Sekret bibliotekarki - Wioletta Piasecka - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Sekret bibliotekarki ebook i audiobook

Piasecka Wioletta

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

72 osoby interesują się tą książką

Opis

Trzydziestoletnia Dagmara Brewka pochodzi z patologicznej rodziny. Na skutek źle ulokowanych uczuć, sama wpada w nałóg i kończy jako bezdomna na ulicach Gdańska. Gdy jej współtowarzysze dokonują napadu, policja proponuje, by kobieta została świadkiem zdarzenia. Wkrótce, w wyniku nieszczęśliwych wypadków, Dagmara zjawia się we Fromborku, gdzie trafia do szpitala, a następnie na terapię. Gdy po ciężkich chwilach udaje jej się dostać pracę w bibliotece i wynająć skromny pokój, jest najszczęśliwsza na świecie. Pewnego dnia policjant – samotny wdowiec – przynosi Dagmarze wezwanie na rozprawę, a jej z trudem zbudowany spokój, chwieje się w posadach. Jak bardzo demony z przeszłości się o nią upomną? Jakie jeszcze sekrety skrywa bibliotekarka?

Wioletta Piasecka buduje obraz kobiety po przejściach i daje nadzieję, że zawsze jest możliwe lepsze jutro!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 343

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 24 min

Lektor: Klaudia Bełcik
Oceny
4,7 (704 oceny)
533
127
34
7
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
justa-books

Z braku laku…

Łoooooo matulu. Skąd taka wysoka nota tej książki sama nie wiem. Pamiętnik alkoholiczki która stara się wyjść z nałogu. Ot tylko tyle. Mnie nie porwała ta pozycja. Jakoś dłużyło mi się.
30
ejbudzina

Z braku laku…

Bardzo infantylna książka, przewidywalna. Podejmuje bardzo ważny temat alkoholizmu i bezdomności, jednakże w sposób, który mnie absolutnie nie kupił.
20
Wiecich

Nie polecam

To jakieś żarty?
20
izabelakasprzak

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała,wzruszająca powieść
10
ela51

Nie oderwiesz się od lektury

wspaniałą powieść, gorąco polecam.
11

Popularność




Re­dak­cjaAgnieszka Czap­czyk
Ko­rektaBe­ata Goł­kow­ska
Pro­jekt gra­ficzny okładki Anna Slo­torsz
Zdję­cia wy­ko­rzy­stane na okładce:@Ado­be­Stock
Skład i ła­ma­nieŁu­kasz Slo­torsz
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2024 © Co­py­ri­ght by Wio­letta Pia­secka, War­szawa 2024
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83295-37-4
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Oli i Se­ba­stia­nowi w po­dzię­ko­wa­niu

za tam­ten in­ten­sywny czas w Gdań­sku.

Było warto, mimo wszystko...

Prze­grywa nie ten, który padł,

lecz ten, który nie chciał po­wstać.

Mar­cowy świt spo­wija chło­dem pu­ste o tej po­rze ulice Wrzesz­cza, gdzie­nie­gdzie osiada szron. Do za­wil­go­co­nego po­miesz­cze­nia w sta­rej piw­nicy przez wy­bitą szybę wdziera się prze­ni­kliwy ziąb. Świst wia­tru wy­bu­dza mnie ze snu. Obej­muję się ra­mio­nami, ale zimno staje się nie­zno­śne. Uno­szę głowę i w mroku roz­glą­dam się za czymś do okry­cia, ale do­brze wiem, że ni­czego ta­kiego tu nie ma. Bo­le­śnie po­trze­buję odro­biny cie­pła, a strach, że nie ogrzeję się przez naj­bliż­sze go­dziny, przy­pra­wia mnie o mdło­ści.

Woj­tek leży gdzieś bli­sko mnie. Chra­pie, rzęzi, za­chły­stuje się wła­snym od­de­chem. Wy­cią­gam rękę i wy­czu­wam pod pal­cami jego sztywne, zle­pione włosy, a także chłodne czoło i lo­do­waty nos. Od­py­cham się no­gami od ściany i przy­su­wam do mo­jego fa­ceta. Kar­ton, na któ­rym śpię, nie­przy­jem­nie szo­ruje po pod­ło­dze. Chra­pliwy od­dech milk­nie, a ja za­sty­gam w bez­ru­chu. Na szczę­ście Woj­tek nie klnie ani nie wy­ciąga w moją stronę za­ci­śnię­tej pię­ści, a je­dy­nie od­wraca się do mnie ple­cami. Przy­le­gam więc cia­sno do śmier­dzą­cej stę­chli­zną dżin­so­wej kurtki, w któ­rej śpi, ale wciąż czuję chłód. Dło­nie mi lo­do­wa­cieją. Drżę na ca­łym ciele. Spi­nam się w so­bie, by nie szczę­kać zę­bami. Wiem aż za do­brze, że ja­ki­kol­wiek od­głos lub nie­po­trzebny ruch roz­wście­czą go. Czę­sto bywa agre­sywny, ale ja już na­uczy­łam się wy­czu­wać jego na­stroje. Wiem, że nad ra­nem, gdy jest ska­co­wany, bywa nie­obli­czalny, sta­ram się więc sie­dzieć ci­cho i scho­dzić mu z oczu. Tylko że te­raz drżę z zimna co­raz moc­niej. Nie umiem nad tym za­pa­no­wać. Wpa­dam w trzę­sawkę i wiem, że nic mi już nie po­może. Zęby mi kła­pią, za­ci­skam je, ale to nie­wiele daje. Mu­szę wstać, choć nie mam na to siły. Od­su­wam się od Wojtka i pod­no­szę nie­po­rad­nie, po se­kun­dzie upa­dam. Woj­tek gniew­nie coś beł­ko­cze, za­pewne jemu też zro­biło się cie­plej przez ten mo­ment, gdy le­ża­łam obok, a te­raz tej na­miastki cie­pła za­bra­kło. Nie­zde­cy­do­wana trwam w bez­ru­chu, a gdy w po­miesz­cze­niu na po­wrót roz­lega się chra­pa­nie, sia­dam, obej­muję dłońmi ko­lana i bu­jam się w przód i w tył.

