Sprawność emocjonalna - Susan David - ebook + książka

Sprawność emocjonalna ebook

David Susan

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Jak rozumieć niewerbalny język emocji? Jak się nim posługiwać, by lepiej wyrazić to, jak się czujemy z tym, co robimy?

Sprawność emocjonalna to umiejętność, która pozwala nam być obecnymi w chwili bieżącej, dopasowując do niej odpowiednio nasze zachowania, tak byśmy prowadzili życie zgodne z naszymi intencjami i wartościami. Kluczem jest to, aby nie trzymać się kurczowo swoich emocji i myśli, a śmiało i ze zrozumieniem stawać z nimi twarzą w twarz i je przekraczać, tak by w naszym życiu mogły zaistnieć większe rzeczy.

Ta przełomowa książka pokazuje, jak przyjąć świadomą i akceptującą postawę wobec wszystkich swoich emocji oraz wyciągnąć naukę nawet z tych najtrudniejszych. Uczy, jak wyjść poza nasze zaprogramowane reakcje, by naprawdę żyć tu i teraz, reagować odpowiednio na zmieniające się okoliczności i działać w zgodzie z tym, co jest dla nas ważne.

Nie warto cenzurować swojej głowy ani zmuszać się do pozytywnego myślenia. W sprawności emocjonalnej chodzi o odprężenie się, uspokojenie oraz pamiętanie o tym, jakie są nasze najgłębsze wartości.

„Jednym z kluczy do szczęśliwego życia jest poznanie siebie. Sprawność emocjonalna pokazuje przełomowy sposób rozpoznawania uczuć i daje narzędzia, których potrzebujemy, aby uniknąć wpadania w koleiny emocjonalne, co utrudnia nam dążenie do większych celów. Ta książka jest objawieniem dla każdego, kto chce dokonać trwałej zmiany w swoim życiu”.

—Gretchen Rubin, autorka Projekt szczęście

„W czasach, gdy wyciszenie otaczającego nas ciągłego hałasu jest trudniejsze niż kiedykolwiek, pojawia się Sprawność emocjonalna, praktyczny, poparty nauką przewodnik, jak zyskać wgląd w siebie i żyć świadomie. Zachęcając nas do pracy z własnymi emocjami, a nie przeciwko nim, Susan David daje nam narzędzia, których potrzebujemy, aby być elastycznymi i odpornymi, abyśmy mogli nie tylko odnosić sukcesy, ale także naprawdę dobrze żyć”.

—Arianna Huffington, autorka Wyśpij się

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 325

Oceny
4,3 (18 ocen)
9
7
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Optimka

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00

Popularność




Rozdział 1. Od sztywności do sprawności

Roz­dział 1

Od sztyw­no­ści do spraw­no­ści

Dawno temu, w cza­sach Down­ton Abbey na początku XX wieku, postawny kapi­tan bry­tyj­skiej mary­narki wojen­nej stał na mostku okrętu, oglą­da­jąc bajeczny spek­takl wie­czor­nego słońca cho­wa­ją­cego się w morzu. Zgod­nie z aneg­dotą miał już scho­dzić na kola­cję do mesy, gdy maj­tek peł­niący służbę obser­wa­cyjną zamel­do­wał:

– Świa­tło, panie kapi­ta­nie, dwie mile na wprost nas.

Kapi­tan obró­cił się w stronę steru.

– Poru­sza się czy jest nie­ru­chome? – zapy­tał. (Były to czasy przed wyna­le­zie­niem radaru).

– Nie­ru­chome.

– Więc daj mu sygnał – zako­men­de­ro­wał szorstko kapi­tan. – „Jeste­ście na kur­sie koli­zji. Zmień­cie kurs o dwa­dzie­ścia stopni”.

Kilka chwil póź­niej nade­szła odpo­wiedź ze źró­dła świa­tła: „Suge­ru­jemy zmianę waszego kursu o dwa­dzie­ścia stopni”.

Kapi­tan się obu­rzył. Nie tylko pod­wa­żono jego auto­ry­tet, lecz na doda­tek stało się to na oczach zwy­kłego mary­na­rza!

– Wyślij kolejny sygnał – syk­nął. – „Tu okręt wojenny Jego Kró­lew­skiej Mości Defiant, trzy­dzie­sto­pię­cio­ty­sięcz­nik klasy dred­nota. Zmień­cie kurs o dwa­dzie­ścia stopni”.

– Przy­ją­łem, sir – nade­szła odpo­wiedź. – Tu star­szy mary­narz O’Reilly. Macie natych­miast zmie­nić swój kurs.

Spur­pu­ro­wiały i bli­ski apo­plek­sji kapi­tan wykrzyk­nął:

– Jeste­śmy fla­go­wym okrę­tem admi­rała Geo­rge’a Atkin­sona-Wil­lesa! ZMIEŃ­CIE KURS O DWA­DZIE­ŚCIA STOPNI!

Zapa­dła długa cisza, zanim O’Reilly odpo­wie­dział:

– Jeste­śmy latar­nią mor­ską, sir.

Żeglu­jąc po wodach życia, nie mamy wielu spo­so­bów na zorien­to­wa­nie się, jaki kurs obrać i co nas czeka za chwilę. Nie dys­po­nu­jemy latar­niami mor­skimi, które ostrze­ga­łyby nas przed ska­li­stymi związ­kami. Na bocia­nim gnieź­dzie nie stoi żaden mary­narz, a na wie­życzce nie ma radaru, nic nie ostrzeże nas przed mie­li­znami, na któ­rych mogłyby utknąć nasze plany kariery. Mamy jed­nak emo­cje – dozna­nia, takie jak strach, obawa, radość i unie­sie­nie – neu­ro­che­miczny sys­tem, który roz­wi­nął się w toku ewo­lu­cji, by poma­gać nam w nawi­go­wa­niu po odmę­tach życia.

Emo­cje, od zaśle­pia­ją­cej zło­ści po tkliwą miłość, są bez­po­śred­nimi fizycz­nymi reak­cjami ciała na ważne infor­ma­cje ze świata zewnętrz­nego. Gdy nasze zmy­sły odbie­rają jakąś infor­ma­cję – sygnał nie­bez­pie­czeń­stwa, suge­stię roman­tycz­nego zain­te­re­so­wa­nia, oznaki akcep­ta­cji bądź wyklu­cze­nia przez oto­cze­nie – nasze ciało dosto­so­wuje się do tych sygna­łów. Serce bije nam szyb­ciej lub wol­niej, mię­śnie napi­nają się lub roz­luź­niają, uwaga wyostrza się i kon­cen­truje na zagro­że­niu albo roz­pra­sza w bez­piecz­nym cie­ple miłego towa­rzy­stwa.

Dzięki tym fizycz­nym reak­cjom nasz stan wewnętrzny oraz zewnętrzne zacho­wa­nie są zhar­mo­ni­zo­wane z bie­żącą sytu­acją i mogą nam pomóc nie tylko utrzy­mać się przy życiu, lecz także w pełni z niego korzy­stać. Jak w przy­padku latarni obsłu­gi­wa­nej przez O’Reilly’ego, nasz natu­ralny sys­tem nawi­ga­cyjny, który ukształ­to­wał się po milio­nach lat ewo­lu­cyj­nych prób i błę­dów, jest znacz­nie bar­dziej uży­teczny, gdy nie pró­bu­jemy z nim dys­ku­to­wać.

Jed­nak nie zawsze jest to łatwe, bo nie wszyst­kie emo­cje są wia­ry­godne. Tylko w nie­któ­rych oko­licz­no­ściach pozwa­lają nam prze­nik­nąć przez mgłę gestów i póz, dzia­ła­jąc jak wewnętrzny radar, który daje nam ade­kwatny i wni­kliwy odczyt tego, co rze­czy­wi­ście dzieje się w danej sytu­acji. Któż nie miał intu­icyj­nych odczuć w stylu: „Ten gość kła­mie” albo „Coś gry­zie moją przy­ja­ciółkę, cho­ciaż twier­dzi, że wszystko u niej w porządku”?

Jed­nak zda­rza się też, że emo­cje wycią­gają na wierzch zadaw­nione sprawy, zabu­rza­jąc bole­snymi wspo­mnie­niami jasną per­cep­cję tego, co dzieje się tu i teraz. Potężne dozna­nia tego typu mogą cał­ko­wi­cie prze­jąć kon­trolę nad myśle­niem, mącąc naszą zdol­ność trzeź­wej oceny i paku­jąc nas pro­sto na skały. W takich sytu­acjach można wybuch­nąć i – powiedzmy – chlu­snąć drin­kiem w twarz faceta, który łże jak z nut.

Oczy­wi­ście doro­śli tylko spo­ra­dycz­nie tracą pano­wa­nie nad emo­cjami w stop­niu, któ­rego reper­ku­sje towa­rzy­skie utrzy­mują się potem przez dłu­gie lata. Zwy­kle poty­kamy się o wła­sną nogę w mniej teatralny, bar­dziej pod­stępny spo­sób. Wielu ludzi przez więk­szą część czasu daje się kie­ro­wać emo­cjo­nal­nemu auto­pi­lo­towi, odpo­wia­da­jąc na różne sytu­acje bez real­nej świa­do­mo­ści tej reak­cji czy nawet bez udziału woli. Z kolei inni bole­śnie uświa­da­miają sobie ogrom ener­gii, któ­rej wymaga od nich kon­tro­lo­wa­nie czy tłu­mie­nie emo­cji, trak­tują więc owe emo­cje w naj­lep­szym razie jak roz­do­ka­zy­wane dzie­ciaki, a w naj­gor­szym jak zagro­że­nie dla swo­jej rów­no­wagi psy­chicz­nej. Jesz­cze inni mają wra­że­nie, że wła­sna emo­cjo­nal­ność nie pozwala im żyć tak, jakby chcieli, zwłasz­cza gdy na jaw wycho­dzą uczu­cia noto­rycz­nie kło­po­tliwe, takie jak złość, wstyd lub lęk. W kon­se­kwen­cji z bie­giem czasu nasze reak­cje na sygnały dobie­ga­jące z real­nego świata mogą sta­wać się coraz wątlej­sze i mniej natu­ralne, zwo­dząc nas z pra­wi­dło­wego kursu, zamiast dbać o jego utrzy­ma­nie.

Będąc psy­cho­lo­giem oraz szko­le­niow­cem kadry zarzą­dza­ją­cej, już prze­szło dwa­dzie­ścia lat zaj­muję się emo­cjami, ich oddzia­ły­wa­niem na nas i naszym wpły­wem na nie. Gdy pytam nie­któ­rych swo­ich klien­tów, od jak dawna pró­bują dojść do poro­zu­mie­nia z kon­kret­nymi nęka­ją­cymi ich emo­cjami lub radzić sobie ze wzbu­dza­ją­cymi je sytu­acjami, czę­sto sły­szę w odpo­wie­dzi: pięć, dzie­sięć, nawet dwa­dzie­ścia lat. A cza­sem pada stwier­dze­nie: „Od dzie­ciń­stwa”.

