Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
27 osób interesuje się tą książką
Pełna emocji i wzruszeń opowieść o miłości i marzeniach nad podziałami…
Sara Leokadia Wolska - bujająca w obłokach szlachcianka, marzy o podbiciu świata, pisaną przez siebie powieścią, lecz wiek, w którym żyje nie jest dobrym czasem dla kobiet ani dla marzycieli.
Rodzina obawiając się staropanieństwa córki, a tym samym i kompromitacji towarzyskiej, zmusza Sarę do małżeństwa z dużo starszym od siebie bardzo majętnym magnatem – wdowcem Hipolitem Teofilem Reszko. W jego posiadłości kobieta ma być matką, żoną i ozdobą domowego ogniska.
Rozżalona Sara nie jest rozumiana ani przez męża ani przez otoczenie. Zamyka się w sobie, aż pewnego dnia w jej życiu pojawia się młody, przystojny miłośnik literatury Bruno Dzikowski…
Jak potoczą się losy młodych ludzi? Co okaże się ważniejsze – miłość, rozsądek, czy pogoń za marzeniami?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 336
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Mojemu synowi Sebastianowi,
który zawsze we mnie wierzył –
nawet wtedy,
gdy nie wierzył we mnie nikt.
Płomień jednej z pięciu świec w porcelanowym lichtarzu, zdobnym w niezapominajki, zamigotał, po czym zgasł. Uwolniona nitka dymu z tlącego się knota podrażniła nozdrza pochylonej nad kajetem młodej kobiety. Sara Leokadia Wolska uniosła głowę i skrzywiła usta w bezradnym grymasie, zauważyła bowiem, że pozostałe cztery świece również za chwilę się wypalą. Wyrzucała sobie, że nie oszczędziła choć jednej na nocne pisanie. Powinna kazać Marcie uzupełnić zapas, nie chciała jednak słuchać dobrotliwego gderania służącej, która natychmiast wypomniałaby jej niestosowność nocnego ślęczenia. Marta Skowronek ubolewała, że przez nieprzespane noce cera szarzeje i więdnie przedwcześnie. Nie tylko Marta wytykała Sarze jej dziwactwo ciągłego pisania, matka również nie szczędziła gorzkich słów. Póki dziewczyna była młodsza, rodziców bawiła jej mania wymyślania i spisywania przeróżnych historii, ale w miarę dorastania matka i ojciec coraz surowiej zapatrywali się na osobliwą pasję córki. „Dziewczęta w twoim wieku gustują w przyjęciach i flirtach. Nie rozumiem, po kim odziedziczyłaś tę dziwaczną manierę” – wzdychała matka. „Moja droga, nigdy nie znajdziesz męża. To niepodobna, jeśli ma się dłonie ufajdane atramentem” – dogadywał ojciec.
O ile wcześniej Sara słyszała tylko pobłażliwe strofowanie, to od kiedy skończyła dwadzieścia lat, państwo Klementyna i Ambroży Wolscy krzywili się na każdą wzmiankę o pisarskiej pasji jedynaczki i głośno wyrażali swoje niezadowolenie. „Na co ci to, dziecko? Przyuczaj się lepiej do roli żony i pani na majątku” – załamywała ręce matka. Rodzice obawiali się, że ich jedyne dziecko doświadczy staropanieństwa. Wolscy byli ludźmi majętnymi i szanowanymi, nie chcieli wydawać córki za mężczyznę niżej od niej urodzonego lub mniej zamożnego. Małżeństwo uważali za awans społeczny i swojego rodzaju kontrakt. Teraz Sara Leokadia liczyła sobie lat dwadzieścia dwa, toteż rodzicie dwoili się i troili, organizując przyjęcia i bywając na wizytach, by zaaranżować jak najlepszy mariaż dla panny Wolskiej. Na pisanie powieści zostawały więc Sarze jedynie noce.
Płomyki zamigotały, po chwili zgasła kolejna świeca. Sara niechętnie odsunęła notes, włożyła pióro do kałamarza i wstała od biurka. Potykając się o długą błękitną koszulę i o pękate woluminy rozłożone na podłodze, pospiesznie ruszyła w stronę łóżka, odrzuciła na plecy jasny warkocz, zsunęła kapcie i wskoczyła pod pierzynę. Nie znosiła kłaść się po ciemku. Ledwo umościła głowę na poduszce, płomienie trzech świec zafalowały ostatnim tchnieniem, a po chwili pokój spowiła ciemność. Dziewczyna westchnęła i powędrowała myślami do pisanej właśnie historii o ułanie i zakochanej w nim dziewczynie z gminu. Od roku opisywała burzliwe losy ich miłości. Pozostał zaledwie ostatni rozdział. Pisała w kajecie, a następnego dnia przepisywała rozdział na kartach, starannie kaligrafując litery. Ciotka Adelajda, jedyna powierniczka jej pisarskich tajemnic, opowiadała bratanicy, że w Ameryce niejaki Christopher Scholes skonstruował typograf, którym można pisać dużo szybciej niż piórem, i choć Sara nie potrafiła wyobrazić sobie tej maszyny, marzyła, że kiedyś zostanie poczytną powieściopisarką, wystukującą litery na takim właśnie urządzeniu.
