Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
80 osób interesuje się tą książką
Trzydziestoletnia Dagmara Brewka pochodzi z patologicznej rodziny. Na skutek źle ulokowanych uczuć, sama wpada w nałóg i kończy jako bezdomna na ulicach Gdańska. Gdy jej współtowarzysze dokonują napadu, policja proponuje, by kobieta została świadkiem zdarzenia. Wkrótce, w wyniku nieszczęśliwych wypadków, Dagmara zjawia się we Fromborku, gdzie trafia do szpitala, a następnie na terapię. Gdy po ciężkich chwilach udaje jej się dostać pracę w bibliotece i wynająć skromny pokój, jest najszczęśliwsza na świecie. Pewnego dnia policjant – samotny wdowiec – przynosi Dagmarze wezwanie na rozprawę, a jej z trudem zbudowany spokój, chwieje się w posadach. Jak bardzo demony z przeszłości się o nią upomną? Jakie jeszcze sekrety skrywa bibliotekarka?
Wioletta Piasecka buduje obraz kobiety po przejściach i daje nadzieję, że zawsze jest możliwe lepsze jutro!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 343
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Oli i Sebastianowi w podziękowaniu
za tamten intensywny czas w Gdańsku.
Było warto, mimo wszystko...
Przegrywa nie ten, który padł,
lecz ten, który nie chciał powstać.
Marcowy świt spowija chłodem puste o tej porze ulice Wrzeszcza, gdzieniegdzie osiada szron. Do zawilgoconego pomieszczenia w starej piwnicy przez wybitą szybę wdziera się przenikliwy ziąb. Świst wiatru wybudza mnie ze snu. Obejmuję się ramionami, ale zimno staje się nieznośne. Unoszę głowę i w mroku rozglądam się za czymś do okrycia, ale dobrze wiem, że niczego takiego tu nie ma. Boleśnie potrzebuję odrobiny ciepła, a strach, że nie ogrzeję się przez najbliższe godziny, przyprawia mnie o mdłości.
Wojtek leży gdzieś blisko mnie. Chrapie, rzęzi, zachłystuje się własnym oddechem. Wyciągam rękę i wyczuwam pod palcami jego sztywne, zlepione włosy, a także chłodne czoło i lodowaty nos. Odpycham się nogami od ściany i przysuwam do mojego faceta. Karton, na którym śpię, nieprzyjemnie szoruje po podłodze. Chrapliwy oddech milknie, a ja zastygam w bezruchu. Na szczęście Wojtek nie klnie ani nie wyciąga w moją stronę zaciśniętej pięści, a jedynie odwraca się do mnie plecami. Przylegam więc ciasno do śmierdzącej stęchlizną dżinsowej kurtki, w której śpi, ale wciąż czuję chłód. Dłonie mi lodowacieją. Drżę na całym ciele. Spinam się w sobie, by nie szczękać zębami. Wiem aż za dobrze, że jakikolwiek odgłos lub niepotrzebny ruch rozwścieczą go. Często bywa agresywny, ale ja już nauczyłam się wyczuwać jego nastroje. Wiem, że nad ranem, gdy jest skacowany, bywa nieobliczalny, staram się więc siedzieć cicho i schodzić mu z oczu. Tylko że teraz drżę z zimna coraz mocniej. Nie umiem nad tym zapanować. Wpadam w trzęsawkę i wiem, że nic mi już nie pomoże. Zęby mi kłapią, zaciskam je, ale to niewiele daje. Muszę wstać, choć nie mam na to siły. Odsuwam się od Wojtka i podnoszę nieporadnie, po sekundzie upadam. Wojtek gniewnie coś bełkocze, zapewne jemu też zrobiło się cieplej przez ten moment, gdy leżałam obok, a teraz tej namiastki ciepła zabrakło. Niezdecydowana trwam w bezruchu, a gdy w pomieszczeniu na powrót rozlega się chrapanie, siadam, obejmuję dłońmi kolana i bujam się w przód i w tył.