Oczy­wi­stą reak­cją na to jest moje kolejne pyta­nie: „Czy w takim razie uwa­żasz, że twój spo­sób postę­po­wa­nia się spraw­dza?”.

Chcia­ła­bym, żeby ta książka pomo­gła ci lepiej poznać wła­sne emo­cje, nauczyć się je akcep­to­wać i prze­stać z nimi wal­czyć, a następ­nie w pełni roz­kwit­nąć dzięki zwięk­sze­niu swej spraw­no­ści emo­cjo­nal­nej1. Narzę­dzia i tech­niki, które tu zebra­łam, nie zmie­nią cię w cho­dzącą dosko­na­łość, istotę, któ­rej ni­gdy nie wymsknie się nie­sto­sowne słowo lub któ­rej ni­gdy nie roz­stroi poczu­cie wstydu, winy, gniewu, lęku czy zagro­że­nia. Usilne dąże­nie do dosko­na­ło­ści – czy nie­usta­ją­cego szczę­ścia – narazi cię tylko na fru­stra­cje i nie­po­wo­dze­nia. Mam nadzieję, że zamiast tego pomogę ci pogo­dzić się z two­imi naj­trud­niej­szymi emo­cjami oraz pod­niosę twoją zdol­ność do satys­fak­cjo­nu­ją­cych rela­cji z ludźmi, reali­zo­wa­nia celów i życia pełną pier­sią.

Ale to tylko „emo­cjo­nalny” człon spraw­no­ści emo­cjo­nal­nej. Jej drugi ele­ment doty­czy pro­ce­sów myślo­wych i zacho­wań – psy­chicz­nych i fizycz­nych nawy­ków, które rów­nież mogą utrud­niać ci pełny roz­kwit, zwłasz­cza jeżeli upie­rasz się jak kapi­tan Defianta, by na nowe czy zaska­ku­jące sytu­acje reago­wać zawsze po sta­remu.

Utrwa­lone, sztywne reak­cje mogą wyni­kać z tego, że zaczy­nasz dawać wiarę dobrze ci zna­nym, auto­de­struk­cyj­nym nar­ra­cjom, które powta­rza­łeś sobie milion razy: „Jestem takim nie­zdarą”, „Zawsze muszę pal­nąć coś głu­piego”, „Zawsze kładę uszy po sobie, gdy pora zawal­czyć o coś, co mi się należy”. Sche­ma­tyzm może wyni­kać też z natu­ral­nego odwo­ły­wa­nia się do men­tal­nych skró­tów, czyli pew­nych zało­żeń czy ocze­ki­wań, które teraz z góry przyj­mu­jesz, ponie­waż kie­dyś się u cie­bie spraw­dziły (w dzie­ciń­stwie, w pierw­szym mał­żeń­stwie, na wcze­śniej­szym eta­pie kariery), choć już ci nie służą: „Nie wolno ufać ludziom”, „Spa­rzę się na tym”.

Coraz wię­cej prze­sła­nek z badań nauko­wych poka­zuje, że emo­cjo­nalne usztyw­nie­nie – kur­czowe przy­wią­za­nie do myśli, odczuć i zacho­wań, które prze­stały nam słu­żyć – wiąże się z wie­loma psy­chicz­nymi pro­ble­mami, w tym z depre­sją i lękiem. A spraw­ność emo­cjo­nalna – ela­styczne podej­ście do myśli i uczuć, tak by w każ­dej sytu­acji móc opty­mal­nie reago­wać – sta­nowi klucz do dobrego samo­po­czu­cia i suk­cesu.

Nie­mniej spraw­ność emo­cjo­nalna nie polega na cen­zu­ro­wa­niu tego, co się dzieje w naszej gło­wie, czy przy­mu­sza­niu się do bar­dziej pozy­tyw­nego myśle­nia. Bada­nia poka­zują też bowiem, że próby zmiany spo­sobu myśle­nia z nega­tyw­nego („Zawalę tę pre­zen­ta­cję”) na pozy­tywny („Zoba­czy­cie, jak wszyst­kim szczęki poopa­dają”) zwy­kle nie są sku­teczne, a mogą nawet dawać efekt prze­ciwny do zamie­rzo­nego.

W spraw­no­ści emo­cjo­nal­nej cho­dzi o odprę­że­nie się, uspo­ko­je­nie oraz dzia­ła­nie bar­dziej celowe – decy­do­wa­nie o tym, jak reago­wać na sygnały z emo­cjo­nal­nego sys­temu ostrze­gaw­czego. Zga­dza się to z podej­ściem opi­sa­nym przez Vik­tora Fran­kla, psy­chia­trę, który prze­żył faszy­stow­ski obóz śmierci i z cza­sem napi­sał książkę Czło­wiek w poszu­ki­wa­niu sensuk1, nawo­łu­jąc do pro­wa­dze­nia bar­dziej zna­czą­cego życia, takiego, w któ­rym może urze­czy­wist­nić się poten­cjał czło­wieka. „Mię­dzy bodź­cem a reak­cją jest prze­strzeń” – pisał. „W tej prze­strzeni tkwi nasza siła wyboru reak­cji. A w naszej reak­cji tkwią nasz roz­wój i nasza wol­ność”.

Otwie­ra­jąc prze­strzeń mię­dzy tym, co się czuje, a tym, co się robi w reak­cji na odczu­cia, spraw­ność emo­cjo­nalna pomo­gła ludziom zmie­rzyć się z wie­loma trud­no­ściami: nega­tyw­nym obra­zem sie­bie, zawo­dem miło­snym, cier­pie­niem psy­chicz­nym, lękami, depre­sją, nawy­ko­wym odkła­da­niem wszyst­kiego na póź­niej, dotkli­wymi zmia­nami itd. Jed­nak spraw­ność emo­cjo­nalna przy­daje się nie tylko tym, któ­rzy zma­gają się z pro­ble­mami. Jej kon­cep­cja odwo­łuje się rów­nież do tych obsza­rów psy­cho­lo­giik2, w któ­rych ana­li­zuje się cha­rak­te­ry­styczne cechy speł­nio­nych ludzi, odno­szą­cych róż­nego rodzaju suk­cesy, w tym osób takich jak Vik­tor Frankl, który prze­szedł przez nie­wy­obra­żalne pie­kło, by doko­ny­wać wiel­kich rze­czy.

Ludzie tego typu są dyna­miczni. Wyka­zują się ela­stycz­no­ścią w rela­cjach z naszym szybko zmie­nia­ją­cym się, skom­pli­ko­wa­nym świa­tem. Dobrze zno­szą wysoki poziom stresu i nie­po­wo­dze­nia, zacho­wu­jąc przy tym zapał, otwar­tość i chłon­ność. Rozu­mieją, że życie nie zawsze jest łatwe, ale nie powstrzy­muje ich to przed prze­strze­ga­niem wyzna­wa­nych war­to­ści i zmie­rza­niem do wyzna­czo­nych sobie wiel­kich, dłu­go­fa­lo­wych celów. Ludzie ci, tak jak pozo­stali, doznają uczuć zło­ści, smutku itp., ale trak­tują je z zacie­ka­wie­niem, współ­czu­ciem i akcep­ta­cją. I zamiast pozwa­lać, by uczu­cia spy­chały ich z obra­nego kursu, sku­tecz­nie reali­zują naj­wznio­ślej­sze ambi­cje.

Moje zain­te­re­so­wa­nie spraw­no­ścią emo­cjo­nalną i zwią­za­nym z nią rodza­jem odpor­no­ści psy­chicz­nej zro­dziło się w miej­scu, w któ­rym dora­sta­łam, w Repu­blice Połu­dnio­wej Afryki ery apar­the­idu. Gdy byłam dziec­kiem w tym peł­nym prze­mocy okre­sie przy­mu­so­wej segre­ga­cji, praw­do­po­do­bień­stwo, że Połu­dnio­wo­afry­kań­czyk nauczy się czy­tać, było mniej­sze niż to, że zosta­nie zgwał­cony. Agenci służb bez­pie­czeń­stwa zabie­rali ludzi z domów i tor­tu­ro­wali; poli­cja strze­lała do oby­wa­teli idą­cych spo­koj­nie do kościoła. Czarne i białe dzieci nie mogły sty­kać się ze sobą w żad­nych obsza­rach życia spo­łecz­nego – w szko­łach, restau­ra­cjach, toa­le­tach, kinach. Choć sama jestem biała i w związku z tym nie ucier­pia­łam w tak głę­boko oso­bi­sty spo­sób jak czarni Połu­dnio­wo­afry­kań­czycy, to ani ja, ani moi przy­ja­ciele nie byli­śmy cał­kiem bez­pieczni. Moja przy­ja­ciółka padła ofiarą zbio­ro­wego gwałtu. Wujek został zamor­do­wany. W kon­se­kwen­cji już w mło­dym wieku zaczę­łam się zasta­na­wiać, jak ludzie radzą sobie (lub nie radzą) z cha­osem i okru­cień­stwem wokół sie­bie.

Potem, gdy mia­łam szes­na­ście lat, u mojego czter­dzie­sto­dwu­let­niego wów­czas ojca zdia­gno­zo­wano raka w ostat­nim sta­dium; zostało mu tylko kilka mie­sięcy życia. Było to dla mnie trau­ma­tyczne i izo­lu­jące doświad­cze­nie. Nie mia­łam wokół sie­bie wielu doro­słych, któ­rym mogła­bym się zwie­rzyć, a nikt z moich rówie­śni­ków nie prze­szedł przez nic podob­nego.

Na szczę­ście mia­łam bar­dzo wraż­liwą nauczy­cielkę angiel­skiego, która zachę­cała uczniów do pro­wa­dze­nia dzien­nika. Mogli­śmy pisać, o czym tylko chcie­li­śmy, ale każ­dego popo­łu­dnia mie­li­śmy odda­wać jej dzien­nik, aby mogła się do naszych nota­tek odnieść. W pew­nym momen­cie zaczę­łam pisać o cho­ro­bie, a potem o śmierci ojca. Nauczy­cielka dzie­liła się szcze­rymi reflek­sjami na temat moich wpi­sów oraz zada­wała pyta­nia doty­czące dozna­wa­nych przeze mnie uczuć. Pro­wa­dze­nie tego dzien­nika stało się dla mnie głów­nym źró­dłem wspar­cia i wkrótce prze­ko­na­łam się, że pomaga mi wyar­ty­ku­ło­wać, zro­zu­mieć i prze­two­rzyć moje doświad­cze­nia. Roz­pacz po stra­cie ojca nie była przez to mniej­sza, ale dzien­nik pozwo­lił mi wyjść z tej traumy. Uzmy­sło­wił mi rów­nież zna­cze­nie odważ­nego wglądu w trudne emo­cje, zamiast ich uni­ka­nia, co skie­ro­wało mnie na ścieżkę zawo­dową, którą do dziś podą­żam.