Nie mogła zasnąć. Podekscytowana faktem, że już wkrótce postawi ostatnią kropkę w powieści, przekręcała się z boku na bok, wsłuchując się w tykanie wielkiego mahoniowego zegara. Gdy niebo zaczęło się przejaśniać, usiadła na łóżku i rozejrzała się po wnętrzu, badając, czy przez okna wpada wystarczająco dużo światła, by mogła wrócić do pisania. Na plecach poczuła chłód. Grube mury nie nagrzały się jeszcze, choć majowe słońce od kilkunastu dni pięknie otulało ziemię. Zmęczona bezsennością, nieco zmarkotniała. Z niechęcią pomyślała, że wkrótce jej beztroski świat się zmieni. Matka i ojciec czynili starania, aby dostatnio wyszła za mąż, a ją zamążpójście przerażało. W domu rodzinnym było jej dobrze, bezpiecznie, mimo rodzicielskich napomnień mogła oddawać się swojej pasji. Nie wyobrażała sobie siebie w roli żony i matki. Nade wszystko pragnęła zostać powieściopisarką. Zaczytywała się w „Tygodniku Stylu i Literatury” i marzyła, że ujrzy kiedyś fragment własnego dzieła na łamach czasopisma.
– A właśnie, że zostanę pisarką. Znajdę wydawcę. Zrobię to, a potem niech się dzieje, co chce. Niech mnie krytykują i obmawiają – powiedziała półgłosem.
Około czwartej nad ranem Sara uznała, że jest wystarczająco widno, by zasiąść do biurka. Narzuciła na ramiona wełniany niebieski szal, otworzyła notes i zapominając o zmęczeniu, a także o całym świecie, oddała się spisywaniu ostatniego rozdziału historii ułana i jego ukochanej. Wysunąwszy, jak to miała w zwyczaju, koniuszek języka, maczała pióro w kałamarzu i starannie dobierając słowa, notowała je z pełnym powagi namaszczeniem. Za oknem było już całkiem jasno, gdy zapisała słowo „koniec”. Odchyliła się na krześle, zaczerpnęła tchu i z dumą popatrzyła na swoje dzieło. Przepełniła ją radość i jakieś nieznane jej dotąd uczucie wolności, jakby szczęście podarowało jej skrzydła i mogła pofrunąć, dokądkolwiek zechce. Nie znała takiego stanu. To było jak ukojenie spierzchniętych ust łykiem źródlanej wody. Poczuła łzy na policzkach i roześmiała się, wycierając je wierzchem dłoni. Odpłynęło znużenie i trud nieprzespanej nocy.
Tanecznym krokiem podeszła do okna. Odchyliła misternie upięte firany, by spojrzeć na wypielęgnowany trawnik i aleję, przy której aż do bramy wjazdowej rosły piękne rozłożyste platany. Patrzyła na spokojny świt budzącego się dnia, gdy nagle jakiś niezrozumiały cień przysłonił jej radość. Sarę przeszedł dreszcz. Szczelniej otuliła się szalem i odeszła od okna. Przypomniała sobie ostatnią rozmowę z matką, jej błysk w oczach i zaróżowione z emocji policzki. Dziewczyna domyślała się, że być może rodzice upatrzyli kandydata do jej ręki. Zagryzła dolną wargę i zmarszczyła brwi. Zaraz jednak odsunęła tę myśl. Znajdę wydawcę, a potem sama zdecyduję o moim życiu. Uda mi się – obiecała sobie. Nieco uspokojona, przewiesiła szal przez poręcz krzesła przy toaletce i wsunęła się pod pierzynę. Wraz z marzeniami spłynął na nią kojący sen.
Dochodziła ósma, gdy rozległo się ciche pukanie. Sara nie usłyszała hałasu, pogrążona w mocnym śnie. Drzwi się uchyliły i do pokoju weszła Marta. Nie czekała na zaproszenie, bo domyślała się, że jej pupilka znów przesiedziała pół nocy, a kto wie, może i całą noc przy biurku. Ubrana w szarą sukienkę i biały fartuch, z białym czepkiem na ciasno zwiniętych włosach, służąca uśmiechnęła się na widok wtulonej w pielesze panienki. Rzut oka na wypalone doszczętnie świece, otwarty zeszyt, a także rzucony bezładnie szal pozwalały się kobiecie domyślać, że jej przypuszczenia okazały się słuszne. Marta pokręciła głową z dezaprobatą.
– Nie ma kto pannie Sarze wybić z głowy tych dziwactw – mruknęła pod nosem. Dźwignąwszy wiadro z nieczystościami, wystawiła je za drzwi, otworzyła okno, a potem zabrała się do starannego zeskrobania zastygłego wosku z porcelanowych świeczników.
Szczebiot ptasich treli wpadł do pokoju jak wiosenny rześki koncert, panna Wolska otworzyła oczy, przeciągnęła się i spod długich rzęs przyglądała się krzątaninie Marty. Przymknąwszy powieki, rozkoszowała się świadomością, że skończyła swoje pierwsze poważne literackie dzieło. Praca nad powieścią kosztowała ją wiele wyrzeczeń. Dziś wykaligrafuję ostatni rozdział i stronę tytułową, a jutro pojadę do Warszawy i rozpytam o wydawców. Trzeba będzie w moje plany wtajemniczyć kuzynkę Mariannę, bo sama nie dam rady przekonać rodziców, a zwłaszcza matki, by dała mi zgodę na wyjazd – planowała. – Tak, muszę powiadomić Mariannę! – Energicznie odchyliła pierzynę i wyskoczyła z łóżka.