Gdzieś nade mną na klatce scho­do­wej dud­nią szyb­kie kroki. Je­den z lo­ka­to­rów idzie za­pewne do pracy. Li­czę do pię­ciu i na­słu­chuję, bo wiem, że po tym cza­sie za chwilę trza­sną drzwi wej­ściowe. Znam te od­głosy. Za czter­dzie­ści mi­nut star­sza ko­bieta z par­teru wyj­dzie z psem, a po­tem rudy dry­blas pój­dzie bie­gać. Me­li­nu­jemy z Wojt­kiem w tej piw­nicy już dwa ty­go­dnie. Sta­ramy się scho­dzić lu­dziom z oczu. Woj­tek cza­sami wsz­czyna nie­po­trzeb­nie bójki z przy­pad­ko­wymi ludźmi, ale ostat­nio jakby mniej. Jest do­brze, nikt nas stąd jesz­cze nie prze­pę­dził. Na­wet ktoś przed­wczo­raj przy­niósł w sło­iku zupę po­mi­do­rową. Była cie­pła i gę­sta od ryżu. Wzdy­cham tę­sk­nie, na samo wspo­mnie­nie ślina zbiera mi się pod ję­zy­kiem. Jest do­brze – po­wta­rzam w du­chu. Tylko to wy­bite okno. Za­sło­nię je wie­czo­rem kar­to­nem – obie­cuję so­bie, bez wiary, że na­prawdę to zro­bię.

Do­cho­dzi piąta nad ra­nem. Naj­gor­sza go­dzina dla ta­kich jak my. Bez­dom­nych. Jest mi zimno. Nie po­tra­fię dłu­żej tego znieść. Nie­po­ha­mo­wana po­trzeba po­szu­ka­nia cie­plej­szego schro­nie­nia każe mi wstać. Ko­lana mi się trzęsą, gdy z wiel­kim wy­sił­kiem udaje mi się pod­nieść. Ro­bię dwa kroki po omacku i po­ty­kam się o wy­strzę­piony brzeg kar­tonu, na któ­rym spa­łam. Lecę do przodu i ude­rzam głową o be­to­nową ścianę. Ję­czę z bólu i ła­pię się za obo­lałe miej­sce. Prze­cie­ram skost­niałą wy­chu­dzoną dło­nią po sztyw­nych od nie­my­cia wło­sach. Gdyby nie to po­tworne zimno, po­ło­ży­ła­bym się obok Wojtka i za­snęła.

– A ty, kurwa, gdzie? – sły­szę za sobą rzę­żący, ochry­pły głos. – Py­tam, do­kąd le­ziesz? Daga!

Nie od­po­wia­dam. Chcę opu­ścić piw­nicę jak naj­szyb­ciej, bo wiem, że on jest go­towy do awan­tury. Wy­cią­gam przed sie­bie drugą rękę, by po omacku w wą­skim ko­ry­ta­rzu od­szu­kać otwór, w któ­rym już dawno nie ma drzwi.

Dy­sząc ciężko, po­ko­nuję osiem scho­dów na górę. Na klatce scho­do­wej od razu przy­tu­lam dło­nie do grzej­nika. Trwam przy­kle­jona do cie­płego me­talu, ale wciąż drżę. Pę­cherz mnie ci­śnie. Na myśl, że mam wyjść na ziąb i tam ścią­gnąć spodnie i majtki, robi mi się jesz­cze zim­niej. Dźwięk uru­cha­mia­nej windy wy­rywa mnie z otę­pie­nia. Je­dzie w górę. Ob­li­czam w du­chu, że na ostat­nie, dzie­siąte pię­tro. W po­pło­chu zsu­wam dżinsy i si­kam tuż przy grzej­niku. Cie­pła żółta ka­łuża roz­lewa się po te­ra­ko­cie. W po­pło­chu pod­cią­gam spodnie, nie zwa­ża­jąc na ostat­nie kro­ple mo­czu, i ru­szam do drzwi wej­ścio­wych.

– Cho­lerni bez­domni, wstydu nie mają, tylko szczają po klat­kach! – woła za mną mę­ski glos, ale się nie oglą­dam.

Do­pada mnie lo­do­wate mar­cowe po­wie­trze i sią­piący deszcz. Ką­tem oka wi­dzę, że ubrany w ciem­no­szary płaszcz tę­gawy męż­czy­zna nie goni mnie, tylko ener­gicz­nym kro­kiem zmie­rza w kie­runku Klo­no­wej. Za­trzy­muję się i opie­ram o ścianę. Cho­wam głowę w ra­mio­nach i stoję otu­ma­niona zim­nem. Z tru­dem zbie­ram my­śli, do­piero zgrzyt prze­jeż­dża­ją­cego Grun­waldzką tram­waju roz­ja­śnia mi umysł. W wa­go­nie jest cie­pło, mogę prze­cież jeź­dzić do szó­stej w tę i z po­wro­tem od pę­tli do pę­tli, póki nie otwo­rzą pierw­szych skle­pów – po­sta­na­wiam i wolno udaję się w stronę przy­stanku.

Z placu Czer­wo­nych Gi­tar, który gdańsz­cza­nie z uwagi na hordy bez­dom­nych na­zy­wają pla­cem czer­wo­nych no­sów, do przy­stanku jest za­le­d­wie sto me­trów. Niby bli­sko, ale ja nie mam siły przy­spie­szyć kroku. Wlokę zdrę­twiałe od spa­nia na go­łej, wy­ście­lo­nej je­dy­nie kar­to­nem pod­ło­dze nogi. Ła­mie mnie w krę­go­słu­pie, a w skro­niach dudni, ale to wszystko jest w tej chwili nie­ważne. Mu­szę tylko do­czła­pać się do przy­stanku i po­cze­kać na tram­waj. Nie­da­leko stąd jest dwo­rzec, mo­gła­bym wsiąść w ko­lejkę SKM, która jest wy­god­niej­sza do spa­nia, ale do Grun­waldz­kiej jest znacz­nie bli­żej, a ja nie mam siły.