Gdzieś nade mną na klatce schodowej dudnią szybkie kroki. Jeden z lokatorów idzie zapewne do pracy. Liczę do pięciu i nasłuchuję, bo wiem, że po tym czasie za chwilę trzasną drzwi wejściowe. Znam te odgłosy. Za czterdzieści minut starsza kobieta z parteru wyjdzie z psem, a potem rudy dryblas pójdzie biegać. Melinujemy z Wojtkiem w tej piwnicy już dwa tygodnie. Staramy się schodzić ludziom z oczu. Wojtek czasami wszczyna niepotrzebnie bójki z przypadkowymi ludźmi, ale ostatnio jakby mniej. Jest dobrze, nikt nas stąd jeszcze nie przepędził. Nawet ktoś przedwczoraj przyniósł w słoiku zupę pomidorową. Była ciepła i gęsta od ryżu. Wzdycham tęsknie, na samo wspomnienie ślina zbiera mi się pod językiem. Jest dobrze – powtarzam w duchu. Tylko to wybite okno. Zasłonię je wieczorem kartonem – obiecuję sobie, bez wiary, że naprawdę to zrobię.
Dochodzi piąta nad ranem. Najgorsza godzina dla takich jak my. Bezdomnych. Jest mi zimno. Nie potrafię dłużej tego znieść. Niepohamowana potrzeba poszukania cieplejszego schronienia każe mi wstać. Kolana mi się trzęsą, gdy z wielkim wysiłkiem udaje mi się podnieść. Robię dwa kroki po omacku i potykam się o wystrzępiony brzeg kartonu, na którym spałam. Lecę do przodu i uderzam głową o betonową ścianę. Jęczę z bólu i łapię się za obolałe miejsce. Przecieram skostniałą wychudzoną dłonią po sztywnych od niemycia włosach. Gdyby nie to potworne zimno, położyłabym się obok Wojtka i zasnęła.
– A ty, kurwa, gdzie? – słyszę za sobą rzężący, ochrypły głos. – Pytam, dokąd leziesz? Daga!
Nie odpowiadam. Chcę opuścić piwnicę jak najszybciej, bo wiem, że on jest gotowy do awantury. Wyciągam przed siebie drugą rękę, by po omacku w wąskim korytarzu odszukać otwór, w którym już dawno nie ma drzwi.
Dysząc ciężko, pokonuję osiem schodów na górę. Na klatce schodowej od razu przytulam dłonie do grzejnika. Trwam przyklejona do ciepłego metalu, ale wciąż drżę. Pęcherz mnie ciśnie. Na myśl, że mam wyjść na ziąb i tam ściągnąć spodnie i majtki, robi mi się jeszcze zimniej. Dźwięk uruchamianej windy wyrywa mnie z otępienia. Jedzie w górę. Obliczam w duchu, że na ostatnie, dziesiąte piętro. W popłochu zsuwam dżinsy i sikam tuż przy grzejniku. Ciepła żółta kałuża rozlewa się po terakocie. W popłochu podciągam spodnie, nie zważając na ostatnie krople moczu, i ruszam do drzwi wejściowych.
– Cholerni bezdomni, wstydu nie mają, tylko szczają po klatkach! – woła za mną męski glos, ale się nie oglądam.
Dopada mnie lodowate marcowe powietrze i siąpiący deszcz. Kątem oka widzę, że ubrany w ciemnoszary płaszcz tęgawy mężczyzna nie goni mnie, tylko energicznym krokiem zmierza w kierunku Klonowej. Zatrzymuję się i opieram o ścianę. Chowam głowę w ramionach i stoję otumaniona zimnem. Z trudem zbieram myśli, dopiero zgrzyt przejeżdżającego Grunwaldzką tramwaju rozjaśnia mi umysł. W wagonie jest ciepło, mogę przecież jeździć do szóstej w tę i z powrotem od pętli do pętli, póki nie otworzą pierwszych sklepów – postanawiam i wolno udaję się w stronę przystanku.
Z placu Czerwonych Gitar, który gdańszczanie z uwagi na hordy bezdomnych nazywają placem czerwonych nosów, do przystanku jest zaledwie sto metrów. Niby blisko, ale ja nie mam siły przyspieszyć kroku. Wlokę zdrętwiałe od spania na gołej, wyścielonej jedynie kartonem podłodze nogi. Łamie mnie w kręgosłupie, a w skroniach dudni, ale to wszystko jest w tej chwili nieważne. Muszę tylko doczłapać się do przystanku i poczekać na tramwaj. Niedaleko stąd jest dworzec, mogłabym wsiąść w kolejkę SKM, która jest wygodniejsza do spania, ale do Grunwaldzkiej jest znacznie bliżej, a ja nie mam siły.