– Panno Saro, doprowadzi mnie panienka do zejścia z tego świata. – Przestraszona niespodziewanym zrywem dziewczyny służąca opadła na krzesło przy biurku i położyła dłoń na klatce piersiowej. – Toż tak nie można!
– Marto moja kochana, wielki dzień dzisiaj! Jestem taka szczęśliwa! – Oczy panny Wolskiej błyszczały, a cienie po nieprzespanej nocy stały się niemal niewidoczne. – Szczęśliwy dzień!
– To już dzisiaj? Panienko Saro, jestem taka szczęśliwa, że dożyłam tej chwili. Cały dwór nie mówi o niczym innym, tylko o szczęściu panienki. – Marta uśmiechnęła się promiennie i dała się porwać do szalonego tańca. – Ależ panienka wywija. Lepiej spożytkować tę energię na przygotowanie się do wizyty – zawołała radośnie, wirując po pokoju w ramionach rozentuzjazmowanej młodej kobiety.
– Marto. – Sara odrzuciła warkocz na plecy i nagle spoważniała. Domyśliła się, że służąca nie cieszy się z jej ukończonej powieści, ale z wizyty kawalera do jej ręki. Nie wyprowadziła jej z błędu, jedynie sapnęła cichutko. – Będę potrzebowała twojej pomocy. Napiszę zaraz list do kuzynki Marianny, ktoś musi go jej dostarczyć osobiście. Pomożesz mi? To dyskretna misja, potrzebuję kogoś bardzo zaufanego.
– Helka z Zygmuntem właśnie wybierają się do miasta po sprawunki dla pani Klementyny, więc mogę im przekazać list panienki.
– No dobrze... – Sara wypowiedziała te słowa w zamyśleniu, jakby wahała się, czy może Helenie zaufać. Zaczerpnęła tchu i wypuściła głośno powietrze, a potem usiadła przy biurku i wyjęła z szuflady papier listowy. Pokrótce wyjaśniła kuzynce Mariannie, że potrzebuje jej pomocy w eskapadzie do Warszawy. Zdawała sobie sprawę, że jeden fałszywy ruch i jej plany obrócą się wniwecz.
Od wysłania listu do Marianny Podolskiej minęła zaledwie doba, a już następnego ranka przed dom Wolskich zajechał elegancki powóz zaprzężony w dwa siwe konie. Stangret zeskoczył z kozła, otworzył drzwi i pomógł wysiąść szczupłej, energicznej, młodej kobiecie. Jej miedziane włosy upięte w gustowny węzeł pięknie komponowały się z ciemnobrązowym kapeluszem i takiego samego koloru suknią. Odsunęła pomocną dłoń kamerdynera, który wybiegł powitać gościa, i wbiegła do budynku.
– Marianna? Stało się coś? – Klementyna Wolska w ciemnozielonej sukni schodziła po schodach, lecz na widok siostrzenicy przystanęła, posyłając dziewczynie nieco zdziwione spojrzenie.
– Nic się nie stało, cioteczko. Porywam Sarę na cały dzień – odpowiedziała lekko, ściągając koronkowe kremowe rękawiczki.
– Bardzo dobrze, niechże się przestanie ukrywać w swoim pokoju. Gdyby mogła, przesiadywałaby w pustelni bez końca.
– Nie przesadzaj, mamo. – Ubrana w białą bluzkę z żabotem, granatowy żakiet i oliwkową spódnicę Sara zbiegła lekko pod schodach. Kiedy mijała matkę, wypadła jej skórzana aktówka, którą niosła pod pachą.
– A cóż to takiego, moja droga? – zainteresowała się Klementyna, wskazując palcem na skórzaną teczkę i nieznacznie ściągając brwi ku sobie.
– Ciotuniu kochana, Sara chce przeczytać nam fragmenty swojej poezji. Zapewne to tam dźwiga – wtrąciła pospiesznie Marianna. – Właśnie po to się spotykamy.
– Ach tak. – Wolska chrząknęła rozczarowana. – Tylko po to? – Prychnęła niemal pogardliwie, niezadowolona, że znów to głupie pisanie przesłoni poważne sprawy, jakimi teraz powinna zaprzątać sobie głowę panna na wydaniu.
– Cioteczko, nie tylko po to. – Marianna roześmiała się beztrosko, ścisnęła dłoń ciotki, lekko dygnęła, a potem ucałowała ją w policzek. – Jak to w gronie przyjaciół... będą rozmowy i spacery...
– Kto będzie? – spytała Klementyna nonszalancko, jakby od niechcenia, ale jej bystre oczy świdrowały siostrzenicę na wskroś.
– Wszyscy! – wykrzyknęła Marianna, tocząc ręką zamaszysty ruch i wytrzymując wzrok ciotki.
