedną ręką strzepywał z siebie białe płatki śniegu, a w drugiej dzierżył torbę solidnie wypchaną sprawunkami.
– Dobry wieczór, babciu Małgosiu – przywitał się z uśmiechem. – Wichura taka, że chciałem sprawdzić, czy tutaj wszystko w porządku, bo obawiam się szkód w lesie, a przy okazji przywiozłem zakupy. Miałem je przywieźć wcześniej, ale po piętnastej przyjechał samochód po drzewo. Lena mi głowę urwie, kiedy się dowie, że tak późno dotarłem do babci.
– Dziękuję, Kamilu. Naprawdę nie trzeba było. Mam wszystko, co mi potrzeba – zaprotestowała Lebioda. – Chleb piekę sama, mąkę i cukier jeszcze mam... A mnie, starej, teraz nie potrzeba aż tak dużo rzeczy, szczególnie gdy nikt mnie nie odwie... – Zamilkła nagle, nie chcąc przysporzyć młodemu człowiekowi niepotrzebnych wyrzutów sumienia. Doskonale wiedziała, że Kamil ma aż nadto obowiązków i zwyczajnie nie starcza mu czasu na dotrzymywanie jej towarzystwa.
– Ależ ja zrobiłem zakupy z myślą o sobie – zawołał Grygiel, nieco mijając się z prawdą. – Wprawdzie zimą nie zachodzę do babci tak często jak latem, ale przynajmniej raz w tygodniu jestem. I wtedy zawsze coś u babci dobrego jadam. – Uśmiechnął się. – Fakt, powinienem przyjść za dnia, ale miałem dziś sprzedaż drewna, musiałem się rozliczyć w nadleśnictwie i pozałatwiać kilka pilnych tematów, no i jeszcze ten nadprogramowy załadunek po godzinach urzędowania.
– Bardzo ci dziękuję. Postaw zakupy na stole. – Wzruszyła się postawą mężczyzny i faktem, że Lena, będąc gdzieś w dalekiej Warszawie, pamiętała o niej. – Szarik, pieseczku kochany, już starczy. – Broniła się przed psią wylewnością. Szarik przed rokiem mieszkał u Lebiody kilka miesięcy i traktował dom wiedźmy niemal jak własny, a ją samą jak członka rodziny. – Poziomkę zostawiłeś w domu? – zwróciła się do Grygiela.
– Tak, jeszcze chyba nie jest gotowa na wizyty. Najlepiej się czuje w leśniczówce na swoim spanku pod grzejnikiem. To i tak cud, że doszła do siebie po wypadku. Przeszła kilka operacji, na szczęście wszystko zagoiło się na niej jak na psie. – Roześmiał się, witając się z Szyszką.
– Minie jeszcze wiele czasu, zanim nabierze odwagi do życia. Pies jak człowiek, boi się zaufać po raz kolejny. Lena uratowała tę biedną psinkę...
– Dlatego Poziomka chodzi za Lenką krok w krok, no a teraz, kiedy jej pani bawi w dalekim świecie, cierpi. Wszyscy tęsknimy. W domu brakuje jej głosu, jej śmiechu i muzyki. Wiesz, babciu, nigdy nie przypuszczałem, że aż tak będzie brakowało mi dźwięków fortepianu. Nie sądziłem, że stanę się melomanem. – Trajkotał, wykładając z torby produkty na kuchenny stół.
– Muzyka to balsam dla duszy, człowiek, słuchając Mozarta czy Chopina, szlachetnieje. Może i ja mogłabym kiedyś przyjść i posłuchać. Właściwie nigdy nie miałam przyjemności słuchać muzyki granej na żywo. – Zamknęła lodówkę i uśmiechnęła się do Szyszki i Szarika dokazujących na środku kuchni.
– Oczywiście, że tak. Zapraszamy. Przyjadę po babcię, bo przecież do leśniczówki stąd jest dość daleko. A komu jak komu, ale babci należy się prywatny koncert za uchronienie fortepianu.
