Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
22 osoby interesują się tą książką
Barbara i Mariusz są kochającym się małżeństwem. Wychowują dwóch synów, ale do pełni szczęścia brakuje im córki. Mówią o swoim marzeniu otwarcie, a gdy te w końcu się spełnia, dochodzi do tragedii. Każde z małżonków przeżywa ją po swojemu. Barbara zatraca się w rozpaczy, Mariusz szuka pocieszenia w ramionach młodej kochanki.
Rozwód zdaje się być przesądzony, a para pogodzona z rozstaniem. Jednak nie wiedzą, że los przygotował dla nich iście zabójczą niespodziankę.
Historia Mariusza i Barbary jest fikcją literacką wplątaną w prawdziwe wydarzenia, jakie rozegrały się na bajecznej wyspie Phuket w Tajlandii w 2004r. I już nic nie było takie samo.
Wioletta Piasecka w nowej powieści żongluje emocjami i zabiera nas w sam środek wydarzeń. Przygotuj się na czytelniczą ucztę.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 225
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
WYDAWNICTWO DLACZEMU www.dlaczemu.pl Dyrektor wydawniczy: Anna Nowicka-Bala Redaktor prowadząca: Marta Burzyńska Redakcja: Renata Kumala (korektornia on-line) Korekta: Anna Nowicka-Bala (tyleslow.pl) Projekt okładki: Ethna Katarzyna Brzyska Łamanie i skład: Anna Jakubek WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE WARSZAWA 2022 Wydanie I ISBN: 978-83-67357-76-0 Zapraszamy księgarnie i biblioteki do składania zamówień hurtowych z atrakcyjnymi rabatami. Dodatkowe informacje dostępne pod adresem: [email protected].
Wspaniałej kobiecie Ewelinie Kwiatkowskiej-Tabaczyńskiej z bloga Zaczytana Ewelka. Ewelko, dziękuję, że namówiłaś mnie na napisanie tej powieści.
Promienie słońca wpadają do kuchni przez szeroko otwarte okno. Jest parno. Od kilku godzin zanosi się na burzę. Wyczekuję jej z utęsknieniem, bo od dusznego powietrza kręci mi się w głowie. Może jeszcze od poustawianych na parapecie ziół, które pachną nieco zbyt intensywnie. Może od nieprzespanej nocy i czającego się niepokoju. Mimo kiepskiego samopoczucia chcę osłodzić starszemu synowi koniec wakacji, stoję więc w kuchni, odmierzam chochelką naleśnikową masę i wylewam na patelnię, którą przekręcam pod odpowiednim kątem, by ciasto rozlało się równomiernie. Przyglądam się, jak naleśnik, skwiercząc, rumieni się najpierw po brzegach, a potem na całej powierzchni. Każdy kolejny placek po zdjęciu z patelni dokładnie smaruję nutellą. Wachluję się co chwila kuchenną ściereczką. Co za ironia losu – myślę, przez ostatnie dwa tygodnie padało, a teraz, gdy Sebastian musi iść do szkoły, pogoda jest jak marzenie.
Z pierwszego piętra dolatują do mnie krzyki i przekomarzania chłopców. Julek i Sebastian kłócą się o każdą zabawkę, nawzajem robiąc sobie na złość. Nie ma dnia bez awantury o nic. Żaden nie odpuści. Nie pomagają tłumaczenia i kary. Wzdycham. Odkładam miskę z ciastem na kuchenny blat, biorę w dłoń drewnianą packę i czekam, aż naleśnik nabierze złotawej barwy, szturcham go co chwilę, by się nie przypalił. Drugą ręką głaszczę się po zaokrąglonym brzuchu. Pieszczotliwie go masuję. Dwudziesty trzeci tydzień. Uśmiecham się do siebie, bo już wiem, że to będzie dziewczynka. Czuję to instynktownie. Mariusz bardzo pragnie córki. Ja zresztą też. Oboje z mężem dobrze wiemy, że zdecydowaliśmy się na kolejne dziecko, marząc tylko o tym, by to była wreszcie córka. Na szczęście na ostatnim badaniu lekarz dał nam wielką nadzieję graniczącą z pewnością. Tak, to będzie dziewczynka. Nasza mała księżniczka. Doznaję ulgi, że nie trzeci syn. Wybraliśmy już imię. O dziwo, nie kłóciliśmy się o nie. Zosia.
– Zosieńka – szepcę i zastanawiam się, czy córeczka mnie słyszy. Gdy myślę o niej, wyobraźnia podsuwa mi obraz małej rozkosznej blondyneczki z różową kokardą we włosach. Często widzę córkę w snach, jak biega po ogrodzie, skacze na skakance, a jej wesoły śmiech działa kojąco na moje serce. Właściwie nie wiem, dlaczego Zosia miałaby mieć jasne włosy, skoro ja, Mariusz i nasi synowie mamy ciemne. Jednak szczęście i marzenia kierują się własną logiką, a najczęściej jej brakiem. Przygotowujemy jej pokoik tuż obok naszej sypialni. Oczywiście w różowym kolorze. Zawsze lubiłam róż, ale od momentu otrzymania wiadomości, że na świat przyjdzie nasza córka, zakochałam się w różu na nowo.
Słyszę rumor na schodach. Chłopcy zbiegają, przepychając się nawzajem. Odwracam się, by dać reprymendę moim urwisom, ale oślepia mnie słońce wpadające przez otwarte na oścież okno. Przysłaniam dłonią oczy, a z trzymanej w ręce packi wprost na przegub dłoni spływa strużka rozgrzanej oliwy. Skóra zaczyna piec, krzywię usta z bólu. Zakręcam kurek z gazem i odwracam się energicznie, by wsadzić dłoń pod zimną wodę, ale kolana mi miękną, a przed oczami skaczą dziwne jaskrawe mroczki. Z drżących rąk wypuszczam drewnianą łopatkę i całym ciałem opieram się o blat. Zęby mi szczękają, a palce lodowacieją. Skąd ta nagła słabość? To przecież tylko niewielkie oparzenie – tłumaczę sobie oszołomiona.
– Kiedy będą naleśniki? – Julek, zgrzany od zabawy i upału, wpada do kuchni i zamiera.
Chcę powiedzieć, by umył ręce i usiadł przy stole, ale język odmawia mi posłuszeństwa. Zaciskam mocniej dłonie na krawędzi blatu i bez sensu zauważam, że dwa paznokcie zdążyły się złamać. Pomalowane na różowo teraz wyglądają nieestetycznie i tandetnie. Myśli odpływają, a ja mam przed oczyma tylko te różowe paznokcie.
– Mamo! Umierasz?! – Przerażony krzyk Sebastiana wyrywa mnie z dziwnego marazmu. Chcę się roześmiać na tę dziecinną przesadzoną panikę i go uspokoić, ale wiotkie ciało osuwa się po kuchennym meblu, aż upadam z jękiem na terakotę. Podpieram się rękoma, ale te ślizgają się po mokrej posadzce. Czy to woda? Niczego przecież nie rozlałam. Staram się podnieść, ale tylko szarpię się niezdarnie. Poddaję się. Siedzę na podłodze i opieram czoło o drzwiczki kuchennej szafki.
Starszy syn podbiega i próbuje pomóc mi wstać, a mnie ogarnia coraz większa niemoc. Powieki ciążą, ramiona więdną, resztkami silnej woli staram się utrzymać otwarte oczy. Zatrzymuję wzrok na ubraniu syna. Błękitna bluzka i żółte krótkie spodenki Sebastiana nasiąkają niewielkimi, lecz wyraźnymi plamkami krwi. Marszczę czoło, by lepiej im się przyjrzeć. Wpadające do domu promienie wciąż mnie oślepiają. Skąd krew na ubraniu mojego dziecka? – Serce tłucze mi się w klatce piersiowej, a nerwy napinają się jak struny.
– Synek – mamroczę pod nosem, ale Seba mnie nie słyszy. Otwiera z impetem drzwi i wybiega na zewnątrz.
Słyszę kwilenie. Domyślam się, że to Julek. Jest przerażony. Ociężale podnoszę wzrok i widzę, że synek podchodzi do mnie. Jego kroki są niepewne.
– Jesteś cała we krwi. – Piąstkami wyciera łzy i patrzy na mnie oskarżycielsko. – Siedzisz w czerwonej kałuży.
Zamieram. Doznaję chwilowej ulgi, że to nie była krew Sebastiana, ale nagle doznaję olśnienia. Z moich ust wydobywa się najpierw jęk, a potem ryk. Ściskam uda. Za nic w świecie nie chcę dopuścić do poronienia. To niemożliwe, bym straciła dziecko! Przecież to już dwudziesty trzeci tydzień! Jestem zdrową kobietą. Co się mogło stać? Karuzela myśli wiruje mi w głowie. Zosiu, Zosieńko! Przywołuję obraz jasnowłosej dziewczynki, lecz jest zamazany, jakby za mgłą. Zaciskam powieki. Chcę wyraźniej skupić się na majakach, ale te znikają bezpowrotnie.
Głośne, energiczne pukanie poprzedza otwarcie drzwi wejściowych. Do kuchni wpada sąsiadka z naprzeciwka. Kobieta schyla się i głaszcze Julka po ciemnych włosach, szepce mu coś do ucha. Synek nieco się uspokaja i siada na kanapie. Wciąż ociera łzy. Serce mi się kroi na widok jego spuszczonej główki. Nie mam jednak siły się podnieść i dodać mu otuchy.
– Pani Barbaro, karetka już w drodze. Poczekam z panią, a potem wezmę chłopców do siebie, póki pan Mariusz nie wróci z pracy. Za jej plecami dostrzegam przygnębionego Sebastiana. Jutro ma ważny dzień, a mnie przy nim nie będzie. Pogrążam się w dołującym żalu.
Wycie karetki pogotowia zagłusza wszystkie inne dźwięki i przynosi mi nadzieję, że może nie wszystko stracone i że lekarzom uda się uratować płód. Ulga sprawia, że odpływam. Ledwo widzę ratowników w białych kitlach. Czyjaś dłoń dotyka mojego ramienia, miły męski głos dobiega jakby spoza światów, jednak nie rozróżniam już słów. Nad miastem przetacza się intensywna burza, ale ja ledwo słyszę grzmoty. Jest mi ciepło, błogo, ciało już się nie trzęsie, myśli odpływają w niebyt, a wraz z nimi strach, zmartwienia i żal.