Na szczę­ście apar­theid w RPA należy już do prze­szło­ści i – choć współ­cze­sne życie z pew­no­ścią też nie szczę­dzi smut­ków i tra­ge­dii – więk­szość z was, czy­ta­ją­cych tę książkę, nie żyje w cie­niu zin­sty­tu­cjo­na­li­zo­wa­nej prze­mocy i opre­sji. Mimo to nawet w warun­kach względ­nego spo­koju i dobro­bytu USA, gdzie miesz­kam od ponad dzie­się­cio­le­cia, pro­wa­dze­nie satys­fak­cjo­nu­ją­cego życia nastrę­cza wielu ludziom trud­no­ści. Nie­mal wszyst­kie znane mi osoby są zestre­so­wane i przy­gnie­cione obo­wiąz­kami zawo­do­wymi i rodzin­nymi, wyma­ga­niami doty­czą­cymi zdro­wia, obcią­że­niami finan­so­wymi oraz nawa­łem innych powin­no­ści, które wraz z pre­sją wiel­kich oddzia­ły­wań spo­łecz­nych, takich jak roz­re­gu­lo­wana gospo­darka, gwał­towne zmiany kul­tu­rowe i nie­słab­nące natar­cie wytwo­rów tech­niki, roz­pra­szają nas na każ­dym kroku.

Jed­no­cze­śnie mul­ti­ta­sking – idea wie­lo­za­da­nio­wo­ści, będąca dzi­siej­szą odpo­wie­dzią na prze­cią­że­nie i przy­tło­cze­nie – wcale nie jest roz­wią­za­niem. W jed­nym z nie­daw­nych badań stwier­dzono, że jej kon­se­kwen­cje dla efek­tyw­no­ści są podobne do pro­wa­dze­nia auta pod wpły­wem alko­holuk3. W innych bada­niach wyka­zano, że codzienny stres o niskiej inten­syw­no­ści (wyni­ka­jący z tego, że trzeba zro­bić dzie­ciom kanapki do szkoły na ostat­nią chwilę, że bate­ria komórki roz­ła­do­wuje się tuż przed roz­po­czę­ciem waż­nej tele­kon­fe­ren­cji, że auto­busy miej­skie się spóź­niają, a na stole pię­trzy się stos rachun­ków) może pro­wa­dzić do zesta­rze­nia się komó­rek mózgu o całą dekadę wcze­śniej, niż to powinno nastą­pićk4.

Moi klienci nie­ustan­nie mówią mi, że wymogi współ­cze­snego życia wywo­łują u nich poczu­cie, jakby dali się zła­pać na haczyk i rzu­cali się teraz jak ryba wycią­gnięta z wody. Chcą zro­bić w swoim życiu coś zna­czą­cego, na przy­kład obje­chać świat, zało­żyć rodzinę, zakoń­czyć ważne przed­się­wzię­cie, odnieść suk­ces w pracy, roz­krę­cić wła­sną firmę, wyzdro­wieć czy nawią­zać bli­skie rela­cje ze swo­imi dziećmi albo innymi człon­kami rodziny. Ale to, co robią na co dzień, ani na krok nie przy­bliża ich do speł­nie­nia tych pra­gnień, a czę­sto stoi z nimi w jaw­nej sprzecz­no­ści. Nawet jeśli sta­rają się odkryć, co jest dla nich dobre, i to zaak­cep­to­wać, blo­kują ich nie tylko realne uwa­run­ko­wa­nia, lecz także wła­sne auto­de­struk­cyjne myśli i zacho­wa­nie. Na doda­tek ci z nas, któ­rzy są rodzi­cami, mar­twią się, jak ten stres i prze­pra­co­wa­nie odbije się na dzie­ciach. Ni­gdy nie było tak wiel­kiego zapo­trze­bo­wa­nia na spraw­ność emo­cjo­nalną jak teraz. Ponie­waż cho­dzimy wciąż po rucho­mych pia­skach, potrzeba nad­zwy­czaj­nej spraw­no­ści, by raz po raz się nie wywra­cać.

Sztywny czy sprawny?

Kiedy mia­łam pięć lat, posta­no­wi­łam uciec z domu. Zde­ner­wo­wa­łam się na rodzi­ców – nie pamię­tam już, o co poszło, ale pamię­tam, jak myśla­łam, że jedy­nym roz­sąd­nym posu­nię­ciem będzie ucieczka. Wzię­łam z kuchni słoik masła orze­cho­wego, tro­chę pie­czywa i prze­zor­nie spa­ko­wa­łam to wszystko do małego ple­caczka, zało­ży­łam czer­wone klapki w białe groszki, otwo­rzy­łam drzwi i wyru­szy­łam na spo­tka­nie wol­no­ści.

Ponie­waż miesz­ka­li­śmy nie­da­leko ruchli­wej ulicy w Johan­nes­burgu, rodzice od dawna wbi­jali mi do głowy, żebym ni­gdy, pod żad­nym pozo­rem nie prze­cho­dziła przez nią sama. Gdy zbli­ży­łam się do jej rogu, zda­łam sobie sprawę, że moja droga ku wiel­kiemu światu tu się wła­śnie koń­czy. Prze­kro­cze­nie ulicy wią­za­łoby się ze zła­ma­niem pod­sta­wo­wych reguł. Zro­bi­łam więc to, co zro­biłby każdy inny posłuszny pię­cio­letni ucie­ki­nier, któ­remu zabro­niono prze­cho­dze­nia przez jezd­nię: skrę­ci­łam, tak by obejść kwar­tał. Zanim wró­ci­łam do domu po swo­jej dra­ma­tycz­nej eska­pa­dzie, minęło kilka godzin, w ciągu któ­rych okrą­ża­łam ten sam kwar­tał, wie­lo­krot­nie prze­cho­dząc obok naszej bramy.

Wszy­scy tak postę­pu­jemy, choć roz­ma­icie się to prze­ja­wia. Drep­czemy (czy bie­gamy) w kółko, posłuszni róż­nym zasa­dom – pisa­nym, domyśl­nym albo tylko wyobra­żo­nym – dając się łapać na haczyk spo­so­bom bycia i dzia­ła­nia, które nam nie służą. Czę­sto mówię, że zacho­wu­jemy się jak mecha­niczne zabawki, wie­lo­krot­nie zde­rza­jąc się z tą samą ścianą, mimo że tro­chę w lewo albo w prawo mogą znaj­do­wać się otwarte drzwi.

Nawet gdy przy­znamy, że wisimy na haczyku i potrze­bu­jemy pomocy, ludzie, do któ­rych się o nią zwra­camy – rodzina, przy­ja­ciele, życz­liwi sze­fo­wie, tera­peuci – nie zawsze stają na wyso­ko­ści zada­nia. Zazwy­czaj bory­kają się z wła­snymi pro­ble­mami, ogra­ni­cze­niami i tro­skami.

Jed­no­cze­śnie dzi­siej­sza kul­tura kon­su­mencka pro­muje wizję, że można szybko zara­dzić nie­mal wszyst­kiemu, co nam nie odpo­wiada, to zaś, czego nie da się napra­wić, należy po pro­stu odrzu­cić lub zastą­pić innym. Nie­szczę­śliwy w związku? Znajdź sobie nowego part­nera lub part­nerkę. Nie­zor­ga­ni­zo­wany? Jest na to apka. Tę samą filo­zo­fię przyj­mu­jemy, gdy nie podoba nam się coś, co dzieje się w naszym świe­cie wewnętrz­nym. Idziemy na zakupy, wyszu­ku­jemy nowego psy­cho­te­ra­peutę albo posta­na­wiamy ule­czyć swoje nie­szczę­ście i nie­za­do­wo­le­nie „pozy­tyw­nym myśle­niem”.

Nie­stety nic z tego nie działa zbyt dobrze. Usilne sta­ra­nia, by usu­nąć nie­po­ko­jące nas myśli i uczu­cia, koń­czą się bez­pro­duk­tywną obse­sją na ich punk­cie. Cen­zu­ro­wa­nie ich może pro­wa­dzić do wielu pro­ble­mów, od pra­co­ho­li­zmu do naj­róż­niej­szych nało­gów hedo­ni­stycz­nych. A próby zmiany nega­tyw­nego myśle­nia w pozy­tywne są nie­mal gwa­ran­to­wa­nym spo­so­bem na pogor­sze­nie swego stanu.

Wielu ludzi korzy­sta z porad­ni­ków psy­cho­lo­gicz­nych lub kur­sów, by pora­dzić sobie ze swymi emo­cjami, jed­nak pre­zen­to­wane tam pro­gramy opie­rają się nie­raz na zupeł­nie błęd­nym podej­ściu do udzie­la­nia pomocy. Celu chy­biają zwłasz­cza metody pro­mu­jące pozy­tywne myśle­nie. Narzu­ca­nie sobie rado­snych myśli wymaga ogrom­nego wysiłku (a być może w ogóle jest ska­zane na nie­po­wo­dze­nie), bo tylko nie­liczni ludzie potra­fią po pro­stu wyłą­czyć czarne myśli, zastę­pu­jąc je przy­jem­niej­szymi. Ponadto podej­ście to nie bie­rze pod uwagę fun­da­men­tal­nej prawdy, że te tak zwane nega­tywne myśli czę­sto dzia­łają na naszą korzyść.

Poja­wia­nie się nega­tyw­nych odczuć jest nor­malne – to pod­sta­wowa sprawa. Jeste­śmy tak skon­stru­owani, by ich doświad­czać. Jest to ele­ment kon­dy­cji ludz­kiej. Zbyt­nia pre­sja na pozy­tyw­ność jest tylko kolej­nym spo­so­bem, w jaki nasza kul­tura chce zna­leźć przy­sło­wiową pigułkę na natu­ralne waha­nia emo­cji, podob­nie jak w sen­sie dosłow­nym fasze­ruje się piguł­kami żywio­łowe dzieci czy kobiety dozna­jące huś­ta­wek nastroju.

W ciągu minio­nych dwu­dzie­stu lat kon­sul­ta­cji, szko­leń i prac badaw­czych prze­te­sto­wa­łam i dopra­co­wa­łam zasady spraw­no­ści emo­cjo­nal­nej. Wszystko po to, by poma­gać roz­ma­itym klien­tom w doko­ny­wa­niu przez nich róż­nych życio­wych osią­gnięć. Klien­tami tymi były matki mające poczu­cie utknię­cia w pułapce i z tru­dem godzące życie rodzinne z pracą, amba­sa­do­ro­wie przy ONZ wal­czący o wpro­wa­dze­nie szcze­pień dla dzieci w nie­przy­ja­znych kra­jach, sze­fo­wie wiel­kich mię­dzy­na­ro­do­wych kor­po­ra­cji oraz ludzie, któ­rzy po pro­stu czuli, że życie ma wię­cej do zaofe­ro­wa­nia.