– Jedziemy, kochana, bo nam mama gotowa egzamin zrobić. – Sara pociągnęła kuzynkę za rękę, wybawiając ją tym samym z niekomfortowego położenia.
– Co znaczy jedziemy? Tak bez śniadania? – Wolska się oburzyła. – Nie ma mowy. Gertruda już podaje. Absolutnie was nie wypuszczę. – Klementyna rozłożyła ramiona, by zagarnąć dziewczęta, ale one sprytnie wywinęły się spod jej opieki i przekomarzając się, wycofały się do wyjścia. Gdy dziewczęta sadowiły się w powozie, z budynku wyszła Marta, najpierw obejrzała się, czy aby pani Wolska nie wyszła za nią i czy nie ma na horyzoncie pana Ambrożego, a gdy zobaczyła, że oprócz kamerdynera nikt jej nie obserwuje, podbiegła do powozu i zastukała. Zobaczyła w szybce zdziwiony wzrok panienek. Kamerdyner uchylił usłużnie drzwiczki, za co podziękowała mu serdecznym uśmiechem.
– Panienko Saro, proszę to wziąć. Gertruda przygotowała panienkom prowiant na drogę, bo tak coś czuję, że na tym pikniku u panienki Marianny to do zjedzenia za wiele nie będzie – rzuciła konspiracyjnym szeptem, na co obie dziewczyny parsknęły śmiechem.
– Dziękuję, Marto. Jak zawsze masz rację. Byłabyś genialnym detektywem. – Sara wzięła wiklinowy koszyk wypełniony wiktuałami.
– Proszę na siebie uważać, panno Saro – dodała, ale jej głos utonął w niecierpliwym rżeniu zwierząt. Stangret strzepnął lejcami i konie ruszyły z gracją z podjazdu, minęły platanową aleję i wyjechały na drogę.
– No to mów, co to za eskapada? Dokąd właściwie jedziemy? – Marianna ściągnęła kapelusz i rozparła się na wyściełanej bordowym aksamitem kanapie.
– Do Warszawy! – zawołała Sara.
– Do Warszawy? Same? To ci heca! I kto to mówi! Cicha, wiecznie nieobecna Sara. Przyznaję, zadziwiasz mnie, ale chętnie wejdę w tę paradę. – Marianna klasnęła w dłonie. – I cóż zatem będziemy tam wyprawiały? Schadzka z jakimś przystojnym młodzieńcem? Sekretny romans? – Mariannie policzki zapłonęły z emocji. Czego jak czego, ale takiej odwagi i samowoli nie spodziewała się po zawsze akuratnej kuzynce.
– Napisałam powieść. Wspaniałą, cudowną, och, cudowną. – Sara odstawiła na podłogę koszyk z jedzeniem, który wciąż trzymała na kolanach. – I... chcę ją wydać drukiem – oznajmiła przejęta. – Jedziemy znaleźć wydawcę.
– Co takiego? Napisałaś powieść? Kiedy? Jak? Po co? Wiedziałam, że wciąż piszesz, ale byłam przekonana, że wiersze. Czy widziałaś kiedyś, żeby jakaś kobieta napisała książkę? – W oczach Marianny niedowierzanie ścierało się z zaskoczeniem i ze współczuciem.
– Widziałam. – Sara uniosła podbródek. – Czytałaś, co napisała Młoda Polka?
– Oczywiście, że czytałam Pamiątkę po dobrej matce. Kto nie czytał? – spytała retorycznie. – Ale przecież to nie powieść. – Wzruszyła ramionami. Mnąc rękawiczki, to splatała, to rozplatała niespokojne dłonie. – Młoda Polka to tylko nazwa, pod którą może kryć się mężczyzna. To mrzonki, Saro. Nikt nie zechce twojej powieści.
– Nie odbieraj mi nadziei. Zresztą, wiem, że Młoda Polka to kobieta. Nazywa się Klementyna Tańska. Chcę być jak ona – powiedziała Wolska, a potem umilkła. Powóz wjeżdżał właśnie w Rogatki Belwederskie i obie panny zapatrzyły się na pałac Belwederski. Przepięknie usytuowany na zachodniej części skarpy warszawskiej czarował swoim urokiem.
– Wciąż nie mogę uwierzyć, że księżna łowicka już tu nie mieszka – rzuciła z westchnieniem Marianna.
– Wszystko się zmienia. Jeszcze tak niedawno grywał tu pan Chopin, ale od czasu, gdy ostatni zryw niepodległościowy upadł...
– Błagam cię! – przerwała jej kuzynka. – Nie po to wyrwałyśmy się do miasta, by mówić o męskich sprawach. Nuży mnie to. – Wzdrygnęła się. – Wstąpmy lepiej do Wiejskiej Kawy. Mam ochotę popatrzeć na tygiel kręcących się tam osobliwości i prowincjuszy. Uwielbiam ten kawiarniany gwar, zgiełk, ścisk, gdzie każdy może udawać, kim nie jest. – Rozmarzyła się, westchnąwszy.