Pod wiatą przy­stan­kową stoi dwóch męż­czyzn. Są za­jęci roz­mową, na mój wi­dok milkną. Przy­glą­dają mi się ze wstrę­tem. Gdy się zbli­żam, obaj od­cho­dzą spod wiaty przy­stan­ko­wej na sią­piący deszcz. Nie zwra­cam uwagi na ich pe­łen obrzy­dze­nia wzrok. Przy­wy­kłam do ludz­kiej po­gardy i nie­chęci. Jest mi to na­wet na rękę. Niech się od­su­wają jak od trę­do­wa­tej, wię­cej miej­sca dla mnie. Sia­dam na ławce i cze­kam. To cze­ka­nie cią­gnie się jak flaki z ole­jem. W gar­dle mnie su­szy. Wczo­raj z Wojt­kiem i z jego kum­plami za dużo wy­pi­li­śmy ja­kie­goś syfu. Urwał mi się film. Do­brze, że pi­li­śmy w na­szej piw­nicy, bo jak­by­śmy skoń­czyli na ławce, to do rana chyba bym nie prze­żyła z zimna. Czuję w ustach gorzki po­smak żółci. Dużo bym dała za ku­bek go­rą­cej kawy albo cho­ciaż łyk cie­płej wody. Ob­li­zuję ję­zy­kiem spierzch­nięte wargi. Gdy otwie­ram usta, w noz­drza wla­tuje mi wła­sny odór źle stra­wio­nego al­ko­holu. Od­su­wam od sie­bie my­śli, co rusz na­cią­gam poły gra­na­to­wej pi­ko­wa­nej kurtki, ma ze­psuty za­mek, a ja zgu­bi­łam gdzieś sza­lik. Gdyby można było ją za­piąć, trzy­ma­ła­bym ręce w kie­sze­niach, a tak za­ci­skam dło­nie na gra­na­to­wym ma­te­riale i wciąż się trzęsę.

Tamci dwaj zbli­żają się do to­rów, za­pewne nad­jeż­dża tram­waj. Wstaję nie­zdar­nie i wy­cho­dzę spod wiaty. Oba­wiam się, że moje sztywne ciało od­mówi po­słu­szeń­stwa i nie zdążę wsiąść. Dźwięk ha­mul­ców roz­sa­dza mi głowę. Za­ci­skam po­wieki i za­ty­kam uszy. Pod poły kurtki wdziera się po­dmuch lo­do­wa­tego po­wie­trza, ale nie zwra­cam na to uwagi, bo wiem, że za chwilę się ogrzeję. Cze­kam, aż pierw­szy wa­gon mnie mi­nie, i wcho­dzę w ostat­nie drzwi. Oprócz mnie nie ma ni­kogo. Niby się nie przej­muję ludzką po­gardą, ale od­dy­cham z ulgą, że choć na mo­ment je­stem tu sama. Opie­ram głowę o szybę i wpa­truję się w mi­jane szare ulice. Jest błogo, jest cie­pło, ko­ły­sze mnie ła­godne bu­ja­nie wa­gonu, nie­mal na­tych­miast za­pa­dam w sen.

Bu­dzi mnie gwar i gło­śny śmiech. Uno­szę skle­jone po­wieki i mrużę oczy przed ja­sno­ścią dnia. Mru­gam szybko, a po­tem trę dłońmi oczy i raz za ra­zem po­cią­gam no­sem. W tram­waju jest mnó­stwo mło­dzieży. Roz­ma­wiają bar­dzo gło­śno i co rusz wy­bu­chają śmie­chem. Ich ja­zgot bar­dzo mi prze­szka­dza. Roz­glą­dam się, żeby spraw­dzić, do­kąd je­dziemy, i z ulgą od­kry­wam, że tram­waj zmie­rza w stronę Wrzesz­cza. Więk­szość pa­sa­że­rów wy­siada przy Man­hat­ta­nie. W ostat­niej chwili de­cy­duję się rów­nież tu wy­siąść. W drzwiach mija mnie młoda dziew­czyna. Ude­rza mnie jej współ­czu­jący wzrok. Uśmie­cha się ła­god­nie jak do dziecka i wrę­cza mi ka­napkę owi­niętą w fo­lię. Pa­trzę na nią bez słowa, wy­cie­ram rę­ka­wem kurtki nos, biorę ka­napkę i cho­wam do kie­szeni.

– Ży­czę pani pięk­nego dnia, niech pani o sie­bie za­dba – mówi dziew­czyna ci­chym, jakby nie­śmia­łym gło­sem i od­cho­dzi szyb­kim kro­kiem.

Ża­łuję, że nie zdą­ży­łam jej po­dzię­ko­wać. Za­sko­czyła mnie. Nie je­stem przy­zwy­cza­jona do od­ru­chów ludz­kiej do­broci. Wdy­cham w płuca po­tężny haust po­wie­trza. Już nie jest tak lo­do­wate albo ja się roz­grza­łam pod­czas jazdy tram­wa­jem.