Pod wiatą przystankową stoi dwóch mężczyzn. Są zajęci rozmową, na mój widok milkną. Przyglądają mi się ze wstrętem. Gdy się zbliżam, obaj odchodzą spod wiaty przystankowej na siąpiący deszcz. Nie zwracam uwagi na ich pełen obrzydzenia wzrok. Przywykłam do ludzkiej pogardy i niechęci. Jest mi to nawet na rękę. Niech się odsuwają jak od trędowatej, więcej miejsca dla mnie. Siadam na ławce i czekam. To czekanie ciągnie się jak flaki z olejem. W gardle mnie suszy. Wczoraj z Wojtkiem i z jego kumplami za dużo wypiliśmy jakiegoś syfu. Urwał mi się film. Dobrze, że piliśmy w naszej piwnicy, bo jakbyśmy skończyli na ławce, to do rana chyba bym nie przeżyła z zimna. Czuję w ustach gorzki posmak żółci. Dużo bym dała za kubek gorącej kawy albo chociaż łyk ciepłej wody. Oblizuję językiem spierzchnięte wargi. Gdy otwieram usta, w nozdrza wlatuje mi własny odór źle strawionego alkoholu. Odsuwam od siebie myśli, co rusz naciągam poły granatowej pikowanej kurtki, ma zepsuty zamek, a ja zgubiłam gdzieś szalik. Gdyby można było ją zapiąć, trzymałabym ręce w kieszeniach, a tak zaciskam dłonie na granatowym materiale i wciąż się trzęsę.
Tamci dwaj zbliżają się do torów, zapewne nadjeżdża tramwaj. Wstaję niezdarnie i wychodzę spod wiaty. Obawiam się, że moje sztywne ciało odmówi posłuszeństwa i nie zdążę wsiąść. Dźwięk hamulców rozsadza mi głowę. Zaciskam powieki i zatykam uszy. Pod poły kurtki wdziera się podmuch lodowatego powietrza, ale nie zwracam na to uwagi, bo wiem, że za chwilę się ogrzeję. Czekam, aż pierwszy wagon mnie minie, i wchodzę w ostatnie drzwi. Oprócz mnie nie ma nikogo. Niby się nie przejmuję ludzką pogardą, ale oddycham z ulgą, że choć na moment jestem tu sama. Opieram głowę o szybę i wpatruję się w mijane szare ulice. Jest błogo, jest ciepło, kołysze mnie łagodne bujanie wagonu, niemal natychmiast zapadam w sen.
Budzi mnie gwar i głośny śmiech. Unoszę sklejone powieki i mrużę oczy przed jasnością dnia. Mrugam szybko, a potem trę dłońmi oczy i raz za razem pociągam nosem. W tramwaju jest mnóstwo młodzieży. Rozmawiają bardzo głośno i co rusz wybuchają śmiechem. Ich jazgot bardzo mi przeszkadza. Rozglądam się, żeby sprawdzić, dokąd jedziemy, i z ulgą odkrywam, że tramwaj zmierza w stronę Wrzeszcza. Większość pasażerów wysiada przy Manhattanie. W ostatniej chwili decyduję się również tu wysiąść. W drzwiach mija mnie młoda dziewczyna. Uderza mnie jej współczujący wzrok. Uśmiecha się łagodnie jak do dziecka i wręcza mi kanapkę owiniętą w folię. Patrzę na nią bez słowa, wycieram rękawem kurtki nos, biorę kanapkę i chowam do kieszeni.
– Życzę pani pięknego dnia, niech pani o siebie zadba – mówi dziewczyna cichym, jakby nieśmiałym głosem i odchodzi szybkim krokiem.
Żałuję, że nie zdążyłam jej podziękować. Zaskoczyła mnie. Nie jestem przyzwyczajona do odruchów ludzkiej dobroci. Wdycham w płuca potężny haust powietrza. Już nie jest tak lodowate albo ja się rozgrzałam podczas jazdy tramwajem.
O tej porze przy centrum handlowym Manhattan kręci się sporo ludzi. Lubię to miejsce, a najbardziej plac między kioskiem z gazetami a Dobrą Pączkarnią. Zdarza się, że przesiaduję tu godzinami. Gdy tylko siadam na schodku pod zadaszeniem między Żabką a Biedronką, ludzie wrzucają mi drobne do plastikowego kubka. Nie mam kartonu, a beton jest wilgotny i zimny, ale chcę uzbierać na kawę, potrzebuję napić się czegoś gorącego. Drobnych w znalezionym pod śmietnikiem plastikowym kubku przybywa. Piątki, dwójki, złotówki, a nawet dycha. Starczy nie tylko na kawę, ale i na procenty. Kiedyś podzieliłabym się zdobyczą z Wojtkiem, ale po tych wspólnych dziesięciu latach jest mi on prawie obojętny. On mnie traktuje jak swoją własność, a ja zachowuję się, jakbym nią rzeczywiście była. A może jestem jego rzeczą? Może rzeczywiście kupił mnie za pół litra od mojego ojca?
