Spełnione życzenie - Tulińska Ada - ebook + książka

Spełnione życzenie ebook

Tulińska Ada

4,4

11 osób interesuje się tą książką

Opis

W święta mogą się spełnić życzenia, o których nawet nie mamy pojęcia.

Kaja wychowała się w domu dziecka i nie wie nic o swoich rodzicach. Po dawnym życiu został jej tylko męski zegarek z grawerem. Chciałaby studiować medycynę, ale nie ma na to pieniędzy. Kiedy jakimś cudem udaje jej się znaleźć pracę jako opiekunka osoby starszej, ma wrażenie, że wreszcie zły los się od niej odwraca. Jednak nie może być zbyt kolorowo.

Jej nowym miejscem pracy jest arystokratyczny dworek pod Krakowem, a szefem surowy pan Marian Czarnecki, który stawia jeden warunek – Kaja ma trzymać się z dala od jego syna Daniela. Pani Jadwiga, którą dziewczyna ma się opiekować, to wyjątkowo zrzędliwa i oporna staruszka. Kiedy już pierwszego dnia Kaja spotyka Daniela, nie może przestać o nim myśleć. Wpada mu w oko i chłopak postanawia ją uwieść.

Zbliżają się święta. Czy uda jej się dotrzymać obietnicy złożonej szefowi? A może jest szansa na to, że pierwszy raz od dawna Kaja nie spędzi ich samotnie?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 281

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (264 oceny)
157
63
32
10
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Napij

Z braku laku…

Infantylna
10
Szymulka07

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00
KarolaPrz25

Z braku laku…

czytało się jakby pisała tą historię 16 latka
00
marta18kuz

Nie oderwiesz się od lektury

może być, nić porywającego
00
Elwira1980

Dobrze spędzony czas

Naprawdę miło spędzony wieczór z książką
00

Popularność




1

– Co potrafisz? – zapytał urzędnik. Nosił niemodne okulary zjeżdżające z tłustego nosa. Miałam wrażenie, że wizyty interesantów są dla niego największą karą, jaką może sobie wyobrazić. Odpisywał komuś właśnie w wielkim skupieniu na SMS-a.

– Wiele rzeczy, mogę opiekować się dziećmi, starszymi ludźmi, sprzątać… – Założyłam nerwowo kosmyk blond włosów za ucho. Tak naprawdę wmawiałam sobie, że są blond, w rzeczywistości miały nieładny, mysi kolor.

– Jakieś doświadczenie? – sapnął i spojrzał od niechcenia w monitor. Jarzeniowe światło rzucało nieprzyjemny blask na jego błyszczącą łysinę.

Do monitora została przylepiona sztuczna, tandetna choinka z plastikowymi bombkami. Na jej czubku zawieszono małą czapkę Mikołaja z zezującymi oczami.

– O tak, tak, oczywiście – powiedziałam z uśmiechem, który wydawał mi się profesjonalny i serdeczny.

Facet zdjął okulary i przetarł ze znużeniem twarz. Skrzywił się i spojrzał na mnie niechętnie.

– Pomagałam pielęgniarkom w szpitalu w ramach wolontariatu – oznajmiłam i z dumą wypięłam pierś.

Urzędnik znowu wrócił do swojego telefonu, kompletnie mnie ignorując. Nie byłam pewna, czy usłyszał moją odpowiedź. Odchrząknęłam i poprawiłam się na twardym krześle.

– To co? Ma pan coś dla mnie? Mogę zacząć nawet jutro rano. – Znowu uśmiechnęłam się szeroko. Miałam nadzieję, że nie wyglądałam na desperatkę, chociaż dokładnie tak się czułam.

