Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
20 osób interesuje się tą książką
Najnowsza powieść Wioletty Piaseckiej, której pełne emocji historie pokochały czytelniczki! Marta Skowronek została oddana na służbę we dworze jako mała dziewczynka. Jej życie kręci się wokół zawirowań miłosnych i życiowych jej pani - parającej się pisarstwem arystokratki księżnej Sary Leokadii Reszko. Marta jak dotąd nie doświadczyła porywów miłosnych. Jest oddaną, lojalną służącą, ale pewnego dnia, gdy na jej drodze staje przystojny pocztylion Waldemar Promyk, bez reszty traci dla niego głowę. Dziewczyna otrzymuje depeszę z rodzinnych stron wzywającą ją do natychmiastowego przyjazdu. Nie przypuszcza, że przyjdzie jej się zmierzyć z przeciwnościami losu, niczym z najgorszych koszmarów. Tymczasem na drodze Waldemara pojawia się młodziutka zalotna dziewczyna, która postanawia go usidlić. Jak zaważy to na pracy Marty, miłości i jak dotąd przyjacielskich stosunkach z księżną Reszko? Czy mężczyzna oprze się wdziękom urodziwej panny i zastawionym na niego sidłom? Czy kobieta poskleja złamane serce i jeszcze raz zaufa? Pełna wzruszeń opowieść o przeciwnościach losu, osadzona w historycznych realiach z epoki.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 358
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Moim Przyjaciołom z facebookowej grupy „Książki na obcasach – grupa dla fanów twórczości Wioletty Piaseckiej”
Środkiem ulicy pędził żółty pocztowy dyliżans zaprzężony w dwa gniade konie. Stukot kopyt na bruku niósł się echem po niemal pustym o tej godzinie Krakowskim Przedmieściu. Siedzący na koźle pocztylion w czarnym kapeluszu z białą wstążką i w ciemnozielonej pelerynie obszytej karmazynową lamówką ściągnął cugle tak energicznie, że bryka zakołysała się na boki i stanęła. Konie zarżały, a z ich ciepłych chrap uszła para. Mężczyzna odruchowo sięgnął po zawieszoną na sznurze i przypiętą do płaszcza trąbkę, nabrał powietrza w płuca i zadął. Wesoło, choć nieco patetycznie brzmiący dźwięk instrumentu rozniósł się po okolicy, doleciał także do pierwszego piętra apartamentu sąsiadującego z budynkiem poczty królewskiej. Marta Skowronek drgnęła, z jej dłoni wysunął się porcelanowy biały kandelabr zdobny w niezapominajki, nie potłukł się na szczęście, tylko poturlał po miękkim dywanie. Podniosła go, obróciła się na pięcie, odstawiła świecznik na komodę i energicznym krokiem, szeleszcząc szarym, mocno wykrochmalonym materiałem spódnicy, przeszła przez salon.
– A niech Franciszka wszyscy diabli porwą! Niby taki zacny i miły człowiek, a jednak robi na przekór. Tyle razy prosiłam, żeby nie ryczał tą okropną trąbką pod oknami księżnej! Och, można prosić i prosić! Tyle mojego, co sobie poproszę! – mamrotała pod nosem.
Nie zwracając uwagi na spłoszone spojrzenia dwóch pokojówek, Meli i Frani, a także kucharki Anieli, zbiegła po schodach. Już na klatce w holu owionął ją chłód marcowego poranka. Mimo zimna jej policzki płonęły gniewem. Wprawdzie od kilku dni księżna Sara bawiła u rodziców w Bielawie i trąbka akurat dziś przeszkadzać jej nie mogła, ale Marta działała na zapas, by nikt nigdy nie ośmielił się o poranku burzyć spokoju jej pani. Wiele razy przekonywała Franciszka, by nie dął w trąbkę pod ich oknami. Od kilku dobrych tygodni tego zaniechał, ale dziś najwidoczniej się zapomniał. Postanowiła nie szczypać się w język, przestać prosić i zrugać pocztyliona po szewsku. Na co dzień panna Skowronek była kobietą spokojną, ale jeśli chodziło o dobro jej pani, stawała się lwicą.