– Ale najpierw załatwmy moją sprawę. Potem niech ci będzie, jedźmy do Wiejskiej Kawy. Jeszcze nigdy tam nie byłam, ale wiele intrygujących ploteczek słyszałam o tej kawiarni. Może przyda mi się ta wizyta do umieszczenia jej w następnej historii. – Sara przechyliła się i dała stangretowi znak, by jechał na ulicę Widok do redakcji „Tygodnika Stylu i Literatury”.
Majowe słońce sprawiło, że w Warszawie kobiety zmieniły futra na żakiety i peleryny, większość z nich porzuciła również ciemne barwy sukien i na ulicach zrobiło się kolorowo. Stukot końskich kopyt, rozmowy przechodniów, spacerujące damy z parasolkami chroniące swą cerę przed wiosennymi promieniami niosły wrażenie, że wjeżdża się do wielkiego świata. Marianna, marząca o zamieszkaniu w mieście, chłonęła ten widok jak gąbka wodę. Natomiast Sara zbladła, zagryzła dolną wargę i rozmyślała nad rozmową, która ją czekała. W domu w Bielawie, gdy w nocy leżała w łóżku i wyobrażała sobie tę wizytę, wszystko wydawało jej się proste. Teraz jednak, gdy zajechali przed elegancki budynek zdobny w dwie kolumny i ogromne dębowe drzwi, obleciał ją strach. Czy rzeczywiście wydawca da jej szansę, czy pozwoli spełnić marzenia o własnej powieści, czy będzie miał tyle odwagi i nowoczesnego myślenia, że nie przelęknie się tego, że ona, Sara, jest kobietą?
Nie czekając na pomocną dłoń stangreta, Sara zebrała materiał sukienki i pochwyciwszy brązową aktówkę, zeskoczyła ze schodków powozu, a potem nie oglądając się na Mariannę, ruszyła do wejścia. Kuzynka drobiła kroczki w skórzanych pantofelkach i ledwo za Sarą nadążała. Wnętrze gmachu przywitało je kłębami dymu tytoniowego. Zupełnie jakby przed kilkoma chwilami zakończyła się narada, na której zgromadzeni raczyli się tytoniem. Sara i Marianna rozglądały się po obszernym holu, nie bardzo wiedząc, dokąd dalej pójść. Pośród wygodnych kanap, rzeźbionych figur i wszędobylskich spluwaczek poczuły się jak przeniesione do innego świata. Po chwili podszedł do nich starszy mężczyzna w ciemnoszarym uniformie i po uprzejmej wymianie grzeczności spytał o cel ich wizyty.
– Chcę wydać powieść – obwieściła bez ogródek Sara, porzucając niedawną nieśmiałość. – Pragnę się skontaktować z kimś władnym, kto by mi to zadanie ułatwił.
– Pan Hieronim oczekuje pań? – Nieco zakłopotany podkręcił sumiastego siwego wąsa.
– Nie, nie sądzę. Jednak przyjechałyśmy aż z Bielawy. Powieść Sary Leokadii Wolskiej okaże się wielkim sukcesem, sam pan zobaczy, a więc proszę przyznać mi rację, że przyszłyśmy ze sprawą wielkiej wagi – wtrąciła się do rozmowy Marianna, która również odzyskała swobodę. Cała ta heca, jak nazywała ich eskapadę, zaczęła jej się bardzo podobać, zważywszy że jej zwieńczeniem miała być wizyta w Wiejskiej Kawie.
– A zatem zapraszam, panienki pozwolą za mną, może pan Hieronim przyjmie takich nadzwyczajnych gości. – Skłonił się, a potem poprowadził kobiety obszernym korytarzem. Szły za nim w milczeniu. Sara czuła spływającą po plecach strużkę potu i zlodowaciałe końcówki palców. Na szczęście przez koronkowe rękawiczki nie było widać, że dłonie są wilgotne i że drżą. Kiedy w końcu stanęły przed drzwiami wydawcy, Wolska ścisnęła łokieć kuzynki tak mocno, że tamta drgnęła i jęknęła cicho.
– Boję się – zdążyła szepnąć, bo w tym momencie drzwi się otworzyły i dziewczęta stanęły oko w oko ze starszym szczupłym mężczyzną z siwą, kozią bródką. Sara zrobiła ruch, jakby miała zamiar się cofnąć.
– Proszę, zapraszam, niechże panie wejdą. Hieronim Gurg – przedstawił się i cmoknął dłonie młodych dam. – Czym zasłużyłem sobie na tak zacną wizytę? – Starzec przechylił głowę, po czym spojrzał na dziewczęta znad binokli i usłużnie wskazał jasne, skórzane fotele, na których przycupnęły.
– Dzień dobry, nazywam się Sara Leokadia Wolska, a to moja kuzynka Marianna Podolska, która mi jedynie towarzyszy, bo sprawę mam tylko ja. – Uśmiechnęła się zdawkowo. Jej dobre maniery nie pozwalały na uzewnętrznianie emocji. Mówiła pewnie, stanowczo, z odpowiednim dystansem, ale w środku drżała. Zdziwiona była, że aż tak mocno przeżywa tę wizytę. Owszem, marzyła o wydaniu powieści, ale nagle poczuła się tak, jakby nie walczyła jedynie o książkę, ale o całe swoje życie.
