Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jak rozumieć niewerbalny język emocji? Jak się nim posługiwać, by lepiej wyrazić to, jak się czujemy z tym, co robimy?
Sprawność emocjonalna to umiejętność, która pozwala nam być obecnymi w chwili bieżącej, dopasowując do niej odpowiednio nasze zachowania, tak byśmy prowadzili życie zgodne z naszymi intencjami i wartościami. Kluczem jest to, aby nie trzymać się kurczowo swoich emocji i myśli, a śmiało i ze zrozumieniem stawać z nimi twarzą w twarz i je przekraczać, tak by w naszym życiu mogły zaistnieć większe rzeczy.
Ta przełomowa książka pokazuje, jak przyjąć świadomą i akceptującą postawę wobec wszystkich swoich emocji oraz wyciągnąć naukę nawet z tych najtrudniejszych. Uczy, jak wyjść poza nasze zaprogramowane reakcje, by naprawdę żyć tu i teraz, reagować odpowiednio na zmieniające się okoliczności i działać w zgodzie z tym, co jest dla nas ważne.
Nie warto cenzurować swojej głowy ani zmuszać się do pozytywnego myślenia. W sprawności emocjonalnej chodzi o odprężenie się, uspokojenie oraz pamiętanie o tym, jakie są nasze najgłębsze wartości.
„Jednym z kluczy do szczęśliwego życia jest poznanie siebie. Sprawność emocjonalna pokazuje przełomowy sposób rozpoznawania uczuć i daje narzędzia, których potrzebujemy, aby uniknąć wpadania w koleiny emocjonalne, co utrudnia nam dążenie do większych celów. Ta książka jest objawieniem dla każdego, kto chce dokonać trwałej zmiany w swoim życiu”.
—Gretchen Rubin, autorka Projekt szczęście
„W czasach, gdy wyciszenie otaczającego nas ciągłego hałasu jest trudniejsze niż kiedykolwiek, pojawia się Sprawność emocjonalna, praktyczny, poparty nauką przewodnik, jak zyskać wgląd w siebie i żyć świadomie. Zachęcając nas do pracy z własnymi emocjami, a nie przeciwko nim, Susan David daje nam narzędzia, których potrzebujemy, aby być elastycznymi i odpornymi, abyśmy mogli nie tylko odnosić sukcesy, ale także naprawdę dobrze żyć”.
—Arianna Huffington, autorka Wyśpij się
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 325
Rozdział 1
Od sztywności do sprawności
Dawno temu, w czasach Downton Abbey na początku XX wieku, postawny kapitan brytyjskiej marynarki wojennej stał na mostku okrętu, oglądając bajeczny spektakl wieczornego słońca chowającego się w morzu. Zgodnie z anegdotą miał już schodzić na kolację do mesy, gdy majtek pełniący służbę obserwacyjną zameldował:
– Światło, panie kapitanie, dwie mile na wprost nas.
Kapitan obrócił się w stronę steru.
– Porusza się czy jest nieruchome? – zapytał. (Były to czasy przed wynalezieniem radaru).
– Nieruchome.
– Więc daj mu sygnał – zakomenderował szorstko kapitan. – „Jesteście na kursie kolizji. Zmieńcie kurs o dwadzieścia stopni”.
Kilka chwil później nadeszła odpowiedź ze źródła światła: „Sugerujemy zmianę waszego kursu o dwadzieścia stopni”.
Kapitan się oburzył. Nie tylko podważono jego autorytet, lecz na dodatek stało się to na oczach zwykłego marynarza!
– Wyślij kolejny sygnał – syknął. – „Tu okręt wojenny Jego Królewskiej Mości Defiant, trzydziestopięciotysięcznik klasy drednota. Zmieńcie kurs o dwadzieścia stopni”.
– Przyjąłem, sir – nadeszła odpowiedź. – Tu starszy marynarz O’Reilly. Macie natychmiast zmienić swój kurs.
Spurpurowiały i bliski apopleksji kapitan wykrzyknął:
– Jesteśmy flagowym okrętem admirała George’a Atkinsona-Willesa! ZMIEŃCIE KURS O DWADZIEŚCIA STOPNI!
Zapadła długa cisza, zanim O’Reilly odpowiedział:
– Jesteśmy latarnią morską, sir.
Żeglując po wodach życia, nie mamy wielu sposobów na zorientowanie się, jaki kurs obrać i co nas czeka za chwilę. Nie dysponujemy latarniami morskimi, które ostrzegałyby nas przed skalistymi związkami. Na bocianim gnieździe nie stoi żaden marynarz, a na wieżyczce nie ma radaru, nic nie ostrzeże nas przed mieliznami, na których mogłyby utknąć nasze plany kariery. Mamy jednak emocje – doznania, takie jak strach, obawa, radość i uniesienie – neurochemiczny system, który rozwinął się w toku ewolucji, by pomagać nam w nawigowaniu po odmętach życia.
Emocje, od zaślepiającej złości po tkliwą miłość, są bezpośrednimi fizycznymi reakcjami ciała na ważne informacje ze świata zewnętrznego. Gdy nasze zmysły odbierają jakąś informację – sygnał niebezpieczeństwa, sugestię romantycznego zainteresowania, oznaki akceptacji bądź wykluczenia przez otoczenie – nasze ciało dostosowuje się do tych sygnałów. Serce bije nam szybciej lub wolniej, mięśnie napinają się lub rozluźniają, uwaga wyostrza się i koncentruje na zagrożeniu albo rozprasza w bezpiecznym cieple miłego towarzystwa.
Dzięki tym fizycznym reakcjom nasz stan wewnętrzny oraz zewnętrzne zachowanie są zharmonizowane z bieżącą sytuacją i mogą nam pomóc nie tylko utrzymać się przy życiu, lecz także w pełni z niego korzystać. Jak w przypadku latarni obsługiwanej przez O’Reilly’ego, nasz naturalny system nawigacyjny, który ukształtował się po milionach lat ewolucyjnych prób i błędów, jest znacznie bardziej użyteczny, gdy nie próbujemy z nim dyskutować.
Jednak nie zawsze jest to łatwe, bo nie wszystkie emocje są wiarygodne. Tylko w niektórych okolicznościach pozwalają nam przeniknąć przez mgłę gestów i póz, działając jak wewnętrzny radar, który daje nam adekwatny i wnikliwy odczyt tego, co rzeczywiście dzieje się w danej sytuacji. Któż nie miał intuicyjnych odczuć w stylu: „Ten gość kłamie” albo „Coś gryzie moją przyjaciółkę, chociaż twierdzi, że wszystko u niej w porządku”?
Jednak zdarza się też, że emocje wyciągają na wierzch zadawnione sprawy, zaburzając bolesnymi wspomnieniami jasną percepcję tego, co dzieje się tu i teraz. Potężne doznania tego typu mogą całkowicie przejąć kontrolę nad myśleniem, mącąc naszą zdolność trzeźwej oceny i pakując nas prosto na skały. W takich sytuacjach można wybuchnąć i – powiedzmy – chlusnąć drinkiem w twarz faceta, który łże jak z nut.
Oczywiście dorośli tylko sporadycznie tracą panowanie nad emocjami w stopniu, którego reperkusje towarzyskie utrzymują się potem przez długie lata. Zwykle potykamy się o własną nogę w mniej teatralny, bardziej podstępny sposób. Wielu ludzi przez większą część czasu daje się kierować emocjonalnemu autopilotowi, odpowiadając na różne sytuacje bez realnej świadomości tej reakcji czy nawet bez udziału woli. Z kolei inni boleśnie uświadamiają sobie ogrom energii, której wymaga od nich kontrolowanie czy tłumienie emocji, traktują więc owe emocje w najlepszym razie jak rozdokazywane dzieciaki, a w najgorszym jak zagrożenie dla swojej równowagi psychicznej. Jeszcze inni mają wrażenie, że własna emocjonalność nie pozwala im żyć tak, jakby chcieli, zwłaszcza gdy na jaw wychodzą uczucia notorycznie kłopotliwe, takie jak złość, wstyd lub lęk. W konsekwencji z biegiem czasu nasze reakcje na sygnały dobiegające z realnego świata mogą stawać się coraz wątlejsze i mniej naturalne, zwodząc nas z prawidłowego kursu, zamiast dbać o jego utrzymanie.
