Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
20 osób interesuje się tą książką
Szef pracoholik, nieśmiała asystentka i gorąca gra.
Dłonie Audrey drżą za każdym razem, kiedy zegar ma wybić siódmą pięćdziesiąt. Są dwa słowa, które tłumaczą wszystko: Cameron Pierce. Lada moment wyjdzie z windy i rzuci jej to swoje surowe spojrzenie. Ten mężczyzna ma obsesję na punkcie porządku, a ona... cóż, jej życie przypomina raczej świąteczną gorączkę. Dziewczyna wychodzi ze skóry, by nie dać po sobie poznać, jak bardzo szef ją peszy. Atrakcyjny wygląd maniaka równo ułożonych długopisów wcale nie pomaga zachowywać się w pracy racjonalnie. Od tego już tylko krok do przedświątecznej katastrofy, a raczej jednego niefortunnego kliknięcia. Kiedy dziewczyna omyłkowo wysyła swojemu szefowi wiadomość niestosownej treści nieświadomie rozpoczyna gorącą grę, której wyniku żadne z nich się nie spodziewa. Świąteczne hot story to opowiadanie o zakazanym pożądaniu, które płonie intensywniej niż gwiazda na czubku najwyższej choinki podczas corocznej świątecznej gali.Czy Cameron i Audrey są gotowi by mu ulec?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 43
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Świątecznehot story
Copyright © by Adelina Tulińska-Szynkarewicz
Zdjęcie na okładce: stock.adobe.com/pl
Autor zdjęcia: deagreez
Projekt okładki: Adelina Tulińska-Szynkarewicz
Autorzy grafik wektorowych: rawpixel, Sketchepedia
Redakcja, korekta, skład: Dominika Świątkowska
All rights reserved.
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka, ani żadna jej część, nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody autorki.
ISBN: 978-83-969452-0-4
Rozdział 1
Każdy ma jakieś manie, prawda? Możliwe, że z daleka wyglądam na maniaczkę porządku, ale tak naprawdę to nie moja paranoja. Tego się ode mnie tu wymaga. Przepisuję właśnie karteczkę samoprzylepną, bo na poprzednią spadł kleks kawy.
Są dwa słowa, które tłumaczą wszystko. Cameron Pierce.
Jest siódma czterdzieści dziewięć, kiedy zgniatam starą kartkę i wrzucam do kosza. Patrzę uważnie na zegarek i końcówką długopisu stukam w podkładkę, kiedy sekundnik zaczyna wybijać pięćdziesiąt.
Puk. Pięćdziesiąt jeden. Puk Pięćdziesiąt dwa…
Kiedy jestem przy pięćdziesiąt osiem, drzwi windy się rozchylają. Przywdziewam na usta formalny uśmiech i wstaję.
– Dzień dobry, panie Pierce. – Mój ton jest pewny i profesjonalny. Przez ostatnie osiem miesięcy, bo tyle tu pracuję, ćwiczę go codziennie. Podkreślam go szerokim uśmiechem. Na początku nie było wcale łatwo. Pierwszego dnia dotarłam do biura po nim, w efekcie czego wezwał mnie na dywanik. Nie spóźniłam się do pracy, ale oszałamiająca atrakcyjność tego mężczyzny sprawiła, że zapomniałam, jak się używa ust, i nie dałam rady się bronić. Pierce poinformował mnie, że o godzinie zero mam być przy biurku, z kawą, gotowa do pracy. Tak samo jak on. Ma mieć już wszystko zaraportowane i przygotowane (łącznie z kawą i śniadaniem).
Kiedy w końcu się nieco ogarnęłam i poszłam do niego dukać, że to niezgodne z prawem pracy, spojrzał na mnie tymi swoimi niebieskimi oczami i powiedział, że mogę sobie te minuty odebrać przy przerwie na lunch. Ale on potrzebuje kawy i śniadania punktualnie, bo rano jest najbardziej efektywny.
Przez pierwsze dwie godziny nie wolno mu przeszkadzać. Dlatego teraz muszę załatwić jak najwięcej się da. Mam na to dwuminutowe okienko, bo potem będzie jadł śniadanie.