O tej po­rze przy cen­trum han­dlo­wym Man­hat­tan kręci się sporo lu­dzi. Lu­bię to miej­sce, a naj­bar­dziej plac mię­dzy kio­skiem z ga­ze­tami a Do­brą Pącz­kar­nią. Zda­rza się, że prze­sia­duję tu go­dzi­nami. Gdy tylko sia­dam na schodku pod za­da­sze­niem mię­dzy Żabką a Bie­dronką, lu­dzie wrzu­cają mi drobne do pla­sti­ko­wego kubka. Nie mam kar­tonu, a be­ton jest wil­gotny i zimny, ale chcę uzbie­rać na kawę, po­trze­buję na­pić się cze­goś go­rą­cego. Drob­nych w zna­le­zio­nym pod śmiet­ni­kiem pla­sti­ko­wym kubku przy­bywa. Piątki, dwójki, zło­tówki, a na­wet dy­cha. Star­czy nie tylko na kawę, ale i na pro­centy. Kie­dyś po­dzie­li­ła­bym się zdo­by­czą z Wojt­kiem, ale po tych wspól­nych dzie­się­ciu la­tach jest mi on pra­wie obo­jętny. On mnie trak­tuje jak swoją wła­sność, a ja za­cho­wuję się, jak­bym nią rze­czy­wi­ście była. A może je­stem jego rze­czą? Może rze­czy­wi­ście ku­pił mnie za pół li­tra od mo­jego ojca?

Do­brze mi idzie zbie­ra­nie kasy. Mo­gła­bym jesz­cze tro­chę po­sie­dzieć, ale po pierw­sze, jest za zimno, a po dru­gie, chcę się na­tych­miast na­pić. Nie wiem tylko, czy naj­pierw kawa, czy flaszka. Pod­ry­wam się z be­tonu, ale nogi od­ma­wiają mi po­słu­szeń­stwa. Wpa­dam wprost na grupę wy­ta­tu­owa­nej mło­dzieży z wy­go­lo­nymi kar­kami.

– Sio ode mnie! Won, bru­da­sko! – wrzesz­czy ma­ło­lat na całą ulicę. Po­zo­sta­łych sze­ściu mu wtó­ruje. Po­py­chają mnie mię­dzy sobą, aż za­ta­czam się pod ścianę. Na szczę­ście zmie­nia się sy­gna­li­za­cja na skrzy­żo­wa­niu tuż obok i cała fe­rajna bie­gnie w stronę przej­ścia dla pie­szych. Wła­śnie dla­tego po­trze­buję Wojtka. Nikt nie ża­łuje ta­kich jak ja. Nikt nie po­może, gdy na­pad­nie mnie grupa mło­dzieży. Lu­dzie nie re­agują, bo w du­chu ich roz­grze­szają.

Ten in­cy­dent de­cy­duje o tym, że po­sta­na­wiam ku­pić w Żabce małpkę. Albo dwie. Mam ochotę wy­pić jedną na miej­scu, ale zszo­ko­wane spoj­rze­nie mło­dziut­kiego sprze­dawcy mnie po­wstrzy­muje. Wy­cho­dzę przed sklep, od­krę­cam za­krętkę, roz­glą­dam się jesz­cze, ale nie­zbyt uważ­nie, i prze­chy­lam bu­telkę. Dwie­ście mi­li­li­trów roz­kosz­nie roz­lewa mi się po prze­łyku. Już nie po­trze­buję kawy, ale po­nie­waż za nią za­pła­ci­łam, wra­cam do Żabki i pod­cho­dzę do eks­presu, żeby się ob­słu­żyć.

– Ja pani zro­bię – opo­nuje sprze­dawca.

– Dużą i słodką, ko­lego. Nie ża­łuj cu­kru! – Śmieję się szczę­śliwa. – Piękny dzień! – stwier­dzam nieco za gło­śno dla pod­trzy­ma­nia roz­mowy, wy­pity na­prędce al­ko­hol już ude­rza mi do głowy. Dło­nie prze­stają drżeć, są cie­płe, tro­chę spuch­nięte, pro­stuję się i nie prze­staję chi­cho­tać.

– Pro­szę, pani kawa. – Z lek­kim obrzy­dze­niem sta­wia mi kawę na sa­mym rogu lady.

– Dzię­kuję, do­bry czło­wieku – rzu­cam za­lot­nie i wy­cho­dzę.

Wkła­dam drugą flaszkę do kie­szeni gra­na­to­wej kurtki. Na­tra­fiam dło­nią na ka­napkę, ale mimo tego, że nie pa­mię­tam, kiedy ostatni raz ja­dłam, nie czuję głodu. Po­pi­ja­jąc kawę, idę na plac Czer­wo­nych Gi­tar. Śmieję się do sie­bie i chyba coś beł­ko­czę, bo lu­dzie się za mną oglą­dają.

– Jak można się od rana tak na­wa­lić? – sły­szę tuż obok zgor­szony te­atralny szept star­szej ko­biety.

– Ja­koś wi­dać można, skoro się na­wa­li­łam. – Par­skam śmie­chem. Kawa w kubku chlu­pie nie­bez­piecz­nie, na szczę­ście jest za­mknięta wiecz­kiem. Jest mi we­soło, świat stał się na­gle mniej po­nury.

Z nie­mal pu­stym kub­kiem do­cho­dzę na plac, do­strze­gam ja­kieś za­mie­sza­nie przed na­szym blo­kiem. Wi­dzę Wojtka, ku­la­wego Edka, Zdzi­cha i jesz­cze kilku z na­szej paczki. Ko­pią star­szego męż­czy­znę, który za­wsze się nas cze­pia. Co­dzien­nie glę­dzi, że­by­śmy się wzięli do ro­boty i ta­kie tam. Może i mu się wpier­dziel na­le­żał, ale tro­chę mi go żal. Za­krył głowę rę­koma, a w na­szych jakby dia­beł wstą­pił. Ko­pią go już te­raz wszy­scy. Nie wtrą­cam się, bo Woj­tek byłby wście­kły i z pew­no­ścią jego fu­ria ob­ró­ci­łaby się prze­ciwko mnie. Sie­dzę więc na murku w mil­cze­niu. Świetny hu­mor sprzed chwili cał­ko­wi­cie mnie opusz­cza. Męż­czy­zna rzęzi i błaga o li­tość.