Nie tak dawno opu­bli­ko­wa­łam część swo­ich spo­strze­żeń w arty­kule, który uka­zał się w „Harvard Busi­ness Review”k5. Napi­sa­łam tam, że nie­mal każdy z moich klien­tów – nie mówiąc o mnie samej – ma skłon­ność do fik­so­wa­nia się na sztyw­nych, nega­tyw­nych wzor­cach. Następ­nie zary­so­wa­łam model roz­wi­ja­nia spraw­no­ści emo­cjo­nal­nej, by wyzwo­lić się ze złych wzor­ców i doko­nać trwa­łych zmian na lep­sze. Arty­kuł przez mie­siące utrzy­my­wał się na liście naj­po­pu­lar­niej­szych tek­stów tego cza­so­pi­sma i w nie­dłu­gim cza­sie został pobrany przez bli­sko ćwierć miliona użyt­kow­ni­ków – czyli tyle osób, ilu jest wszyst­kich czy­tel­ni­ków wyda­nia papie­ro­wego. „Harvard Busi­ness Review” obwo­łał go Mana­ge­ment Idea of the Year, co pod­chwy­ciło wiele innych pism, w tym „Wall Street Jour­nal” i „Fast Com­pany”. Redak­to­rzy opi­sy­wali spraw­ność emo­cjo­nalną jako „następną inte­li­gen­cję emo­cjo­nalną”, donio­słą kon­cep­cję, która zmie­nia spo­sób spo­łecz­nego myśle­nia o emo­cjach. Wspo­mi­nam o tym nie po to, by się chwa­lić, ale dla­tego, że reak­cja na ten arty­kuł uświa­do­miła mi, iż dotknę­łam czu­łej struny. Wydaje się, że miliony ludzi poszu­kują lep­szego spo­sobu życia na co dzień.

Książka ta zawiera zna­cząco roz­bu­do­waną i wzbo­ga­coną wer­sję obser­wa­cji badaw­czych i porad zawar­tych w arty­kule „Harvard Busi­ness Review”. Zanim jed­nak przej­dziemy do szcze­gó­łów, pozwolę sobie pokrótce przed­sta­wić cało­ściowy obraz kon­cep­cji, tak żeby było wia­domo, dokąd zmie­rzamy.

Spraw­ność emo­cjo­nalna pozwala nam być w chwili bie­żą­cej, apro­bu­jąc lub mody­fi­ku­jąc nasze zacho­wa­nia, tak byśmy pro­wa­dzili życie zgodne z naszymi inten­cjami i war­to­ściami. Nie ma tu mowy o igno­ro­wa­niu trud­nych emo­cji i myśli. Cho­dzi o to, by mniej kur­czowo się ich trzy­mać, ze śmia­ło­ścią i zro­zu­mie­niem patrzeć im w oczy, a potem prze­kra­czać je, tak by w życiu mogły zaist­nieć więk­sze rze­czy.

Docho­dze­nie do spraw­no­ści emo­cjo­nal­nej prze­biega w czte­rech zasad­ni­czych eta­pach:

Pprzyjdź i stań twarzą w twarz

Woody Allen powie­dział kie­dyś, że za 80 pro­cent suk­cesu odpo­wiada po pro­stu to, żeby przyjść – być obec­nym we wła­ści­wym miej­scu. W kon­tek­ście tej książki przyj­ście ozna­cza dobro­wolne przy­glą­da­nie się swoim myślom, emo­cjom i zacho­wa­niom z cie­ka­wo­ścią i wraż­li­wo­ścią. Nie­które z tych myśli i emo­cji są ade­kwatne do danej chwili. Inne sta­no­wią pozo­sta­ło­ści daw­niej­szych sytu­acji, tkwiące w psy­chice jak refren z pio­senki Beyoncé, który od tygo­dni sta­rasz się wybić sobie z głowy.

W obu przy­pad­kach – czy są to poprawne odzwier­cie­dle­nia rze­czy­wi­sto­ści, czy szko­dliwe jej znie­kształ­ce­nia – myśli te i emo­cje sta­no­wią część nas samych; możemy się nauczyć nad nimi pra­co­wać i iść do przodu.

Zrób krok w bok

Następ­nym eta­pem po przyj­rze­niu się swoim myślom i emo­cjom jest ode­rwa­nie się od nich i dostrze­że­nie, czym są w isto­cie: po pro­stu myślami, po pro­stu emo­cjami. Czy­niąc to, możemy stwo­rzyć fran­klow­ską otwartą, nie­po­tę­pia­jącą prze­strzeń mię­dzy uczu­ciami a reak­cją na nie. Możemy także iden­ty­fi­ko­wać trudne uczu­cia w trak­cie ich doświad­cza­nia i znaj­do­wać sto­sow­niej­sze spo­soby odpo­wie­dzi na nie. Zdy­stan­so­wana obser­wa­cja spra­wia, że chwi­lowe dozna­nia men­talne nie przej­mują nad nami wła­dzy.

Szer­sza per­spek­tywa, którą zysku­jemy dzięki usta­wie­niu się z boku, ozna­cza, że uczymy się postrze­gać sie­bie jak całą sza­chow­nicę, ofe­ru­jącą wie­lość poten­cjal­nych posu­nięć, a nie jak jedną wybraną figurę, ogra­ni­czoną wąskim zakre­sem z góry prze­wi­dzia­nych ruchówk6.

Pójdź za swoim „dlaczego”

Po oczysz­cze­niu i uspo­ko­je­niu pro­ce­sów men­tal­nych, a następ­nie stwo­rze­niu potrzeb­nej prze­strzeni mię­dzy myślą­cym a jego myślami zaczy­namy ogni­sko­wać się wokół tego, na czym nam naj­bar­dziej zależy: wokół naszych głę­bo­kich war­to­ści i naj­waż­niej­szych celów. Roz­po­zna­nie, akcep­ta­cja i zdy­stan­so­wa­nie się od pora­ża­ją­cego, bole­snego czy roz­stra­ja­ją­cego ładunku emo­cjo­nal­nego pozwala nam dodat­kowo zak­ty­wi­zo­wać nasta­wioną na przy­szłość cząstkę nas, która inte­gruje myśli i uczu­cia z dłu­go­fa­lo­wymi war­to­ściami i aspi­ra­cjami. A to może nam pomóc w zna­le­zie­niu lep­szych spo­so­bów ich reali­za­cji.

Codzien­nie podej­mu­jemy tysiące decy­zji. Czy pójść po pracy do siłowni, czy dać sobie z tym spo­kój, wybie­ra­jąc drinka w pubie? Ode­brać tele­fon od zna­jo­mego, który nas ura­ził, czy może pozwo­lić, żeby nagrał się na poczcie gło­so­wej? Te roz­siane momenty decy­zyjne nazy­wam „punk­tami wyboru”k7. Kom­pa­sem, dzięki któ­remu posu­wamy się wów­czas we wła­ści­wym kie­runku, są zako­rze­nione w nas głę­boko war­to­ści.

Idź do przodu

Zasada drobnych korekt

W kla­sycz­nych porad­ni­kach zmianę postrzega się czę­sto w kate­go­riach wznio­słych celów i cało­ścio­wej trans­for­ma­cji, tym­cza­sem wyniki badań nauko­wych prze­ma­wiają za poglą­dem prze­ciw­nym: to drobne, celowe korekty doko­nane na pod­sta­wie wyzna­wa­nych przez nas war­to­ści pro­wa­dzą do wiel­kich życio­wych zmian. Jest to szcze­gól­nie widoczne, gdy kory­gu­jemy ruty­nowe, nawy­kowe ele­menty naszego życia. Ze względu na swój powta­rzalny cha­rak­ter są one potężną dźwi­gnią zmian.

Zasada huśtawki równoważnej

Trudne ewo­lu­cje w wyko­na­niu olim­pij­skiej gim­na­styczki wyglą­dają tak, jakby nie wyma­gały żad­nego wysiłku; pozwala na to jej zwin­ność i roz­wi­nię­cie mię­śni torsu – mię­śni rdze­nia ciała. Gdy zawod­niczka na moment traci rów­no­wagę, wła­śnie silny rdzeń pozwala jej odzy­skać wła­ściwą postawę. Aby jed­nak móc rywa­li­zo­wać na naj­wyż­szym świa­to­wym pozio­mie, gim­na­styczka musi nie­ustan­nie wykra­czać poza gra­nice swo­jej strefy kom­fortu, wyko­nu­jąc coraz trud­niej­sze ewo­lu­cje. Rów­nież my musimy zna­leźć w życiu ide­alne pro­por­cje wyzwań i kom­pe­ten­cji, tak by z jed­nej strony nie osia­dać na lau­rach, a z dru­giej nie dawać się przy­tła­czać wyzwa­niom, lecz czer­pać z nich entu­zjazm, moty­wa­cję i wigor.

Przed­się­biorca Sarah Bla­kely, twór­czyni marki bie­li­zny wyszczu­pla­ją­cej Spanx i swego czasu naj­młod­sza kobieta, która samo­dziel­nie doszła do miliar­do­wego majątku, wspo­mina, jak każ­dego dnia pod­czas wie­czor­nego posiłku jej ojciec pro­sił: „Powiedz­cie, co wam dziś nie wyszło”k8. Pyta­nie to nie miało na celu pod­ko­py­wa­nia morale dzieci. Prze­ciw­nie, w ten spo­sób ojciec chciał je zachę­cić do testo­wa­nia gra­nic. Nie ma nic złego – a nawet jest coś god­nego podziwu – w tym, że się poty­kamy, pró­bu­jąc zro­bić coś nowego i trud­nego.

Osta­tecz­nym celem spraw­no­ści emo­cjo­nal­nej jest pod­trzy­my­wa­nie odświe­ża­ją­cej atmos­fery wyzwa­nia i roz­wi­ja­nie się przez całe życie.

Mam nadzieję, że książka ta posłuży ci jako mapa dro­gowa do wpro­wa­dze­nia real­nej zmiany beha­wio­ral­nej – nowego spo­sobu postę­po­wa­nia, który pomoże ci wieść takie życie, jakiego pra­gniesz, oraz wyko­rzy­sty­wać nawet wyjąt­kowo kło­po­tliwe uczu­cia jako źró­dło ener­gii, kre­atyw­no­ści i zro­zu­mie­nia.

A zatem do dzieła!

1. Język pol­ski dys­po­nuje zale­d­wie nie­wiel­kim ułam­kiem odcieni zna­cze­nio­wych słow­nic­twa angiel­skiego (być może w pro­por­cji do liczby natu­ral­nych użyt­kow­ni­ków obu języ­ków: nie­spełna 40 milio­nów pol­skiego i ponad 400 milio­nów angiel­skiego). W ory­gi­nale autorka pisze o emo­tio­nal agi­lity. To dru­gie słowo, sto­so­wane czę­sto w kon­tek­ście sportu, ozna­cza zwin­ność, zryw­ność, zwrot­ność, a w odnie­sie­niu do zdol­no­ści men­tal­nych – bystrość, rzut­kość umy­słu. Nie­stety w połą­cze­niu z przy­miot­ni­kiem „emo­cjo­nalny” rze­czow­niki te brzmią po pol­sku zgrzy­tli­wie, toteż w niniej­szej książce przy­ję­li­śmy ter­min „spraw­ność emo­cjo­nalna” ze świa­do­mo­ścią, że nie jest to roz­wią­za­nie ide­alne. W każ­dym razie spraw­ność ta powinna się koja­rzyć raczej z płyn­nymi ruchami tan­ce­rza lub gib­ko­ścią koszy­ka­rza niż z wydaj­no­ścią pro­ce­dur redy­stry­bu­cyj­nych w gospo­darce (przyp. tłum.). [wróć]

Rozdział 2. Na haczyku

Roz­dział 2

Na haczyku

Sukces (lub klę­ska) hol­ly­wo­odz­kiego sce­na­riu­sza zależy od tzw. haczyka – punktu wyj­ścia zda­rzeń, który wzbu­dza zain­te­re­so­wa­nie publicz­no­ści, zawią­zuje fabułę i posuwa akcję do przodu. Haczyk nie­odmien­nie obej­muje jakiś kon­flikt. Spo­sób roz­wią­za­nia owego kon­fliktu przy­ciąga naszą uwagę – o ile rzecz jasna zła­pa­li­śmy się na ów haczyk – i decy­duje o tym, że oglą­damy film dalej.

Jestem psy­cho­lo­giem, więc moją uwagę przy­ku­wają przede wszyst­kim te książki i filmy, w któ­rych kon­flikt – a przy­naj­mniej duża jego część – wynika z samej natury boha­tera. Przy­mie­ra­jący gło­dem aktor nie potrafi zro­zu­mieć kobiet, póki w despe­ra­cji sam nie zaczyna uda­wać kobiety (Toot­sie). Nie­wi­niątko boi się zobo­wią­zań (Ucie­ka­jąca panna młoda). Lub – w jed­nym z naj­więk­szych haczy­ków wszech cza­sów – płatny zama­cho­wiec dostaje cios w głowę i budzi się w samym środku wstrzą­sa­nej wystrza­łami intrygi, nie mając poję­cia, kim jest ani czego chce (Toż­sa­mość Bourne’a).

Choć może nie par­ku­jemy kabrio­le­tów pod pal­mami i nie dys­ku­tu­jemy z gwiaz­dami kina, każdy z nas jest na swój spo­sób hol­ly­wo­odz­kim sce­na­rzy­stą. A to dla­tego, że każ­dej minuty każ­dego dnia piszemy sce­na­riu­sze, które wyświe­tlają się w mul­ti­plek­sie naszej głowy. Tyle że w naszych fabu­łach „zła­pa­nie na haczyk” nie powo­duje eks­cy­ta­cji, od któ­rej wbija nas w fotel, lecz pod­da­nie się auto­de­struk­cyj­nej emo­cji, myśli lub zacho­wa­niu.

Umysł ludzki jest maszynką do wytwa­rza­nia sensu; w ogóle bycie czło­wie­kiem w dużym stop­niu polega na znaj­do­wa­niu sensu w miliar­dach infor­ma­cji zmy­sło­wych, które bom­bar­dują nas każ­dego dnia. Naszą metodą wyłu­ski­wa­nia tego sensu jest porząd­ko­wa­nie wszyst­kich kotłu­ją­cych się wokół nas obra­zów, dźwię­ków, doświad­czeń i rela­cji spo­łecz­nych w spójną nar­ra­cję: „To ja, Susan, budzę się. Jestem w łóżku. Mały ssak, który wska­kuje na mnie, to mój synek Noe. Kie­dyś miesz­ka­łam w Johan­nes­burgu, ale teraz miesz­kam w Mas­sa­chu­setts. Muszę dziś wstać i przy­go­to­wać się na spo­tka­nie. To moja praca. Jestem psy­cho­lo­giem i spo­ty­kam się z ludźmi, sta­ra­jąc się im pomóc”.

Te nar­ra­cje mają swój cel. Opo­wia­damy sobie te histo­rie, by upo­rząd­ko­wać swoje doświad­cze­nia i zacho­wać zdrowe zmy­sły.

Pro­blem w tym, że wszy­scy coś prze­krę­camy. Ludzie, któ­rzy przed­sta­wiają sobie fabułę tro­chę nie­spójną reali­stycz­nie lub wręcz cał­kiem roz­bieżną z rze­czy­wi­sto­ścią, bywają okre­ślani mia­nem psy­cho­tycz­nych. Ale choć więk­szość z nas ni­gdy nie będzie sły­szeć gło­sów czy mieć uro­jeń wiel­ko­ścio­wych, wszy­scy dość swo­bod­nie pod­cho­dzimy do kwe­stii praw­dzi­wo­ści swo­ich sce­na­riu­szy – cza­sem zresztą zupeł­nie nie zda­jąc sobie z tego sprawy.

Następ­nie zaś bez zastrze­żeń przyj­mu­jemy te prze­ko­nu­jące subiek­tywne rela­cje za prawdę, pełną prawdę i tylko prawdę. Są to opo­wie­ści, które – nie­za­leż­nie od stop­nia swo­jej praw­dzi­wo­ści – mogły zostać naba­zgrane kul­fo­nami na naszej men­tal­nej tablicy, gdy byli­śmy w trze­ciej kla­sie, a nawet zanim nauczy­li­śmy się mówić i cho­dzić. Wczu­wamy się w te fabuły i pozwa­lamy, by jakieś zda­nie albo aka­pit, które powstały może trzy­dzie­ści albo czter­dzie­ści lat temu i ni­gdy nie zostały obiek­tyw­nie prze­te­sto­wane i zwe­ry­fi­ko­wane, sta­no­wiły teraz o biegu naszego życia.

W przy­bli­że­niu ist­nieje tyle tych poplą­ta­nych sce­na­riu­szy, ilu jest ludzi: „Moi rodzice roz­wie­dli się zaraz po tym, jak przy­szłam na świat, więc jestem odpo­wie­dzialna za alko­ho­lizm matki”, „Byłem jedy­nym intro­wer­ty­kiem wśród prze­bo­jo­wego rodzeń­stwa i dla­tego nikt mnie nie kocha” i tak dalej w nie­skoń­czo­ność.

Codzien­nie two­rzymy też podobne sce­na­riu­sze na mniej­szą skalę. Sama tak robię. Oto przy­kład: kilka lat temu kolega po fachu zosta­wił mi wia­do­mość na poczcie gło­so­wej, że zamie­rza poży­czyć (innym sło­wem byłoby „ukraść”) pewien mój pomysł, wyko­rzy­stu­jąc go w tytule swo­jej książki. Wyra­żał nadzieję, że nie będę miała „nic prze­ciwko”, i nawet nie pytał o pozwo­le­nie, tylko po pro­stu mnie infor­mo­wał.

Halo – oczy­wi­ście, że mam coś prze­ciwko! To był mój pomysł, który sama zamie­rza­łam wyko­rzy­stać. Prze­kli­na­łam dzień, w któ­rym w przy­pły­wie szcze­ro­ści podzie­li­łam się z nim tą kon­cep­cją na jakimś kon­gre­sie. Ale co mogłam począć? Ludzie z tego samego kręgu zawo­do­wego nie ska­czą sobie prze­cież do gar­deł.

Stłu­mi­łam gniew i zro­bi­łam to, co zro­bi­łaby więk­szość ludzi na moim miej­scu – zadzwo­ni­łam do męża, żeby się wyża­lić. Ale mój mąż Anthony jest leka­rzem i po ode­bra­niu tele­fonu powie­dział tylko: „Suzy, nie mogę teraz roz­ma­wiać. Mam pacjenta z wypadku w sali ope­ra­cyj­nej”. Więc to tak? Po raz drugi mnie dziś „skrzyw­dzono” i teraz zro­bił to w dodatku mój mąż!

Logiczny ogląd sytu­acji (rato­wa­nie życia pacjenta było w tym momen­cie waż­niej­sze od roz­mowy ze mną) nie pomógł ostu­dzić ogar­nia­ją­cego mnie gniewu. Jak mąż mógł potrak­to­wać mnie w taki spo­sób – ten jeden raz, gdy tak go potrze­bo­wa­łam? Myśl ta szybko prze­kształ­ciła się w nar­ra­cję: „Tak naprawdę ni­gdy nie ma dla mnie czasu”. Pło­nąc gnie­wem, posta­no­wi­łam igno­ro­wać męża, gdy będzie do mnie póź­niej oddzwa­niał. Zła­pa­łam się na haczyk.

Zamiast prze­pro­wa­dzić poważną roz­mowę z kolegą, w któ­rej kul­tu­ral­nie, ale bez ogró­dek wyra­zi­ła­bym nie­za­do­wo­le­nie z jego postę­po­wa­nia i sta­ra­ła­bym się zna­leźć satys­fak­cjo­nu­jące roz­wią­za­nie, boczy­łam się przez dwa dni na męża, nie odzy­wa­jąc się do niego, bo „ni­gdy nie ma dla mnie czasu”. Pięk­nie, prawda?

Zresztą sprawa nie koń­czy się na tym, że te mocno dys­ku­syjne, a nie­raz cał­kiem nie­ade­kwatne nar­ra­cje, które sobie powta­rzamy, wywo­łują kon­flikty, tra­wią nasz czas czy skut­kują cichymi dniami w domu. Więk­szym pro­ble­mem jest kon­trast mię­dzy świa­tem, który obra­zują, a tym, w któ­rym chcie­li­by­śmy żyć; świa­tem, w któ­rym mogli­by­śmy praw­dzi­wie roz­kwit­nąć.

W ciągu dnia więk­szość z nas wypo­wiada prze­cięt­nie około szes­na­stu tysięcy słówk9. Jed­nak nasze myśli – nasz wewnętrzny głos – dokła­dają tysiące dal­szych. Głos świa­do­mo­ści to cichy, lecz nie­stru­dzony papla, dys­kret­nie i bez ustanku napa­stu­jący nas swo­imi uwa­gami, komen­ta­rzami i ana­li­zami. Na doda­tek ten nie­milk­nący głos jest kimś, kogo lite­ra­tu­ro­znawcy nazy­wają nar­ra­to­rem nie­wia­ry­god­nym, takim jak Hum­bert Hum­bert w Loli­cie albo Amy Dunne w Zagi­nio­nej dziew­czy­nie. Podob­nie jak w przy­padku tych dwóch postaci, któ­rych rela­cje z wyda­rzeń nie są w pełni rze­telne, nasz wła­sny wewnętrzny nar­ra­tor bywa cza­sem ten­den­cyjny, zdez­o­rien­to­wany albo wręcz zain­te­re­so­wany celo­wym uspra­wie­dli­wia­niem się czy okła­my­wa­niem. Co gor­sza, ani na chwilę nie chce się zamknąć! Możesz powstrzy­mać się przed wypo­wie­dze­niem wszyst­kich myśli, które zaświ­tają ci w gło­wie, ale spró­buj powstrzy­mać ich zaświ­ta­nie!

Choć czę­sto trak­tu­jemy stwier­dze­nia wyła­nia­jące się z tej nie­usta­ją­cej papla­niny jako rze­czowe rela­cje, w więk­szo­ści są to zlepki jed­nost­ko­wych ocen i osą­dów, pod­ko­lo­ry­zo­wane emo­cjami. Nie­które z tych myśli mają pozy­tywny wydźwięk i są dla nas pomocne; inne są nega­tywne i bez­u­ży­teczne lub szko­dliwe. W obu przy­pad­kach nasz wewnętrzny głos tylko z rzadka zacho­wuje bez­na­miętną neu­tral­ność.

Na przy­kład teraz sie­dzę przy biurku i piszę książkę, co idzie mi dość powoli. „Sie­dzę przy biurku” – to pro­sta myśl zako­rze­niona w fak­tach. Podob­nie „piszę książkę”. I tak samo „piszę powoli”.

Na razie wszystko w porządku. Ale rze­czo­wym obser­wa­cjom jest nader łatwo ześli­znąć się w sferę opi­nii. Moja nar­ra­cja może bez trudu wytwo­rzyć haczyk, ja zaś mogę zadyn­dać na jakiejś podej­rza­nej, nie­zwe­ry­fi­ko­wa­nej myśli, trze­piąc się jak okoń, któ­remu łako­mie przy­gląda się węd­karz.

„Idzie mi opor­nie” to samo­kry­tyczna ocena, która może łatwo wynik­nąć z „idzie mi powoli”. Inna – „piszę wol­niej niż więk­szość auto­rów” – zmie­nia myśl osa­dzoną w fak­tach w porów­na­nie. „Nie nadą­żam” dodaje ele­ment lęku. A potem przy­cho­dzi pod­su­mo­wu­jące to wszystko otwarte potę­pie­nie: „Oszu­ki­wa­łam się, uwa­ża­jąc, że uda mi się to skoń­czyć na czas. Dla­czego nie potra­fię być wobec sie­bie uczciwa? Wko­pa­łam się”. Mocno odda­li­li­śmy się od pier­wot­nej obser­wa­cji, że sie­dzę przy biurku i powoli piszę książkę.

By uświa­do­mić sobie w pełni, jak łatwo jest ześli­znąć się od faktu do opi­nii, a potem do potę­pia­ją­cego osądu i dalej do lęku, zrób małe ćwi­cze­nie na roz­ru­sza­nie mózgu. Pomyśl po kolei o ewen­tu­al­nym dal­szym ciągu każ­dej z tych fraz:

Moja komórka…

Mój dom…

Moja praca…

Moi teścio­wie…

Mój obwód

w

pasie…

Gdy pozwa­lamy sobie na swo­bodne sko­ja­rze­nia, część myśli przy­biera cha­rak­ter rze­czowy: „W zeszłym tygo­dniu jadłam kola­cję z teściami” albo „Mam dokoń­czyć spra­woz­da­nie dla szefa na ponie­dzia­łek”. Ale popatrz, jak szybko wkra­dają się też wku­rza­jące opi­nie, oceny, porów­na­nia i nie­po­koje:

Moja komórka… wymaga już wymiany.

Mój dom… zawsze wygląda, jakby prze­szło przez niego tor­nado.

Moja praca… tygiel stresu.

Moi teścio­wie… roz­pusz­czają dzieci.

Mój obwód

w

pasie… hm, trzeba wró­cić do diety.

Pod­czas warsz­ta­tów cza­sem pro­szę ludzi o ano­ni­mowe spi­sa­nie trud­nych sytu­acji oraz myśli i emo­cji, które się z nimi wiążą. Oto kilka nie­po­moc­nych nar­ra­cji o sobie i sytu­acji, które stały się ich źró­dłem, ujaw­nio­nych nie­dawno w gru­pie zło­żo­nej z przed­sta­wi­cieli wyż­szej kadry kie­row­ni­czej:

Ktoś inny odnosi suk­ces: „Nie radzę sobie. Dla­czego to nie byłem ja?”.

Obcią­ża­jąca praca: „Moje życie to kata­strofa. Wszystko wokół mnie się wali, a rodzina ma żal, że nie spę­dzam z nią dość czasu, żeby­śmy mogli się sobą nacie­szyć”.

Wyko­ny­wa­nie trud­nego zada­nia: „Dla­czego to mi tyle zaj­muje? Gdy­bym miał choć odro­binę talentu, poszłoby dużo szyb­ciej”.

Pomi­nię­cie przy awan­sie: „Co za głu­pek i naiw­niak ze mnie. Dałem się wyro­lo­wać”.

Koniecz­ność zro­bie­nia cze­goś nowego: „Jestem prze­ra­żony. To nie ma szans się udać”.

Spo­tka­nie towa­rzy­skie: „Zatnę się w pół słowa i wszy­scy pomy­ślą, że wycho­wy­wa­łem się w jaskini”.

Kry­tyczna opi­nia prze­ło­żo­nego: „Wywalą mnie z roboty”.

Spo­tka­nie z kole­gami z daw­nych lat: „Jestem zerem. Oni wszy­scy pro­wa­dzą dużo cie­kaw­sze życie niż ja. A ile przy tym zara­biają!”.

Próby zrzu­ce­nia wagi: „Jestem spa­sio­nym war­chla­kiem. Jak tu się nie zała­mać? Wszy­scy w tym pokoju wyglą­dają lepiej ode mnie”.

A teraz pod­po­wiedź, dla­czego to prze­cho­dze­nie od neu­tral­nych myśli do zawi­śnię­cia na haczyku jest takie łatwe.

„Ala ma…”

„…kota”, prawda? Nie­zbyt trudne. Słowo poja­wia się w gło­wie auto­ma­tycz­niek10.

Łapa­nie się na haczyk jest nie­mal nie­unik­nione przez to, że mnó­stwo naszych reak­cji zacho­dzi odru­chowo.

Haczy­kiem jest zwy­kle jakaś sytu­acja, która przy­tra­fia się w codzien­nym życiu. Może to być ciężka roz­mowa z sze­fem, stre­su­jąca inte­rak­cja z krew­nym, zbli­ża­jąca się pre­zen­ta­cja, roz­mowa z part­ne­rem na tematy finan­sowe, roz­cza­ro­wu­jące świa­dec­two szkolne dziecka czy choćby korek na ulicy.

Nagle włą­cza się twój auto­pi­lot z reak­cjami na te sytu­acje. Rzu­casz jakąś sar­ka­styczną uwagę albo zamy­kasz się w sobie i odda­lasz od wła­snych uczuć, albo zwle­kasz, albo ucie­kasz, albo wpa­dasz w melan­cho­lię, albo dosta­jesz napadu szału.

Ile­kroć reagu­jesz auto­ma­tycz­nie w dowolny nie­ko­rzystny spo­sób, wisisz na haczyku, jesteś zafik­so­wany. Rezul­tat jest tak samo prze­wi­dy­walny jak słowo „kot” wybrzmie­wa­jące w gło­wie po prze­czy­ta­niu „Ala ma…”. Haczyk z przy­nętą dynda ci przed oczami i rzu­casz się na niego bez chwili waha­nia.

Łapa­nie się na haczyk zaczyna się od trak­to­wa­nia myśli jako fak­tów. –Nie daję sobie rady. Zawsze zawa­lam.

Potem czę­sto czło­wiek decy­duje się uni­kać sytu­acji wywo­łu­ją­cych takie myśli. –Nawet tego nie spró­buję.

Albo może w nie­skoń­czo­ność powta­rzać sobie: Jak ja się wygłu­pi­łem, kiedy ostat­nio tego spró­bo­wa­łem!

Cza­sem, na przy­kład za radą życz­li­wego przy­ja­ciela czy krew­nego, pró­buje siłą woli pozbyć się tych myśli. –Nie powi­nie­nem myśleć w taki spo­sób. To szko­dliwe.

Albo, zbie­ra­jąc się w sobie, zmu­sza się do zro­bie­nia tego, co budzi w nim obawę, nawet jeśli do dzia­ła­nia moty­wuje go sam haczyk, a nie coś auten­tycz­nie war­to­ścio­wego. –Muszę spró­bo­wać. Muszę to polu­bić, choć­bym miał paść tru­pem.

Cała ta wewnętrzna papla­nina nie tylko zwo­dzi nas na manowce, lecz także wyczer­puje. Wysysa z nas cenne zasoby men­talne, które można by znacz­nie lepiej spo­żyt­ko­wać.

Zdol­ność naszych myśli do łapa­nia nas na haczyk jest tak duża, ponie­waż wiele z naszych nawy­ków men­tal­nych ma bio­lo­giczne sprzę­że­nie z emo­cjami i wywo­łuje reak­cje z tur­bo­do­ła­do­wa­niem.

Załóżmy na moment, że tra­fi­łeś na kurs nauki języka mię­dzy­ga­lak­tycz­nego. W języku tym jedna z powyż­szych figur nazywa się „buba”, a druga „kiki”. Robiąc dla zabawy kwiz, nauczy­ciel pyta, co jest co. Praw­do­po­dob­nie wska­żesz lewą figurę jako „kiki”, a prawą jako „bubę”k11.

Twórcy tego eks­pe­ry­mentu, V.S. Rama­chan­dran i Edward Hub­bard, prze­ko­nali się, że takie były typy 98 pro­cent ludzi. Tego samego wyboru doko­ny­wały nawet dwu­latki, które nie poznały jesz­cze wzor­ców języ­ko­wych i nie mówiły po angiel­sku. Od kam­pusu Uni­ver­sity of Cali­for­nia w San Diego, przez kamienne uliczki Jero­zo­limy, do egzo­tycz­nych wybrzeży Tan­ga­niki w Afryce Środ­ko­wej jest to uni­wer­salna pre­fe­ren­cja wbu­do­wana w ludzki mózg: nie­za­leż­nie od języka, kul­tury czy alfa­betu ośrodki słu­chowe ludz­kiego mózgu uznają słowo „kiki” za brzmiące ostro, a „buba” za mięk­sze i krą­glej­szek12.

Uważa się, że sko­ja­rze­nie okre­ślo­nego kształtu z dźwię­kiem zacho­dzi po czę­ści dla­tego, że zakręt kątowy, czyli obszar mózgu, w któ­rym nastę­puje ta ocena, znaj­duje się na skrzy­żo­wa­niu szla­ków dotyku, słu­chu i wzroku. Zaj­muje się on łącze­niem sygna­łów zmy­sło­wych, inte­gru­jąc dźwięki, dozna­nia doty­kowe, obrazy, sym­bole i gesty, a być może odpo­wiada też za naszą zdol­ność do myśle­nia meta­fo­rycz­nego. „To krzy­kliwa bluzka” – mówimy, albo „to ostry ser”, mimo że hawaj­ska bluzka ani piśnie, a pla­ster ched­dara nie prze­tnie ci w prze­wi­dy­wal­nej przy­szło­ści palca. (Pacjenci z uszko­dze­niem zakrętu kąto­wego mogą per­fek­cyj­nie posłu­gi­wać się języ­kiem, ale nie łapać prze­no­śnik13. To samo doty­czy niż­szych naczel­nych, które mają zakręt kątowy o wiel­ko­ści około jed­nej ósmej naszego).

Zdol­ność do syne­ste­zji, jak nazywa się to mik­so­wa­nie doznań pocho­dzą­cych z róż­nych zmy­słów, choć pomaga poetom i pisa­rzom w wymy­śla­niu ory­gi­nal­nych sfor­mu­ło­wań, to naraża nas nie­stety na zna­le­zie­nie się na haczyku. A to dla­tego, że nie doświad­czamy myśli z nie­za­chwianą rów­no­wagą Spo­cka: „Przy­szła mi wła­śnie myśl, że kolega kopie pode mną dołki. Cie­kawe”.

Zamiast tego myśli poja­wiają się wypo­sa­żone już w obrazy, sym­bole, idio­syn­kra­tyczne inter­pre­ta­cje, osądy, hipo­tezy, abs­trak­cje i dzia­ła­nia. Nadaje to naszemu życiu umy­sło­wemu żywio­łową inten­syw­ność, ale jed­no­cze­śnie ujmuje obiek­ty­wi­zmu, rzu­ca­jąc nas na pastwę natręt­nych myśli – ade­kwat­nych lub nie i pomoc­nych lub cał­kiem prze­ciw­nie.

Pod­czas roz­prawy sędzio­wie z reguły pozwa­lają człon­kom ławy przy­się­głych zoba­czyć zdję­cia z sek­cji zwłok, ale rzadko z miej­sca zbrodni. Cha­otyczne, pełne prze­mocy i krwawe obrazy mają emo­cjo­nalną wymowę, która mogłaby zachwiać logicz­nym, neu­tral­nym rozu­mo­wa­niem, jakiego ocze­kuje się od przy­się­głych. Zdję­cia z sek­cji wyko­nane są w rzę­si­stym oświe­tle­niu na sta­lo­wym stole – wszystko tchnie kli­niczną ste­ryl­no­ścią. Nato­miast foto­gra­fie z miej­sca zbrodni mogą zawie­rać szcze­góły, które uczło­wie­czają ofiarę (obra­zek dziecka na obry­zga­nej krwią komo­dzie, roz­wią­zane sznu­ro­wa­dło w zno­szo­nych adi­da­sach) lub dra­ma­ty­zują jej cier­pie­nie. Takie emo­cjo­nal­nie nała­do­wane obrazy mogłyby „roz­ognić” przy­się­głych i wzbu­dzić w nich chęć odwetu: „Ofiara była taka sama jak ja. Oskar­żony ma nie­złe alibi, ale ktoś musi zapła­cić za to, co się stało!”.

Bijąca po oczach, tech­ni­ko­lo­rowa jaskra­wość wytwo­rów naszego prze­twa­rza­nia poznaw­czego, pod­bita dodat­kowo przez emo­cje, sta­nowi formę przy­sto­so­wa­nia ewo­lu­cyj­nego, która dobrze nam słu­żyła, gdy czy­hały na nas węże, lwy i klany żąd­nych krwi pobra­tym­ców. W obli­czu zagro­że­nia ze strony nie­przy­ja­ciela lub dra­pież­nika prze­ciętny łowca-zbie­racz nie mógł sobie pozwo­lić, by tra­cić czas na Spo­ckowe abs­trak­cje: „Jestem zagro­żony. Jak oce­niam dostępne mi opcje postę­po­wa­nia?”.

Aby nasi pra­przod­ko­wie mogli utrzy­mać się przy życiu, musieli odczu­wać zagro­że­nie z samej głębi trzewi, chwy­ta­jąc sens sytu­acji w spo­sób, który auto­ma­tycz­nie pro­wa­dzi do prze­wi­dy­wal­nej odpo­wie­dzi ste­ro­wa­nej przez pro­ces wtry­sku paliwa z układu hor­mo­nal­nego: do reak­cji zasty­gnię­cia w bez­ru­chu, walki lub ucieczki.

Gdy w wieku dwu­dzie­stu lat miesz­ka­łam przez rok z mamą, moja kole­żanka oraz jej chło­pak zostali zgwał­ceni i pobici w swoim miesz­ka­niu przez zgraję ban­dzio­rów, któ­rzy wcze­śniej wła­mali się do domu i zacza­ili, aż para wróci z randki w restau­ra­cji. Jak wspo­mi­na­łam, prze­ra­ża­jące zbrod­nie tego typu nie nale­żały w Johan­nes­burgu do rzad­ko­ści. Po tym zda­rze­niu byłam jesz­cze bar­dziej prze­czu­lona niż wcze­śniej.

Pew­nego wie­czoru zgu­bi­łam się, wra­ca­jąc skądś samo­cho­dem, i wylą­do­wa­łam w bar­dzo nie­bez­piecz­nej czę­ści mia­sta. Gdy zorien­to­wa­łam się w końcu, któ­rędy mam jechać, ogar­nęła mnie obawa, że ktoś mnie śle­dzi. Jed­nak po dotar­ciu na miej­sce nikogo nie dostrze­głam. Weszłam do domu, pla­nu­jąc dopiero za jakiś czas wró­cić do auta po bagaże. Gdy mniej wię­cej po pół godzi­nie wyszłam za próg i zbli­ży­łam się do samo­chodu, wszystko wyda­wało się ciche i zwy­czajne. Ale nagle usły­sza­łam gar­dłowy dźwięk. Spoj­rza­łam. W moją stronę zmie­rzało dwóch męż­czyzn z pisto­le­tami w dłoni. Ostat­nie godziny stra­chu i wspo­mnie­nia napadu na kole­żankę tak zszar­pały mi nerwy, że bez chwili zwłoki zaczę­łam krzy­czeć wnie­bo­głosy. Z moich ust wylał się potok soczy­stych prze­kleństw (nie jestem pru­de­ryjna, ale wierz­cie mi, że nie nadają się do przy­to­cze­nia tutaj). Zasko­czeni męż­czyźni wle­pili we mnie wzrok, sami prze­stra­szeni. (Mogę sobie tylko wyobra­żać, co działo się w ich gło­wach na widok wariatki cho­dzą­cej wolno po uli­cach!) Następ­nie dali nura w zaro­śla, z któ­rych się wcze­śniej wyło­nili, i tyle ich widzia­łam. Do dzi­siaj jestem wdzięczna swo­jemu mózgowi za ten akt syne­ste­zji: zoba­czyć, przy­po­mnieć sobie, odczuć, usły­szeć i zare­ago­wać – wszystko naraz.

Nie­mniej ta nie­zwy­kła zdol­ność mik­so­wa­nia naraża nas też na łapa­nie się na haczyk. Na szczę­ście w dzi­siej­szym świe­cie więk­szość naszych pro­ble­mów, a nawet zagro­żeń, ma cha­rak­ter nie­ostry i dłu­go­fa­lowy – nie jest to „Ach, wąż!”, tylko „Czy moje miej­sce pracy jest bez­pieczne?” albo „Czy prze­cho­dząc na eme­ry­turę, będę mieć dość odło­żo­nych oszczęd­no­ści?”, albo „Czy moja córka tak zadu­rzyła się w tym nie­szczę­snym Peter­se­nie, że zaczyna zbie­rać gor­sze stop­nie w szkole?”. Jed­nak z powodu sko­ja­rze­nia z emo­cjami nasze myśli – nawet nie­winne, pro­za­iczne sce­na­riu­sze życiowe (sta­rze­jące się mał­żeń­stwo, lice­alistka pod­ko­chu­jąca się w kole­dze) – stają się wyzwa­la­czami auto­ma­tycz­nych reak­cji lęku, prze­ra­że­nia i poczu­cia bez­po­śred­niego zagro­że­nia.

Oto jak przy­godna myśl może prze­isto­czyć się w trwałe zafik­so­wa­nie: wewnętrzna papla­nina + mik­so­wa­nie myśli w tech­ni­ko­lo­rze + cios emo­cjo­nalny = wisisz na haczyku

Zaczyna się od słu­cha­nia naszej wewnętrz­nej papla­niny… Od kilku dni nie roz­ma­wia­łam z Jane jak matka z córką. Cią­gle mnie nie ma. Muszę spę­dzać z nią wię­cej czasu. Ale jak mam to zro­bić, skoro tyle dzieje się u mnie w robo­cie? Po pro­stu nie daję rady. Michelle zawsze potrafi się tak zor­ga­ni­zo­wać, żeby jej czas spę­dzany z córką wypeł­niały wyjąt­kowe chwile. To naprawdę dobra matka. Wie, co jest naj­waż­niej­sze. Co ze mną jest nie tak? Nic mi nie wycho­dzi.Dzięki mik­so­wa­niu myśli w tech­ni­ko­lo­rze papla­nina nasyca się wyra­zi­stymi wspo­mnie­niami, obra­zami, sym­bo­lami… Wystar­czy spoj­rzeć na moją małą dziew­czynkę. Tak szybko dora­sta. Jak dobrze pamię­tam zapach pie­czo­nych przez mamę cia­ste­czek, który witał mnie po powro­cie ze szkoły. Muszę coś upiec dla Jane. Tylko patrzeć, jak skoń­czy szkołę, wypro­wa­dzi się z domu – z tym oble­śnym Ric­kym Peter­se­nem! – i będzie mnie nie­na­wi­dzić. Dla­czego ten klient wysyła mi służ­bowy mail w sobotę? Zaraz mu napi­szę, co o tym myślę. I NIE, JANE, NIE MOGĘ CIĘ ZABRAĆ NA ZAKUPY. KTÓ­REGO SŁOWA NIE ROZU­MIESZ W „MAM PRACĘ”?Doda­jemy cios emo­cjo­nalny… Nie mogę uwie­rzyć, że ode­zwa­łam się w ten spo­sób do swo­jego dziecka. Jest mi tak ciężko na sercu. Umrę kie­dyś w samot­no­ści, bo moja córka mnie znie­na­wi­dzi. Daw­niej lubi­łam swoją pracę, ale teraz jej nie zno­szę. Odbiera mi cały czas dla rodziny. Jestem taka żało­sna. Zmar­no­wa­łam życie.

Cios emo­cjo­nalny sta­nowi jeden z licz­nych „efek­tów spe­cjal­nych”, które przy­dają nad­zwy­czaj­nej mocy ukła­da­nym przez nas nar­ra­cjom, nada­ją­cym sensy zda­rze­niom w naszym życiu, nawet jeśli są to zda­rze­nia czy­sto fik­cyjne. Poeta John Mil­ton nastę­pu­jąco pod­su­mo­wał to w XVII wieku: „Umysł sam jest dla sie­bie; niebo w pie­kło obraca, pie­kło mieni w niebo”. Jed­nak w skarb­nicy afo­ry­zmów mamy też: „Gdyby pra­gnie­nia miały skrzy­dła, świ­nie szy­bo­wa­łyby w prze­stwo­rzach” – czyli ow­szem, umysł two­rzy swoje wszech­światy, ale nie jeste­śmy w sta­nie roz­wią­zać swo­ich pro­ble­mów przez same afir­ma­cje i pozy­tywne myśli. W rze­czy­wi­sto­ści newage’owe rady, które opa­trują pro­blemy sti­ke­rami z uśmiech­niętą buźką, mogą pogłę­biać pier­wotne trud­no­ści. Dla­tego pyta­nie dla nas, idą­cych do przodu, brzmi: Kto tu rzą­dzi – myśl czy myślący?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Frankl, V. E. (1984). Man’s search for meaning: An intro­duc­tion to logo­the­rapy. New York: Simon & Schu­s­ter (wyd. pol. Czło­wiek w poszu­ki­wa­niu sensu, War­szawa: Czarna Owca, 2009). [wróć]

2. Spraw­ność emo­cjo­nalna czer­pie z wielu badań z zakresu psy­cho­lo­gii spo­łecz­nej, orga­ni­za­cji i kli­nicz­nej. Szcze­gól­nie wiele zawdzię­cza podej­ściu ACT (zna­nemu jako Accep­tance and Com­mit­ment The­rapy lub Accep­tance and Com­mit­ment Tra­ining), które zostało opra­co­wane przez Ste­vena Hay­esa, pro­fe­sora i dzie­kana Wydziału Psy­cho­lo­gii na Uni­ver­sity of Nevada, wraz ze współ­pra­cow­ni­kami, i jest wspie­rane przez życz­liwą spo­łecz­ność bada­czy i kli­ni­cy­stów w Asso­cia­tion for Con­te­xtual Beha­vio­ral Science.Ogól­nie mówiąc, ela­stycz­ność jest pro­bie­rzem zdro­wia i dobro­stanu. Duża i wciąż rosnąca liczba donie­sień nauko­wych potwier­dza, że niż­szy poziom umie­jęt­no­ści warun­ku­ją­cych spraw­ność emo­cjo­nalną jest czyn­ni­kiem pre­dyk­cyj­nym niż­szego odsetka suk­ce­sów i dobro­stanu, a wyż­szy poziom tych umie­jęt­no­ści ma klu­czowe zna­cze­nie dla osią­gnię­cia zdro­wia psy­chicz­nego i peł­nego roz­kwitu oraz że spraw­no­ści emo­cjo­nal­nej można się nauczyć. Zna­ko­mite omó­wie­nia tych kon­cep­cji ofe­rują: Kash­dan, T., & Rot­ten­berg, J. (2010). Psy­cho­lo­gi­cal fle­xi­bi­lity as a fun­da­men­tal aspect of health. Cli­ni­cal Psy­cho­logy Review, 30(7), 865–878; Biglan, A., Flay, B., Embry, D., & San­dler, I. (2012). The cri­ti­cal role of nur­tu­ring envi­ron­ments for pro­mo­ting human well-being. Ame­ri­can Psy­cho­lo­gist, 67(4), 257–271; Bond, F. W., Hayes, S. C., & Bar­nes-Hol­mes, D. (2006). Psy­cho­lo­gi­cal fle­xi­bi­lity, ACT, and orga­ni­za­tio­nal beha­vior. Jour­nal of Orga­ni­za­tio­nal Beha­vior Mana­ge­ment, 26(1–2), 25–54; Lloyd, J., Bond, F. W., & Fla­xman, P. E. (2013). The value of psy­cho­lo­gi­cal fle­xi­bi­lity: Exa­mi­ning psy­cho­lo­gi­cal mecha­ni­sms under­pin­ning a cogni­tive beha­vio­ral the­rapy inte­rven­tion for bur­nout. Work and Stress, 27(2), 181–199; A-Tjak, J., Davis, M., Morina, N., Powers, M., Smits, J., & Emmel­kamp, P. (2015). A meta-ana­ly­sis of the effi­cacy of accep­tance and com­mit­ment the­rapy for cli­ni­cally rele­vant men­tal and phy­si­cal health pro­blems. Psy­cho­the­rapy and Psy­cho­so­ma­tics, 84(1), 30–36; Aldao, A., Shep­pes, G., & Gross, J. (2015). Emo­tion regu­la­tion fle­xi­bi­lity. Cogni­tive The­rapy and Rese­arch, 39(3), 263–278. [wróć]

3. Strayer, D., Cro­uch, D., & Drews, F. (2006). A com­pa­ri­son of the cell phone dri­ver and the drunk dri­ver. Human Fac­tors, 48(2), 381–391. [wróć]

4. Epel, E., Black­burn, E., Lin, J., Dha­bhar, F., Adler, N., Mor­row, J., & Caw­thon, R. (2004). Acce­le­ra­ted telo­mere shor­te­ning in response to life stress. Pro­ce­edings of the Natio­nal Aca­demy of Scien­ces, 101(49), 17 312–17 315. [wróć]

5. David, S., & Con­gle­ton, C. (2013, Novem­ber). Emo­tio­nal agi­lity. How effec­tive leaders manage their nega­tive tho­ughts and feelings. Harvard Busi­ness Review, 125–128. [wróć]

6. Meta­forę tę zaczerp­nę­łam z: Hayes, S. C., Stro­sahl, K. D., & Wil­son, K. G. (1999). Accep­tance and com­mit­ment the­rapy: An expe­rien­tial appro­ach to beha­vior change. New York: Guil­ford Press. [wróć]

7. Poję­cie to zostało wyko­rzy­stane w: David, S. (2009, Sep­tem­ber). Streng­the­ning the inner dia­lo­gue – warsz­ta­cie przy­go­to­wa­nym dla Ernst & Young. [wróć]

8. Caprino, K. (2012, May 23). 10 les­sons I lear­ned from Sarah Bla­kely that you won’t hear in busi­ness school. For­bes.[wróć]

9. Mehl, M., Vazire, S., Rami­rez-Espa­rza, N., Slat­cher, R., & Pen­ne­ba­ker, J. (2007). Are women really more tal­ka­tive than men? Science, 317(5834), 82. W tym uro­czym bada­niu prze­ana­li­zo­wano natu­ralny język wybra­nych męż­czyzn i kobiet, posłu­gu­jąc się nagra­niami ich wypo­wie­dzi zre­ali­zo­wa­nymi w ciągu wielu dni. Celem była ocena róż­nic płcio­wych pod wzglę­dem gada­tli­wo­ści. Wnio­sek bada­czy: „Sze­roko roz­po­wszech­niony i umac­niany w mediach ste­reo­typ o gada­tli­wo­ści kobiet jest bez­pod­stawny”. [wróć]

10. Wystę­pu­jący w angiel­skim ory­gi­nale przy­kład z rymo­wanki Mary had a lit­tle lamb pocho­dzi od Ste­vena Hay­esa. [wróć]

11. Po raz pierw­szy mapo­wa­nie kształt-dźwięk zade­mon­stro­wał nie­miecki psy­cho­log Wol­fgang Köhler, który usta­lił, że non­sen­sowne słowo „maluma” było okre­śle­niem nada­wa­nym okrą­głemu kształ­towi, a „takete” – kan­cia­stemu. Rama­chan­dran, V. S., & Hub­bard, E. M. (2001). Syna­esthe­sia—a win­dow into per­cep­tion, tho­ught and lan­gu­age. Jour­nal of Con­scio­usness Stu­dies, 8(12), 3–34. [wróć]

12. Mau­rer, D., Path­man, T., & Mon­dloch, C. J. (2006). The shape of boubas: Sound-shape cor­re­spon­dence in tod­dlers and adults. Deve­lop­men­tal Science, 9(3), 316–322. [wróć]

13. Po uszko­dze­niu zakrętu kąto­wego pacjent S.J., były lekarz, dalej płyn­nie mówił po angiel­sku, a nawet popraw­nie dia­gno­zo­wał cho­roby na pod­sta­wie listy obja­wów. Gdy jed­nak zespół Rama­chan­drana popro­sił go o wyja­śnie­nie sensu dwu­dzie­stu przy­słów, lekarz każde zde­fi­nio­wał błęd­nie. Był zamknięty w świe­cie dosłow­nych zna­czeń, pozba­wiony moż­li­wo­ści poj­mo­wa­nia głęb­szych związ­ków meta­fo­rycz­nych. Pro­szony na przy­kład o wyja­śnie­nie „nie wszystko złoto, co się świeci”, stwier­dził, że trzeba bar­dzo uwa­żać przy zaku­pie biżu­te­rii.Syne­ste­zja, cie­kawe zja­wi­sko obej­mu­jące 1–2 proc. popu­la­cji, może sta­no­wić przy­kład wytwo­rze­nia nad­mier­nych połą­czeń na skrzy­żo­wa­niu szla­ków ner­wo­wych. To efekt buba-kiki dopro­wa­dzony do eks­tre­mum. Syne­ste­tycy są pod innymi wzglę­dami tacy jak pozo­stali ludzie, ale pewne bodźce odbie­rają zarówno w spo­sób zgodny z normą, jak i nie­ocze­ki­wany. Tak na przy­kład liczba może być liczbą, a jed­no­cze­śnie mieć kolor („5” może być czer­wone, a „6” fio­le­towe); dźwięk może przy­wo­dzić na myśl dozna­nie koloru (cis jest nie­bie­skie) lub smaku (gło­ska „a” może przy­wo­ły­wać smak na wpół doj­rza­łych bana­nów). Stan ten po raz pierw­szy udo­ku­men­to­wał Fran­cis Gal­ton w 1880 roku. Czę­sto wystę­puje on rodzin­nie i jest powszech­niej­szy u ludzi kre­atyw­nych. Zob. Rama­chan­dran, V. S., & Hub­bard, E. M. (2001). Syna­esthe­sia—a win­dow into per­cep­tion, tho­ught and lan­gu­age. Jour­nal of Con­scio­usness Stu­dies, 8(12), 3–34. Rama­chan­dran, V. S., & Hub­bard, E. M. (2003). Hearing colors, tasting sha­pes. Scien­ti­fic Ame­ri­can, 288(5), 52–59.Postu­lo­waną rolę zakrętu kąto­wego w rozu­mie­niu meta­fory zakwe­stio­no­wał Krish Sathian wraz ze współ­pra­cow­ni­kami z Emory Uni­ver­sity. Bada­nia są w toku. Simon, K., Stilla, R., & Sathian, K. (2011). Meta­pho­ri­cally feeling: Com­pre­hen­ding textu­ral meta­phors acti­va­tes soma­to­sen­sory cor­tex. Brain and Lan­gu­age, 120(3), 416–421. [wróć]