Facet westchnął teatralnie i znowu zerknął na ekran. Już wiem, dlaczego czas oczekiwania był tak długi, nie zdziwiłabym się, gdyby zaraz wyjął pilnik i zadbał o swoje paznokcie. Pewnie, mamy czas. Zdążyłam dokładnie obejrzeć sobie cały gabinet – ze ścian schodziła zniszczona farba, drewniane biurko na pewno było sporo starsze ode mnie, a na parapecie znajdowała się zaschnięta paprotka. Urzędnik miał na sobie za duży garnitur w pepitkę, pożółkłą koszulę zapiął krzywo pod szyją. Do tego dobrał niepasujący do całości krawat w renifery. Prawdziwy miłośnik świąt…

Jego ręka na myszce poruszała się w zwolnionym tempie. Miałam ochotę go popędzić, ale przypomniałam sobie, że od niego zależy, czy dostanę pracę, czy nie. Czekałam cierpliwie i uśmiechałam się tak długo, aż zaczęła mnie boleć twarz. Minęły wieki, nim się odezwał.

– Będę całkowicie szczery. Poszukaj pracy na własną rękę. Przed tobą jest dość spora kolejka – westchnął. – Średni czas oczekiwania na zatrudnienie wynosi jedenaście miesięcy. Sama szybciej coś sobie znajdziesz.

Skrzywiłam się.

– Na pewno nic pan nie ma? – dopytywałam. – Cokolwiek…

– Mam, ale jak powiedziałem, jest kolejka. – Machnął na mnie ręką, jakby odganiał muchę. – Idź już. Mam dużo pracy.

Serio? Zmierzyłam go ostrym spojrzeniem i wstałam, szurając krzesłem.

– Proszę się przypadkiem nie przemęczyć – warknęłam i wyszłam z pokoju. Trzasnęłam drzwiami trochę mocniej, niż to było konieczne. Zniecierpliwieni ludzie wbili we mnie wściekłe spojrzenia.

– Strata czasu – powiedziałam głośno, wskazując palcem na drzwi. – Czas oczekiwania na zatrudnienie wynosi średnio jedenaście miesięcy. A ten urząd to wyrzucone pieniądze podatników.

Kilkoro interesantów mi przytaknęło, ale większość ze znudzeniem odwróciła głowy. Zgadywałam, że przyszli tu jedynie podbić papier, żeby dostać comiesięczny zasiłek.

Mnie nawet tyle się nie należało. Byłam wściekła na system, zagubiona. Trzy dni temu wyprowadziłam się z domu dziecka przy Piekarskiej. Dostałam miejsce w wieloosobowym mieszkaniu komunalnym na tak zwany czas adaptacyjny. System optymistycznie liczył, że szybko znajdę pracę i się wyprowadzę. Nie powiem, ja też na to liczyłam. To „mieszkanie” było okropne. Jednak dzisiejsze spotkanie z pośrednikiem pracy zweryfikowało moje oczekiwania. Nie będzie łatwo.

Podeszłam do przeszklonych brudnych drzwi z kratą i pociągnęłam za klamkę. Budynek wyglądał jak wyjęty z jakiegoś postapokaliptycznego filmu.

– Do widzenia! – rzuciłam do recepcjonistki i zakrywszy się szczelnie kurtką parką, dumnie wymaszerowałam na ziąb. Zerknęłam na zabytkowy zegarek na przegubie. To była jedna z niewielu rzeczy, które miałam od urodzenia. Dzieci śmiały się ze mnie, że jest staromodny i powinnam go wyrzucić, ale ja miałam do niego sentyment.

Wybiła siedemnasta. Do diabła, spędziłam w tym urzędzie prawie cały dzień, żeby dowiedzieć się, że realne szanse na pracę będę miała za jedenaście miesięcy! To jakiś żart.