Będąc psychologiem oraz szkoleniowcem kadry zarządzającej, już przeszło dwadzieścia lat zajmuję się emocjami, ich oddziaływaniem na nas i naszym wpływem na nie. Gdy pytam niektórych swoich klientów, od jak dawna próbują dojść do porozumienia z konkretnymi nękającymi ich emocjami lub radzić sobie ze wzbudzającymi je sytuacjami, często słyszę w odpowiedzi: pięć, dziesięć, nawet dwadzieścia lat. A czasem pada stwierdzenie: „Od dzieciństwa”.
Oczywistą reakcją na to jest moje kolejne pytanie: „Czy w takim razie uważasz, że twój sposób postępowania się sprawdza?”.
Chciałabym, żeby ta książka pomogła ci lepiej poznać własne emocje, nauczyć się je akceptować i przestać z nimi walczyć, a następnie w pełni rozkwitnąć dzięki zwiększeniu swej sprawności emocjonalnej1. Narzędzia i techniki, które tu zebrałam, nie zmienią cię w chodzącą doskonałość, istotę, której nigdy nie wymsknie się niestosowne słowo lub której nigdy nie rozstroi poczucie wstydu, winy, gniewu, lęku czy zagrożenia. Usilne dążenie do doskonałości – czy nieustającego szczęścia – narazi cię tylko na frustracje i niepowodzenia. Mam nadzieję, że zamiast tego pomogę ci pogodzić się z twoimi najtrudniejszymi emocjami oraz podniosę twoją zdolność do satysfakcjonujących relacji z ludźmi, realizowania celów i życia pełną piersią.
Ale to tylko „emocjonalny” człon sprawności emocjonalnej. Jej drugi element dotyczy procesów myślowych i zachowań – psychicznych i fizycznych nawyków, które również mogą utrudniać ci pełny rozkwit, zwłaszcza jeżeli upierasz się jak kapitan Defianta, by na nowe czy zaskakujące sytuacje reagować zawsze po staremu.
Utrwalone, sztywne reakcje mogą wynikać z tego, że zaczynasz dawać wiarę dobrze ci znanym, autodestrukcyjnym narracjom, które powtarzałeś sobie milion razy: „Jestem takim niezdarą”, „Zawsze muszę palnąć coś głupiego”, „Zawsze kładę uszy po sobie, gdy pora zawalczyć o coś, co mi się należy”. Schematyzm może wynikać też z naturalnego odwoływania się do mentalnych skrótów, czyli pewnych założeń czy oczekiwań, które teraz z góry przyjmujesz, ponieważ kiedyś się u ciebie sprawdziły (w dzieciństwie, w pierwszym małżeństwie, na wcześniejszym etapie kariery), choć już ci nie służą: „Nie wolno ufać ludziom”, „Sparzę się na tym”.
Coraz więcej przesłanek z badań naukowych pokazuje, że emocjonalne usztywnienie – kurczowe przywiązanie do myśli, odczuć i zachowań, które przestały nam służyć – wiąże się z wieloma psychicznymi problemami, w tym z depresją i lękiem. A sprawność emocjonalna – elastyczne podejście do myśli i uczuć, tak by w każdej sytuacji móc optymalnie reagować – stanowi klucz do dobrego samopoczucia i sukcesu.
Niemniej sprawność emocjonalna nie polega na cenzurowaniu tego, co się dzieje w naszej głowie, czy przymuszaniu się do bardziej pozytywnego myślenia. Badania pokazują też bowiem, że próby zmiany sposobu myślenia z negatywnego („Zawalę tę prezentację”) na pozytywny („Zobaczycie, jak wszystkim szczęki poopadają”) zwykle nie są skuteczne, a mogą nawet dawać efekt przeciwny do zamierzonego.
W sprawności emocjonalnej chodzi o odprężenie się, uspokojenie oraz działanie bardziej celowe – decydowanie o tym, jak reagować na sygnały z emocjonalnego systemu ostrzegawczego. Zgadza się to z podejściem opisanym przez Viktora Frankla, psychiatrę, który przeżył faszystowski obóz śmierci i z czasem napisał książkę Człowiek w poszukiwaniu sensuk1, nawołując do prowadzenia bardziej znaczącego życia, takiego, w którym może urzeczywistnić się potencjał człowieka. „Między bodźcem a reakcją jest przestrzeń” – pisał. „W tej przestrzeni tkwi nasza siła wyboru reakcji. A w naszej reakcji tkwią nasz rozwój i nasza wolność”.
Otwierając przestrzeń między tym, co się czuje, a tym, co się robi w reakcji na odczucia, sprawność emocjonalna pomogła ludziom zmierzyć się z wieloma trudnościami: negatywnym obrazem siebie, zawodem miłosnym, cierpieniem psychicznym, lękami, depresją, nawykowym odkładaniem wszystkiego na później, dotkliwymi zmianami itd. Jednak sprawność emocjonalna przydaje się nie tylko tym, którzy zmagają się z problemami. Jej koncepcja odwołuje się również do tych obszarów psychologiik2, w których analizuje się charakterystyczne cechy spełnionych ludzi, odnoszących różnego rodzaju sukcesy, w tym osób takich jak Viktor Frankl, który przeszedł przez niewyobrażalne piekło, by dokonywać wielkich rzeczy.
Ludzie tego typu są dynamiczni. Wykazują się elastycznością w relacjach z naszym szybko zmieniającym się, skomplikowanym światem. Dobrze znoszą wysoki poziom stresu i niepowodzenia, zachowując przy tym zapał, otwartość i chłonność. Rozumieją, że życie nie zawsze jest łatwe, ale nie powstrzymuje ich to przed przestrzeganiem wyznawanych wartości i zmierzaniem do wyznaczonych sobie wielkich, długofalowych celów. Ludzie ci, tak jak pozostali, doznają uczuć złości, smutku itp., ale traktują je z zaciekawieniem, współczuciem i akceptacją. I zamiast pozwalać, by uczucia spychały ich z obranego kursu, skutecznie realizują najwznioślejsze ambicje.
Moje zainteresowanie sprawnością emocjonalną i związanym z nią rodzajem odporności psychicznej zrodziło się w miejscu, w którym dorastałam, w Republice Południowej Afryki ery apartheidu. Gdy byłam dzieckiem w tym pełnym przemocy okresie przymusowej segregacji, prawdopodobieństwo, że Południowoafrykańczyk nauczy się czytać, było mniejsze niż to, że zostanie zgwałcony. Agenci służb bezpieczeństwa zabierali ludzi z domów i torturowali; policja strzelała do obywateli idących spokojnie do kościoła. Czarne i białe dzieci nie mogły stykać się ze sobą w żadnych obszarach życia społecznego – w szkołach, restauracjach, toaletach, kinach. Choć sama jestem biała i w związku z tym nie ucierpiałam w tak głęboko osobisty sposób jak czarni Południowoafrykańczycy, to ani ja, ani moi przyjaciele nie byliśmy całkiem bezpieczni. Moja przyjaciółka padła ofiarą zbiorowego gwałtu. Wujek został zamordowany. W konsekwencji już w młodym wieku zaczęłam się zastanawiać, jak ludzie radzą sobie (lub nie radzą) z chaosem i okrucieństwem wokół siebie.
Potem, gdy miałam szesnaście lat, u mojego czterdziestodwuletniego wówczas ojca zdiagnozowano raka w ostatnim stadium; zostało mu tylko kilka miesięcy życia. Było to dla mnie traumatyczne i izolujące doświadczenie. Nie miałam wokół siebie wielu dorosłych, którym mogłabym się zwierzyć, a nikt z moich rówieśników nie przeszedł przez nic podobnego.
Na szczęście miałam bardzo wrażliwą nauczycielkę angielskiego, która zachęcała uczniów do prowadzenia dziennika. Mogliśmy pisać, o czym tylko chcieliśmy, ale każdego popołudnia mieliśmy oddawać jej dziennik, aby mogła się do naszych notatek odnieść. W pewnym momencie zaczęłam pisać o chorobie, a potem o śmierci ojca. Nauczycielka dzieliła się szczerymi refleksjami na temat moich wpisów oraz zadawała pytania dotyczące doznawanych przeze mnie uczuć. Prowadzenie tego dziennika stało się dla mnie głównym źródłem wsparcia i wkrótce przekonałam się, że pomaga mi wyartykułować, zrozumieć i przetworzyć moje doświadczenia. Rozpacz po stracie ojca nie była przez to mniejsza, ale dziennik pozwolił mi wyjść z tej traumy. Uzmysłowił mi również znaczenie odważnego wglądu w trudne emocje, zamiast ich unikania, co skierowało mnie na ścieżkę zawodową, którą do dziś podążam.
Na szczęście apartheid w RPA należy już do przeszłości i – choć współczesne życie z pewnością też nie szczędzi smutków i tragedii – większość z was, czytających tę książkę, nie żyje w cieniu zinstytucjonalizowanej przemocy i opresji. Mimo to nawet w warunkach względnego spokoju i dobrobytu USA, gdzie mieszkam od ponad dziesięciolecia, prowadzenie satysfakcjonującego życia nastręcza wielu ludziom trudności. Niemal wszystkie znane mi osoby są zestresowane i przygniecione obowiązkami zawodowymi i rodzinnymi, wymaganiami dotyczącymi zdrowia, obciążeniami finansowymi oraz nawałem innych powinności, które wraz z presją wielkich oddziaływań społecznych, takich jak rozregulowana gospodarka, gwałtowne zmiany kulturowe i niesłabnące natarcie wytworów techniki, rozpraszają nas na każdym kroku.
Jednocześnie multitasking – idea wielozadaniowości, będąca dzisiejszą odpowiedzią na przeciążenie i przytłoczenie – wcale nie jest rozwiązaniem. W jednym z niedawnych badań stwierdzono, że jej konsekwencje dla efektywności są podobne do prowadzenia auta pod wpływem alkoholuk3. W innych badaniach wykazano, że codzienny stres o niskiej intensywności (wynikający z tego, że trzeba zrobić dzieciom kanapki do szkoły na ostatnią chwilę, że bateria komórki rozładowuje się tuż przed rozpoczęciem ważnej telekonferencji, że autobusy miejskie się spóźniają, a na stole piętrzy się stos rachunków) może prowadzić do zestarzenia się komórek mózgu o całą dekadę wcześniej, niż to powinno nastąpićk4.
Moi klienci nieustannie mówią mi, że wymogi współczesnego życia wywołują u nich poczucie, jakby dali się złapać na haczyk i rzucali się teraz jak ryba wyciągnięta z wody. Chcą zrobić w swoim życiu coś znaczącego, na przykład objechać świat, założyć rodzinę, zakończyć ważne przedsięwzięcie, odnieść sukces w pracy, rozkręcić własną firmę, wyzdrowieć czy nawiązać bliskie relacje ze swoimi dziećmi albo innymi członkami rodziny. Ale to, co robią na co dzień, ani na krok nie przybliża ich do spełnienia tych pragnień, a często stoi z nimi w jawnej sprzeczności. Nawet jeśli starają się odkryć, co jest dla nich dobre, i to zaakceptować, blokują ich nie tylko realne uwarunkowania, lecz także własne autodestrukcyjne myśli i zachowanie. Na dodatek ci z nas, którzy są rodzicami, martwią się, jak ten stres i przepracowanie odbije się na dzieciach. Nigdy nie było tak wielkiego zapotrzebowania na sprawność emocjonalną jak teraz. Ponieważ chodzimy wciąż po ruchomych piaskach, potrzeba nadzwyczajnej sprawności, by raz po raz się nie wywracać.
Kiedy miałam pięć lat, postanowiłam uciec z domu. Zdenerwowałam się na rodziców – nie pamiętam już, o co poszło, ale pamiętam, jak myślałam, że jedynym rozsądnym posunięciem będzie ucieczka. Wzięłam z kuchni słoik masła orzechowego, trochę pieczywa i przezornie spakowałam to wszystko do małego plecaczka, założyłam czerwone klapki w białe groszki, otworzyłam drzwi i wyruszyłam na spotkanie wolności.
Ponieważ mieszkaliśmy niedaleko ruchliwej ulicy w Johannesburgu, rodzice od dawna wbijali mi do głowy, żebym nigdy, pod żadnym pozorem nie przechodziła przez nią sama. Gdy zbliżyłam się do jej rogu, zdałam sobie sprawę, że moja droga ku wielkiemu światu tu się właśnie kończy. Przekroczenie ulicy wiązałoby się ze złamaniem podstawowych reguł. Zrobiłam więc to, co zrobiłby każdy inny posłuszny pięcioletni uciekinier, któremu zabroniono przechodzenia przez jezdnię: skręciłam, tak by obejść kwartał. Zanim wróciłam do domu po swojej dramatycznej eskapadzie, minęło kilka godzin, w ciągu których okrążałam ten sam kwartał, wielokrotnie przechodząc obok naszej bramy.
Wszyscy tak postępujemy, choć rozmaicie się to przejawia. Drepczemy (czy biegamy) w kółko, posłuszni różnym zasadom – pisanym, domyślnym albo tylko wyobrażonym – dając się łapać na haczyk sposobom bycia i działania, które nam nie służą. Często mówię, że zachowujemy się jak mechaniczne zabawki, wielokrotnie zderzając się z tą samą ścianą, mimo że trochę w lewo albo w prawo mogą znajdować się otwarte drzwi.
Nawet gdy przyznamy, że wisimy na haczyku i potrzebujemy pomocy, ludzie, do których się o nią zwracamy – rodzina, przyjaciele, życzliwi szefowie, terapeuci – nie zawsze stają na wysokości zadania. Zazwyczaj borykają się z własnymi problemami, ograniczeniami i troskami.
Jednocześnie dzisiejsza kultura konsumencka promuje wizję, że można szybko zaradzić niemal wszystkiemu, co nam nie odpowiada, to zaś, czego nie da się naprawić, należy po prostu odrzucić lub zastąpić innym. Nieszczęśliwy w związku? Znajdź sobie nowego partnera lub partnerkę. Niezorganizowany? Jest na to apka. Tę samą filozofię przyjmujemy, gdy nie podoba nam się coś, co dzieje się w naszym świecie wewnętrznym. Idziemy na zakupy, wyszukujemy nowego psychoterapeutę albo postanawiamy uleczyć swoje nieszczęście i niezadowolenie „pozytywnym myśleniem”.
Niestety nic z tego nie działa zbyt dobrze. Usilne starania, by usunąć niepokojące nas myśli i uczucia, kończą się bezproduktywną obsesją na ich punkcie. Cenzurowanie ich może prowadzić do wielu problemów, od pracoholizmu do najróżniejszych nałogów hedonistycznych. A próby zmiany negatywnego myślenia w pozytywne są niemal gwarantowanym sposobem na pogorszenie swego stanu.
Wielu ludzi korzysta z poradników psychologicznych lub kursów, by poradzić sobie ze swymi emocjami, jednak prezentowane tam programy opierają się nieraz na zupełnie błędnym podejściu do udzielania pomocy. Celu chybiają zwłaszcza metody promujące pozytywne myślenie. Narzucanie sobie radosnych myśli wymaga ogromnego wysiłku (a być może w ogóle jest skazane na niepowodzenie), bo tylko nieliczni ludzie potrafią po prostu wyłączyć czarne myśli, zastępując je przyjemniejszymi. Ponadto podejście to nie bierze pod uwagę fundamentalnej prawdy, że te tak zwane negatywne myśli często działają na naszą korzyść.
Pojawianie się negatywnych odczuć jest normalne – to podstawowa sprawa. Jesteśmy tak skonstruowani, by ich doświadczać. Jest to element kondycji ludzkiej. Zbytnia presja na pozytywność jest tylko kolejnym sposobem, w jaki nasza kultura chce znaleźć przysłowiową pigułkę na naturalne wahania emocji, podobnie jak w sensie dosłownym faszeruje się pigułkami żywiołowe dzieci czy kobiety doznające huśtawek nastroju.
W ciągu minionych dwudziestu lat konsultacji, szkoleń i prac badawczych przetestowałam i dopracowałam zasady sprawności emocjonalnej. Wszystko po to, by pomagać rozmaitym klientom w dokonywaniu przez nich różnych życiowych osiągnięć. Klientami tymi były matki mające poczucie utknięcia w pułapce i z trudem godzące życie rodzinne z pracą, ambasadorowie przy ONZ walczący o wprowadzenie szczepień dla dzieci w nieprzyjaznych krajach, szefowie wielkich międzynarodowych korporacji oraz ludzie, którzy po prostu czuli, że życie ma więcej do zaoferowania.
Nie tak dawno opublikowałam część swoich spostrzeżeń w artykule, który ukazał się w „Harvard Business Review”k5. Napisałam tam, że niemal każdy z moich klientów – nie mówiąc o mnie samej – ma skłonność do fiksowania się na sztywnych, negatywnych wzorcach. Następnie zarysowałam model rozwijania sprawności emocjonalnej, by wyzwolić się ze złych wzorców i dokonać trwałych zmian na lepsze. Artykuł przez miesiące utrzymywał się na liście najpopularniejszych tekstów tego czasopisma i w niedługim czasie został pobrany przez blisko ćwierć miliona użytkowników – czyli tyle osób, ilu jest wszystkich czytelników wydania papierowego. „Harvard Business Review” obwołał go Management Idea of the Year, co podchwyciło wiele innych pism, w tym „Wall Street Journal” i „Fast Company”. Redaktorzy opisywali sprawność emocjonalną jako „następną inteligencję emocjonalną”, doniosłą koncepcję, która zmienia sposób społecznego myślenia o emocjach. Wspominam o tym nie po to, by się chwalić, ale dlatego, że reakcja na ten artykuł uświadomiła mi, iż dotknęłam czułej struny. Wydaje się, że miliony ludzi poszukują lepszego sposobu życia na co dzień.
Książka ta zawiera znacząco rozbudowaną i wzbogaconą wersję obserwacji badawczych i porad zawartych w artykule „Harvard Business Review”. Zanim jednak przejdziemy do szczegółów, pozwolę sobie pokrótce przedstawić całościowy obraz koncepcji, tak żeby było wiadomo, dokąd zmierzamy.
Sprawność emocjonalna pozwala nam być w chwili bieżącej, aprobując lub modyfikując nasze zachowania, tak byśmy prowadzili życie zgodne z naszymi intencjami i wartościami. Nie ma tu mowy o ignorowaniu trudnych emocji i myśli. Chodzi o to, by mniej kurczowo się ich trzymać, ze śmiałością i zrozumieniem patrzeć im w oczy, a potem przekraczać je, tak by w życiu mogły zaistnieć większe rzeczy.
Dochodzenie do sprawności emocjonalnej przebiega w czterech zasadniczych etapach:
Woody Allen powiedział kiedyś, że za 80 procent sukcesu odpowiada po prostu to, żeby przyjść – być obecnym we właściwym miejscu. W kontekście tej książki przyjście oznacza dobrowolne przyglądanie się swoim myślom, emocjom i zachowaniom z ciekawością i wrażliwością. Niektóre z tych myśli i emocji są adekwatne do danej chwili. Inne stanowią pozostałości dawniejszych sytuacji, tkwiące w psychice jak refren z piosenki Beyoncé, który od tygodni starasz się wybić sobie z głowy.
W obu przypadkach – czy są to poprawne odzwierciedlenia rzeczywistości, czy szkodliwe jej zniekształcenia – myśli te i emocje stanowią część nas samych; możemy się nauczyć nad nimi pracować i iść do przodu.
Następnym etapem po przyjrzeniu się swoim myślom i emocjom jest oderwanie się od nich i dostrzeżenie, czym są w istocie: po prostu myślami, po prostu emocjami. Czyniąc to, możemy stworzyć franklowską otwartą, niepotępiającą przestrzeń między uczuciami a reakcją na nie. Możemy także identyfikować trudne uczucia w trakcie ich doświadczania i znajdować stosowniejsze sposoby odpowiedzi na nie. Zdystansowana obserwacja sprawia, że chwilowe doznania mentalne nie przejmują nad nami władzy.
Szersza perspektywa, którą zyskujemy dzięki ustawieniu się z boku, oznacza, że uczymy się postrzegać siebie jak całą szachownicę, oferującą wielość potencjalnych posunięć, a nie jak jedną wybraną figurę, ograniczoną wąskim zakresem z góry przewidzianych ruchówk6.
Po oczyszczeniu i uspokojeniu procesów mentalnych, a następnie stworzeniu potrzebnej przestrzeni między myślącym a jego myślami zaczynamy ogniskować się wokół tego, na czym nam najbardziej zależy: wokół naszych głębokich wartości i najważniejszych celów. Rozpoznanie, akceptacja i zdystansowanie się od porażającego, bolesnego czy rozstrajającego ładunku emocjonalnego pozwala nam dodatkowo zaktywizować nastawioną na przyszłość cząstkę nas, która integruje myśli i uczucia z długofalowymi wartościami i aspiracjami. A to może nam pomóc w znalezieniu lepszych sposobów ich realizacji.
Codziennie podejmujemy tysiące decyzji. Czy pójść po pracy do siłowni, czy dać sobie z tym spokój, wybierając drinka w pubie? Odebrać telefon od znajomego, który nas uraził, czy może pozwolić, żeby nagrał się na poczcie głosowej? Te rozsiane momenty decyzyjne nazywam „punktami wyboru”k7. Kompasem, dzięki któremu posuwamy się wówczas we właściwym kierunku, są zakorzenione w nas głęboko wartości.
W klasycznych poradnikach zmianę postrzega się często w kategoriach wzniosłych celów i całościowej transformacji, tymczasem wyniki badań naukowych przemawiają za poglądem przeciwnym: to drobne, celowe korekty dokonane na podstawie wyznawanych przez nas wartości prowadzą do wielkich życiowych zmian. Jest to szczególnie widoczne, gdy korygujemy rutynowe, nawykowe elementy naszego życia. Ze względu na swój powtarzalny charakter są one potężną dźwignią zmian.
Trudne ewolucje w wykonaniu olimpijskiej gimnastyczki wyglądają tak, jakby nie wymagały żadnego wysiłku; pozwala na to jej zwinność i rozwinięcie mięśni torsu – mięśni rdzenia ciała. Gdy zawodniczka na moment traci równowagę, właśnie silny rdzeń pozwala jej odzyskać właściwą postawę. Aby jednak móc rywalizować na najwyższym światowym poziomie, gimnastyczka musi nieustannie wykraczać poza granice swojej strefy komfortu, wykonując coraz trudniejsze ewolucje. Również my musimy znaleźć w życiu idealne proporcje wyzwań i kompetencji, tak by z jednej strony nie osiadać na laurach, a z drugiej nie dawać się przytłaczać wyzwaniom, lecz czerpać z nich entuzjazm, motywację i wigor.
Przedsiębiorca Sarah Blakely, twórczyni marki bielizny wyszczuplającej Spanx i swego czasu najmłodsza kobieta, która samodzielnie doszła do miliardowego majątku, wspomina, jak każdego dnia podczas wieczornego posiłku jej ojciec prosił: „Powiedzcie, co wam dziś nie wyszło”k8. Pytanie to nie miało na celu podkopywania morale dzieci. Przeciwnie, w ten sposób ojciec chciał je zachęcić do testowania granic. Nie ma nic złego – a nawet jest coś godnego podziwu – w tym, że się potykamy, próbując zrobić coś nowego i trudnego.
Ostatecznym celem sprawności emocjonalnej jest podtrzymywanie odświeżającej atmosfery wyzwania i rozwijanie się przez całe życie.
Mam nadzieję, że książka ta posłuży ci jako mapa drogowa do wprowadzenia realnej zmiany behawioralnej – nowego sposobu postępowania, który pomoże ci wieść takie życie, jakiego pragniesz, oraz wykorzystywać nawet wyjątkowo kłopotliwe uczucia jako źródło energii, kreatywności i zrozumienia.
A zatem do dzieła!
1. Język polski dysponuje zaledwie niewielkim ułamkiem odcieni znaczeniowych słownictwa angielskiego (być może w proporcji do liczby naturalnych użytkowników obu języków: niespełna 40 milionów polskiego i ponad 400 milionów angielskiego). W oryginale autorka pisze o emotional agility. To drugie słowo, stosowane często w kontekście sportu, oznacza zwinność, zrywność, zwrotność, a w odniesieniu do zdolności mentalnych – bystrość, rzutkość umysłu. Niestety w połączeniu z przymiotnikiem „emocjonalny” rzeczowniki te brzmią po polsku zgrzytliwie, toteż w niniejszej książce przyjęliśmy termin „sprawność emocjonalna” ze świadomością, że nie jest to rozwiązanie idealne. W każdym razie sprawność ta powinna się kojarzyć raczej z płynnymi ruchami tancerza lub gibkością koszykarza niż z wydajnością procedur redystrybucyjnych w gospodarce (przyp. tłum.). [wróć]
Rozdział 2
Na haczyku
Sukces (lub klęska) hollywoodzkiego scenariusza zależy od tzw. haczyka – punktu wyjścia zdarzeń, który wzbudza zainteresowanie publiczności, zawiązuje fabułę i posuwa akcję do przodu. Haczyk nieodmiennie obejmuje jakiś konflikt. Sposób rozwiązania owego konfliktu przyciąga naszą uwagę – o ile rzecz jasna złapaliśmy się na ów haczyk – i decyduje o tym, że oglądamy film dalej.
Jestem psychologiem, więc moją uwagę przykuwają przede wszystkim te książki i filmy, w których konflikt – a przynajmniej duża jego część – wynika z samej natury bohatera. Przymierający głodem aktor nie potrafi zrozumieć kobiet, póki w desperacji sam nie zaczyna udawać kobiety (Tootsie). Niewiniątko boi się zobowiązań (Uciekająca panna młoda). Lub – w jednym z największych haczyków wszech czasów – płatny zamachowiec dostaje cios w głowę i budzi się w samym środku wstrząsanej wystrzałami intrygi, nie mając pojęcia, kim jest ani czego chce (Tożsamość Bourne’a).
Choć może nie parkujemy kabrioletów pod palmami i nie dyskutujemy z gwiazdami kina, każdy z nas jest na swój sposób hollywoodzkim scenarzystą. A to dlatego, że każdej minuty każdego dnia piszemy scenariusze, które wyświetlają się w multipleksie naszej głowy. Tyle że w naszych fabułach „złapanie na haczyk” nie powoduje ekscytacji, od której wbija nas w fotel, lecz poddanie się autodestrukcyjnej emocji, myśli lub zachowaniu.
Umysł ludzki jest maszynką do wytwarzania sensu; w ogóle bycie człowiekiem w dużym stopniu polega na znajdowaniu sensu w miliardach informacji zmysłowych, które bombardują nas każdego dnia. Naszą metodą wyłuskiwania tego sensu jest porządkowanie wszystkich kotłujących się wokół nas obrazów, dźwięków, doświadczeń i relacji społecznych w spójną narrację: „To ja, Susan, budzę się. Jestem w łóżku. Mały ssak, który wskakuje na mnie, to mój synek Noe. Kiedyś mieszkałam w Johannesburgu, ale teraz mieszkam w Massachusetts. Muszę dziś wstać i przygotować się na spotkanie. To moja praca. Jestem psychologiem i spotykam się z ludźmi, starając się im pomóc”.
Te narracje mają swój cel. Opowiadamy sobie te historie, by uporządkować swoje doświadczenia i zachować zdrowe zmysły.
Problem w tym, że wszyscy coś przekręcamy. Ludzie, którzy przedstawiają sobie fabułę trochę niespójną realistycznie lub wręcz całkiem rozbieżną z rzeczywistością, bywają określani mianem psychotycznych. Ale choć większość z nas nigdy nie będzie słyszeć głosów czy mieć urojeń wielkościowych, wszyscy dość swobodnie podchodzimy do kwestii prawdziwości swoich scenariuszy – czasem zresztą zupełnie nie zdając sobie z tego sprawy.
Następnie zaś bez zastrzeżeń przyjmujemy te przekonujące subiektywne relacje za prawdę, pełną prawdę i tylko prawdę. Są to opowieści, które – niezależnie od stopnia swojej prawdziwości – mogły zostać nabazgrane kulfonami na naszej mentalnej tablicy, gdy byliśmy w trzeciej klasie, a nawet zanim nauczyliśmy się mówić i chodzić. Wczuwamy się w te fabuły i pozwalamy, by jakieś zdanie albo akapit, które powstały może trzydzieści albo czterdzieści lat temu i nigdy nie zostały obiektywnie przetestowane i zweryfikowane, stanowiły teraz o biegu naszego życia.
W przybliżeniu istnieje tyle tych poplątanych scenariuszy, ilu jest ludzi: „Moi rodzice rozwiedli się zaraz po tym, jak przyszłam na świat, więc jestem odpowiedzialna za alkoholizm matki”, „Byłem jedynym introwertykiem wśród przebojowego rodzeństwa i dlatego nikt mnie nie kocha” i tak dalej w nieskończoność.
Codziennie tworzymy też podobne scenariusze na mniejszą skalę. Sama tak robię. Oto przykład: kilka lat temu kolega po fachu zostawił mi wiadomość na poczcie głosowej, że zamierza pożyczyć (innym słowem byłoby „ukraść”) pewien mój pomysł, wykorzystując go w tytule swojej książki. Wyrażał nadzieję, że nie będę miała „nic przeciwko”, i nawet nie pytał o pozwolenie, tylko po prostu mnie informował.
Halo – oczywiście, że mam coś przeciwko! To był mój pomysł, który sama zamierzałam wykorzystać. Przeklinałam dzień, w którym w przypływie szczerości podzieliłam się z nim tą koncepcją na jakimś kongresie. Ale co mogłam począć? Ludzie z tego samego kręgu zawodowego nie skaczą sobie przecież do gardeł.
Stłumiłam gniew i zrobiłam to, co zrobiłaby większość ludzi na moim miejscu – zadzwoniłam do męża, żeby się wyżalić. Ale mój mąż Anthony jest lekarzem i po odebraniu telefonu powiedział tylko: „Suzy, nie mogę teraz rozmawiać. Mam pacjenta z wypadku w sali operacyjnej”. Więc to tak? Po raz drugi mnie dziś „skrzywdzono” i teraz zrobił to w dodatku mój mąż!
Logiczny ogląd sytuacji (ratowanie życia pacjenta było w tym momencie ważniejsze od rozmowy ze mną) nie pomógł ostudzić ogarniającego mnie gniewu. Jak mąż mógł potraktować mnie w taki sposób – ten jeden raz, gdy tak go potrzebowałam? Myśl ta szybko przekształciła się w narrację: „Tak naprawdę nigdy nie ma dla mnie czasu”. Płonąc gniewem, postanowiłam ignorować męża, gdy będzie do mnie później oddzwaniał. Złapałam się na haczyk.
Zamiast przeprowadzić poważną rozmowę z kolegą, w której kulturalnie, ale bez ogródek wyraziłabym niezadowolenie z jego postępowania i starałabym się znaleźć satysfakcjonujące rozwiązanie, boczyłam się przez dwa dni na męża, nie odzywając się do niego, bo „nigdy nie ma dla mnie czasu”. Pięknie, prawda?
Zresztą sprawa nie kończy się na tym, że te mocno dyskusyjne, a nieraz całkiem nieadekwatne narracje, które sobie powtarzamy, wywołują konflikty, trawią nasz czas czy skutkują cichymi dniami w domu. Większym problemem jest kontrast między światem, który obrazują, a tym, w którym chcielibyśmy żyć; światem, w którym moglibyśmy prawdziwie rozkwitnąć.
W ciągu dnia większość z nas wypowiada przeciętnie około szesnastu tysięcy słówk9. Jednak nasze myśli – nasz wewnętrzny głos – dokładają tysiące dalszych. Głos świadomości to cichy, lecz niestrudzony papla, dyskretnie i bez ustanku napastujący nas swoimi uwagami, komentarzami i analizami. Na dodatek ten niemilknący głos jest kimś, kogo literaturoznawcy nazywają narratorem niewiarygodnym, takim jak Humbert Humbert w Lolicie albo Amy Dunne w Zaginionej dziewczynie. Podobnie jak w przypadku tych dwóch postaci, których relacje z wydarzeń nie są w pełni rzetelne, nasz własny wewnętrzny narrator bywa czasem tendencyjny, zdezorientowany albo wręcz zainteresowany celowym usprawiedliwianiem się czy okłamywaniem. Co gorsza, ani na chwilę nie chce się zamknąć! Możesz powstrzymać się przed wypowiedzeniem wszystkich myśli, które zaświtają ci w głowie, ale spróbuj powstrzymać ich zaświtanie!
Choć często traktujemy stwierdzenia wyłaniające się z tej nieustającej paplaniny jako rzeczowe relacje, w większości są to zlepki jednostkowych ocen i osądów, podkoloryzowane emocjami. Niektóre z tych myśli mają pozytywny wydźwięk i są dla nas pomocne; inne są negatywne i bezużyteczne lub szkodliwe. W obu przypadkach nasz wewnętrzny głos tylko z rzadka zachowuje beznamiętną neutralność.
Na przykład teraz siedzę przy biurku i piszę książkę, co idzie mi dość powoli. „Siedzę przy biurku” – to prosta myśl zakorzeniona w faktach. Podobnie „piszę książkę”. I tak samo „piszę powoli”.
Na razie wszystko w porządku. Ale rzeczowym obserwacjom jest nader łatwo ześliznąć się w sferę opinii. Moja narracja może bez trudu wytworzyć haczyk, ja zaś mogę zadyndać na jakiejś podejrzanej, niezweryfikowanej myśli, trzepiąc się jak okoń, któremu łakomie przygląda się wędkarz.
„Idzie mi opornie” to samokrytyczna ocena, która może łatwo wyniknąć z „idzie mi powoli”. Inna – „piszę wolniej niż większość autorów” – zmienia myśl osadzoną w faktach w porównanie. „Nie nadążam” dodaje element lęku. A potem przychodzi podsumowujące to wszystko otwarte potępienie: „Oszukiwałam się, uważając, że uda mi się to skończyć na czas. Dlaczego nie potrafię być wobec siebie uczciwa? Wkopałam się”. Mocno oddaliliśmy się od pierwotnej obserwacji, że siedzę przy biurku i powoli piszę książkę.
By uświadomić sobie w pełni, jak łatwo jest ześliznąć się od faktu do opinii, a potem do potępiającego osądu i dalej do lęku, zrób małe ćwiczenie na rozruszanie mózgu. Pomyśl po kolei o ewentualnym dalszym ciągu każdej z tych fraz:
Moja komórka…
Mój dom…
Moja praca…
Moi teściowie…
Mój obwód
w
pasie…
Gdy pozwalamy sobie na swobodne skojarzenia, część myśli przybiera charakter rzeczowy: „W zeszłym tygodniu jadłam kolację z teściami” albo „Mam dokończyć sprawozdanie dla szefa na poniedziałek”. Ale popatrz, jak szybko wkradają się też wkurzające opinie, oceny, porównania i niepokoje:
Moja komórka… wymaga już wymiany.
Mój dom… zawsze wygląda, jakby przeszło przez niego tornado.
Moja praca… tygiel stresu.
Moi teściowie… rozpuszczają dzieci.
Mój obwód
w
pasie… hm, trzeba wrócić do diety.
Podczas warsztatów czasem proszę ludzi o anonimowe spisanie trudnych sytuacji oraz myśli i emocji, które się z nimi wiążą. Oto kilka niepomocnych narracji o sobie i sytuacji, które stały się ich źródłem, ujawnionych niedawno w grupie złożonej z przedstawicieli wyższej kadry kierowniczej:
Ktoś inny odnosi sukces: „Nie radzę sobie. Dlaczego to nie byłem ja?”.
Obciążająca praca: „Moje życie to katastrofa. Wszystko wokół mnie się wali, a rodzina ma żal, że nie spędzam z nią dość czasu, żebyśmy mogli się sobą nacieszyć”.
Wykonywanie trudnego zadania: „Dlaczego to mi tyle zajmuje? Gdybym miał choć odrobinę talentu, poszłoby dużo szybciej”.
Pominięcie przy awansie: „Co za głupek i naiwniak ze mnie. Dałem się wyrolować”.
Konieczność zrobienia czegoś nowego: „Jestem przerażony. To nie ma szans się udać”.
Spotkanie towarzyskie: „Zatnę się w pół słowa i wszyscy pomyślą, że wychowywałem się w jaskini”.
Krytyczna opinia przełożonego: „Wywalą mnie z roboty”.
Spotkanie z kolegami z dawnych lat: „Jestem zerem. Oni wszyscy prowadzą dużo ciekawsze życie niż ja. A ile przy tym zarabiają!”.
Próby zrzucenia wagi: „Jestem spasionym warchlakiem. Jak tu się nie załamać? Wszyscy w tym pokoju wyglądają lepiej ode mnie”.
A teraz podpowiedź, dlaczego to przechodzenie od neutralnych myśli do zawiśnięcia na haczyku jest takie łatwe.
„Ala ma…”
„…kota”, prawda? Niezbyt trudne. Słowo pojawia się w głowie automatyczniek10.
Łapanie się na haczyk jest niemal nieuniknione przez to, że mnóstwo naszych reakcji zachodzi odruchowo.
Haczykiem jest zwykle jakaś sytuacja, która przytrafia się w codziennym życiu. Może to być ciężka rozmowa z szefem, stresująca interakcja z krewnym, zbliżająca się prezentacja, rozmowa z partnerem na tematy finansowe, rozczarowujące świadectwo szkolne dziecka czy choćby korek na ulicy.
Nagle włącza się twój autopilot z reakcjami na te sytuacje. Rzucasz jakąś sarkastyczną uwagę albo zamykasz się w sobie i oddalasz od własnych uczuć, albo zwlekasz, albo uciekasz, albo wpadasz w melancholię, albo dostajesz napadu szału.
Ilekroć reagujesz automatycznie w dowolny niekorzystny sposób, wisisz na haczyku, jesteś zafiksowany. Rezultat jest tak samo przewidywalny jak słowo „kot” wybrzmiewające w głowie po przeczytaniu „Ala ma…”. Haczyk z przynętą dynda ci przed oczami i rzucasz się na niego bez chwili wahania.
Łapanie się na haczyk zaczyna się od traktowania myśli jako faktów. –Nie daję sobie rady. Zawsze zawalam.
Potem często człowiek decyduje się unikać sytuacji wywołujących takie myśli. –Nawet tego nie spróbuję.
Albo może w nieskończoność powtarzać sobie: Jak ja się wygłupiłem, kiedy ostatnio tego spróbowałem!
Czasem, na przykład za radą życzliwego przyjaciela czy krewnego, próbuje siłą woli pozbyć się tych myśli. –Nie powinienem myśleć w taki sposób. To szkodliwe.
Albo, zbierając się w sobie, zmusza się do zrobienia tego, co budzi w nim obawę, nawet jeśli do działania motywuje go sam haczyk, a nie coś autentycznie wartościowego. –Muszę spróbować. Muszę to polubić, choćbym miał paść trupem.
Cała ta wewnętrzna paplanina nie tylko zwodzi nas na manowce, lecz także wyczerpuje. Wysysa z nas cenne zasoby mentalne, które można by znacznie lepiej spożytkować.
Zdolność naszych myśli do łapania nas na haczyk jest tak duża, ponieważ wiele z naszych nawyków mentalnych ma biologiczne sprzężenie z emocjami i wywołuje reakcje z turbodoładowaniem.
Załóżmy na moment, że trafiłeś na kurs nauki języka międzygalaktycznego. W języku tym jedna z powyższych figur nazywa się „buba”, a druga „kiki”. Robiąc dla zabawy kwiz, nauczyciel pyta, co jest co. Prawdopodobnie wskażesz lewą figurę jako „kiki”, a prawą jako „bubę”k11.
Twórcy tego eksperymentu, V.S. Ramachandran i Edward Hubbard, przekonali się, że takie były typy 98 procent ludzi. Tego samego wyboru dokonywały nawet dwulatki, które nie poznały jeszcze wzorców językowych i nie mówiły po angielsku. Od kampusu University of California w San Diego, przez kamienne uliczki Jerozolimy, do egzotycznych wybrzeży Tanganiki w Afryce Środkowej jest to uniwersalna preferencja wbudowana w ludzki mózg: niezależnie od języka, kultury czy alfabetu ośrodki słuchowe ludzkiego mózgu uznają słowo „kiki” za brzmiące ostro, a „buba” za miększe i krąglejszek12.
Uważa się, że skojarzenie określonego kształtu z dźwiękiem zachodzi po części dlatego, że zakręt kątowy, czyli obszar mózgu, w którym następuje ta ocena, znajduje się na skrzyżowaniu szlaków dotyku, słuchu i wzroku. Zajmuje się on łączeniem sygnałów zmysłowych, integrując dźwięki, doznania dotykowe, obrazy, symbole i gesty, a być może odpowiada też za naszą zdolność do myślenia metaforycznego. „To krzykliwa bluzka” – mówimy, albo „to ostry ser”, mimo że hawajska bluzka ani piśnie, a plaster cheddara nie przetnie ci w przewidywalnej przyszłości palca. (Pacjenci z uszkodzeniem zakrętu kątowego mogą perfekcyjnie posługiwać się językiem, ale nie łapać przenośnik13. To samo dotyczy niższych naczelnych, które mają zakręt kątowy o wielkości około jednej ósmej naszego).
Zdolność do synestezji, jak nazywa się to miksowanie doznań pochodzących z różnych zmysłów, choć pomaga poetom i pisarzom w wymyślaniu oryginalnych sformułowań, to naraża nas niestety na znalezienie się na haczyku. A to dlatego, że nie doświadczamy myśli z niezachwianą równowagą Spocka: „Przyszła mi właśnie myśl, że kolega kopie pode mną dołki. Ciekawe”.
Zamiast tego myśli pojawiają się wyposażone już w obrazy, symbole, idiosynkratyczne interpretacje, osądy, hipotezy, abstrakcje i działania. Nadaje to naszemu życiu umysłowemu żywiołową intensywność, ale jednocześnie ujmuje obiektywizmu, rzucając nas na pastwę natrętnych myśli – adekwatnych lub nie i pomocnych lub całkiem przeciwnie.
Podczas rozprawy sędziowie z reguły pozwalają członkom ławy przysięgłych zobaczyć zdjęcia z sekcji zwłok, ale rzadko z miejsca zbrodni. Chaotyczne, pełne przemocy i krwawe obrazy mają emocjonalną wymowę, która mogłaby zachwiać logicznym, neutralnym rozumowaniem, jakiego oczekuje się od przysięgłych. Zdjęcia z sekcji wykonane są w rzęsistym oświetleniu na stalowym stole – wszystko tchnie kliniczną sterylnością. Natomiast fotografie z miejsca zbrodni mogą zawierać szczegóły, które uczłowieczają ofiarę (obrazek dziecka na obryzganej krwią komodzie, rozwiązane sznurowadło w znoszonych adidasach) lub dramatyzują jej cierpienie. Takie emocjonalnie naładowane obrazy mogłyby „rozognić” przysięgłych i wzbudzić w nich chęć odwetu: „Ofiara była taka sama jak ja. Oskarżony ma niezłe alibi, ale ktoś musi zapłacić za to, co się stało!”.
Bijąca po oczach, technikolorowa jaskrawość wytworów naszego przetwarzania poznawczego, podbita dodatkowo przez emocje, stanowi formę przystosowania ewolucyjnego, która dobrze nam służyła, gdy czyhały na nas węże, lwy i klany żądnych krwi pobratymców. W obliczu zagrożenia ze strony nieprzyjaciela lub drapieżnika przeciętny łowca-zbieracz nie mógł sobie pozwolić, by tracić czas na Spockowe abstrakcje: „Jestem zagrożony. Jak oceniam dostępne mi opcje postępowania?”.
Aby nasi praprzodkowie mogli utrzymać się przy życiu, musieli odczuwać zagrożenie z samej głębi trzewi, chwytając sens sytuacji w sposób, który automatycznie prowadzi do przewidywalnej odpowiedzi sterowanej przez proces wtrysku paliwa z układu hormonalnego: do reakcji zastygnięcia w bezruchu, walki lub ucieczki.
Gdy w wieku dwudziestu lat mieszkałam przez rok z mamą, moja koleżanka oraz jej chłopak zostali zgwałceni i pobici w swoim mieszkaniu przez zgraję bandziorów, którzy wcześniej włamali się do domu i zaczaili, aż para wróci z randki w restauracji. Jak wspominałam, przerażające zbrodnie tego typu nie należały w Johannesburgu do rzadkości. Po tym zdarzeniu byłam jeszcze bardziej przeczulona niż wcześniej.
Pewnego wieczoru zgubiłam się, wracając skądś samochodem, i wylądowałam w bardzo niebezpiecznej części miasta. Gdy zorientowałam się w końcu, którędy mam jechać, ogarnęła mnie obawa, że ktoś mnie śledzi. Jednak po dotarciu na miejsce nikogo nie dostrzegłam. Weszłam do domu, planując dopiero za jakiś czas wrócić do auta po bagaże. Gdy mniej więcej po pół godzinie wyszłam za próg i zbliżyłam się do samochodu, wszystko wydawało się ciche i zwyczajne. Ale nagle usłyszałam gardłowy dźwięk. Spojrzałam. W moją stronę zmierzało dwóch mężczyzn z pistoletami w dłoni. Ostatnie godziny strachu i wspomnienia napadu na koleżankę tak zszarpały mi nerwy, że bez chwili zwłoki zaczęłam krzyczeć wniebogłosy. Z moich ust wylał się potok soczystych przekleństw (nie jestem pruderyjna, ale wierzcie mi, że nie nadają się do przytoczenia tutaj). Zaskoczeni mężczyźni wlepili we mnie wzrok, sami przestraszeni. (Mogę sobie tylko wyobrażać, co działo się w ich głowach na widok wariatki chodzącej wolno po ulicach!) Następnie dali nura w zarośla, z których się wcześniej wyłonili, i tyle ich widziałam. Do dzisiaj jestem wdzięczna swojemu mózgowi za ten akt synestezji: zobaczyć, przypomnieć sobie, odczuć, usłyszeć i zareagować – wszystko naraz.
Niemniej ta niezwykła zdolność miksowania naraża nas też na łapanie się na haczyk. Na szczęście w dzisiejszym świecie większość naszych problemów, a nawet zagrożeń, ma charakter nieostry i długofalowy – nie jest to „Ach, wąż!”, tylko „Czy moje miejsce pracy jest bezpieczne?” albo „Czy przechodząc na emeryturę, będę mieć dość odłożonych oszczędności?”, albo „Czy moja córka tak zadurzyła się w tym nieszczęsnym Petersenie, że zaczyna zbierać gorsze stopnie w szkole?”. Jednak z powodu skojarzenia z emocjami nasze myśli – nawet niewinne, prozaiczne scenariusze życiowe (starzejące się małżeństwo, licealistka podkochująca się w koledze) – stają się wyzwalaczami automatycznych reakcji lęku, przerażenia i poczucia bezpośredniego zagrożenia.
Oto jak przygodna myśl może przeistoczyć się w trwałe zafiksowanie: wewnętrzna paplanina + miksowanie myśli w technikolorze + cios emocjonalny = wisisz na haczyku
Zaczyna się od słuchania naszej wewnętrznej paplaniny… Od kilku dni nie rozmawiałam z Jane jak matka z córką. Ciągle mnie nie ma. Muszę spędzać z nią więcej czasu. Ale jak mam to zrobić, skoro tyle dzieje się u mnie w robocie? Po prostu nie daję rady. Michelle zawsze potrafi się tak zorganizować, żeby jej czas spędzany z córką wypełniały wyjątkowe chwile. To naprawdę dobra matka. Wie, co jest najważniejsze. Co ze mną jest nie tak? Nic mi nie wychodzi.Dzięki miksowaniu myśli w technikolorze paplanina nasyca się wyrazistymi wspomnieniami, obrazami, symbolami… Wystarczy spojrzeć na moją małą dziewczynkę. Tak szybko dorasta. Jak dobrze pamiętam zapach pieczonych przez mamę ciasteczek, który witał mnie po powrocie ze szkoły. Muszę coś upiec dla Jane. Tylko patrzeć, jak skończy szkołę, wyprowadzi się z domu – z tym obleśnym Rickym Petersenem! – i będzie mnie nienawidzić. Dlaczego ten klient wysyła mi służbowy mail w sobotę? Zaraz mu napiszę, co o tym myślę. I NIE, JANE, NIE MOGĘ CIĘ ZABRAĆ NA ZAKUPY. KTÓREGO SŁOWA NIE ROZUMIESZ W „MAM PRACĘ”?Dodajemy cios emocjonalny… Nie mogę uwierzyć, że odezwałam się w ten sposób do swojego dziecka. Jest mi tak ciężko na sercu. Umrę kiedyś w samotności, bo moja córka mnie znienawidzi. Dawniej lubiłam swoją pracę, ale teraz jej nie znoszę. Odbiera mi cały czas dla rodziny. Jestem taka żałosna. Zmarnowałam życie.Cios emocjonalny stanowi jeden z licznych „efektów specjalnych”, które przydają nadzwyczajnej mocy układanym przez nas narracjom, nadającym sensy zdarzeniom w naszym życiu, nawet jeśli są to zdarzenia czysto fikcyjne. Poeta John Milton następująco podsumował to w XVII wieku: „Umysł sam jest dla siebie; niebo w piekło obraca, piekło mieni w niebo”. Jednak w skarbnicy aforyzmów mamy też: „Gdyby pragnienia miały skrzydła, świnie szybowałyby w przestworzach” – czyli owszem, umysł tworzy swoje wszechświaty, ale nie jesteśmy w stanie rozwiązać swoich problemów przez same afirmacje i pozytywne myśli. W rzeczywistości newage’owe rady, które opatrują problemy stikerami z uśmiechniętą buźką, mogą pogłębiać pierwotne trudności. Dlatego pytanie dla nas, idących do przodu, brzmi: Kto tu rządzi – myśl czy myślący?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Frankl, V. E. (1984). Man’s search for meaning: An introduction to logotherapy. New York: Simon & Schuster (wyd. pol. Człowiek w poszukiwaniu sensu, Warszawa: Czarna Owca, 2009). [wróć]
2. Sprawność emocjonalna czerpie z wielu badań z zakresu psychologii społecznej, organizacji i klinicznej. Szczególnie wiele zawdzięcza podejściu ACT (znanemu jako Acceptance and Commitment Therapy lub Acceptance and Commitment Training), które zostało opracowane przez Stevena Hayesa, profesora i dziekana Wydziału Psychologii na University of Nevada, wraz ze współpracownikami, i jest wspierane przez życzliwą społeczność badaczy i klinicystów w Association for Contextual Behavioral Science.Ogólnie mówiąc, elastyczność jest probierzem zdrowia i dobrostanu. Duża i wciąż rosnąca liczba doniesień naukowych potwierdza, że niższy poziom umiejętności warunkujących sprawność emocjonalną jest czynnikiem predykcyjnym niższego odsetka sukcesów i dobrostanu, a wyższy poziom tych umiejętności ma kluczowe znaczenie dla osiągnięcia zdrowia psychicznego i pełnego rozkwitu oraz że sprawności emocjonalnej można się nauczyć. Znakomite omówienia tych koncepcji oferują: Kashdan, T., & Rottenberg, J. (2010). Psychological flexibility as a fundamental aspect of health. Clinical Psychology Review, 30(7), 865–878; Biglan, A., Flay, B., Embry, D., & Sandler, I. (2012). The critical role of nurturing environments for promoting human well-being. American Psychologist, 67(4), 257–271; Bond, F. W., Hayes, S. C., & Barnes-Holmes, D. (2006). Psychological flexibility, ACT, and organizational behavior. Journal of Organizational Behavior Management, 26(1–2), 25–54; Lloyd, J., Bond, F. W., & Flaxman, P. E. (2013). The value of psychological flexibility: Examining psychological mechanisms underpinning a cognitive behavioral therapy intervention for burnout. Work and Stress, 27(2), 181–199; A-Tjak, J., Davis, M., Morina, N., Powers, M., Smits, J., & Emmelkamp, P. (2015). A meta-analysis of the efficacy of acceptance and commitment therapy for clinically relevant mental and physical health problems. Psychotherapy and Psychosomatics, 84(1), 30–36; Aldao, A., Sheppes, G., & Gross, J. (2015). Emotion regulation flexibility. Cognitive Therapy and Research, 39(3), 263–278. [wróć]
3. Strayer, D., Crouch, D., & Drews, F. (2006). A comparison of the cell phone driver and the drunk driver. Human Factors, 48(2), 381–391. [wróć]
4. Epel, E., Blackburn, E., Lin, J., Dhabhar, F., Adler, N., Morrow, J., & Cawthon, R. (2004). Accelerated telomere shortening in response to life stress. Proceedings of the National Academy of Sciences, 101(49), 17 312–17 315. [wróć]
5. David, S., & Congleton, C. (2013, November). Emotional agility. How effective leaders manage their negative thoughts and feelings. Harvard Business Review, 125–128. [wróć]
6. Metaforę tę zaczerpnęłam z: Hayes, S. C., Strosahl, K. D., & Wilson, K. G. (1999). Acceptance and commitment therapy: An experiential approach to behavior change. New York: Guilford Press. [wróć]
7. Pojęcie to zostało wykorzystane w: David, S. (2009, September). Strengthening the inner dialogue – warsztacie przygotowanym dla Ernst & Young. [wróć]
8. Caprino, K. (2012, May 23). 10 lessons I learned from Sarah Blakely that you won’t hear in business school. Forbes.[wróć]
9. Mehl, M., Vazire, S., Ramirez-Esparza, N., Slatcher, R., & Pennebaker, J. (2007). Are women really more talkative than men? Science, 317(5834), 82. W tym uroczym badaniu przeanalizowano naturalny język wybranych mężczyzn i kobiet, posługując się nagraniami ich wypowiedzi zrealizowanymi w ciągu wielu dni. Celem była ocena różnic płciowych pod względem gadatliwości. Wniosek badaczy: „Szeroko rozpowszechniony i umacniany w mediach stereotyp o gadatliwości kobiet jest bezpodstawny”. [wróć]
10. Występujący w angielskim oryginale przykład z rymowanki Mary had a little lamb pochodzi od Stevena Hayesa. [wróć]
11. Po raz pierwszy mapowanie kształt-dźwięk zademonstrował niemiecki psycholog Wolfgang Köhler, który ustalił, że nonsensowne słowo „maluma” było określeniem nadawanym okrągłemu kształtowi, a „takete” – kanciastemu. Ramachandran, V. S., & Hubbard, E. M. (2001). Synaesthesia—a window into perception, thought and language. Journal of Consciousness Studies, 8(12), 3–34. [wróć]
12. Maurer, D., Pathman, T., & Mondloch, C. J. (2006). The shape of boubas: Sound-shape correspondence in toddlers and adults. Developmental Science, 9(3), 316–322. [wróć]
13. Po uszkodzeniu zakrętu kątowego pacjent S.J., były lekarz, dalej płynnie mówił po angielsku, a nawet poprawnie diagnozował choroby na podstawie listy objawów. Gdy jednak zespół Ramachandrana poprosił go o wyjaśnienie sensu dwudziestu przysłów, lekarz każde zdefiniował błędnie. Był zamknięty w świecie dosłownych znaczeń, pozbawiony możliwości pojmowania głębszych związków metaforycznych. Proszony na przykład o wyjaśnienie „nie wszystko złoto, co się świeci”, stwierdził, że trzeba bardzo uważać przy zakupie biżuterii.Synestezja, ciekawe zjawisko obejmujące 1–2 proc. populacji, może stanowić przykład wytworzenia nadmiernych połączeń na skrzyżowaniu szlaków nerwowych. To efekt buba-kiki doprowadzony do ekstremum. Synestetycy są pod innymi względami tacy jak pozostali ludzie, ale pewne bodźce odbierają zarówno w sposób zgodny z normą, jak i nieoczekiwany. Tak na przykład liczba może być liczbą, a jednocześnie mieć kolor („5” może być czerwone, a „6” fioletowe); dźwięk może przywodzić na myśl doznanie koloru (cis jest niebieskie) lub smaku (głoska „a” może przywoływać smak na wpół dojrzałych bananów). Stan ten po raz pierwszy udokumentował Francis Galton w 1880 roku. Często występuje on rodzinnie i jest powszechniejszy u ludzi kreatywnych. Zob. Ramachandran, V. S., & Hubbard, E. M. (2001). Synaesthesia—a window into perception, thought and language. Journal of Consciousness Studies, 8(12), 3–34. Ramachandran, V. S., & Hubbard, E. M. (2003). Hearing colors, tasting shapes. Scientific American, 288(5), 52–59.Postulowaną rolę zakrętu kątowego w rozumieniu metafory zakwestionował Krish Sathian wraz ze współpracownikami z Emory University. Badania są w toku. Simon, K., Stilla, R., & Sathian, K. (2011). Metaphorically feeling: Comprehending textural metaphors activates somatosensory cortex. Brain and Language, 120(3), 416–421. [wróć]