– Za­raz go za­biją – mó­wię do sie­bie i ze zde­ner­wo­wa­nia się­gam po bu­telkę. Opróż­niam ją jed­nym hau­stem. Przy­jemne cie­pło znów wę­druje po moim ciele. Mrużę oczy, bo słońce, które nie wia­domo skąd się wzięło w ten po­chmurny ra­nek, ośle­pia mnie. – Cho­lera! – wo­łam i zry­wam się z murku. Za­miast wstać, lecę by­kiem pro­sto w Wojtka.

– Daga? Gdzieś ty się, kurwa, po­dzie­wała? Skąd mia­łaś kasę na par­kową? – Wyj­muje mi z rąk pu­stą bu­telkę.

– Nie... bij... cie... go... – Le­dwo skła­dam zda­nia, po­ty­kam się i pa­dam na brzuch le­żą­cego męż­czy­zny. Pa­trzy na mnie z dziką fu­rią w oczach za­miast wdzięcz­no­ści, a ja prze­cież chcę go bro­nić. Ma za­krwa­wioną twarz, z nosa też ciek­nie mu krew. Głowa mu opada. Albo umarł, albo stra­cił przy­tom­ność. – Nie... bij... cie... go... – Pró­buję mó­wić, ale ję­zyk mi się plą­cze. Tar­mo­szę sta­ruszka za koł­nierz kurtki i ude­rzam go w twarz, żeby się ocu­cił. Szar­pię go tak mocno, że jego głowa ude­rza o be­ton jak piłka. – Za­bili... ście... go... – Pod­no­szę wzrok, wo­kół mnie ni­kogo nie ma. Nie wiem na­wet, do­kąd nasi po­bie­gli, ani kiedy.

– Ta baba za­raz go za­bije. – Tłum ga­piów, który ze­brał się nie wia­domo skąd, ko­men­tuje moje próby ra­tunku.

– Za... bili... go... – du­kam. – Po... mo... cy... – ję­czę nie­skład­nie. Nikt się jed­nak nie kwapi. Nie­któ­rzy wyj­mują te­le­fony i fil­mują albo ro­bią zdję­cia. Wy­cią­gam rękę i za­sła­niam twarz.

Z da­leka sły­szę sy­gnał po­go­to­wia albo po­li­cji. Pró­buję pod­nieść się z miej­sca, bo nie chcę tu być. Nie mam za­miaru dać się zła­pać jak ja­kaś pierw­sza na­iwna, ani po­li­cji, ani po­go­to­wiu. Chwieję się i znów upa­dam na nie­szczę­śnika. Je­śli Woj­tek z kum­plami go nie za­bili, to pew­nie ja go do­bi­łam.

Wi­dzę po­li­cyjną budę, a za­raz za nią ka­retkę. Z pi­skiem opon wjeż­dżają na plac, i nie wy­łą­cza­jąc sy­gnału, je­den po dru­gim wy­ska­kują z wo­zów. Cho­lera, mu­szę stąd wiać – my­ślę. Na­gle siły mnie opusz­czają, już wiem, że na ucieczkę jest za późno.

– Stój, nie ru­szaj się, ręce do tyłu! – sły­szę za sobą. Po­słusz­nie wy­ko­nuję po­le­ce­nia. Leżę na as­fal­cie, dro­binki wpi­jają mi się w po­li­czek. Po chwili czuję na rę­kach me­tal kaj­da­nek i mocne szarp­nię­cie.

W po­li­cyj­nej bu­dzie do­pada mnie wście­kłość. Przede wszyst­kim na sie­bie. Je­stem zła, że się wtrą­ci­łam. Mo­głam sie­dzieć na murku, są­czyć par­kową i ob­ser­wo­wać. Co mnie ob­cho­dzi ja­kiś stary dziad? Tak pięk­nie za­czął się dzień i tak idio­tycz­nie go schrza­ni­łam. Je­dyne, z czego się cie­szę, to z faktu, że zdą­ży­łam wy­pić pra­wie pół li­tra go­rzałki. Przy­naj­mniej nie wzięli mnie trzeź­wej. Może mnie jed­nak za­raz wy­pusz­czą? W końcu prze­cież nic nie zro­bi­łam.

Przy­glą­dam się przez szybę, jak ra­tow­nicy udzie­lają sta­rusz­kowi pierw­szej po­mocy, a po­tem jak mo­cują go na no­szach i wno­szą do ka­retki. Nie wi­dzę po­li­cjan­tów, nie mam po­ję­cia, gdzie są i za ile przyjdą. Z da­leka do­strze­gam dżin­sową kurtkę Wojtka. On, ku­lawy Edek, Zdzi­chu i reszta stoją całą gro­madą za bu­dyn­kiem i tylko co chwilę któ­ryś z nich się wy­chyla, by ob­ser­wo­wać roz­wój sy­tu­acji. Na­wet nie mam jak po­wia­do­mić mo­jego fa­ceta, że ga­ruję w po­li­cyj­nej bu­dzie. Prze­ły­kam ślinę, bo znów za­sy­cha mi w gar­dle. Za­ci­skam po­wieki, oczy mnie pieką, jak­bym miała za chwilę się roz­pła­kać. Bolą mnie stawy w bar­kach i w łok­ciach od wy­krę­co­nych do tyłu rąk. Niech to już się skoń­czy – my­ślę znie­chę­cona.

Otwie­ram oczy. Słońce świeci tak mocno, jakby tych po­ran­nych przy­mroz­ków nie było. Na­gle przez wia­nu­szek ga­piów do­strze­gam Wojtka i jego kum­pli za­ku­tych w kaj­danki. Dali się zła­pać, fra­je­rzy. Wy­tę­żam wzrok, bo wia­nu­szek ga­piów prze­sła­nia mi wi­dok, ale w tym mo­men­cie za kie­row­nicę wska­kuje je­den z po­li­cjan­tów, po­tem drugi i ostro włą­czamy się do ru­chu.

– Nie­źle, zo­sta­niesz oskar­żona o za­bój­stwo tego czło­wieka – rzuca je­den z mun­du­ro­wych, od­wra­ca­jąc się w moją stronę.

– Co ta­kiego? – du­kam wstrzą­śnięta.

– Do końca ży­cia nie wyj­dziesz z pier­dla. Do­tarło?

– Ale ja... nic nie zro­bi­łam... – Wy­pity al­ko­hol na­gle wy­pa­ro­wuje. – Ja na­prawdę nic nie zro­bi­łam...

– Jak to nic? Do­bre so­bie. Tam­ten pew­nie umrze, a ty? Zo­bacz, coś ty zro­biła ze swoim ży­ciem, ko­bieto. – Gli­niarz kręci głową z dez­apro­batą.

Leżę na pry­czy i od kilku go­dzin bez­myśl­nie ga­pię się w za­kra­to­wane okno. Z rogu su­fitu smęt­nie zwisa pa­ję­czyna. Lekko się ko­ły­sze od bu­cha­ją­cego cie­pła z ka­lo­ry­fera. Jesz­cze nie bar­dzo do­ciera do mnie, co się wła­ści­wie wy­da­rzyło. W gło­wie mam go­ni­twę my­śli. Dla­czego tak mocno po­trzą­sa­łam tym czło­wie­kiem? Po co w ogóle się wtrą­ca­łam? I naj­waż­niej­sze, dla­czego Woj­tek nie ostrzegł mnie, że psy jadą, tylko zo­sta­wił na pa­stwę glin? – roz­my­ślam zdo­ło­wana. Może jest mu na rękę, że to mnie wro­bią w za­bi­cie tego dziadka? Ale dla­czego? A może po pro­stu nie zdą­żył mnie ostrzec? Może my­ślał, że sły­szę wy­cie sy­ren? Ła­pie mnie skurcz żo­łądka, zwi­jam się na pry­czy i po­ję­kuję z bólu i roz­go­ry­cze­nia.

Ga­śnie świa­tło. Nie­spo­dzie­wana ciem­ność sto­puje moje roz­my­śla­nie. Mru­gam za­sko­czona. Do­piero gdy wzrok przy­zwy­czaja się do czerni, wy­ła­niają się z niej kształty ma­łego za­kra­to­wa­nego okna pod su­fi­tem, dru­giej pry­czy, a także zlewu i to­a­lety. Choć to prze­cież nie­moż­liwe, wy­ostrza mi się słuch. Drażni mnie ka­pa­nie wody. Wcze­śniej, przy za­pa­lo­nym świe­tle, nie zwra­ca­łam na to uwagi, ale te­raz każda kro­pla wgryza mi się pod czaszkę. Wstaję nie­chęt­nie i po omacku idę do­krę­cić kran. Mo­cuję się dłuż­szą chwilę, ale woda jak ka­pała, tak ka­pie. Pod­daję się w końcu, zre­zy­gno­wana wra­cam na pry­czę, kładę się na wznak i za­ty­kam dłońmi uszy.

W oknie od­bija się nie­bie­ska łuna, a po chwili włą­cza się ostry sy­gnał dźwię­kowy. Mam wra­że­nie, że wy­peł­nia całą prze­strzeń. Za­ci­skam dło­nie na uszach jesz­cze moc­niej, bo każdy ha­łas ura­sta w mo­jej gło­wie do pie­kiel­nej ka­ko­fo­nii dźwię­ków. Ha­łas staje się nie do znie­sie­nia, lada mo­ment roz­sa­dzi mi czaszkę. Prze­wra­cam się na pry­czy z ple­ców na bok, po­tem na drugi i znów na plecy. Jest za gło­śno, za go­rąco, za duszno, za cia­sno. Chcę pić. Bo­le­śnie uświa­da­miam so­bie, że to bę­dzie moja pierw­sza noc bez al­ko­holu. Nie mogę znieść tej my­śli. Nie dam rady, nie prze­żyję tego. Ja mu­szę się na­pić! Mu­szę! Chce mi się wyć.

Zry­wam się z pry­czy i cho­dzę ner­wowo po celi. Cztery kroki w jedną, cztery kroki w drugą stronę i z po­wro­tem. Ma­sze­ruję co­raz szyb­ciej, aż wi­ruje mi w gło­wie. W końcu ude­rzam czo­łem o me­ta­lowe drzwi. Od­po­wiada mi głu­cha ci­sza. Jakby po dru­giej stro­nie ni­kogo nie było. Może je­stem tu sama? Cie­kawe, do­kąd za­brali Wojtka i jego kum­pli? A może ich wy­pu­ścili? Może oni wszystko zwa­lili na mnie?

Po­twor­nie go­rąco. Pot za­lewa mi oczy, strużka spływa po ple­cach, pocę się tak sil­nie, że ka­pie mi na­wet z nosa. Ręce mi drżą, a po se­kun­dzie cała się trzęsę, ale tym ra­zem nie z zimna. Targa mną nie­po­kój. Je­śli na­tych­miast się nie na­piję, to umrę. Wpa­dam w prze­ra­że­nie. Ja mu­szę, po pro­stu mu­szę się na­pić. Nie, nie zniosę tego dłu­żej. Pod­bie­gam do me­ta­lo­wych drzwi i walę w nie pię­ściami.

– Wy­puść­cie mnie! Wy­puść­cie mnie do cho­lery! – wrzesz­czę na całe gar­dło. – Wy­puść­cie mnie! Wy­puść­cie mnie! – Na­wa­lam te­raz ze wszyst­kich sił. Bom­bar­duję te cho­lerne drzwi, prze­cież ktoś musi usły­szeć. – Wy­puść­cie mnie! – wyję jak schwy­tana w po­trzask zwie­rzyna.

Opa­dam z sił, ku­cam na pod­ło­dze i cho­wam twarz w dło­niach. Wresz­cie na ko­ry­ta­rzu roz­no­szą się echem czy­jeś szyb­kie kroki.

– Spo­kój tam! – ry­czy ochry­pły mę­ski głos.