Wybiegła z budynku i przez chwilę stała niezdecydowana. Przy dyliżansie kręciło się kilku mężczyzn. Coś jej jednak nie pasowało w znajomym obrazku. Nigdzie nie dostrzegła Franciszka. Widziała pochylonego nad kuframi pocztyliona, który przeglądał dokumentację, ale jego sylwetka wydała się jej nieco szczuplejsza niż ostatnio. Wahała się, czy to na pewno jest on. Nie widziała twarzy mężczyzny, bo przesłaniał ją chłopak, który ściągał z kufrów pasy zabezpieczające. Trzęsąc się z zimna, Marta przestąpiła z nogi na nogę, chciała załatwić sprawę jak najszybciej. Wiatr co rusz podwiewał szary materiał jej sukienki, kręcił białym fartuchem na wszystkie strony, stroszył włosy wystające spod czepka i mroził oddech. Poprawiła wymykające się ciemne kosmyki, po czym chrząknęła znacząco raz i drugi, a ponieważ pocztylion dalej nie podnosił głowy ani się nie odwrócił, zniecierpliwiona zignorowała wcześniejsze wątpliwości i oznajmiła:
– Panie Franciszku, na litość boską, tyle razy zapewniał mnie pan, że nie użyje pod oknami księżnej tej szalonej trąbki! Widzę, że na nic się zdały moje prośby i pańskie zapewnienia. Doprawdy, miałam pana za dżentelmena. – Nagle pocztylion porzucił swoje zajęcie, wyprostował się i wbił zdziwiony wzrok w pałającą świętym oburzeniem Martę, a ona zamilkła i znieruchomiała. Nigdy wcześniej nie widziała tego człowieka. Przystojny, wysoki młodzieniec, z rozwiewanymi przez wiatr rudymi włosami i błyskiem w niebieskich oczach, uśmiechnął się lekko zaskoczony.
– A dlaczegóż to nie miałbym użyć sygnału dźwiękowego przed budynkiem poczty? – spytał.
– Bo... bo... ja... pana Franciszka prosiłam... i on... mi... to... obiecał... – wyjąkała speszona. Postawa mężczyzny, a szczególnie jego rozbawiony wzrok onieśmieliły ją. Wpatrywała się w jego niebieskie oczy nieco zbyt długo, niżby pozwalały na to skromność i przyzwoitość. Jej spojrzenie przyciągały wierzgające na wietrze niesforne miedziane kędziorki, otulające wysmaganą słońcem i wiatrem twarz. Gdy zdała sobie sprawę z niestosowności swojego zachowania, wpadła w złość. – Ma pan przestać trąbić! – fuknęła gniewnie.
– Poniekąd jest to mój obowiązek. Szanowna pani tego nie wie?
Kąciki jego ust uniosły się w tłumionym rozbawieniu. Chciał jeszcze coś dodać, ale pomagier pocztowy stanął przy nim, potupując z zimna. Pocztylion niechętnie odwrócił wzrok od Marty i spojrzał na pomocnika.
– Szefie, przesyłki policzone, mogę już je nosić? – zawołał chłopak, a otrzymawszy potwierdzenie, chwycił jedną z paczek i zniknął w drzwiach budynku pocztowego. Dwaj młodzicy oporządzający konie również weszli do środka.
Marta Skowronek najpierw zacisnęła powieki, ale zaraz je otworzyła i zamrugała energicznie, jakby tym sposobem chciała wymazać sprzed oczu obraz przystojnego rudzielca w eleganckim pocztowym płaszczu.
– Gdzie pan Franciszek? – wydusiła w końcu.
– Nie wiem, droga pani, nie tłumaczył mi się, co dziś porabia. O jednym mogę panią zapewnić, a mianowicie o tym, że będę trąbił, ile wlezie. Od wczoraj przejąłem obowiązki pocztowe na Krakowskim Przedmieściu. Żałuję, że z uwagi na dalekie trasy nie dane mi będzie trąbić tutaj codziennie, ale gdy tylko się tu zjawię, zatrąbię, jakem Waldemar Promyk. – Skłonił się przesadnie nisko i już chciał wrócić do przerwanego zajęcia, lecz Marta niespodziewanie złapała go za rękaw służbowego płaszcza, w dodatku zrobiła to tak gwałtownie, że rudzielec przytrzymał się jej ramion, by nie upaść.