– Drobiazg. – Machnęła ręką, umniejszając swoją rolę w ukryciu instrumentu przed handlarzami nasłanymi przez Wandę, drugą żonę Andrzeja Szejny, która po śmierci męża wyprzedawała majątek, byleby tylko pasierbica niczego nie odziedziczyła. – Ale jeśli tylko Lena zechciałaby, chętnie posłuchałabym, jak gra. Mam nadzieję, że to nie kłopot.
– Ależ skąd! – zapewnił gorliwie Kamil, zaraz jednak się zarumienił. Grane przez Lenę melodie kojarzyły mu się z intymnością, z magią, z najpiękniejszymi chwilami we dwoje. Gdy tuż po ślubie przy pomocy chłopaków z Zakładu Usług Leśnych sprowadził fortepian z powrotem do leśniczówki, długo prosił Lenę, by coś zagrała. Dziewczyna nie dawała się przekonać, bo ostatni raz grała na nim jako mała dziewczynka. Aż któregoś razu po miłosnych uniesieniach, ubrana w zwiewną kusą koszulkę, usiadła do instrumentu. Spod jej palców wypłynęła melodia, a on stał zachwycony, bojąc się swobodniej odetchnąć, by nie spłoszyć najpiękniejszej chwili w swoim życiu.
– W takim razie chętnie przyjadę. Pewnie smutno ci teraz samemu – powiedziała łagodnie, odsuwając fajerkę i stawiając na ogniu czajnik. Nie pytając gościa, czy napije się herbaty, przygotowała dwa kubki i wrzuciła do nich listki mięty zmieszanej z płatkami dzikiej róży i jaśminu. – Kiedy Lena wraca?
– Nieprędko – odpowiedział z westchnieniem. – Sam ją prosiłem, żeby nie przyjeżdżała w każdy weekend. Mam czasami wrażenie, że ta tęsknota mnie zabija, ale nie chcę jej dokładać zmęczenia. Przyjeżdża w piątki późnym wieczorem, a w niedzielne południe już musi wracać. Moja żona jest bardzo ambitna. Spełnia marzenia swoje i taty, a ja zamierzam ją w tym wspierać. Tęsknię, ale bardzo się o nią martwię. Czasami w piątek zajęcia trwają dłużej, więc tym bardziej nie mogę pozwolić, by wracała nocnym pociągiem.
– No tak. Marzenie o studiach leśnych podtrzymywało ją na duchu w najtrudniejszych chwilach, tyle że brakuje mi jej odwiedzin – wyznała szczerze Małgorzata i umilkła. Kąciki ust jej opadły, a oczy zwilgotniały. Sama siebie zbeształa w duchu, że rozkleja się jak dziecko, zamiast cieszyć się szczęściem swojej ulubienicy.
– Ja też okrutnie tęsknię, babciu – powiedział miękko Kamil, jakby odczytując nastrój Lebiody. – Nie mogłem i nie chciałem jej zatrzymać.
– Wiem. I to jest właśnie miłość. Boję się tylko, że... się pogubicie. – Małgorzata odwróciła głowę, bo para uderzyła w gwizdek czajnika i rozległ się piskliwy świst.
Kamil zagryzł wargi. Ufał Lenie bezgranicznie, ale z tęsknoty różne myśli przychodziły mu do głowy. Bał się. Znał życie, sam był przecież zaręczony i miał ustaloną datę ślubu, gdy jego serce skradła młodziutka córka przełożonego. Wiedział, że serce nie sługa, a krew nie woda. A tam, w świecie, wśród rówieśników mających te same zainteresowania i pasje może się okazać, że ktoś o wiele przystojniejszy od niego, bardziej przebojowy i z większym poczuciem humoru zawróci jej w głowie.
– Lena spełnia swoje marzenie, a ja będę ją wspierał, choćby nie wiem co – powiedział stłumionym głosem i spojrzał na prawą dłoń, na której połyskiwała złota obrączka, a potem upił łyk gorącej herbaty, niemal parząc sobie usta.