Dobrze mi idzie zbieranie kasy. Mogłabym jeszcze trochę posiedzieć, ale po pierwsze, jest za zimno, a po drugie, chcę się natychmiast napić. Nie wiem tylko, czy najpierw kawa, czy flaszka. Podrywam się z betonu, ale nogi odmawiają mi posłuszeństwa. Wpadam wprost na grupę wytatuowanej młodzieży z wygolonymi karkami.
– Sio ode mnie! Won, brudasko! – wrzeszczy małolat na całą ulicę. Pozostałych sześciu mu wtóruje. Popychają mnie między sobą, aż zataczam się pod ścianę. Na szczęście zmienia się sygnalizacja na skrzyżowaniu tuż obok i cała ferajna biegnie w stronę przejścia dla pieszych. Właśnie dlatego potrzebuję Wojtka. Nikt nie żałuje takich jak ja. Nikt nie pomoże, gdy napadnie mnie grupa młodzieży. Ludzie nie reagują, bo w duchu ich rozgrzeszają.
Ten incydent decyduje o tym, że postanawiam kupić w Żabce małpkę. Albo dwie. Mam ochotę wypić jedną na miejscu, ale zszokowane spojrzenie młodziutkiego sprzedawcy mnie powstrzymuje. Wychodzę przed sklep, odkręcam zakrętkę, rozglądam się jeszcze, ale niezbyt uważnie, i przechylam butelkę. Dwieście mililitrów rozkosznie rozlewa mi się po przełyku. Już nie potrzebuję kawy, ale ponieważ za nią zapłaciłam, wracam do Żabki i podchodzę do ekspresu, żeby się obsłużyć.
– Ja pani zrobię – oponuje sprzedawca.
– Dużą i słodką, kolego. Nie żałuj cukru! – Śmieję się szczęśliwa. – Piękny dzień! – stwierdzam nieco za głośno dla podtrzymania rozmowy, wypity naprędce alkohol już uderza mi do głowy. Dłonie przestają drżeć, są ciepłe, trochę spuchnięte, prostuję się i nie przestaję chichotać.
– Proszę, pani kawa. – Z lekkim obrzydzeniem stawia mi kawę na samym rogu lady.
– Dziękuję, dobry człowieku – rzucam zalotnie i wychodzę.
Wkładam drugą flaszkę do kieszeni granatowej kurtki. Natrafiam dłonią na kanapkę, ale mimo tego, że nie pamiętam, kiedy ostatni raz jadłam, nie czuję głodu. Popijając kawę, idę na plac Czerwonych Gitar. Śmieję się do siebie i chyba coś bełkoczę, bo ludzie się za mną oglądają.
– Jak można się od rana tak nawalić? – słyszę tuż obok zgorszony teatralny szept starszej kobiety.
– Jakoś widać można, skoro się nawaliłam. – Parskam śmiechem. Kawa w kubku chlupie niebezpiecznie, na szczęście jest zamknięta wieczkiem. Jest mi wesoło, świat stał się nagle mniej ponury.
Z niemal pustym kubkiem dochodzę na plac, dostrzegam jakieś zamieszanie przed naszym blokiem. Widzę Wojtka, kulawego Edka, Zdzicha i jeszcze kilku z naszej paczki. Kopią starszego mężczyznę, który zawsze się nas czepia. Codziennie ględzi, żebyśmy się wzięli do roboty i takie tam. Może i mu się wpierdziel należał, ale trochę mi go żal. Zakrył głowę rękoma, a w naszych jakby diabeł wstąpił. Kopią go już teraz wszyscy. Nie wtrącam się, bo Wojtek byłby wściekły i z pewnością jego furia obróciłaby się przeciwko mnie. Siedzę więc na murku w milczeniu. Świetny humor sprzed chwili całkowicie mnie opuszcza. Mężczyzna rzęzi i błaga o litość.
– Zaraz go zabiją – mówię do siebie i ze zdenerwowania sięgam po butelkę. Opróżniam ją jednym haustem. Przyjemne ciepło znów wędruje po moim ciele. Mrużę oczy, bo słońce, które nie wiadomo skąd się wzięło w ten pochmurny ranek, oślepia mnie. – Cholera! – wołam i zrywam się z murku. Zamiast wstać, lecę bykiem prosto w Wojtka.
– Daga? Gdzieś ty się, kurwa, podziewała? Skąd miałaś kasę na parkową? – Wyjmuje mi z rąk pustą butelkę.