– Och, jesteś pani spragniona bliskości, w takim razie służę ramieniem. – Zaśmiał się swawolnie.
– Co za tupet! Proszę mnie puścić! – krzyknęła wzburzona, lecz uścisk mężczyzny nie zelżał. – Proszę natychmiast mnie puścić! Jest pan źle wychowany! Nie ma pan prawa hałasować! Moja pani jest powieściopisarką i potrzebuje spokoju – oznajmiła, nie kryjąc dumy i jednocześnie starając się wyśliznąć z jego ramion. Te jednak wciąż trzymały ją mocno.
– Ach, to w takim razie chodzi zapewne o księżną Reszko. A wie pani, że jestem jej czytelnikiem? Zresztą, kto nim nie jest? – spytał retorycznie.
– Doprawdy? Jest pan czytelnikiem księżnej? Otóż, mój panie, czytelnik się tak nie zachowuje. Powinien pan się domyślić, że szczególnie o poranku księżna potrzebuje spokoju, bo pracuje nocą. Nie ma jej dziś co prawda w Warszawie, ale na przyszłość z szacunku do pisarki zechce pan zachowywać się stosownie.
Dla lepszego efektu Marta uniosła podbródek, lecz już po sekundzie pożałowała tego odruchu, bo niebieskie oczy pocztyliona znalazły się tuż nad jej oczyma. Pochylił się jeszcze bardziej, aż poczuła ciepły zapach jego skóry. Pachniał mydłem i wodą po goleniu. Spłonęła rumieńcem jak młodziutka panienka. Zawstydzona i zła zacisnęła wargi i energicznym szarpnięciem wyrwała się z uścisku. Jej domowe pantofle, nieprzystosowane do wilgotnej nawierzchni, pośliznęły się na bruku i byłaby zapewne wywinęła koziołka, lecz w ostatniej chwili przytrzymała się żeliwnej poręczy ławki. Odtrąciła podaną sobie dłoń, zanim jednak zdołała złapać równowagę, podmuch wiatru uniósł dół jej sukienki, pokazując światu białe płócienne pantalony. Energicznym ruchem przygładziła materiał. Pocztylion chciał jej pomóc w szamotaninie z wiatrem, ale fuknęła na mężczyznę rozzłoszczona i speszona, a potem obróciła się i zła na cały świat, a przede wszystkim na tego krnąbrnego bawidamka, ruszyła w stronę kamienicy.
– Proszę pani, proszę poczekać! – zawołał pocztylion, ale ona, nie spojrzawszy już w jego kierunku, goniona palącym wstydem, przyśpieszyła. Biegła po schodach, głośno dysząc. Wpadła do mieszkania, zatrzasnęła drzwi i oparła się o nie plecami. Mamrocząc obelgi pod adresem rudzielca, starała się uspokoić oddech.
– A to typek, ja mu jeszcze pokażę – odgrażała się pod nosem.
– Marto, co się stało?
Zwabiona niecodziennym hałasem Aniela wybiegła z kuchni i stanęła w holu. Nie pamiętała Marty tak wzburzonej.
– Nic. Zupełnie nic. – Ochmistrzyni pokręciła głową, czym wywołała jeszcze większą konsternację kucharki i pokojówek, które też zjawiły się w holu.
– Masz przekrzywiony czepek, rozwiane włosy i czerwone policzki. Wyglądasz, jakby cię ktoś gonił – oceniła Aniela, niespiesznie zacierając poprószone tu i ówdzie mąką dłonie.
– Nikt mnie nie gonił. Byłam na dole obsztorcować pocztyliona. Bezczelny typ. – Marta westchnęła przeciągle i ponownie pokręciła głową z dezaprobatą. – Że też poczta takich zatrudnia. Świat zszedł na psy. Nieuprzejmy, niemiły, bezczelny i pewny siebie, aż przykro patrzeć.
– Pan Franciszek bezczelny? – zdziwiła się pokojówka. – Ależ to niespotykanie łagodny człowiek. Cóż on takiego Marcie zrobił?
– Nie słyszałaś trąbki? Głuchy by usłyszał. Zresztą, to nie był Franciszek tylko jakiś fircyk. Tak czy siak, księżna spać nie może przez te poranne hałasy. Najlepiej zrobisz, Melu, jak zajmiesz się czyszczeniem sreber. Pragnę przypomnieć, że nasza pani dziś wraca.
– O co pannie Marcie chodzi? Srebra dawno przetarte. – Urażona pokojówka wzruszyła ramionami
– Niech sobie pocztylion dziś trąbi, ile wlezie, przecież księżnej Sary od kilku dni nie ma – wtrąciła się Frania.
– Nie ma, nie ma – przedrzeźniała ją Marta. – Nie wiecie, że trzeba działać zawczasu, a nie wtedy, jak mleko się rozleje?
– Wydaje mi się, że księżna Sara nie raz, nie dwa mówiła, że lubi dźwięk trąbki. Na własne uszy słyszałam – zaklinała się Aniela, widząc jednak, że ochmistrzyni szykuje się do słownego ataku na nią, natychmiast uniosła dłonie i ustąpiła. – Rzeczywiście, może mi się tylko zdawało. Chociaż ja sama też lubię melodię trąbki pocztowej, ale dobrze już, dobrze, wracam do zagniatania ciasta, bo widać od razu, że Marcie mucha na nos siadła.
Marta zamierzała coś ostro odpowiedzieć, ale otworzyła tylko usta, bo rozległ się stukot kołatki. Odskoczyła raptownie od drzwi, jakby te ją oparzyły. Wzrokiem i machnięciem dłoni nakazała kobietom opuścić hol i udać się do swoich zajęć. Zrobiły to niechętnie, tak rzadko w ich spokojnym apartamencie działo się coś naprawdę godnego uwagi. Nadstawiły więc uszu i zerkały z ukrycia. Bo też była to iście niecodzienna sytuacja i zamierzały nie uszczknąć ani krzty z szykującego się widowiska.
Marta tymczasem poprawiła biały czepek, przygładziła włosy, wygładziła szary materiał sukienki, wzięła głęboki oddech i nacisnęła klamkę.
– Jakże mi miło widzieć panią ponownie. – Rudowłosy pocztylion uśmiechnął się figlarnie, a następnie skłonił się z przesadną uprzejmością, ściągając uprzednio czarny firmowy kapelusz z białą wstążką. – Proszę się już nie dąsać, choć pięknie pani z tym chmurnym spojrzeniem, ale wolałbym zostać obdarzony uśmiechem. Starzy powiadają, że uśmiech jest przepustką do lepszego świata.
– Ma pan przesyłkę dla księżnej? – przerwała mu Marta, z kamienną twarzą wyciągnęła rękę przez próg, nie zaszczyciwszy gościa spojrzeniem.
– Mam przesyłkę dla pani męża – oznajmił poważnie Waldemar Promyk.
– Ależ ja nie mam męża! – wypaliła i wbiła w pocztyliona zszokowany wzrok.
– Całe szczęście! – Roześmiał się szczerze. – Bardzo chciałem się tego dowiedzieć i od razu proszę o wybaczenie za ten niewinny żart. Straszne się cieszę, że jest pani panienką.
– Jak pan śmie! – fuknęła oburzona Marta. – Za dużo pan sobie pozwala! Jest pan bezczelny, bez wychowania i... – Zaperzyła się, bo zabrakło jej słów, co zdarzało się nader rzadko.
– Czy mówił już pannie ktoś, że jest panna urocza, gdy z tych piwnych oczu ciska pioruny? Och, jakże się panienka pięknie gniewa i czerwieni. – Nie przestawał się śmiać, a przy okazji zdawał się dobrze bawić całą sytuacją.
– Proszę natychmiast opuścić apartament księżnej Reszko. – Ściągnęła brwi ku sobie i popatrzyła na przybysza bykiem. – Natychmiast proszę stąd wyjść! – podniosła głos.
– Ależ szanowna panienko, nawet czubkiem trzewika nie przekroczyłem progu apartamentu księżnej. Gdzież bym śmiał!
– I całe szczęście. Żegnam pana. – Odsunęła się, by zatrzasnąć drzwi przed nosem niesfornego gościa. Nie uszła jednak dwóch kroków w głąb mieszkania, gdy ponownie rozległo się pukanie. Tym razem jednak cichsze. – Nie no, ja oszaleję, oszaleję – powtórzyła z dezaprobatą. Z ostentacyjnym westchnieniem i przewracając oczyma, na powrót otworzyła drzwi. – Zapomniał pan o czymś? – zakpiła.
– Tak się zapatrzyłem w panienki czarodziejskie oczy, że na śmierć zapomniałem o bożym świecie i o listach. Jest panienka prześliczna, mówił już panience ktoś? – Uśmiechnął się szeroko, a ona zamarła. Serce jej nagle oszalało. Chciała być zła, ba, wmawiała sobie, że jest zła, ale nie potrafiła nie odwzajemnić uśmiechu, a jej twarz nabrała łagodności. Mężczyzna rozciągnął usta jeszcze bardziej, a wtedy w jego wysmaganych wiatrem policzkach ukazały się dołeczki, natomiast tęczówki oczu nabrały błękitnej głębi. Uśmiechnęła się więc bezwiednie całą sobą. – Ma panienka śliczny uśmiech – szepnął konspiracyjnie, a obniżony, ciepły tembr głosu całkowicie ją rozkojarzył.
– Co to za przesyłki? – wydusiła z trudem. Chciała coś kąśliwie zripostować, jednak stała przed nim niczym bezbronne dziewczątko.
– Mam list do pani Marty Skowronek – odpowiedział cicho, jakby powierzał jej jedną z największych tajemnic.
– Do mnie? – Podniosła wzrok w autentycznym zdziwieniu. Jeszcze się nigdy bowiem nie zdarzyło, by przyszła na jej nazwisko jakakolwiek korespondencja.
– A zatem ma panienka na imię Marta. – Znów się uśmiechnął. – Marta Skowronek. Pięknie brzmi i pasuje do panienki ognistego charakteru.
– Też coś! – prychnęła, ale odruchowo poprawiła włosy. Nagle przypomniała sobie, że przecież pocztylion był świadkiem żenującej sceny przed kamienicą, gdy wiatr podwiał materiał jej sukienki, pokazując światu pantalony. Niegrzecznym szarpnięciem wyrwała list z rąk mężczyzny, okręciła się na pięcie, chwyciła klamkę i pchnęła drzwi.
– Panno Marto... – szepnął i przytrzymał jej zaciśniętą na klamce dłoń.
– Jeszcze coś? – mruknęła. Nie rozumiała, dlaczego nie potrafi oprzeć się magii spojrzenia niebieskich rozbawionych oczu i ciepłego głosu. Peszyły ją własne zachowanie i nieoczekiwana bezradność wobec tego człowieka.
– Poproszę tylko o jeszcze jeden uśmiech. Obiecuję, że pojutrze, gdy wrócę do Warszawy, też zagram na trąbce pod panienki oknem, dość głośno, żeby przyszła panienka na mnie nakrzyczeć. – To powiedziawszy, roześmiał się i zanim zdążyła rzucić jakąś ciętą ripostę, zbiegł po schodach, pogwizdując wesoło.
– Marta ma adoratora. – Mela, porzuciwszy kryjówkę, wybiegła na korytarz. – Marta ma adoratora, Marta ma adoratora, Marta ma adoratora – powtarzała i klaskała w dłonie.
– Przystojny ten nowy pocztylion i wpatrzony w naszą ochmistrzynię jak kot w mysz – zapiszczała Frania. – Chyba szykuje się romans, bo Marta przy nim pokraśniała jak nieśmiała panienka.
– W tej chwili przestańcie! Robota skończona? Strzępicie sobie jęzory po próżnicy! Pościele z magla odebrane? Nie? To na co jeszcze czekacie? – Ochmistrzyni dopiero teraz wpadła w gniew. Nie lubiła czczego gadania, a szczególnie na swój temat.
Po wyjściu dziewcząt bezszelestnie przeszła przez salon i stanęła przy oknie. Stąd rozciągał się najlepszy widok na Krakowskie Przedmieście. Poranne mgły już zdążyły się unieść, ale dzień nadal był pochmurny. Okutani w palta i szale przechodnie przemykali ze skulonymi ramionami i wciśniętymi w kołnierze głowami. Marta Skowronek z wysokości pierwszego piętra obserwowała, jak rudowłosy pocztylion wskakuje na kozła i strzelając lejcami, rusza z gracją w stronę kawiarni U Brzezińskiej. Wiedziała, że niebawem skręci na plac Warecki, a potem, kto wie, może uda się wprost do Saksonii. Mówił, że nie będzie trąbił codziennie, więc pewnie wyjeżdża daleko. Nie rozumiała, dlaczego nagle posmutniała. Potem uzmysłowiła sobie, że niedawno skończyła trzydzieści dwa lata. Była już stara. Bardzo stara. Za stara, by wyjść za mąż czy w ogóle myśleć o miłości. Takie kobiety jak ona, od dziecka służące we dworach jaśniepaństwa, nie miały szans na własne życie. Kochała swoją panią i swój los. Ba, czuła się szczęściarą. Nigdy wcześniej nie myślała o błahostkach, dlaczego więc ten przypadkowo spotkany młokos zasiał niepokój w jej duszy? Jeszcze teraz na wspomnienie jego figlarnych niebieskich oczu ciepło przelewało jej się wokół serca, a nisko w brzuchu dziwne łaskotki wyczyniały harce. Oparła czoło o framugę okna. Pomyślała o doskonale skrojonym mundurze pocztowym Waldemara Promyka, wspaniałym płaszczu z peleryną, wytwornym cylindrze. Musiało mu się dobrze i wygodnie żyć, wszak był urzędnikiem państwowym, w dodatku wykonywał szanowany i prestiżowy zawód, bywał w świecie. A ja? Co ja sobą reprezentuję? – zastanawiała się w duchu. Od dziecka oddana na służbę, bez możliwości ułożenia sobie życia. Popatrzyła na wartko płynące rynsztoki, a potem na wytworną kobietę wsiadającą do dorożki. Dwa skrajne światy są tak blisko siebie, a zarazem tak daleko – oceniła w myślach. Czy ja bym mogła kochać? – zapytała siebie, ledwo poruszając wargami, i ogarnęła ją dziwna tęsknota. Przygryzła wargę, ale zaraz machnęła ręką na swoje dziecinne mrzonki. Jednak gdy żółta pocztowa bryczka z przystojnym pocztylionem zniknęła z horyzontu, z piersi Marty wyrwał się cichy jęk. Spuściła wzrok i dostrzegła w dłoni kopertę, o której na śmierć zapomniała. Podniosła ją na wysokość wzroku i z lekkim trudem odczytała zamaszyste zawijasy.
O święci pańscy! Toż to list z parafii Świętego Mikołaja! Coś musiało zajść u matuchny lub tatki – strwożyła się. Ojciec i matka byli niepiśmienni, cokolwiek się wydarzyło, nie mogli sami napisać do córki. Zapewne poprosili o tę przysługę proboszcza. Musiało to być jednak coś naprawdę ważnego. Zapewne ciężka choroba lub śmierć. W innym przypadku nikt nie ośmieliłby się zawracać duchownemu głowy. O mój Boże! Jeśli matuchna umarła, przyjdzie mi zająć się tatkiem – przeraziła się. W roztargnieniu zrobiła znak krzyża. Nie wyobrażała sobie opuścić księżnej Sary. Arystokratka była nie tylko jej chlebodawczynią, lecz też na swój sposób przyjaciółką i ostoją. Marta na służbę do rodziny Wolskich została oddana jako dziecko. Miała kilka lat, gdy urodziła się Sara. Pokochała tę jasnowłosą istotkę całym dziecięcym serduszkiem. Pracowała najpierw we dworze w Bielawie, potem po ślubie panienki Sary przeniosły się obie do Karczewa, a niedawno do Warszawy. Innego życia Marta nie znała. Rodziców już prawie nie pamiętała, więc teraz przeraziła się czekającymi ją kłopotami. Z szelestem spódnicy opadła na fotel i chlipnęła. Nie wiedziała wprawdzie, co się wydarzyło u rodziców, ale była pewna, że czekają ją zmiany i że z pewnością nie będą to zmiany na lepsze. Przez krótki moment pomyślała o przystojnym rudowłosym pocztylionie, ale po chwili z trudem odsunęła od siebie obraz młodego mężczyzny i przerażona przeczytała list raz, drugi i trzeci, skryła twarz w dłoniach, bo czuła, że jej świat właśnie przewraca się do góry nogami.