– Wy­puść mnie, ja nic nie zro­bi­łam! – wo­łam w spa­zmach. – Wy­puść mnie, ja mu­szę stąd wyjść, ja tego nie prze­żyję!

– Za­mknij mordę!

– Ja mu­szę, mu­szę, mu­szę stąd wyjść!

Zry­wam się, za­ci­skam pię­ści i znów walę w me­tal. Na­gle celę za­lewa świa­tło. Jest tak nie­spo­dzie­wane, że jego ja­sność pa­ra­li­żuje moje zmy­sły. Stoję oszo­ło­miona, za­sła­nia­jąc przed­ra­mie­niem oczy. Me­ta­liczny ci­chy dźwięk prze­su­wa­nej klapy wi­zjera prze­rywa ci­szę.

– Idź spać, chyba że chcesz te­raz na prze­słu­cha­nie, ale ostrze­gam, miło nie bę­dzie. – Znie­cier­pli­wie­nie i za­ka­mu­flo­wana groźba w gło­sie męż­czy­zny znie­chę­cają mnie do dal­szej walki.

Opusz­czam ra­miona i wlokę się w stronę pry­czy. Ktoś na­dal jest po dru­giej stro­nie, ale po kilku se­kun­dach celę znów za­lewa ciem­ność, a kroki na ko­ry­ta­rzu się od­da­lają. Z gło­śnym wes­tchnie­niem re­zy­gna­cji kładę się na pra­wym boku. Z wy­czer­pa­nia od­dy­cham ciężko, po­wieki mi ciążą i sama nie wiem, kiedy za­pa­dam w sen.

Na ob­skur­nej kuchni ga­zo­wej go­tuje się wy­war z nó­żek. Smród świń­skiego mięsa i wy­waru z nie­ze­braną szu­mo­winą roz­nosi się po kuchni. Matka nie ze­brała szumu i bru­natna piana w końcu wy­pływa z garnka, ga­sząc pło­mień. Pod­bie­gam do ku­chenki i prze­krę­cam ku­rek.

– Mamo, nie wi­dzisz, że się wy­lewa? – Pa­trzę na nią z nie­chę­cią. Jest pra­wie trzeźwa. W ką­ciku bez­zęb­nych ust trzyma ża­rzą­cego się pa­pie­rosa. Na moją uwagę wzru­sza ra­mio­nami, wy­ciąga z lo­dówki pęto zwy­czaj­nej, kroi kieł­basę na trzy­cen­ty­me­trowe ka­wałki, prze­kłada na ta­lerz i idzie do du­żego po­koju, gdzie oj­ciec z ko­le­gami są w pi­jac­kim kil­ku­dnio­wym ciągu. Z po­koju obok do­biega gło­śny śmiech i okla­ski pi­ja­ków, za­pewne aplauz na przy­nie­sioną prze­ką­skę. Na­słu­chuję z na­dzieją, że matka zjawi się w kuchni i choć je­den raz nie upije się do nie­przy­tom­no­ści.

Opie­ram się o ścianę na­prze­ciwko sza­fek. Omia­tam po­nu­rym spoj­rze­niem na­szą kuch­nię. Wy­gląda jak długi wą­ski ko­ry­tarz, olejna nie­bie­ska farba się łusz­czy od wil­goci, szcze­gól­nie przy kuchni ga­zo­wej. Trzy szafki mają urwane uchwyty, a w jed­nej jest wy­ła­many za­wias i trzeba umie­jęt­nie za­my­kać drzwiczki, by nie wy­pa­dły. Blat lepi się od brudu. Ani matka, ani oj­ciec nie sprzą­tają po so­bie. Czę­sto wcho­dzą tu ich kom­pani od wódy w po­szu­ki­wa­niu żar­cia i rów­nież oni nie od­kła­dają rze­czy na miej­sce. Ja zresztą też już nie sprzą­tam.

Mi­jają mi­nuty, a z du­żego po­koju do­cho­dzą co­raz gło­śniej­sze śmie­chy i po­krzy­ki­wa­nia. To pewne, że matka już nie przyj­dzie przez na­stęp­nych kilka go­dzin, a może na­wet nie przyj­dzie tu dziś wcale. Mi­jam rząd sza­fek i prze­su­wam gra­na­towy sztywny ma­te­riał prze­pie­rze­nia za lo­dówką, gdzie mam swój świat, na szczę­ście z oknem. Nie­całe dwa na dwa me­try. Stoją tu tap­czan, biurko i krze­sło. Nad biur­kiem wisi ku­chenna szafka ze sklejką w ko­lo­rze sta­rego drewna. Klę­kam na tap­cza­nie pod oknem, opie­ram łok­cie o pa­ra­pet, pa­trzę na blok na­prze­ciwko i ma­rzę, by jak naj­szyb­ciej się stąd wy­pro­wa­dzić. Chcę być kimś, wszystko jedno kim. Chcę udo­wod­nić tym wszyst­kim, któ­rzy w szkole i na po­dwórku wy­ty­kają mnie pal­cami, któ­rzy we mnie nie wie­rzą, że zo­stanę kimś. Na­uczy­cie­lom, któ­rzy pa­trzą na mnie z lek­ce­wa­że­niem na­wet wtedy, gdy je­stem przy­go­to­wana do za­jęć, ko­le­gom, co śmieją się i krzy­czą za mną „pa­tola”, a na­wet so­bie sa­mej. Udo­wod­nię wam kie­dyś – od­gra­żam się w my­ślach. Je­dyną od­skocz­nią są książki. Wy­po­ży­czam po pięć na­raz i po­chła­niam w ty­dzień. Naj­czę­ściej czy­tam nocą. Włą­czam lampkę, przy­kry­wam się ko­cem i od­pły­wam do lep­szego świata.

– Tak, kie­dyś będę kimś – po­wta­rzam ci­cho.