– Nie... bij... cie... go... – Ledwo składam zdania, potykam się i padam na brzuch leżącego mężczyzny. Patrzy na mnie z dziką furią w oczach zamiast wdzięczności, a ja przecież chcę go bronić. Ma zakrwawioną twarz, z nosa też cieknie mu krew. Głowa mu opada. Albo umarł, albo stracił przytomność. – Nie... bij... cie... go... – Próbuję mówić, ale język mi się plącze. Tarmoszę staruszka za kołnierz kurtki i uderzam go w twarz, żeby się ocucił. Szarpię go tak mocno, że jego głowa uderza o beton jak piłka. – Zabili... ście... go... – Podnoszę wzrok, wokół mnie nikogo nie ma. Nie wiem nawet, dokąd nasi pobiegli, ani kiedy.
– Ta baba zaraz go zabije. – Tłum gapiów, który zebrał się nie wiadomo skąd, komentuje moje próby ratunku.
– Za... bili... go... – dukam. – Po... mo... cy... – jęczę nieskładnie. Nikt się jednak nie kwapi. Niektórzy wyjmują telefony i filmują albo robią zdjęcia. Wyciągam rękę i zasłaniam twarz.
Z daleka słyszę sygnał pogotowia albo policji. Próbuję podnieść się z miejsca, bo nie chcę tu być. Nie mam zamiaru dać się złapać jak jakaś pierwsza naiwna, ani policji, ani pogotowiu. Chwieję się i znów upadam na nieszczęśnika. Jeśli Wojtek z kumplami go nie zabili, to pewnie ja go dobiłam.
Widzę policyjną budę, a zaraz za nią karetkę. Z piskiem opon wjeżdżają na plac, i nie wyłączając sygnału, jeden po drugim wyskakują z wozów. Cholera, muszę stąd wiać – myślę. Nagle siły mnie opuszczają, już wiem, że na ucieczkę jest za późno.
– Stój, nie ruszaj się, ręce do tyłu! – słyszę za sobą. Posłusznie wykonuję polecenia. Leżę na asfalcie, drobinki wpijają mi się w policzek. Po chwili czuję na rękach metal kajdanek i mocne szarpnięcie.
W policyjnej budzie dopada mnie wściekłość. Przede wszystkim na siebie. Jestem zła, że się wtrąciłam. Mogłam siedzieć na murku, sączyć parkową i obserwować. Co mnie obchodzi jakiś stary dziad? Tak pięknie zaczął się dzień i tak idiotycznie go schrzaniłam. Jedyne, z czego się cieszę, to z faktu, że zdążyłam wypić prawie pół litra gorzałki. Przynajmniej nie wzięli mnie trzeźwej. Może mnie jednak zaraz wypuszczą? W końcu przecież nic nie zrobiłam.
Przyglądam się przez szybę, jak ratownicy udzielają staruszkowi pierwszej pomocy, a potem jak mocują go na noszach i wnoszą do karetki. Nie widzę policjantów, nie mam pojęcia, gdzie są i za ile przyjdą. Z daleka dostrzegam dżinsową kurtkę Wojtka. On, kulawy Edek, Zdzichu i reszta stoją całą gromadą za budynkiem i tylko co chwilę któryś z nich się wychyla, by obserwować rozwój sytuacji. Nawet nie mam jak powiadomić mojego faceta, że garuję w policyjnej budzie. Przełykam ślinę, bo znów zasycha mi w gardle. Zaciskam powieki, oczy mnie pieką, jakbym miała za chwilę się rozpłakać. Bolą mnie stawy w barkach i w łokciach od wykręconych do tyłu rąk. Niech to już się skończy – myślę zniechęcona.
Otwieram oczy. Słońce świeci tak mocno, jakby tych porannych przymrozków nie było. Nagle przez wianuszek gapiów dostrzegam Wojtka i jego kumpli zakutych w kajdanki. Dali się złapać, frajerzy. Wytężam wzrok, bo wianuszek gapiów przesłania mi widok, ale w tym momencie za kierownicę wskakuje jeden z policjantów, potem drugi i ostro włączamy się do ruchu.
– Nieźle, zostaniesz oskarżona o zabójstwo tego człowieka – rzuca jeden z mundurowych, odwracając się w moją stronę.
– Co takiego? – dukam wstrząśnięta.
– Do końca życia nie wyjdziesz z pierdla. Dotarło?
– Ale ja... nic nie zrobiłam... – Wypity alkohol nagle wyparowuje. – Ja naprawdę nic nie zrobiłam...
– Jak to nic? Dobre sobie. Tamten pewnie umrze, a ty? Zobacz, coś ty zrobiła ze swoim życiem, kobieto. – Gliniarz kręci głową z dezaprobatą.
Leżę na pryczy i od kilku godzin bezmyślnie gapię się w zakratowane okno. Z rogu sufitu smętnie zwisa pajęczyna. Lekko się kołysze od buchającego ciepła z kaloryfera. Jeszcze nie bardzo dociera do mnie, co się właściwie wydarzyło. W głowie mam gonitwę myśli. Dlaczego tak mocno potrząsałam tym człowiekiem? Po co w ogóle się wtrącałam? I najważniejsze, dlaczego Wojtek nie ostrzegł mnie, że psy jadą, tylko zostawił na pastwę glin? – rozmyślam zdołowana. Może jest mu na rękę, że to mnie wrobią w zabicie tego dziadka? Ale dlaczego? A może po prostu nie zdążył mnie ostrzec? Może myślał, że słyszę wycie syren? Łapie mnie skurcz żołądka, zwijam się na pryczy i pojękuję z bólu i rozgoryczenia.
Gaśnie światło. Niespodziewana ciemność stopuje moje rozmyślanie. Mrugam zaskoczona. Dopiero gdy wzrok przyzwyczaja się do czerni, wyłaniają się z niej kształty małego zakratowanego okna pod sufitem, drugiej pryczy, a także zlewu i toalety. Choć to przecież niemożliwe, wyostrza mi się słuch. Drażni mnie kapanie wody. Wcześniej, przy zapalonym świetle, nie zwracałam na to uwagi, ale teraz każda kropla wgryza mi się pod czaszkę. Wstaję niechętnie i po omacku idę dokręcić kran. Mocuję się dłuższą chwilę, ale woda jak kapała, tak kapie. Poddaję się w końcu, zrezygnowana wracam na pryczę, kładę się na wznak i zatykam dłońmi uszy.
W oknie odbija się niebieska łuna, a po chwili włącza się ostry sygnał dźwiękowy. Mam wrażenie, że wypełnia całą przestrzeń. Zaciskam dłonie na uszach jeszcze mocniej, bo każdy hałas urasta w mojej głowie do piekielnej kakofonii dźwięków. Hałas staje się nie do zniesienia, lada moment rozsadzi mi czaszkę. Przewracam się na pryczy z pleców na bok, potem na drugi i znów na plecy. Jest za głośno, za gorąco, za duszno, za ciasno. Chcę pić. Boleśnie uświadamiam sobie, że to będzie moja pierwsza noc bez alkoholu. Nie mogę znieść tej myśli. Nie dam rady, nie przeżyję tego. Ja muszę się napić! Muszę! Chce mi się wyć.
Zrywam się z pryczy i chodzę nerwowo po celi. Cztery kroki w jedną, cztery kroki w drugą stronę i z powrotem. Maszeruję coraz szybciej, aż wiruje mi w głowie. W końcu uderzam czołem o metalowe drzwi. Odpowiada mi głucha cisza. Jakby po drugiej stronie nikogo nie było. Może jestem tu sama? Ciekawe, dokąd zabrali Wojtka i jego kumpli? A może ich wypuścili? Może oni wszystko zwalili na mnie?
Potwornie gorąco. Pot zalewa mi oczy, strużka spływa po plecach, pocę się tak silnie, że kapie mi nawet z nosa. Ręce mi drżą, a po sekundzie cała się trzęsę, ale tym razem nie z zimna. Targa mną niepokój. Jeśli natychmiast się nie napiję, to umrę. Wpadam w przerażenie. Ja muszę, po prostu muszę się napić. Nie, nie zniosę tego dłużej. Podbiegam do metalowych drzwi i walę w nie pięściami.
– Wypuśćcie mnie! Wypuśćcie mnie do cholery! – wrzeszczę na całe gardło. – Wypuśćcie mnie! Wypuśćcie mnie! – Nawalam teraz ze wszystkich sił. Bombarduję te cholerne drzwi, przecież ktoś musi usłyszeć. – Wypuśćcie mnie! – wyję jak schwytana w potrzask zwierzyna.
Opadam z sił, kucam na podłodze i chowam twarz w dłoniach. Wreszcie na korytarzu roznoszą się echem czyjeś szybkie kroki.
– Spokój tam! – ryczy ochrypły męski głos.
– Wypuść mnie, ja nic nie zrobiłam! – wołam w spazmach. – Wypuść mnie, ja muszę stąd wyjść, ja tego nie przeżyję!
– Zamknij mordę!
– Ja muszę, muszę, muszę stąd wyjść!
Zrywam się, zaciskam pięści i znów walę w metal. Nagle celę zalewa światło. Jest tak niespodziewane, że jego jasność paraliżuje moje zmysły. Stoję oszołomiona, zasłaniając przedramieniem oczy. Metaliczny cichy dźwięk przesuwanej klapy wizjera przerywa ciszę.
– Idź spać, chyba że chcesz teraz na przesłuchanie, ale ostrzegam, miło nie będzie. – Zniecierpliwienie i zakamuflowana groźba w głosie mężczyzny zniechęcają mnie do dalszej walki.
Opuszczam ramiona i wlokę się w stronę pryczy. Ktoś nadal jest po drugiej stronie, ale po kilku sekundach celę znów zalewa ciemność, a kroki na korytarzu się oddalają. Z głośnym westchnieniem rezygnacji kładę się na prawym boku. Z wyczerpania oddycham ciężko, powieki mi ciążą i sama nie wiem, kiedy zapadam w sen.
Na obskurnej kuchni gazowej gotuje się wywar z nóżek. Smród świńskiego mięsa i wywaru z niezebraną szumowiną roznosi się po kuchni. Matka nie zebrała szumu i brunatna piana w końcu wypływa z garnka, gasząc płomień. Podbiegam do kuchenki i przekręcam kurek.
– Mamo, nie widzisz, że się wylewa? – Patrzę na nią z niechęcią. Jest prawie trzeźwa. W kąciku bezzębnych ust trzyma żarzącego się papierosa. Na moją uwagę wzrusza ramionami, wyciąga z lodówki pęto zwyczajnej, kroi kiełbasę na trzycentymetrowe kawałki, przekłada na talerz i idzie do dużego pokoju, gdzie ojciec z kolegami są w pijackim kilkudniowym ciągu. Z pokoju obok dobiega głośny śmiech i oklaski pijaków, zapewne aplauz na przyniesioną przekąskę. Nasłuchuję z nadzieją, że matka zjawi się w kuchni i choć jeden raz nie upije się do nieprzytomności.
Opieram się o ścianę naprzeciwko szafek. Omiatam ponurym spojrzeniem naszą kuchnię. Wygląda jak długi wąski korytarz, olejna niebieska farba się łuszczy od wilgoci, szczególnie przy kuchni gazowej. Trzy szafki mają urwane uchwyty, a w jednej jest wyłamany zawias i trzeba umiejętnie zamykać drzwiczki, by nie wypadły. Blat lepi się od brudu. Ani matka, ani ojciec nie sprzątają po sobie. Często wchodzą tu ich kompani od wódy w poszukiwaniu żarcia i również oni nie odkładają rzeczy na miejsce. Ja zresztą też już nie sprzątam.
Mijają minuty, a z dużego pokoju dochodzą coraz głośniejsze śmiechy i pokrzykiwania. To pewne, że matka już nie przyjdzie przez następnych kilka godzin, a może nawet nie przyjdzie tu dziś wcale. Mijam rząd szafek i przesuwam granatowy sztywny materiał przepierzenia za lodówką, gdzie mam swój świat, na szczęście z oknem. Niecałe dwa na dwa metry. Stoją tu tapczan, biurko i krzesło. Nad biurkiem wisi kuchenna szafka ze sklejką w kolorze starego drewna. Klękam na tapczanie pod oknem, opieram łokcie o parapet, patrzę na blok naprzeciwko i marzę, by jak najszybciej się stąd wyprowadzić. Chcę być kimś, wszystko jedno kim. Chcę udowodnić tym wszystkim, którzy w szkole i na podwórku wytykają mnie palcami, którzy we mnie nie wierzą, że zostanę kimś. Nauczycielom, którzy patrzą na mnie z lekceważeniem nawet wtedy, gdy jestem przygotowana do zajęć, kolegom, co śmieją się i krzyczą za mną „patola”, a nawet sobie samej. Udowodnię wam kiedyś – odgrażam się w myślach. Jedyną odskocznią są książki. Wypożyczam po pięć naraz i pochłaniam w tydzień. Najczęściej czytam nocą. Włączam lampkę, przykrywam się kocem i odpływam do lepszego świata.
– Tak, kiedyś będę kimś – powtarzam cicho.
Przyglądam się książce z namalowanym kaktusem i rudymi kulkami imitującymi kwiaty. Wącham jej stare zakurzone kartki i głaszczę okładkę. Lubię zapach starych książek, wyobrażam sobie wędrówkę, którą odbyły, zanim przyniosłam je tu do tej speluny. Chciałabym być jak ta książka. Wybrałabym pełen miłości dom i tam została. Przysuwam sfatygowany egzemplarz bliżej oczu, by w mroku odczytać tytuł. Na szarym tle okładki nie jestem w stanie przeczytać czarnych liter składających się na imię i nazwisko autora, a i tytuł czytam z trudem.
– Wczorajsza młodość – mówię półgłosem.
Gdzieś z daleka dochodzi metaliczny brzdęk, ktoś idzie w moją stronę, słyszę szum odsłanianej kotary. Boję się, że znów któryś z tych pijusów będzie próbował się do mnie dobierać. Silna ręka prześlizguje się po moim ramieniu. W gardle mi zasycha, nie mogę nawet przełknąć śliny ani wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Dopada mnie potworny, obezwładniający strach. Rzucam się na tapczanie. Jeszcze raz spinam się w sobie, naprężam całe ciało. Przerażona nabieram powietrza w płuca i w końcu wrzeszczę z całych sił. Mam ogromną nadzieję, że mój krzyk usłyszą matka albo ojciec i któreś z nich zareaguje. Zdejmie ze mnie tego oprawcę. Nie chcę, żeby mnie dotykał. Nie chcę, żeby mnie gwałcił. Drę się, wrzeszczę jak opętana. Może ktoś z sąsiadów przybiegnie mi z pomocą albo zadzwoni na policję. Przecież ktoś musi do jasnej cholery słyszeć moją rozpacz.
– Proszę się uspokoić! Halo, budzimy się!
Z trudem otwieram oczy. Zaropiałe rzęsy nie chcą się odkleić. Przecieram je rękawem czarnej bluzy. Boże, to był sen – oddycham z ulgą. Serce łomocze mi w klatce piersiowej.
– Gdzie ja jestem? – Unoszę głowę i rozglądam się po pomieszczeniu. Dopiero po chwili wraca świadomość. Wzdycham ciężko, z rezygnacją. Przede mną stoi gliniarz i szarpie mnie za ramię.
– Idziemy na przesłuchanie – oświadcza zamiast odpowiedzi. Z obrzydzeniem patrzy na swoją dłoń wciąż spoczywającą na moim ramieniu. Wzdycha z irytacją i potrząsa nią, jakby chciał strząsnąć niewidoczne zarazki. – Dżizys krajs, jak tu capi. Ohyda. No już, idziemy! – dyryguje zniecierpliwiony.
– Mogę chociaż się wysikać? – Niezgrabnie podnoszę się z pryczy. Pragnienie pali mnie w żołądku, za flaszkę parkowej dałabym sobie uciąć rękę albo i dwie.
– Tak, daję ci minutę – rzuca władczo i wychodzi.
Zastanawiam się, która jest godzina. Za małym zakratowanym oknem wciąż jest ciemno, duszno mi od buchającego z grzejnika gorąca. Przyzwyczajona do zimna, nie potrafię znieść tej duchoty. Strzępki koszmarnego snu błąkają się jeszcze w mojej głowie i sama nie wiem, który koszmar jest gorszy. Ten tutaj czy tamten, zgotowany mi przez bliskich w rodzinnym domu. Chyba jednak ten, bo wtedy wierzyłam jeszcze, że w życiu spotka mnie coś dobrego. Teraz nie mam już nadziei i nie wierzę w nic.
Załatwiam potrzebę, opłukuję twarz zimną wodą, a potem nalewam kranówki w kubek i wypijam duszkiem. Napełniam kubek jeszcze dwukrotnie, ale i tak nie zaspakajam pragnienia. Dłonie nie przestają drżeć, a ssanie w żołądku mnie osłabia. Jak tylko stąd wyjdę, od razu pójdę na Manhattan uzbierać na flaszkę. Wyobrażam sobie, jak ostry alkohol rozlewa mi się po członkach, aż przełykam ślinę, tak bardzo pragnę procentów. W tej chwili wypiłabym byle co, cokolwiek. Choćby denaturat.
Wzdrygam się na łomot w metalowe drzwi.
– Już? – Baryton stróża prawa nie wróży miłej rozmowy.
– Już – odpowiadam smętnie.
Drzwi się otwierają, gliniarz wykręca mi ręce, skuwa kajdankami i wychodzimy na długi, pomalowany siwą farbą korytarz.