Pierce kiwa na mnie głową. Biorę tablet pod pachę i jego kawę, którą kupiłam w mobilnej dokładnie dziesięć minut temu, oraz bajgla z ciemnego pieczywa z indykiem i rukolą. Na jego życzenie kubek jest opatulony pięcioma serwetkami, po to by kawa nie wystygła. Jedną ręką podtrzymuję jego posiłek, drugą trzymam ekran przed nosem. Tak naprawdę odgradzam się od niego, bo nadal trudno mi się komunikować, kiedy patrzy mi w oczy. Przez osiem miesięcy nauczyłam się lawirować między innymi – a raczej oni nauczyli się, że ich dzień nie kończy się dobrze, jeśli są przyczyną wylania kawy Pierce’a lub innych zniszczeń jego świętego posiłku.
Mężczyzna mało się odzywa, ale jest… przeboski. Świetnie zbudowaną, proporcjonalną sylwetkę opina dwurzędowy ciemnoszary garnitur, spod którego wystaje gołębia koszula, podkreślająca przenikliwość jego oczu. Zawsze wspaniale pachnie. Jest bardzo zadbany. Piękne zęby chętnie pokazuje klientom w uśmiechu, od którego robią mu się lekkie zmarszczki mimiczne przy kącikach oczu. Szkoda, że do mnie się tak nie uśmiecha. Czasami mam wrażenie, że nie jest zadowolony z naszej współpracy i tylko czeka, aż się potknę, żeby mnie zwolnić.
Wbijam wzrok w swoje notatki i recytuję wszystkie dzisiejsze zadania.
– Spotkanie o dwunastej, w konferencyjnej na piętrze. Podpisanie umowy z nowym kontrahentem, już naniosłam wymagane poprawki…
Szybkim krokiem wchodzimy do jego gabinetu. Naprawdę staram się wykonywać wszystkie powierzone zadania na dwieście procent. Patrzę na Camerona Pierce’a na tle przeszklenia. Za oknem pada śnieg, dalej widać Nowy Jork budzący się do życia i ten widok sprawia, że brakuje mi tchu. Znowu popełniłam ten błąd. W momencie, kiedy nasze oczy się spotykają, moje IQ obniża się do poziomu śliniącego psa.
Cameron przejeżdża niebieskim wzrokiem po mojej bluzce z kokardką przy szyi, a potem przygląda się nogom wystającym spod czarnej spódnicy. W jego oczach pojawia się konsternacja.
Patrzę na swój ubiór. Wszystko zdaje się być w jak najlepszym porządku. Nie mam żadnej plamy, bluzka jest wyprasowana. Szpilki czyste – jeszcze przed chwilą pucowałam je chusteczką dla bobasów.
– Coś nie tak? – pytam odruchowo, wygładzając spódnicę. Sięga kolan, więc nie jestem ubrana nieprzepisowo.
Cameron nadal tak dziwnie się na mnie gapi. Unoszę brwi.
– Ok – rzuca, odwieszając marynarkę na wieszak, który mu podaję drugą ręką. Siada za biurkiem, a ja recytuję dalej listę rzeczy do zrobienia.
Kiedy kończę, mój głos jest schrypnięty. Patrzę przez chwilę na choinkę stojącą na szafce za jego plecami, którą przyniosłam tu dwa dni temu, ale do tej pory jej jeszcze nie zauważył. A przynajmniej nie dał po sobie tego poznać. Nie zauważył też indyka, którego zamówiłam do jego apartamentu na Święto Dziękczynienia, bo podejrzewałam, że siedzi sam. Nie odpowiedział na życzenia.
Pierce kiwa na mnie z uznaniem i skupia wzrok na ekranie laptopa, który właśnie otworzył. Muszę go zapytać o coś, ale w moim żołądku zagnieżdża się wielka gula strachu. Przejeżdżam językiem po wargach.
Przełożony zauważa, że coś jest na rzeczy, bo przygląda mi się z umiarkowanym zainteresowaniem.
– Masz coś jeszcze do podniesienia?
Nie cierpię tego korporacyjnego wyrażenia. Brzmi dziwacznie. Równie dobrze mogłabym odpowiedzieć, że worek ziemniaków albo coś w tym stylu. Od razu wyobrażam sobie, że ktoś pyta Pierce’a, czy ma coś do podniesienia, a on w stroju fitness odpowiada: dziś podnoszę 140 funtów, po czym kuca, by chwycić ciężary.
– Audrey?
Mrugam, wracając myślami do biura. Pierce przeszywa mnie wzrokiem, sprawiając, że przechodzi mnie dreszcz. Kręcę głową, bo w ostatnim momencie ogarnia mnie tchórzostwo.
Zwlekam z tym tematem od miesiąca, czekając, aż Pierce będzie mieć „dobry humor”. Oczywiście powinnam przewidzieć, że taki dzień raczej nie nastąpi, ale chyba lubię oszukiwać samą siebie.