– Słucham zatem, z czym pani do mnie przychodzi? – Podniósł dłoń i poprawił małe, okrągłe binokle na nosie. Wyglądał zarazem dystyngowanie i groteskowo. Wyprostowany, dumny, ale z oczami rozbieganymi i zniecierpliwieniem wypisanym na twarzy, sprawiał nieco odpychające wrażenie.
– Panna – poprawiła go Sara odruchowo i natychmiast się zaczerwieniła.
– No to słucham, panno Saro. – Zawiesił glos i uśmiechnął się pod wąsem. – Co też może taką miłą osóbkę sprowadzać do męskiego świata prasy? – Stał oparty tyłem o biurko i mierzył ją wzrokiem. Splótł ręce na piersiach i przybrał pozę dobrodusznego wujaszka.
– Otóż napisałam powieść. Bardzo chciałabym ją wydać, choćby we fragmentach, a „Tygodnik Stylu i Literatury” wydał mi się idealny do tego celu. Czy zechciałby pan rzucić okiem? – Wbiła pełen nadziei wzrok we właściciela oficyny.
– Panna napisała? – W zmarszczeniu czoła i ściągnięciu brwi, a także w grymasie ust było tyle lekceważenia, że Sara zarumieniła się z przykrości. Nie opuściła jednak wzroku, z dumnie uniesionym podbródkiem patrzyła na mężczyznę surowo.
– Tak. Ja napisałam. I cóż w tym takiego nadzwyczajnego? – zapytała chłodno, po czym dodała wyniośle: – Stworzona przeze mnie historia jest interesująca, poprawna stylistycznie i bardzo dobrze napisana. Wierzę, że spodoba się czytelniczkom.
– Cóż mam pani odpowiedzieć? – Rozłożył ręce i chrząknął nieco zakłopotany, pogładził siwą bródkę przyciętą w szpic i zwrócił się do Wolskiej: – Może i jest dobrze napisana, ale...
– Jest pasjonująca – weszła mu w słowo. – Oto i ona. – Energicznym ruchem wyciągnęła ze skórzanej płaskiej torby plik równo ułożonych kartek i podsunęła go wydawcy.
Mężczyzna nie uczynił żadnego gestu. Sytuacja stała się niekomfortowa. Marianna, która do tej pory przyglądała się tej scenie bez słowa, nagle spąsowiała i rzekła oburzona:
– Chyba nie będzie pan czynił afrontu mojej kuzynce. To doprawdy niegrzeczne. Nie przystoi, by dama czekała z wyciągniętą dłonią i prosiła o uwagę. Niechże pan okaże się dżentelmenem.
– Tak, w istocie, racja. – Przeszedł energicznym krokiem przez gabinet i wziął od Sary rękopis.
– Ufam, że pan go przeczyta. Adres jest na karcie tytułowej. Gdyby pan zechciał mnie powiadomić o swojej decyzji, będę wysoce zobowiązana.
– Szanowna pani, od razu wolę uprzedzić, że nie wydajemy rzeczy napisanych przez kobiety. A przynajmniej do tej pory nie wydawaliśmy... – Zmiękł nieco, widząc jej rozedrgany podbródek i przysłonięte łzami oczy.
– Uważa pan, że kobiety są gorszymi istotami niż mężczyźni? – Marianna się oburzyła. Wodziła wzrokiem między Sarą a wydawcą, ale teraz wbiła twarde spojrzenie w pana Hieronima i z urażoną dumą czekała na odpowiedź.
– Ależ skąd. Gdzież śmiałbym tak myśleć, po prostu zastanawiam się, czy nie szkoda panience czasu na takie fanaberie. – Podniósł rękopis i stuknął w niego drugą ręką, aż zafalowały luźno ułożone kartki. – Coraz więcej kobiet przychodzi do mnie z wydumanymi prośbami, bym upublicznił im to czy tamto, a to wiersze, a to bajki, a to dobre rady. Wszystko przez Tańską, a właściwie teraz już Hoffmanową. Ja rozumiem, że jej powiastka z dobrymi radami dla grzecznych panienek była potrzebna, ale teraz te panienki chcą wciąż coś pisać i wydawać. A ja się pytam, kto będzie dzieci chował? Kto będzie strzegł ogniska domowego? Hę? No? Pytam się? – Obrzucił kobiety przenikliwym spojrzeniem mówiącym, że on i tylko on ma słuszność, a minę miał przy tym taką, jakby pragnął pogrozić dobrodusznie palcem niesfornym pannicom i wybić im z głowy niedorzeczności.
– Proszę tylko, żeby pan przeczytał i dał mi listowną odpowiedź – Sara trwała przy swoim. – I jeszcze jedno, Klementynie Tańskiej również wydawcy nie chcieli upublicznić jej pięknej powiastki Pamiętnik po dobrej matce. Musiała posłużyć się pseudonimem, a jednak jej praca okazała się pożyteczna, pożądana i przyniosła sukces. Nie ma pałacu, dworu czy domu, w którym nie wspominano by o Klementynie Tańskiej i jej elementarzu dla panien. Ja wprawdzie nie piszę dobrych rad, tylko pełnokrwiste powieści, które, proszę mi wierzyć, odniosą sukces. Proszę tylko przeczytać, a wierzę, że gdy pan się zapozna z moim rękopisem, podejmie pan właściwą decyzję. – Uniosła się ostentacyjnie i skierowała w stronę drzwi. Marianna zrobiła to samo. – Dziękuję, że poświęcił nam pan swój cenny czas. Dodam jeszcze, że przykro mi, bo traktuje pan nas, kobiety, jako rzecz podrzędną w stosunku do mężczyzn, gdy tymczasem kobiety są takimi samymi ludźmi, a może nawet nie takimi samymi, ale lepszymi. Bardziej kochamy, bardziej czujemy, więc jestem przekonana, że i emocje lepiej przelewamy na papier.
– Widzi pani, gdyby była pani mężczyzną, z radością zatopiłbym się w lekturze... Oczywiście przeczytam. – Uniósł ręce, widząc, że dziewczynie znów zaszkliły się oczy.
– Proszę mi wierzyć, ani przez chwilę nie żałuję, że nie jestem mężczyzną. Potrafię tak samo dobrze, a nawet lepiej tworzyć pasjonujące historie. Wierzę w pański rozsądek, w pańską ciekawość świata, a także w sprawiedliwą ocenę.
– No cóż, obiecałem, więc przeczytam. Nie mam wyjścia. – Rozciągnął usta w wymuszonym uśmiechu. – Chociaż wolałbym przeznaczyć ten czas na... Ależ, panienko, niech panienka nie płacze! – zawołał.
– Kiedy mogę się spodziewać odpowiedzi? – spytała twardo Wolska, ocierając koniuszkiem rękawiczki dwie łzy z policzków. Nie chciała płakać, ale emocje wzięły górę. Zapragnęła jak najszybciej wyjść z tego zadymionego pomieszczenia.
– Wkrótce. Nie pozwolę, by panienka czekała zbyt długo, w końcu taka fatyga wymaga docenienia. Proszę się uspokoić i... być dobrej myśli. Tak, proszę być dobrej myśli. Przeczytam pani dzieło z należytą uwagą.
– Jeszcze raz dziękuję, że poświęcił mi pan swój czas i pozwolił mieć nadzieję. Będę wyglądała listu od pana.
– Czuję, że wygrałaś. – Podolska roześmiała się, gdy wsiadały do czekającego przed budynkiem powozu. – Pięknie walczyłaś o swoje marzenia. Jestem z ciebie dumna. – Usiadła obok Sary i objęła ją ramieniem. – Choć nadal uważam ten pomysł za szalony, to jednak ci gratuluję i kibicuję.
– Mam przeczucie, że wkrótce zobaczę swoją książkę!
Sara, jeszcze wciąż rozdygotana z emocji, czuła, że wygrała tę batalię. Wkrótce zobaczy swoją powieść we fragmentach na łamach czasopisma, a kto wie – rozmarzyła się – może zostanie również opublikowana w pięknym grubym wydaniu, w skórzanej oprawie ze złotymi literami...
Słońce stało już wysoko, gdy stangret zatrzymał się przed drewnianym budynkiem wybudowanym na wzór wiejskiego pałacu. Na dziedzińcu stało mnóstwo dorożek i powozów, przy których kręcili się woźnice, pojąc konie i pytlując między sobą. Po obu stronach ganku dwóch staruszków z kapeluszami w rękach miłosiernie żebrali o datek. Marianna otworzyła sakiewkę i wrzuciła jednemu z nich piętnaście kopiejek. Starzec rozciągnął usta w bezzębnym uśmiechu i wsunął monetę do kieszeni mocno poprzecieranych spodni.
W Wiejskiej Kawie jak zawsze bawiło różnorakie towarzystwo. Od wytwornych dam i eleganckich mężczyzn, przez artystów, po rozbawioną gawiedź warszawskich studentów, trochę głośnych i opitych warzonym piwem. Gwar i beztroski śmiech dolatywały aż na ulicę. Młodzian o miedzianych, rozwichrzonych włosach grał na starym klawikordzie, a gdy tylko spod jego palców wydostawała się dźwięczniejsza nuta, odzywały się umieszczone w klatkach rajskie ptaki.
Dziewczęta zajęły stolik pod jednym z siedmiu wielkich okien i zamówiły gorącą czekoladę, a potem, popijając napój drobnymi łyczkami, obserwowały barwny tłum klientów słynnej warszawskiej kawiarni, wymieniając ściszonymi głosami spostrzeżenia.
– Chciałabym mieszkać w wielkim mieście. Codziennie przechadzać się ulicami Warszawy, zachodzić tu na kawę czy na czekoladę i rozkoszować się anonimowością, jaką daje tłum. – Marianna westchnęła i musnęła opuszkami palców brzeg strojnej w złote listki i maleńkie bukieciki róż filiżanki.
– Co stoi na przeszkodzie, byś spełniła to marzenie?
– Nie zauważyłaś? – Kuzynka podniosła dłoń i zaprezentowała piękny złoty pierścionek z perłą i małymi brylantami dookoła niej. – Nikodem oświadczył się tydzień temu. Wychodzę za mąż – powiedziała spokojnym głosem. Sara starała się doszukać jakichkolwiek emocji, drżenia głosu czy skrywanego smutku, ale ich nie znalazła.
– Jesteś szczęśliwa? – spytała w końcu.
– Bardzo – odpowiedziała wzruszona Podolska. – Mam wielkie szczęście, Nikodem to wyśmienita partia. W dodatku jest we mnie szaleńczo zakochany. Ja w nim również. – Uśmiechnęła się nieznacznie. – Po ojcu odziedziczy kilka folwarków, jest zaradny, nieskomplikowany, jedynie odrobinę nudny z tą swoją ekonomią. Mam szczęście – powtórzyła. – Szkoda tylko, że i on, i jego ojciec chcą, byśmy zostali na wsi.
– Oddałabym wszystko, by móc zostać na wsi – wyjawiła Sara. – Nie potrzebuję wielkiego świata. Kawa równie dobrze smakuje na tarasie w Bielawie, jak i tutaj. A nawet tam u nas lepiej, bo ptaki śpiewają i pachną bzy, a tu tylko hałas i wlatujący przez okno kurz spod końskich kopyt. Prawie się nie słyszymy przez śpiewy studentów i skrzek ptaków. Nie przeczę, od czasu do czasu można zajść tu na kawę, ale codziennie na pewno by ci się znudziło.
– Nie, nie znudziłoby mi się. Właśnie to miejsce ma urok. – Marianna poprawiła kapelusz, nasuwając rondo bardziej na oczy, by mogła swobodniej przyglądać się wesołej ciżbie. – Niedługo nasza beztroska się skończy. Wyjdziemy za mąż i zostaniemy paniami we dworach. Nuda, nuda, nuda... Ale mam takie małe marzenie, a zarazem wielkie, choć wiem, że to niemożliwe. – Zaśmiała się. – Chciałabym, aby moje wesele odbyło się tutaj, w Wiejskiej Kawie.
– Och, rzeczywiście niemożliwe. Ciotuchna Adelajda nigdy się na to nie zgodzi. Zwierzę ci się z czegoś, kuzynko. Jeśli moja książka ukaże się w „Tygodniku Stylu i Literatury”, choćby jej fragment, to nie wyjdę za mąż. Będzie to dla mnie znak, że życie ma mi do zaoferowania coś więcej niż małżeństwo. Chcę być powieściopisarką. Od dziecka o tym marzyłam. Wciąż coś pisałam. Chciałabym właśnie tak spędzić życie.
– Zapomnij, ciotuchna Klementyna na to nie pozwoli. – Marianna się roześmiała. – Od dawna ustawia dla ciebie mariaże. Aż dziwne, że do tej pory się uchowałaś. Już ona zadba o odpowiednią partię. Tak myślę, kogo mogłaby dla ciebie upatrzeć? – zastanawiała się.
– Przestań, proszę. To nieważne. Ktokolwiek by to był, zniechęca mnie myśl, że mam być żoną i matką. Niesprawiedliwe jest to, że tylko mężczyźni mogą pisać o miłości. I w ogóle pisać...
– To prawda, a przecież oni o niej wiedzą dużo mniej od nas. – Kuzynka zachichotała.
– Dziękuję, że ze mną przyjechałaś. Wierzę, że pan Hieronim Gurg mimo surowej powierzchowności okaże się łaskawym człowiekiem. Niczego bardziej nie pragnę, niż ujrzeć swoją książkę. Wyobrażam ją sobie w gustownej oprawie ze złotymi literami składającymi się na moje imię i nazwisko.
– Marzycielka z ciebie, ale radzę ci, zejdź na ziemię, ciotuchna nie odpuści. No, ale próbuj. Dzięki tobie i tej całej eskapadzie i ja skorzystałam i wyrwałam się do wielkiego świata. Aż żal wracać do domu.
Do ich stolika podszedł na oko szesnastoletni chłopak z naręczem czerwonych róż w płaskim wiklinowym koszyku. Jedną wręczył Mariannie, a drugą Sarze, a gdy zdziwione dziewczęta lekko oponowały, wyjawił:
– To nie ode mnie, to od naszej szefowej. – Wskazał brodą na niemłodą kobietę stojącą za kontuarem. – Ja jestem tylko posłańcem. Każda klientka naszego lokalu otrzymuje kwiatek.
Wzięły więc róże i podziękowały właścicielce uśmiechem. Ona skinęła głową i odwzajemniła uśmiech. A potem zajęła się nalewaniem piwa do kufli.
– Dobrze się składa, że dostałyśmy te róże – stwierdziła Marianna. Wepniesz ją do kapelusza, a cioteczka pomyśli, że flirtowałaś na pikniku. – Mrugnęła figlarnie okiem. – Będzie rada, że nie zmarnowałaś dnia. – Wciąż się śmiejąc i przekomarzając, włożyła swoją różę za wstążkę kapelusza. Sara uczyniła to samo. Dopiły czekoladę i w wyśmienitych nastrojach opuściły kawiarnię.
Gdy mijały Rogatki Belwederskie, serce Sary wypełniała nadzieja. Snuła plany o wielkiej sławie i o tym, że zostanie pierwszą polską powieściopisarską. Uśmiechnęła się do swoich myśli. Marianna natomiast otworzyła przygotowany przez Martę koszyk i z apetytem pałaszowała wiktuały zaspokajając młodzieńczy głód.