Był koniec listopada, lodowaty wiatr obdarł ostatnie liście z drzew, a na chodnikach błyszczały brudne kałuże. Słońce już dawno zaszło, na granatowym niebie pojawiły się pierwsze gwiazdy. Idąc przez miasto, mijałam świątecznie przyozdobione wystawy, jak zwykle od początku listopada zewsząd atakowały czerwone Mikołaje, renifery, ozdobne bombki. Nauczyłam się ignorować ten czas. Święta nigdy nie były dla mnie specjalnie miłe. Oczywiście, wielu ludzi o dobrych sercach organizowało zbiórki żywności i paczek z prezentami dla biednych sierot. Zawsze dostawaliśmy ładnie opakowane prezenty i mieliśmy pełne żołądki, więc nie mogłam narzekać. Mój problem polegał na tym, że co roku pisałam list do Świętego Mikołaja z jednym życzeniem – by w te święta pojawił się ktoś, kto mnie zechce. Ktoś, kto weźmie mnie do domu i przytuli przy choince. Zabierze na łyżwy, powie, że mnie kocha, poda pyszne kakao i przykryje cieplutkim kocem. Każde kolejne święta były dla mnie jednym wielkim rozczarowaniem, więc w wieku dziewięciu lat przestałam pisać listy.

Minęłam kosz na śmieci, do którego ktoś wyrzucił niedojedzonego czekoladowego mikołaja. Mój żołądek zaburczał, przypominając o swoich potrzebach. Miałam ochotę wyciągnąć mikołaja ze śmieci i zjeść go, ale się powstrzymałam. Jeszcze nie było tak źle. Miałam resztkę pieniędzy z jednorazowego zasiłku zapomogowego. Większość poszła na zrzutkę na dezynsekcję w naszym lokum.

Weszłam do małego, ciepłego sklepu i poczułam charakterystyczny zapach gazet. Z najniższych półek chwyciłam pasztet, konserwę, herbatę, kawę i kilka bułek. Mój żołądek domagał się czegoś ciepłego, więc do koszyka włożyłam jeszcze dwie zupki chińskie.

Kasjerka podsumowała koszt zakupów, osiemnaście pięćdziesiąt sześć brzmiało jak wyrok.

Z żalem położyłam monety na dziurawej rękawiczce i odliczyłam pieniądze. Za kobietą wisiała biała kartka z napisem: „Zatrudnimy kasjerki”. Promyk nadziei rozświetlił się w mojej piersi. Czy możliwe, że opatrzność nade mną czuwała? Ta kartka była jak dobry znak.

– Czy oferta pracy jest aktualna?– zapytałam, wskazując brodą na ogłoszenie.

Położyłam monety na podstawce do bilonu. Kobieta jednym różowym tipsem zaczęła je wsuwać do kasy, licząc jednocześnie. Nie umknęło mojej uwadze, że wytarła palec o spodnie.

Spojrzała przez ramię na kartkę i natychmiast ją zdjęła.

– Nieaktualne – stwierdziła, nie patrząc mi w oczy.

Spochmurniałam, wzięłam zakupy i wyszłam ze sklepu. Nie możesz się poddawać – pocieszałam się w myślach. Jesteś już dorosła, z pewnością jakaś robota się zaraz znajdzie. Kamila mówiła, że może u niej w zakładzie zwolni się stanowisko, bo jedna z dziewczyn zaszła w ciążę. Pracowała na taśmie w fabryce konserw. Jutro złożę tam CV.

Siatka z zakupami dyndała przy moim kolanie. Przynajmniej miałam co jeść i gdzie spać. Nie było tak źle. Wyjęłam jedną z bułek i zaczęłam gryźć na sucho. To był mój pierwszy posiłek tego dnia. Zaczął padać delikatny śnieg, więc naciągnęłam kaptur na głowę i przyspieszyłam kroku.

Weszłam na most nad Wisłą i na chwilę zatrzymałam się na środku. Oparłam się o barierkę i uśmiechnęłam. Zamek na Wawelu jak zwykle wyglądał imponująco. Po zmroku był podświetlony od dołu, a jego majestatyczna bryła odbijała się w lustrze spokojnej rzeki. Gdy byłam młodsza, lubiłam udawać, że urodziłam się w królewskiej rodzinie. Byłabym rozpieszczaną księżniczką, która ma duży pokój do zabawy i piękne lalki. Mama królowa i tata król siedzieliby ze mną na dywanie i śmiali się z mojego przedstawienia. Zbudowałam nawet specjalną scenę z kartonów, w których przywożono dary.

Uśmiechnęłam się kwaśno i poprawiłam zjedzony przez mole szalik.

– Przepraszam, panienko… – Starszy pan w brudnym płaszczu oparł się obok mnie. Jego oddech zamieniał się w białe obłoczki pary. – O czym tak myślisz?

– Wyobrażam sobie, jak wygląda życie w zamku. – Spojrzałam na niego i się uśmiechnęłam. I dla niego los nie był łaskawy. Miał szarą wełnianą czapkę, fioletowy dziecięcy szalik z Myszką Miki i fajkę w zębach. Kto w dzisiejszych czasach pali fajki?

– Mam na imię Kaja. – Podałam mu dłoń, którą serdecznie uścisnął.

– Chciałabyś mieszkać w zamku, Kaju? – zapytał. Jego piwne oczy błyszczały serdecznie zza okularów połówek. Kojarzył mi się z dziadziusiem, który bierze wnuki na kolana i opowiada im bajki przy kominku. Mimo znoszonego ubrania zachowywał prostą postawę, nie był brudny ani nie czuć było od niego alkoholu.

– A kto by nie chciał? – zapytałam.

Staruszek wzruszył ramionami i znów się uśmiechnął. Usłyszałam, jak burczy mu w brzuchu.

– Jest pan głodny? – Podniosłam wyżej torbę i mu podsunęłam. – Proszę się poczęstować.

Jego oczy rozjaśniła radość.

– Bardzo dziękuję. – Od razu chwycił bułkę i otworzył pasztet. Zaczął maczać w nim pieczywo i jeść ze smakiem. Gdy skończył, zajrzał jeszcze do torebki. – Czy mogę to też zabrać?

Mój żołądek zaprotestował, ale zignorowałam go i kiwnęłam głową.

– Oczywiście. Na zdrowie. Ma pan gdzie spać? – zapytałam.

Mężczyzna wzruszył ramionami i odwrócił zawstydzony wzrok.

– Jakoś sobie poradzę, a ty?

– Mam swój kąt w mieszkaniu socjalnym – powiedziałam, wkładając rękę do kieszeni. Ten człowiek był w gorszym położeniu niż ja. Wyciągnęłam ostatnie kilkanaście złotych i włożyłam mu w otwartą dłoń.

– Naprawdę mogę to wziąć? – zapytał z niedowierzaniem.

– Oczywiście, przepraszam, ale nie mam przy sobie więcej.

– Bardzo dziękuję! – Bezdomny się ukłonił. – Masz złote serce, dziewczyno!

Jakoś sobie poradzę. Już zjadłam bułkę, nie będę się kładła spać z pustym żołądkiem. Jutro jest nowy dzień i coś wymyślę. Może Kama mi pożyczy kilka groszy, nim znajdę pracę?

Westchnęłam i jeszcze raz spojrzałam rozmarzonym wzrokiem na zamek. Nagle przed oczami przefrunął mi srebrzysty brokat, zamrugałam i wyciągnęłam dłoń, żeby go złapać, ale mi umknął. Bardzo dziwne…

– Widział to pan? – Odwróciłam się do mojego rozmówcy, ale jego już nie było. Rozejrzałam się dookoła. Starszy pan dosłownie rozpłynął się w powietrzu.

* * *

Obudziło mnie ciche przekleństwo. Uniosłam się na łokciach i uchyliłam brudną kotarę. Moi współlokatorzy zawiesili je pod sufitem wzdłuż piętrowych łóżek, by mieć chociaż odrobinę intymności. Zaczęłam schodzić po drabince. W ciemnościach nie było to łatwe, więc nic dziwnego, że moja stopa źle wycelowała i z dwóch ostatnich szczebli po prostu się ześlizgnęłam, obijając się o drabinkę i uderzając w brodę.

– Auć. – Pomasowałam się po pulsującej żuchwie.

– Ciszej tam! – zza jednej z kotar dobiegł wkurzony głos.

Mieszkaliśmy w szóstkę w pokoju wielkości piętnastu metrów. Na środku stał duży pordzewiały stół przemysłowy, a pod ścianami umieszczono trzy pary dwupiętrowych łóżek. Pod oknem stało coś, co miało udawać kuchnię. Był tam zlew, kawałek blatu obgryzionego przez szczury, a na nim kuchenka turystyczna. Obok stała niewielka lodówka, która od czasu do czasu się otwierała. Pod drzwiami postawiono kozę, która dawała tyle ciepła co nic.

Kama też już wstała, wzięła mnie za rękę i pociągnęła do jedynego osobnego pomieszczenia w całym mieszkaniu – mikroskopijnej łazienki. Usiadłam na sedesie, podczas gdy ona kontynuowała poranną toaletę.

– W lodówce zostawiłam ci trochę fasolki po bretońsku – powiedziała, patrząc na siebie w pękniętym lustrze. Zaczęła pospiesznie czesać kruczoczarne włosy. Bogu niech będą dzięki! Kamila była moją współlokatorką z domu dziecka. Starsza ode mnie, stanęła na nogi zaledwie trzy miesiące temu.

– Dzięki. Czy mogłabyś mi pożyczyć kilka groszy? – zapytałam, skubiąc rąbek wyciągniętej piżamy. Jej grzebień zatrzymał się w połowie drogi, spojrzała na mnie zielonymi oczami.

– Nie dostałaś jeszcze zapomogi?

Zrobiłam pełną boleści minę.

– Tak, ale kasa się rozeszła. Wojtek już ode mnie ściągnął składkę za rachunki i dezynsekcję – powiedziałam i podrapałam się po czerwonym bąblu na szyi. Coś mnie pogryzło w nocy. Kamila zmarszczyła brwi ze złością.

– Ile od ciebie wziął?

– Ponad sześć stów – powiedziałam.

– Co? Kochanie, nigdy więcej nie dawaj mu żadnych pieniędzy! On je przepuści na trawkę. Na rachunki dawaj mnie albo Beti, OK?

– Chcesz mi powiedzieć, że dezynsekcji też nie będzie? – zapytałam rozdrażniona, wyczułam kolejne ugryzienie w okolicach kolana. Zaczęłam się nerwowo drapać. Miałam uczulenie na ukąszenia owadów.

Kama ściągnęła usta, chwyciła swoją torebkę i wyjęła z niej portfel.

– Rachunki za ten miesiąc zapłacę za ciebie. Masz. – Podała mi pięćdziesiąt złotych. – Oddasz po pierwszej wypłacie. Na razie nie mam więcej, ale może uda mi się przynieść jakieś odpady z pracy. Do dziesiątego jakoś przebiedujemy.

Rzuciłam się jej na szyję.

– Dziękuję! Odpady?

Kamila spojrzała na mnie ze wstydem i wysunęła się z moich ramion.

– Źle zapakowane konserwy, które nie mogą iść do sprzedaży. Czasami pozwalają nam je wziąć – mruknęła.

Naprawdę nie wiem, czego się wstydziła. Trzeba sobie jakoś radzić. Ja wczoraj prawie wyjęłam burgera ze śmieci.

– Och, to cudownie! Bardzo ci dziękuję – powiedziałam. – Słuchaj, mogłabyś złożyć moje CV u swojego kierownika, na wszelki wypadek, gdyby ktoś zrezygnował?

Kamila spojrzała na mnie z niedowierzaniem.

– To fatalna praca. Każdy chce stamtąd uciec. Ja też cały czas czegoś szukam – przyznała i zerknęła na mój zegarek. Było kilka minut po szóstej. Fabrykę miała daleko, musiała zaraz wyjść, żeby dotrzeć tam na ósmą trzydzieści.

Widziałam troskę w jej oczach.

– Dam sobie radę. Potrzebuję czegokolwiek na start. – Uśmiechnęłam się. Ona dawała sobie radę, więc i mnie korona z głowy nie spadnie.

– Na produkcji śmierdzi zgnilizną, kierownicy niemalże poganiają nas kijami. Jak nie wyrabiasz normy, masz minusa. Trzy minusy i wylatujesz... – wyszeptała z ponurą miną. Prawdę mówiąc, wyglądało na to, że na myśl o pracy ma ochotę zwymiotować.

– Nie boję się ciężkiej roboty – zapewniłam ją. – Poza tym we dwie nam będzie raźniej.

Pokiwała głową i zaczęła malować rzęsy. Wymknęłam się po cichu z łazienki i odnalazłam po omacku na stole swoje dokumenty. Przyniosłam CV i włożyłam jej do torebki. Sama zaczęłam się przygotowywać do wyjścia. Włożyłam najlepszą plisowaną spódnicę i granatowy sweter z białym kołnierzykiem. Miał łatę, ale tak naszytą, że wyglądała, jakby tam była od początku.

– A ty dokąd? – zapytała Kama szeptem.

– Idę na miasto. Mam zamiar złożyć tyle CV, ile się da – zameldowałam z uśmiechem.

– Dobrze, dobrze. – Kama pogładziła mnie po szaliku. Czasami czułam się jak jej młodsza siostra.

* * *

– Nie szukamy kelnerek. – Po raz kolejny usłyszałam to zdanie. Chodziłam po kawiarniach i restauracjach, szukając ogłoszeń. Nic innego nie przychodziło mi do głowy. Kilkoro z kelnerów było uprzejmych wziąć ode mnie CV i obiecało przekazać managerom. Starałam się nie poddawać, ale z każdą kolejną próbą przychodziło mi to trudniej.

– Masz strój kelnerski? – Kierowniczka zmiany w restauracji Polskie Jadło zmierzyła mnie od góry do dołu. To było chyba dziewiąte miejsce, które odwiedziłam.

– To znaczy? – zapytałam.

Pokręciła głową i oddała mi kartkę z moim życiorysem.

– Przykro mi, szukamy osób z doświadczeniem. – Odwróciła się ode mnie i zaczęła pouczać inną kelnerkę. Zrozumiałam aluzję.

Miałam wrażenie, że wszyscy oceniają mnie po wyglądzie. Biedna, niechciana, zaniedbana ofiara losu. Nie lubiłam ubrań, które dostawaliśmy z darów. Zazwyczaj były to niemodne, zniszczone ciuchy, których nikt już nie chciał. Ale co miałam zrobić? Wyszłam na mróz i zadrżałam z zimna.

W mojej kieszeni odezwał się dźwięk telefonu. Stary model, który również dostałam z darów. Kama kupiła mi najtańszą kartę, jeszcze jak byłam w domu dziecka. Chciała mieć ze mną kontakt.

Numer nieznany. Nacisnęłam zieloną słuchawkę i przyłożyłam telefon do ucha.

– Pani Kaja Wilk? – zapytał ktoś wesoło po drugiej stronie.

– Tak, kto mówi?

– Marian Oreszczyk vel Oreszczyński z Krakowa.

– Słucham? – zapytałam z niedowierzaniem. Ktoś ewidentnie robił sobie ze mnie jaja.

– Dzwonię z urzędu pracy. Nadal szuka pani zatrudnienia? – Miał serdeczny głos, który natychmiast budził zaufanie. To na pewno nie był mój opiekun, z którym wczoraj spędziłam bezowocne czterdzieści minut.

– Oczywiście! Ma pan coś dla mnie? – Prawie pisnęłam z radości.

– Tak się składa, że jest jedna posada. Ktoś właśnie zrezygnował. Praca polega na zajmowaniu się starszą osobą. Zainteresowana?

– Tak! – Podskoczyłam i triumfalnie uniosłam pięść jak zwyciężczyni maratonu. Kierowniczka z Polskiego Jadła patrzyła na mnie przez szybę dziwnym wzrokiem. Pomachałam jej radośnie i zaczęłam powoli iść w kierunku Sukiennic.

– Czy ma pani dzisiaj czas spotkać się z pracodawcami? Omówić warunki współpracy.

– Tak! Mogę tam się pojawić choćby teraz! – wykrzyknęłam. Zaraz jednak się opanowałam: – To znaczy… tak, jestem dzisiaj dyspozycyjna.

Mężczyzna po drugiej stronie słuchawki się roześmiał. Położyłam nogę na schodku prowadzącym do jednej z kamienic. Wyjęłam długopis i teczkę z dokumentami z mojej torby listonoszki i zapisałam wszystkie dane na kolanie. Ku mojemu zdziwieniu pracodawcy również pasowało „zaraz”. Starsza pani była dzisiaj cały dzień w domu i już potrzebowała mojej pomocy.

Okazało się niestety, że praca jest pod Krakowem. Prędkim krokiem udałam się na dworzec. Nie do końca mi to pasowało, bo nie chciałam marnować dodatkowych pieniędzy na dojazdy, ale na razie musiało mi to wystarczyć. Kupiłam bilet w kasie i wsiadłam do rozgrzanego pociągu. Zajęłam miejsce przy oknie. Pociąg wyjechał ze stacji z uspokajającym turkotem. Z przyjemnością położyłam głowę na zagłówku fotela i zaczęłam oglądać zaśnieżone pola i lasy. W podróży było coś kojącego. Doszłam do wniosku, że już polubiłam kłopotliwe dojazdy, i wcale nie chciało mi się wysiadać na zimny peron. W końcu pociąg dotarł do stacji Podstolice i nie miałam wyjścia.

Czułam się jak dziecko we mgle. Szłam główną ulicą z kartką przed nosem i szukałam adresu. W końcu zdecydowałam się zatrzymać jednego z przechodniów. Wesoły ojciec z małą dziewczynką na barana ciągnął przytwierdzoną do sanek choinkę.

Podałam mu adres i pokazałam kartkę. Facet otworzył szeroko oczy, a dziewczynka pisnęła z ekscytacji.

– To prawie trzy kilometry na wschód. – Pokazał dłonią w rękawiczce kierunek. – Ma pani auto?

Pokręciłam ponuro głową i podziękowałam, już miałam ruszyć, kiedy zatrzymał mnie ręką.

– Proszę poczekać. Odstawimy z Sandrą choinkę i panią podwieziemy.

– Nie trzeba! Chętnie się przejdę, jest taka piękna pogoda… – W tym momencie zaczął padać deszcz ze śniegiem. Jęknęłam cicho.

– Nalegam. Sandra chętnie zobaczy zamek. Uwielbia go – powiedział, a dziewczynka znowu zapiszczała.

2

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Spis treści:
Okładka
Karta tytułowa
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16

Redaktor prowadząca: Marta Budnik

Wydawca: Monika Rossiter

Redakcja: Natalia Sikora

Korekta: Katarzyna Kusojć

Projekt okładki: Marta Houli

Zdjęcie na okładce: © Victoria Chudinova/Shutterstock.com

Copyright © 2020 by Adelina Tulińska

Copyright © 2020 for the Polish edition by Wydawnictwo Kobiece Łukasz Kierus

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie elektroniczne

Białystok 2020

ISBN 978-83-66718-12-8

Bądź na bieżąco i śledź nasze wydawnictwo na Facebooku:

www.facebook.com/kobiece

Wydawnictwo Kobiece

E-mail: [email protected]

Pełna oferta wydawnictwa jest dostępna na stronie

www.wydawnictwokobiece.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek