Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
22 osoby interesują się tą książką
Romans o smaku dyniowych ciasteczek, doprawiony sporą dawką sarkazmu!
Wchodząca w dorosłość Hannah mieszka w domu odziedziczonym po rodzicach na obrzeżach malowniczego miasteczka Northing.
Z niecierpliwością czeka na jesień, kiedy z bratem bliźniakiem Berniem, organizują tygodniowy maraton leniuchowania, czytania i oglądania ukochanej sagi „Zamek Mourden”.
Jednak w tym roku nic nie idzie zgodnie z planem. Problemy zaczynają się już podczas zakupów, gdy pewien przystojny mężczyzna zgarnia sprzed nosa Hannah ostatnią paczkę jej ukochanych ciastek dyniowych.
A to dopiero początek afery. Ten sam blondyn chwilę później pojawia się na jej progu, przebrany za głównego bohatera sagi, którego podobiznami ozdobione są ściany jej pokoju.
Dwight, cyniczny samotnik, ulega namowom poznanego online Berniego i przyjeżdża do bliźniaków na jesienny maraton. Dobrze wie, że romans z siostrą przyjaciela to fatalny pomysł, nie wspominając o tym, że dzieli ich ogromna odległość. Czy mimo to wyjazd da mu choć chwilę wytchnienia od bolesnej przeszłości? I czy lód skuwający jego serce stopnieje pod wpływem zadziornej miłośniczki dyniowych ciastek?
„The Cookie Affair” to idealna lektura dla wszystkich jesieniar, które uwielbiają sarkastyczny humor oraz motywy „age gap” i „przyjaciel brata”.
Przygotuj ulubioną herbatę, paczkę ciastek dyniowych i odkryj co przyniesie tentydzień. W Northing jesień jest zawsze najpiękniejsza!
Dla czytelników powyżej 16 roku życia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 241
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Playlista
Shaboozey - A Bar Song (Tipsy)
Hozier – Too Sweet
SYML - Where’s My Love
Henrik - Half of forever
Shawn Mendes - Why Why Why
Dasha - Austin (Boots Stop Workin’)
Mackenzy Mackay - The One That You Call
David Kushner – Sweet Oblivion
Billie Eilish - LUNCH
Eminem – Houdini
Techno Syndrome (Mortal Kombat) Song by The Immortals
Copyright © by Adelina Tulińska-Szynkarewicz
Autor grafik na okładce: Adelina Tulińska-Szynkarewicz
Autor grafiki na wyklejce
i elementów zdobiących numery rozdziałów: Good Studio / stock.adobe.com
Projekt okładki, DTP: Adelina Tulińska-Szynkarewicz
Redakcja, korekta: Kaja Będkowska
All rights reserved.
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka, ani żadna jej część, nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody autorki.
Wydanie I
Bedoń Przykościelny 2024
ISBN: 978-83-969452-8-0
Dla wszystkich dziewczyn, którym miękną kolana na widok lodowatych spojrzeń i platynowych włosów.
Od autorki
Hej!
Chciałam Wam tylko powiedzieć dwie rzeczy. Zamek Mourden, saga, którą wspominam w książce to wymyślony przeze mnie twór, tak samo jak nazwa wsi, w której mieszka bohaterka.
Ponadto odnajdziecie tutaj odniesienia do innych książek mojego pióra. Ciekawe, czy zgadniecie których. Oprócz tego chciałam powiedzieć, że historia ta miała być tylko opowiadaniem, ale pisało mi się ją tak lekko i przyjemnie, że wyszło coś dłuższego. Mam nadzieję, że spędzicie z nią miło czas. I naprawdę bardzo dziękuję za to, że ze mną jesteście podczas kolejnej literackiej podróży!Dobrej zabawy! :)
1
Hannah
Deszcz przyjemnie dudni o parapet. Spływające po szybie krople błyszczą jak niewielkie diamenty.
Z wysuniętą końcówką języka kończę rysować jedną z bombek na ilustracji do książki dla dzieci. Cieniowanie po prawej stronie, kilka kresek w środku i… gotowe. Wzdycham, przyglądając się swojemu dziełu. To ilustracja do bajkowego kalendarza adwentowego.
Termin oddania ilustracji minął tydzień temu, teoretycznie książka powinna być już dawno w druku, ale najpierw autorka zawaliła deadline, a potem redaktor był na urlopie, w efekcie wszystko się przesunęło.
Podobno drukarnia zdąży. Zobaczymy.
Pakuję wszystkie ilustracje do chmury, po czym wysyłam linkdo wydawcy.
Wstaję ze stołka i przeciągam się z jękiem ulgi. Ostatnie pięć godzin spędziłam pochylona nad tabletem. Mam wrażenie, że każdy kręg mojego kręgosłupa trzeszczy. Robię kilka skrętów i skłonów, żeby naoliwić stawy.
Skończenie zlecenia wiąże się z pewnym smutkiem, ale też i ulgą.
Nie lubię pracować w pośpiechu. Moja przygoda z rysowaniem zaczęła się od miłości do czytania. Namiętnie rysowałam bohaterów fan fiction i książek, które pochłaniałam. Pierwsze miejsce pod względem ilości i poświęconej cierpliwości zajmują „arty” pewnego platynowego blondyna i rozczochranej księżniczki. Swojego czasu rysunki bohaterów „Zamku Mourden” zdobiły każdy kąt mojego niewielkiego pokoju na piętrze.
Jestem trochę przybita, bo zauważyłam, że jest coraz mniej ofert na zlecenia dla ilustratorów. Nie wiem, czy wiąże się to z mniejszą ilością wydawanych w druku pozycji, czy może część osób używa gotowych obrazów ze stocków albo obrazów wygenerowanych przez sztuczną inteligencję. Dziś nie chcę się tym martwić.
Sprawdzam wiadomości na portalach społecznościowych. Część jest od autorki książki, kilka od mojej bestie Meg. Poznałyśmy się przez internet i niestety widujemy się tylko kilka razy w roku na targach książki, bo mieszka w innym mieście.
Skrzynkę zapycha mi Bernard, mój brat. Starszy tylko otrzy minuty.
Mamy wyjątkową relację, za którą mogłabym zabić.
Nasi rodzice późno zdecydowali się na dziecko i w dodatku okazało się, że los spłatał im figla i obdarzył bliźniakami. Choć jesteśmy dwujajowi i raczej niepodobni, to i tak czuję tę sławną bliźniaczą więź.
Mama była przed pięćdziesiątką, kiedy ujrzała pozytywny wynik testu. Chociaż pamiętam, że zawsze była żywotna i silna, tak samo ojciec, to wiem, że późne rodzicielstwo dało im mocno popalić.
Bardzo za nimi tęsknię. Ich odejście było jednym z najtrudniejszych momentów w moim życiu i gdyby nie Bernard, to nie wiem, jak bym to przeżyła.
Dziś jest piątek, nie mogę doczekać się wieczora. Obydwoje mamy wolne i zamierzamy spędzić cały tydzień na rozkładanej sofie w salonie, czytając książki i oglądając filmy. Tym razem mamy w planie maraton filmów z wątkiem fantasy.
To taka nasza tradycja na powitanie ulubionej pory roku. Kiedy mieliśmy po dwanaście lat, jesienią obydwoje się rozchorowaliśmy i spędziliśmy cały boży tydzień w domu, na tej samej sofie. Właśnie wtedy narodziła się nasza miłość do czytania.
Uśmiechając się szeroko, patrzę na zdjęcie piegowatej twarzy brata, który unosi kubek z napisem Jesieniara. Rozpoznaję za nim ulicę koło jego pracy i wiem, że wyskoczył tylko na lunch. Bernard pracuje jako handlowiec. Żadne z nas nie miało możliwości iść na studia, więc musieliśmy sami wyuczyć się zawodów. Nie narzekamy, choć zaczęliśmy pracę w wieku siedemnastu lat, bo już wtedy nie miał kto nas wesprzeć. Owszem, mieliśmy zasiłek, ale każde z nas zdawało sobie sprawę, że to rozwiązanie jedynie tymczasowe. Jestem zadowolona z tych dwóch lat, dużo się nauczyłam. Jakoś udało się skończyć college i żyjemy, więc uważam to za sukces. Rodzice wyznaczyli w testamencie do opieki zastępczej sąsiadów, którzy nas doglądali. Pani Burrows gotowała nam obiady, a pan Burrows pilnował, czy odrabiamy lekcje. Dzięki nim nie wpadliśmy w tarapaty, choć nie zawsze było łatwo, zwłaszcza na początku. Kiedy ja płakałam, Bernie całymi dniami po prostu leżał i wpatrywał się w sufit.
Najpierw odeszła mama, którą dopadł jakiś okropny wirus i w dwa tygodnie z osoby z końskim zdrowiem zamieniła się w cień człowieka. Oficjalną przyczyną zgonu była niewydolność narządów. Ojciec się załamał i niestety zaczął zaglądać do kieliszka. Odszedł pół roku później. Staram się nie myśleć o tym, jak go znaleźliśmy w stodole, wśród miliona butelek, które zapewne od dawna zbierał. Wiedzieliśmy, że ma problem z alkoholem, ale wszystkie nasze prośby o terapię nie padały na podatny grunt. Staram się wymazać te wspomnienia, bo przez ostatnie miesiące ojciec po prostu nie był sobą.
Bernard: Biorę.
Hannah: Jest kubek z napisem Jesieniarz?
Bernard: Nie.
Hannah: Chyba muszę ci taki zrobić.
Bernard: Nie pogardzę, ale jak ci się nie chce, mogę pić z Jesieniary.
Parskam śmiechem. Dla mnie to chwila roboty i to takiej, którą uwielbiam.
Nalawszy herbaty z imbryka, wracam do stanowiska pracy. W pokoju unosi się przyjemna woń goździków i pomarańczy. Po prostu kocham ten klimat. Ja w wyciągniętym swetrze, z podwiniętą na krześle nogą, za oknem deszcz. W jednej dłoni gorąca herbata z konfiturą, a w drugiej piórko.
Zatapiam się w twórczym szale.
Po godzinie wysyłam bratu efekt pracy.
To kreskówkowy hipster w pasiastym szaliku, który siedzi na wielkiej dyni i czyta.
Bernard: Zajebisty. Zamów dwa.
Mrugam zaskoczona, ale potem uświadamiam sobie powód. Bernard na pewno chce jeden zostawić u mnie, a drugi wziąć do domu. Ma mieszkanie w centrum miasta, zakupione ze spadku, ja natomiast mieszkam w domu po rodzicach na obrzeżach Northing. To kamienny, typowy wiejski budynek, pełen nierówności i drewnianych wsporników. Zawsze u mnie spędzamy nasz jesienny tydzień.
Wsiadam do mojego zielonego Volkswagena Beetle, po czym zapinam pas. Odwijam drapiący szalik pod szyją. Wciskam gaz, sprawiając, że auto kaszląc, zaczyna toczyć się po dywanie kolorowych liści na wąskiej drodze.
Zamierzam dziś zrobić gigantyczne zakupy, abym nie musiała ruszać się z domu przez cały tydzień. Upiekę ciasto dyniowe, zrobię też jednogarnkowe danie w Thermomixie. Mam całą listę zakupów w głowie. Pianki marshmallow, kakao, pulpa do dyniowego latte. To będzie wspaniały tydzień, pełen pysznego jedzenia, słodkich grzeszków i świetnej lektury.
Jakiś idiota nie potrafi korzystać z lusterka bocznego i zajeżdża mi drogę, więc hamuję z piskiem opon na parkingu przed niewielkim centrum handlowym. Parkuję, siląc się na cierpliwość. Poprawiam włosy nerwowym ruchem, powtarzając sobie, że to nic takiego, choć korci mnie, żeby pokazać panu w kraciastej, czarno-zielonej marynarce środkowy palec.
Najpierw odwiedzam punkt fotograficzny, w którym pracuje pan Burrows, sąsiad, który sprawdzał nam lekcje. Staruszek wita mnie uśmiechem, akurat ma klientów, więc zostawiam mu pendrive z projektem na blacie i wskazuję kubek.
W markecie jest mnóstwo ludzi, przeważnie takich, którzy robią zakupy na dzisiejszy mecz. Głównie chipsy i cydr. Ale przeważają emeryci, którzy uznali, że piątkowe popołudnie to najlepszy moment na takie sprawunki akurat wtedy, kiedy normalny człowiek kończy pracę. Jest też kilka rodzin. Lubię dzieci, ale mam dziś wyjątkowo ograniczoną cierpliwość.
Teraz na przykład na oko siedmioletni smarkacz przebiega i trąca mój koszyk z takim impetem, że rączka wbija mi się w brzuch. Stękam, coraz bardziej poddenerwowana i masuję bolące miejsce.
Po kwadransie jestem już mocno sfrustrowana, bo chciałam zrobić szybko zakupy, a przez tłok wszystko się wydłuża. Zakładam słuchawki w kształcie uszu kota, prezent od Bernarda, następnie włączam audiobooka. Snuję się między regałami, wrzucając smakołyki do wózka. Dostrzegam ostatnie pudełko moich ukochanych ciastek „Pumpkin Spice”. Są absolutnie wyjątkowe, kruche na zewnątrz i mięciutkie w środku. Podchodzę do regału i wspinam się na palce, ale nie mogę dosięgnąć. Podskakuję, staję na nóżce wózka, ale zamiast znaleźć się bliżej ukochanego pudełka odjeżdżam smętnie kilka centymetrów.
Dostrzegam pracownika w pomarańczowej koszulce, który wychodzi spomiędzy regałów i znowu znika za półką.
– Proszę pana! – lecę za nim, porzucając wózek i robiąc ślizg na zakręcie. Tyczkowata sylwetka odziana w pomarańcz szybko się porusza, ale ja też jestem szybka. Nie uciekniesz mi. – Potrzebuję pomocy!
Facet odwraca się i patrzy na mnie jak na wariatkę. Wędruje wzrokiem na moje słuchawki, więc natychmiast zdejmuję je na szyję. Podbiegam do niego, trochę już dysząc.
– Dzień dobry. Nie mogę sięgnąć paczki ciastek z najwyższej półki – mówię z żalem i nutą pretensji. – Poproszę o pomoc.
Pracownik sklepu uśmiecha się z politowaniem i rusza w kierunku działu ze słodyczami. Depczę mu po piętach. Kiedy docieramy do regału, orientuję się, że ktoś przesunął mój wózek.
Niezwykle wysoki mężczyzna, który to zrobił, zasłania swoim ciałem regał. Mam nadzieję, że nie ma ochoty na moje „Pumpkin Spice”.
Widzę tylko fragment platynowej czupryny wystającej nad golfem, na który zarzucił kraciastą marynarkę. Ach, to chyba ten sam człowiek, który prawie spowodował wypadek na parkingu. W myślach daję mu punkt za świetny gust i jesieniarski outfit, ale odejmuję za fatalną kulturę jazdy.
Obraca się jakby w zwolnionym tempie, zupełnie jak w komedii romantycznej, a przynajmniej tak mi się wydaje.
Rozchylam usta, widząc szalenie przystojną twarz z wyrazistą szczęką i trójkątną brodą z dołkiem. Na pełnych ustach wykwita cień uśmieszku, ale jest tak nikły, że może mi się wydawać. Zachwyt tym ponadprzeciętnie atrakcyjnym mężczyzną trwa dobre kilka sekund.
– Przepraszam – mówi z nutką zniecierpliwienia, mając zamiar przejść w kierunku kas. Wtedy mój wzrok pada na pudełko, które facet przyciska do piersi. Wszędzie je poznam. Pomarańczowo-żółte z wielkim ciastkiem i napisem „Pumpkin Spice”.
Opada mi szczęka, ale szybko biorę się w garść.
– To są moje ciastka –mówię stanowczo.
Pan Kraciasta Marynarka zerka na opakowanie zaskoczony, a potem przenosi wzrok na mnie. Trochę przypomina mi aktora, który gra w „Zamku Mourden”.
– Nie sądzę. – Próbuję mnie minąć, ale zagradzam mu drogę. Pracownik marketu patrzy na nas zaintrygowany. Ręka kobiety w tej samej alejce zastyga na słoiku kremu czekoladowego. Zdaje się, że zaczynam robić z siebie widowisko. Może w innych okolicznościach bym odpuściła, ale chodzi przecież o moje „Pumpkin Spice”!
– Nie mogłam ich dosięgnąć, dlatego zostawiłam w tym miejscu wózek – zauważam i zerkam na kolesia w pomarańczowej koszulce – Pan potwierdzi, że wcześniej je zaklepałam.
Blondyn zdaje się lekko uśmiechać. Zaczynam się zastanawiać, czy ma tylko taki wyraz twarzy, bo ta mina mu towarzyszy od momentu, kiedy na mnie spojrzał i mimo że jest szalenie seksowny, to zaczyna mnie irytować.
– Proszę mi je oddać – wyciągam rękę.
– Może macie coś na magazynie? – Przystojniak zwraca się do pracownika. Ten kiwa i wyszukuje coś w telefonie, a złodziej ciastek zwyczajnie postanawia mnie minąć.
– Proszę mi je oddać – powtarzam nerwowo, nie wierząc, że facet zamierza tak po prostu odejść. Piorunuję go oburzonym spojrzeniem, na co wzdycha ze znużeniem.
– Nie zamierzam ci ich oddać – odpowiada stanowczo.
– Potrzebuję ich – teraz przez mój ton przebija desperacja, która brzmi trochę niebezpiecznie. Zdaje się, że jestem od nich uzależniona.
Mężczyzna przeszywa mnie uważnym spojrzeniem i nie odpowiada. Nie zamierza ustąpić.
– Przykro mi, ale wykupiła pani ostatnio cały zapas – Pracownik sklepu włącza się z powrotem do rozmowy, dźgając palcem powietrze obok mnie. Posyłam mu mordercze spojrzenie. Pan Kraciasta Marynarka unosi brew.
– Biorę je – oznajmia, przytulając do siebie pudełko i lekko je przy tym gniotąc, po czym odchodzi. Zapowietrzam się z oburzenia. Śledzę go wzrokiem do momentu, aż stanie przy kasie samoobsługowej. Nakazuję sobie bycie racjonalną dorosłą. Sprzątnięcie mi sprzed nosa ulubionych ciastek nie powinno mnie tak wyprowadzić z równowagi, prawda? Poradzę sobie z tym.
Mając świadomość, że nie ma tych ciastek w żadnym innym sklepie w Northing, wyszukuję przepis w sieci. Zamierzam po prostu upiec swoje własne ciastka dyniowe i się nimi rozkoszować, kruszyć na koc przy lekturze i po prostu czuć się wspaniale. Jakiś bufon (choć przystojny) nie zepsuje mi mojego komfortowego tygodnia z bratem.
Włożywszy do koszyka przyprawy, mąkę, cukier i proszek do pieczenia, kieruję się do kasy. Mężczyzna, który dziś złamał moją wiarę w ludzi, właśnie wychodzi przez obrotowe drzwi. Jestem trochę ciekawa, kim on jest, bo nigdy wcześniej go nie widziałam. Northing jest dość małym miasteczkiem i kojarzę ludzi z widzenia. Może jest tu tylko przejazdem? Mam nadzieję, bo nie zamierzam dzielić się z nikim kolejną dostawą ciastek.
Objuczona zakupami wracam do żuczka. Po załadowaniu bagażnika łakociami, ruszam po odbiór kubków. Pan Burrows rozpromienia się na mój widok.
Kubki czekają na mnie na ladzie.
– Kilka osób pytało, czy można je kupić.
Biorę w dłoń porcelanę i oglądam nadruk przy świetle. Kolory wyszły takie, jak chciałam. Wyglądają tak cudnie, że aż chce mi się pisnąć.
– Może je pan sprzedawać – odpowiadam, mając w pamięci, że punkt fotograficzny nie prosperuje tak dobrze jak kiedyś. Pan Burrows czasem komuś cyknie fotkę do dokumentów albo nadrukuje napis na koszulkę.
Staruszek uśmiecha się, sprawiając, że zmarszczki pokrywają jego czoło i skórę w kącikach oczu.
– Ile mam zapłacić? – pyta.
– Nic – kręcę głową, pakując kubki do płóciennej torby, po czym żegnam się i uciekam, bo Burrows już wyciągnął banknoty z kasy.
Wracam do domu, nucąc wesoło za kółkiem.
Northing o tej porze roku staje się niesamowitą paletą barw, od musztardowych żółcieni po wiśniowe czerwienie i brunatne brązy. Liście opadają z drzew i wirują na wietrze w migotliwym tańcu. Łagodne pagórki, otaczające wąską drogę z kamiennym mostem, wydają się zasypiać w wypłowiałej zieleni. Mijam dom państwa Burrows, winorośl zakrywająca każdy centymetr elewacji i dachu, spływa niczym karmazynowy wodospad. Powietrze wypełnia woń wilgotnej ściółki i ziemi.
Za dwie godziny przyjdzie Bernard i zaczniemy nasz maraton. To dla mnie taki komfortowy czas, kiedy czuję się bezpiecznie i naprawdę odpoczywam.
Wiele osób być może uwielbia letnie wypady na południe, ale nie ja. Najlepiej odpoczywam jesienią, w spokoju, z bliską osobą obok.
2
Dwight
Przecieram zmęczone po podróży oczy. Czuję się jak trup. Choć GPS pokazywał pięć godzin, jechałem prawie osiem, z krótką przerwą na burgera, który okazał się kiepską decyzją.
Po trzech herbatach w jedynej i zapyziałej kawiarni w Northing, prowadzonej przez zaniedbaną kobietę, zaczynam czuć się trochę lepiej. Wyliniały fotel w prążki, w którym się zapadam, przyprawia mnie o mdłości. Nawet nie chcę myśleć, kto tu wcześniej siedział. Gorący earl grey w imbryku to jedyny pozytywny aspekt tej wizyty. Staram się doceniać ciszę, która tu panuje. Nie ma nikogo z wyjątkiem starszego faceta, który wybiera tort dla wnuczki na urodziny. Kobieta za ladą cierpliwie mu wszystko powtarza po kilka razy. Mnie już dawno szlag by trafił.
Zerkam na zegarek na komórce. Pojawia się nowa wiadomość od Bernarda. Patrzę kilka chwil na zdjęcie brązowowłosego chudzielca, który kojarzy mi się z bohaterem jakiegoś animowanego filmu Disneya. Zdaje się, że jest moim przeciwieństwem. Roztacza wokół siebie taką przyjazną i łagodną energię, której bardzo potrzebuję.
Poznałem go przez grę. Co wieczór tłukliśmy razem zombiaki i to okazało się kluczem do wzajemnej sympatii, a nawet przyjaźni.
Od słowa do słowa, w końcu powiedziałem mu, dlaczego każdą minutę, której nie spędzam w pracy, przeznaczam na świat wirtualny.
Moje życie, krótko mówiąc, zawaliło się. Miałem narzeczoną, z którą planowałem założenie rodziny, ale okazała się fałszywą suką. Z Sam wybraliśmy datę ślubu i otrzymaliśmy błogosławieństwo jej rodziców. Moi na stałe zniknęli z mojego życia kilkanaście lat temu, więc bardzo lgnąłem do nowej rodziny.
Pewnego szarego popołudnia dokładnie tydzień przed ślubem Samantha uznała, że ma ochotę zaszaleć ten ostatni raz. Zostałem poinformowany, że wychodzi na swój wieczór panieński, chociaż wcześniej mówiła, że te tandetne zabawy z szarfami i słomkami w kształcie penisów nie są dla niej.
Wystroiła się, wypachniła i wyszła pospiesznie spotkać się ze swoim ex w pubie. Myślała, że uda jej się to utrzymać w tajemnicy, ale okazało się, że Manchester to nie takie znów wielkie miasto. Na tyle małe, że znajomi widzieli tę parę stojącą w kolejce do recepcji w motelu. Całującą się i obmacującą. Za każdym razem, kiedy o tym myślę, robi mi się zwyczajnie niedobrze. Fakt, że Sam przespała się ze swoim byłym okazał się nie do zniesienia. Przepraszała mnie wielokrotnie, zwalając winę na alkohol. Próbowała mi wcisnąć, że spotkała go przypadkiem i tak wyszło. Jednak zanim szambo wylało, sprawdziłem rejestr połączeń z jej numeru – jako właściciel telefonu, który opłacałem. Sam proponowała nawet, żebym też się z kimś przespał, bo to pozwoliłoby mi się przekonać, że tak naprawdę pragnę tylko jej. Ona tak się właśnie przekonała. Musiała wskoczyć do łóżka faceta, z którym była wcześniej, żeby jeszcze ten jeden raz upewnić się, że na pewno chce mnie. Ludzie…
Nie umiałem już spojrzeć na nią w ten sam sposób. Po prostu nie. I nawet nie chodzi o wybaczenie, tylko o złudzenie miłości, które runęło jak domek z kart. Po tym wszystkim po prostu czułem do niej pewnego rodzaju obrzydzenie i nie miałem ochoty nic z tym robić. Naprawiać. Wybaczać. Co ja? Jezus?
Powiedziałem jej, że żegnam ją nieczule i nie chcę więcej widzieć jej zakłamanego ryja. To nie jest koniec historii. Sam źle zniosła nasze rozstanie i cały skandal, który wybuchnął po odwołaniu ślubu. Nie wspomnę już o tym, ile pieniędzy przez nią straciłem.
Stwierdziła, że chyba jest biseksualna i związała się z kobietą, którą poznała przez Internet. Musiałem usunąć ją ze znajomych we wszystkich miejscach, bo nie mogłem znieść jej durnych postów o tym, jak druga kobieta ją rozumie, a nie to co ci źli mężczyźni. Przy czym przez ostatnie kilka lat była ze mną. W każdym jej wpisie zamieszczała aluzję do tego, że nie umiałem jej zaspokoić, zrozumieć. Między wierszami nazywała mnie małym korniszonkiem, który chwilę drga i flaczeje. No wyrzygać się to mało.
Kiedy Bernard powiedział, że przez cały tydzień nie będzie grać, poczułem rozczarowanie i smutek. Jakby znowu jakaś stała i bezpieczna rzecz zniknęła z mojego życia. Nie byłem z tego powodu zadowolony, bo jego przyjaźń pomagała mi nie myśleć o tym całym gównie. Bernie kilka razy dziennie wspomniał o roztrzepanej, ale kochanej siostrze. Opowiadał o ich wspólnych przygodach z dzieciństwa i numerach, które odwala nawet jako dorosła. Na ostatnich targach książki zgarnęła z hotelu cudzą walizkę, po powrocie do domu okazało się, że zamiast książek znajduje się tam pełno zabawek erotycznych i niestety zero danych właściciela lub właścicielki. Innym razem wybrała się do klienta, który zamówił u niej ilustracje, żeby porozmawiać o zleceniu. Pojechała, bo od trzech dni nie mogła się z nim skontaktować. Kiedy weszła do biura, okazało się, że pan prezes nie może jej teraz przyjąć, bo jest cały wysmarowany ziołowymi maściami i ma zabieg regeneracyjny. Te historyjki rozświetlały mi ponure dni.
Kiedy więc oznajmił mi, że przez tydzień będzie siedział w jakiejś dziurze ze słabym dostępem do Internetu, jęknąłem cicho. Bernie natychmiast wyczuł pogorszenie mojego i tak parszywego nastroju, więc zaproponował, abym do nich dołączył.
Początkowo się wzbraniałem. Przecież to miał być jego czas z siostrą, kiedy odpoczywają i spędzają dni jak w dzieciństwie. Któż nie chciałby wrócić do tych leniwych momentów, kiedy mamusia podawała kakao, a ty leżałeś pod kocykiem przed TV i twoim jedynym problemem był test, od którego napisania się właśnie wymigałeś. Niepotrzebny im dodatkowy bagaż, krępujący nieznajomy, który rozsiewa jedynie „negatywną energię”. To słowa Sam. Ale Bernie zapewnił mnie, że jego siostra z miejsca mnie polubi i będzie zachwycona.
Wymyślił, że zrobimy jej niespodziankę. Zapewnił mnie, że jeśli przyniosę jej ukochane ciastka „Pumpkin Spice”, to na pewno wkupię się w jej łaski. Na maratonie filmowym mamy oglądać serial na podstawie sagi „Zamek Mourden”. Bernie podpowiedział, że jeśli postaram się o jakiś gadżet związany z tą serią, Hannah z miejsca mnie polubi i powita z otwartymi ramionami. Zasugerował, że z tymi włosami nadaję się na sarkastycznego blond maga, który jest bohaterem w tej historii i kazał mi zamówić przebranie. Bardzo się opierałem. Nie pomogło stwierdzenie, że – delikatnie mówiąc – nie cierpię tej serii. Bernie bardzo się nakręcił na ten pomysł, a kiedy zbyt mocno protestowałem, spochmurniał i wylogował się z krótkim burknięciem zamiast pożegnania. W obawie, że stracę przyjaciela, w końcu zgodziłem się zrobić z siebie pajaca. W końcu on zna swoją siostrę najlepiej. Jeśli mówi, że się ucieszy, to pewnie się ucieszy. Bernie uważa, że zmiana otoczenia na spokojne Northing pomoże mi się zdystansować i spojrzę na swoje problemy z innej perspektywy, uspokoję się.
Dlatego teraz mocno krzywię się, czytając nową wiadomość. Uspokoję się. Taaak… Zajebiście się uspokoiłem.
Bernie: Stary, nie dam rady po ciebie podjechać. Muszę jeszcze coś zrobić w pracy. Spotkamy się na miejscu.
Wysyła mi pinezkę z adresem siostry. Czuję narastającą irytację. Jestem zmęczony i znużony podróżą. Rozważam wynajęcie motelu na dziś i powrót rano do domu. To był idiotyczny pomysł.
Dwight: Wiesz co? Może lepiej odpuszczę…
Bernie: Ani mi się waż. Pokochasz Hannah, zobaczysz.
Bernie: Wrócisz po tym tygodniu jak nowo narodzony. Ja zawsze tak mam. Nie ma nic lepszego na świecie niż maraton u Hannah.
Dwight: Może przełóżmy to na jutro?
Bernie: Nie rób mi tego. Nie będziesz siedział sam wsamochodzie.
Dwight. Myślałem o motelu.
Bernie: Nie ma mowy. Hannah urwie mi głowę, jeśli jej przyniesiesz pluskwy.
Dwight: Skąd wiesz, że są tam pluskwy?
Bernie: Wystarczy wpisać nazwę motelu w Google.
Robię to, co kumpel sugeruje i od razu wyskakują mi clickbaitowe nagłówki o tym, że krwiożercze i roznoszące zarazę owady opanowały pół ulicy. Średnio to wygląda.
Wzdycham, po czym idę zapłacić za zamówienie.
Starszy pan próbuje chwycić pudełko z ciastem ze słonikiem. Przy okazji blokuje oczywiście dojście do kasy. Staram się nie zirytować bardziej.
– Czy pomóc panu z tym? – proponuję.
Kiwa głową z zakłopotaniem. Kiedy nasze oczy spotykają się, nieco się rozpromienia.
Zapłaciwszy za herbatę, chwytam tort i idę otworzyć drzwi. Czekam, aż mężczyzna doczłapie do wyjścia.
– Położy pan to na ławce? – Wskazuje przystanek autobusowy. Przyglądam się przygarbionej sylwetce drżącego starca. Jakoś nie mogę wyobrazić sobie, jak wchodzi do autobusu z tym ciastem i nie wywala się na schodach.
– A może pana podwieźć? – proponuję.
– Nie ma potrzeby. To tylko jeden przystanek.
– Tym bardziej nalegam – odpowiadam, wskazując swoją toyotę.
Starzec kręci głową, patrzącw dół ulicy.
– Już jedzie mój dyliżans – uśmiecha się z trudem i wyciąga rękę, bym założył na nią uszy torby. Robię to i czekam, aż mężczyzna wsiądzie do autobusu, który przed chwilą stanął przy krawężniku. Czy szukam pretekstu, żeby opóźnić wizytę u Hannah? Być może.
Chyba się trochę stresuję całą sytuacją. Wkładam palec za kołnierzyk i rozluźniam materiał przy szyi. Nagle zaczął mnie strasznie uwierać. Nie jestem przekonany do tego pomysłu, ale nie mam wyboru.
Możliwe, że Hannah dźgnie mnie parasolem albo wezwie gliny. Nie wiem, czy wyrwane niemal siłą ciastka załatwią sprawę. Mam świadomość, że nie zachowałem się jak dżentelmen, ale nie mam siły na użeranie się z jakimiś nastolatkami na hormonalnym haju. Dziewczyna z marketu jakoś sobie poradzi. Ja potrzebuję tych ciastek, żeby nie dostać parasolem. Muszą być naprawdę smaczne, skoro tamta aż się zapowietrzyła.
Liczę na to, że Hannah okaże się po prostu taka, jak drugi Bernie. Nigdy nie wierzyłem w przyjaźń z kobietami, ale nie chce wychodzić na uprzedzonego zgreda. Postanowiłem zaufać Berniemu i mam nadzieję, że żadne z nich nie jest psychopatycznym mordercą. Do tej pory rozmawiałem z kumplem na kamerze i wyglądał na normalnego. Podczas półrocznej znajomości nie doszukałem się u niego żadnych czerwonych flag. Dziś zobaczę go po raz pierwszy na żywo.
Z westchnieniem wsiadam za kółko i ruszam. Jadę wąską uliczką, która wypełniona jest wirującymi na wietrze liśćmi.
Hannah cię polubi, mówię sobie. To w zasadzie klon Berniego. Nie ma się czym stresować. Dam jej ciastka i będzie git.
Jadę wąską drogą, która prowadzi za miasto. Jeśli ktoś jechałby z przeciwka, czekałaby nas czołówka, bo nie ma gdzie zjechać. Droga przebiega między dwoma pagórkami jak kanion. Liście spadają z wielu drzew naraz, jak kolorowy deszcz. Muszę włączyć wycieraczkę, żeby coś widzieć. Dociskam gaz, na ile to możliwe na polnej drodze.
Zerkam na komórkę z mapą, która pokazuje, że za sto metrów będę u celu. Za zakrętem wyjeżdżam na błotnistą nawierzchnię między dwoma wzgórzami. Wychodzi na to, że to ten środkowy kamienny dom, ze starą ławką obok wejścia.
Muszę oddać to Berniemu – to świetne miejsce, żeby się odciąć od świata. Innymi słowy ZADUPIE, w którym szwankuje Internet. Nie wiem, czy wytrzymam tu cały tydzień. Już teraz zastanawiam się, jak się wymigać. Jutro rano mam zamiar być w drodze do domu.
Parkuję po prawej stronie przy ogrodzeniu i siedzę chwilę, masując skronie, by odegnać nadciągający ból głowy. Może sensowniej będzie poczekać na Bernarda tutaj? Pójdzie przodem i oznajmi siostrze, że ma niespodziankę. Jak się dłużej nad tym zastanawiam, to zaczynam czuć się jak wynajęta tancerka, wyskakująca z tortu. Przez mój umysł zaczynają przebiegać niepokojące myśli, że Bernie chce mnie wyswatać ze swoją bliźniaczką.
Tak mi ją reklamował… Ja pierdolę. Czemu nie wpadłem na to wcześniej?
To dobry kumpel, ale nie ma szans, żeby spodobała mi się jego damska wersja. Po prostu nie.
To kolejny powód, żeby wrócić do domu.
Po prostu powiem Berniemu, że coś mi wypadło.
Chwytam telefon i otwieram okno wiadomości.
Zaczynam pisać. Dziękuję za zaproszenie, ale musiałem pilnie wracać.
Wzdycham. Na kilometr śmierdzi kłamstwem. Bernie wie, że pies z kulawą nogą na mnie nie czeka. Z rodzicami nie mam kontaktu. W pracy beznadzieja. Przyjaciel ma pełną świadomość, że czekałem na wolne z utęsknieniem i specjalnie przełożyłem je z końca sierpnia, żeby dopasować się do jego urlopu. Kaszana.
Ktoś puka do mojego okna, sprawiając, że się wzdrygam.
Mężczyzna koło siedemdziesiątki w kaszkiecie i rybaczkach przygląda mi się podejrzliwie, żując jednocześnie źdźbło trawy. Opuszczam okno i patrzę na niego z nutą irytacji.
– Słucham?
– Zgubił się pan?
– Nie.
– Jest pan przyjacielem Hannah?
Uśmiecham się krzywo, rozważając odpowiedź. Przecież nie powiem mu, że jestem jej niespodzianką, bo to brzmi jakbym był męską dziwką.
Kiwam nieznacznie głową.
– W porządku – odpowiada uprzejmie. Nie zamierza odejść. Uśmiecha się życzliwie, alez dystansem.
Bębnię nerwowo palcami w kierownicę, wytrzymując to nieprzychylnei spojrzenie.
– Czy umówiony jest pan na dzisiaj? – pyta starzec cierpliwie.
– Jestem przyjacielem Bernarda. Czekam na niego – wyjaśniam.
– Och. Przykro mi. Rozmawiałem z nim chwilę temu w mieście, pewnie jeszcze trochę mu to zajmie. Nie mówił panu?
Uśmiecham się kwaśno i zerkam na telefon. Mam wrażenie, że facet dyszy mi do auta gorącym oddechem o zapachu kiełbasy. Staram się oddychać przez usta.
– Pisze do pana? – wścibski facet zagląda mi przez ramię. Tak się składa, że Bernie niedawno dał znać, że potrzebuje jeszcze chwili. Doradza, żebym powiedział do Hannah jakiś tekst w klimacie fanfików Dwolivia. Jest pewien, że oszaleje. Ja oszaleję chyba pierwszy, bo kompletnie nie wiemo co chodzi.
To chyba znak od niebios, że czas przestać być tchórzem.
Sąsiad Hannah najwyraźniej zamierza się upewnić, że nie jestem jakimś stalkerem czy coś takiego. Wzdycham, po czym wysiadamz samochodu.
Przy otwartym bagażniku wyjmuję z torby zamówioną przez net pelerynę z fioletowymi wstawkami i naszyjnikz klejnotem.
Zamieniam marynarkę na przebranie czarodzieja. Peleryna powiewa za mną z szelestem niczym skrzydła nietoperza.
– To pomysł Berniego – tłumaczę facetowi, który patrzy na mnie jak na okaz w zoo. – Robimy maraton.
– Będziecie biegać?
– Filmowy – odpowiadam cierpliwie, zabierając ciastka z przedniego siedzenia. Pudełko się trochę pogniotło, ale to nic. Furtka skrzypi, kiedy ją otwieram. Zbyt długi żywopłot łaskocze mnie w czoło. Odsuwam krzak ręką. Żegnam się z upierdliwym dziadkiem, po czym kroczę przez wybrukowaną kamyczkami ścieżkę do domu Greenwoodów.
Wypuściwszy z płuc długi oddech, czytam cytaty ze strony dotyczącej fanfików zatytułowanej „Dwolivia”. Cokolwiek to znaczy. Ignoruję nerwowy ścisk w żołądku, bo na wszystkich rysunkach zdobiących teksty są pary.
Kiwam facetowi, który nadal przygląda mi się zza płotu. To miłe, że ktoś dba o tę dziewczynę, która mieszka sama na takim odludziu, ale niech już sobie idzie. Omiatam wzrokiem dom z zaniedbanym podwórkiem. Oprócz żywopłotu, wiele roślin żyje tu według wlasnych zasad. Hannah na pewno nie ma łatwo. Postanawiam, że postaram się być dla niej miły, bo z tego co wiem, też dużo przeszła. No i musi znosić tych wnerwiających emerytów na każdym kroku.
Zerkam przez ramię na faceta, który właśnie chyba zrobił zdjęcie moich tablic rejestracyjnych. Uśmiecham się do niego kwaśno, na co odpowiada takim samym grymasem i naciskam dzwonek.