Przy­glą­dam się książce z na­ma­lo­wa­nym kak­tu­sem i ru­dymi kul­kami imi­tu­ją­cymi kwiaty. Wą­cham jej stare za­ku­rzone kartki i głasz­czę okładkę. Lu­bię za­pach sta­rych ksią­żek, wy­obra­żam so­bie wę­drówkę, którą od­były, za­nim przy­nio­słam je tu do tej spe­luny. Chcia­ła­bym być jak ta książka. Wy­bra­ła­bym pe­łen mi­ło­ści dom i tam zo­stała. Przy­su­wam sfa­ty­go­wany eg­zem­plarz bli­żej oczu, by w mroku od­czy­tać ty­tuł. Na sza­rym tle okładki nie je­stem w sta­nie prze­czy­tać czar­nych li­ter skła­da­ją­cych się na imię i na­zwi­sko au­tora, a i ty­tuł czy­tam z tru­dem.

– Wczo­raj­sza mło­dość – mó­wię pół­gło­sem.

Gdzieś z da­leka do­cho­dzi me­ta­liczny brzdęk, ktoś idzie w moją stronę, sły­szę szum od­sła­nia­nej ko­tary. Boję się, że znów któ­ryś z tych pi­ju­sów bę­dzie pró­bo­wał się do mnie do­bie­rać. Silna ręka prze­śli­zguje się po moim ra­mie­niu. W gar­dle mi za­sy­cha, nie mogę na­wet prze­łknąć śliny ani wy­do­być z sie­bie żad­nego dźwięku. Do­pada mnie po­tworny, obez­wład­nia­jący strach. Rzu­cam się na tap­cza­nie. Jesz­cze raz spi­nam się w so­bie, na­prę­żam całe ciało. Prze­ra­żona na­bie­ram po­wie­trza w płuca i w końcu wrzesz­czę z ca­łych sił. Mam ogromną na­dzieję, że mój krzyk usły­szą matka albo oj­ciec i któ­reś z nich za­re­aguje. Zdej­mie ze mnie tego oprawcę. Nie chcę, żeby mnie do­ty­kał. Nie chcę, żeby mnie gwał­cił. Drę się, wrzesz­czę jak opę­tana. Może ktoś z są­sia­dów przy­bie­gnie mi z po­mocą albo za­dzwoni na po­li­cję. Prze­cież ktoś musi do ja­snej cho­lery sły­szeć moją roz­pacz.

– Pro­szę się uspo­koić! Halo, bu­dzimy się!

Z tru­dem otwie­ram oczy. Za­ro­piałe rzęsy nie chcą się od­kleić. Prze­cie­ram je rę­ka­wem czar­nej bluzy. Boże, to był sen – od­dy­cham z ulgą. Serce ło­mo­cze mi w klatce pier­sio­wej.

– Gdzie ja je­stem? – Uno­szę głowę i roz­glą­dam się po po­miesz­cze­niu. Do­piero po chwili wraca świa­do­mość. Wzdy­cham ciężko, z re­zy­gna­cją. Przede mną stoi gli­niarz i szar­pie mnie za ra­mię.

– Idziemy na prze­słu­cha­nie – oświad­cza za­miast od­po­wie­dzi. Z obrzy­dze­niem pa­trzy na swoją dłoń wciąż spo­czy­wa­jącą na moim ra­mie­niu. Wzdy­cha z iry­ta­cją i po­trząsa nią, jakby chciał strzą­snąć nie­wi­doczne za­razki. – Dżi­zys krajs, jak tu capi. Ohyda. No już, idziemy! – dy­ry­guje znie­cier­pli­wiony.

– Mogę cho­ciaż się wy­si­kać? – Nie­zgrab­nie pod­no­szę się z pry­czy. Pra­gnie­nie pali mnie w żo­łądku, za flaszkę par­ko­wej da­ła­bym so­bie uciąć rękę albo i dwie.

– Tak, daję ci mi­nutę – rzuca wład­czo i wy­cho­dzi.

Za­sta­na­wiam się, która jest go­dzina. Za ma­łym za­kra­to­wa­nym oknem wciąż jest ciemno, duszno mi od bu­cha­ją­cego z grzej­nika go­rąca. Przy­zwy­cza­jona do zimna, nie po­tra­fię znieść tej du­choty. Strzępki kosz­mar­nego snu błą­kają się jesz­cze w mo­jej gło­wie i sama nie wiem, który kosz­mar jest gor­szy. Ten tu­taj czy tam­ten, zgo­to­wany mi przez bli­skich w ro­dzin­nym domu. Chyba jed­nak ten, bo wtedy wie­rzy­łam jesz­cze, że w ży­ciu spo­tka mnie coś do­brego. Te­raz nie mam już na­dziei i nie wie­rzę w nic.

Za­ła­twiam po­trzebę, opłu­kuję twarz zimną wodą, a po­tem na­le­wam kra­nówki w ku­bek i wy­pi­jam dusz­kiem. Na­peł­niam ku­bek jesz­cze dwu­krot­nie, ale i tak nie za­spa­ka­jam pra­gnie­nia. Dło­nie nie prze­stają drżeć, a ssa­nie w żo­łądku mnie osła­bia. Jak tylko stąd wyjdę, od razu pójdę na Man­hat­tan uzbie­rać na flaszkę. Wy­obra­żam so­bie, jak ostry al­ko­hol roz­lewa mi się po człon­kach, aż prze­ły­kam ślinę, tak bar­dzo pra­gnę pro­cen­tów. W tej chwili wy­pi­ła­bym byle co, co­kol­wiek. Choćby de­na­tu­rat.

Wzdry­gam się na ło­mot w me­ta­lowe drzwi.

– Już? – Ba­ry­ton stróża prawa nie wróży mi­łej roz­mowy.

– Już – od­po­wia­dam smęt­nie.

Drzwi się otwie­rają, gli­niarz wy­kręca mi ręce, skuwa kaj­dan­kami i wy­cho­dzimy na długi, po­ma­lo­wany siwą farbą ko­ry­tarz.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki