Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Książka napisana lekko i z humorem, który tak bardzo cechuje Chmielewską, można ją czytać w ramach relaksu. Jak zwykle główni bohaterowie przeżywają niesamowite historie, muszą rozwiązywać zawikłane tajemnice i popadają w rozliczne tarapaty.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 466
Joanna Chmielewska
© Copyright by Wydawnictwo Klin
ISBN 978-83-62136-47-6
Wydawnictwo Klin Warszawa, ul. Bruzdowa 117H tel. +48 501 686 786
Początków miała ta cała historia co najmniej trzy, jeśli nie więcej. Jeden dziejowy, bez mała historyczny, drugi prywatny, mocno rozczłonkowany, podobny do kolektora, którego zawartość pochodzi z licznych źródeł, i wreszcie trzeci mój własny, osobisty, chronologicznie najpóźniejszy.
Dla mnie zaczęło się od Gaci.
Gacia miała naprawdę na imię Agata. Wdzięczne zdrobnienie wymyśliła sobie sama we wczesnym dzieciństwie, kiedy uczyła się mówić. Przyjęło się łatwo, zakorzeniło i przylgnęło do niej na mur, po czym przez wszystkie późniejsze lata bezskutecznie usiłowała się go pozbyć. Nie dała rady, zawsze i wszędzie znalazł się ktoś, kto je znał i bez najmniejszego wysiłku zarażał słowem resztę otoczenia.
Informacja, że Gacia jedzie do Casablanki, spadła na mnie jak grom z jasnego nieba.
– Panie Kazimierzu, niech pan powtórzy – poprosiłam w oszołomieniu parskającego gniewem Kazia. – Niech pan to powie jeszcze raz. Ja nie rozumiem, co pan mówi.
– Czego pani nie rozumie, co tu jest do rozumienia, to ja powinienem nie rozumieć! Na diabła mi ta Gacia?! Co ona umie, ona siedzi w wąskiej specjalizacji, co ja tam z nią zrobię?!
Poczucie sprawiedliwości pisnęło mi na dnie duszy, przebiło się przez wstrząs i kazało zaprotestować.
– No nie, niech pan nie przesadza, umieć, to ona umie dosyć dużo – sprostowałam wbrew sobie, wciąż jeszcze potężnie ogłuszona. – Nic pan z nią nie musi robić, sama się przestawi bez problemu. Ale nie o to chodzi…
– Mnie o to!
– Ale mnie nie o to! Ja chcę wiedzieć, czy ona rzeczywiście z panem jedzie! Kicham na to, co tam będzie robiła, niech w nosie dłubie, niech tańczy taniec brzucha w haremie…!
– Może ze mną, co? – zawarczał dziko Kazio.
Siedząca przy stole obok Alicja zachichotała szatańsko. Ktoś tam zauważył, że taniec brzucha tańczy się solo. Ktoś inny zaczął robić uwagi na temat przydatności Kazia w haremie. Wyprowadzili mnie z równowagi do reszty.
– Kiedy pan tam jedzie? – wrzasnęłam rozpaczliwie.
– W sobotę. O szóstej rano.
– I Gacia też?
– No pewnie, że też. Razem jedziemy.
– Chryste Panie…! Dlaczego ja się o tym dopiero teraz dowiaduję…?!!!
– A skąd ja mam to wiedzieć? Od pół roku jest gadanie!
– Ale nie o Gaci! Rany boskie, zołza cholerna, szlag mnie trafi, łeb jej ukręcę, donos na nią napiszę! Kiedy, pan mówi? W sobotę? W którą sobotę?!
– No w tę. Najbliższą…
Był wtorek. Zgroza podniosła mi włosy na głowie. Gacia zrobiła mnie już nie w konia, ale w najgorszą chabetę. w ostatnią szkapę dorożkarską! Chęć uduszenia jej natychmiast przytłumiła wszelkie inne uczucia.
O tym, że Kazio jedzie do Casablanki na kontrakt robić tam jakiś gigantyczny projekt kompleksu mieszkaniowo-turystycznego, wiedziałam doskonale. Wszyscy wiedzieli. Do głowy mi jednakże nie przyszło, że mogłaby jechać także i Gacia, nie tylko do Casablanki, ale w ogóle dokądkolwiek. Gacia nie miała prawa nigdzie wyjeżdżać, Gacia miała psi obowiązek siedzieć na tyłku przy desce i odwalać robotę, z którą i tak już była spóźniona. Pilnowałam jej dniem i nocą, trzymałam ją za głowę i patrzyłam w zęby, bo robiła dla mnie technologię szpitala i dotarła dopiero do połowy, a termin upływał za dwa tygodnie. Bez tej technologii waliło mi się wszystko. Podła gangrena, przez cały czas pary z gęby nie puściła o wyjeździe!
Na moment znikło mi z oczu wnętrze pracowni i na jego miejscu ujrzałam zwłoki Gaci oraz pastwiącą się nad nimi grupę zwyrodniałych opryszków. Widok przyniósł mi niejaką ulgę. Rzuciłam się do telefonu.
Gaci, rzecz jasna, nie było ani w biurze, ani w domu. Jej matka radośnie potwierdziła wieść o Casablance. Współpracownicy ugruntowali mnie w ponurych przypuszczeniach, że o technologii szpitala nikt nic nie wie, Gacia robiła ją sama. Jedna przyjaciółka poinformowała, że Gacia z obłędem w oczach lata po sklepach i urzędach. Straszne słowa pchały mi się na usta.
Złapałam tę zarazę późnym wieczorem, kiedy raczyła wreszcie wrócić z miasta do domu. Czekałam w jej pokoju przy desce, na której rozpięte było drugie piętro szpitala.
– Czemuś, do ciężkiej cholery, nie powiedziała, że wyjeżdżasz?! – wysyczałam na powitanie.
– Jeszcze czego! – odparła Gacia wojowniczo. – Żebyś mi już w ogóle nie dała odetchnąć? Życia przez ciebie nie mam! A poza tym, bałam się zauroczyć.
– Jeżeli nie skończysz tej technologii do piątku, przysięgam Bogu, nie wyjedziesz! Z samolotu cię wywlokę za zadnie łapy!
– Zgłupiałaś czy co?! Czy ty wiesz, co ja mam do załatwienia…?!
– Szpital masz do załatwienia, kretynko! Czyś ty rozum straciła?! Co ja mam z tym chłamem zrobić, termin za dwa tygodnie, cały zespół staje, kto będzie płacił kary konwencyjne?!
– Oj, zaraz tam kary…
Pociemniało mi w oczach.
– Przyjmij do wiadomości – zachrypiałam okropnym głosem – że nie wyjedziesz, jeśli nie skończysz technologii szpitala. Po moim trupie przejdziesz na lotnisko! Niech z tego krzesła nie wstanę, jeśli ci popuszczę!!!
Gacia zdecydowała się pójść na ugodę.
– Dobrze już, dobrze. Adam skończy…
– Adam pojęcia o tym nie ma!
– Wciągnie się. Przestań się wygłupiać, zrobię ile mogę. Co ci się wydaje, że mnie ta Casablanka z nieba spadła? Od roku na głowie staję, żeby to załatwić!
– Trzeba było powiedzieć…!
– Nie mogłam, bobym zauroczyła. I tak ci to robię z gazem, co, może powiesz, że nie?
Nie, tego nie mogłam powiedzieć, Gacia pracowała znakomicie. Dlatego zresztą właśnie ją wybrałam na projektanta technologii szpitala, dotrzymałaby terminu mimo chwilowego spóźnienia, gdyby nie ten cholerny wyjazd. Proponowany w zastępstwie Adam też był dobrym projektantem, ponadto osobnikiem sympatycznym i przytomnym, ale przejmowanie przez niego projektu musiałoby potrwać, a termin naglił.
Rezultat był taki, że usiadłam do roboty razem z Gacią. Zaparłam się. Gacia usiłowała protestować, wmawiała mi Adama, twierdziła, że zna się na szpitalach lepiej od niej, bez skutku. Zgodziłam się tylko, żeby załatwił sprawę opisu i wziął udział w KOPI. KOPI wypadało za miesiąc, siłą rzeczy Gacia nie mogła już w nim uczestniczyć, pozostawał tylko Adam i na to nic nie mogłam poradzić. Teraz jednakże Gacia jeszcze była…
Prawie zamieszkałam u niej przez te ostatnie trzy dni. Na oburzone protesty mamusi stałam się kompletnie głucha. Przepadł we mnie ostatni ślad dobrego wychowania, wszelkie miłosierdzie, współczucie, zrozumienie i inne ludzkie uczucia omijały mnie szerokim łukiem. Zrezygnowana, wściekła, bliska płaczu Gacia kreśliła przy swojej desce, udzielając mi wskazówek znękanym głosem. Kreśliłam obok niej na desce mniejszego formatu, bo drugiej dużej Gacia w domu nie miała. Rano robiłyśmy przerwę, żeby pokazać się w biurach, a po południu znów siadałyśmy do roboty. Gacia nie kryła swoich pragnień, najgorętszym jej życzeniem było, żebym złamała nogę.
– Ja się jeszcze muszę spakować – mamrotała półprzytomnie. – Co za cholera z ciebie, nie daruję ci tego… Autoklawy masz tam, obok sali operacyjnej…
Mały format deski przyczyniał mi kłopotów. Musiałam pociąć transparenty i robić kawałkami. Szkice Gaci były nie do odcyfrowania, pismo przypominało hieroglify.
– Czyś się już zaczęła uczyć po arabsku? – warczałam jadowicie nad swoją deską. – Musiałaś akurat na moim projekcie? Co to jest, ten gryzmoł?!
– Który? A, ten. Brudownik. Wszędzie tam muszą być brudowniki. Słuchaj, wziąć te buty…?
– Boso jedź. Tam ciepło.
– O Jezu, żebyś ty raz już pękła…
W piątek wieczorem został jeszcze ostatni rzut. Gacia kategorycznie odmówiła współpracy, jej mamusia stała nade mną z mieczem ognistym w dłoni. Moja zaciekłość zmalała, ten ostatni rzut mogłam uzupełnić sama, nauczyłam się już tej technologii na pamięć. Trudność polegała tylko na tym, że rysunek przypięty był do deski, pod kalką znajdowały się szkice Gaci, z wielkim wysiłkiem ułożone na właściwych miejscach i mowy nie było o odpięciu tego. Dom Gaci musiałam wreszcie opuścić i zostawić jej tę ostatnią noc na przygotowania do wojażu. Jechała, ostatecznie, na trzy lata, coś tam powinna była ze sobą zabrać. Na razie rzeczy do zabrania leżały pod ścianą, zwalone na wielką kupę, i widać było, że Gacia nie nadaje się już do życia. Zdecydowałam się wziąć rysunek razem z deską i wykończyć to w domu. Do biura jechać nie mogłam, bo było zamknięte.
– Ubieraj się – powiedziałam do Gaci. – Pozbędziesz się mnie nareszcie. Zabieram ten majdan i niech cię piorun strzeli.
Gacia ożywiła się odrobinę i jakby nieco oprzytomniała.
– To już łatwo skończysz, wiesz, co tam ma być. Telefon Adama ci dałam… Po co mam się ubierać? Ja jeszcze nie wychodzę!
– Owszem, wychodzisz. Zawieziesz mnie do domu. Deszcz pada.
– Ledwo mży – zaprotestowała Gacia słabo.
– No to co, że ledwo mży, na litość boską, puknij się w arbuz, jak ja mam z tą dechą lecieć przez miasto?! A ta reszta co, sama pójdzie? Teraz mam szukać taksówki?! Chcesz, żebym ci tu siedziała na głowie do jedenastej?!
Myśl, że istotnie nie pozbędzie się mnie aż do jedenastej, kiedy taksówki zaczynają jeździć na nocnej taryfie, poruszyła Gacie do głębi. Nadzieja, że pójdę zaraz i odczepię się od niej, napełniła ją nowym życiem. W szalonym pośpiechu wrzuciła płaszcz na szlafrok, pół metra kwiecistego atłasu wystawało jej dołem, na co nie zwracała najmniejszej uwagi, wbiła nogi w dwa różne pantofle i już była gotowa. Zjechałyśmy na dół z okropnym nabojem, dechę piastowałam w objęciach, z uwagi na deszcz owinęłam ją w kilka Trybun Ludu i dodatkowo jeszcze w foliowy obrus, torbę z narzędziami kreślarskimi zabrała Gacia, teczkę ze szkicami upuściła w błoto, rulonem rysunków walnęła mnie w głowę, ręce jej się trzęsły, kiedy otwierała samochód. Jechała jak do pożaru. Mimo wszystko, pod domem zdobyłam się na cień szlachetności i życzyłam jej wszystkiego najlepszego. Gaci świeżo minione udręki od razu wywietrzały z umysłu, rozkwitła podróżą.
– Udało mi się – powiedziała w upojeniu. – O Boże wielki, udało mi się! Nie uwierzę, dopóki ten samolot nie wystartuje….
Też byłam zdania, że miała nieprzeciętny fart, bo kobiet na kontrakty na ogół się nie wysyłało, szczególnie do krajów arabskich. Trafiło się tej Gaci jak ślepej kurze ziarno… Popatrzyłam jeszcze na nią, kiedy ruszała, poprawiłam rulon na desce i teczkę pod pachą i weszłam do domu.
* * *
Pana Seweryna spotkałam przypadkiem pod pawilonem chemii. Wpatrywał się w okna okolicznych budynków mieszkalnych, zadzierając głowę, schodził z chodnika na jezdnię i o mało go nie przejechałam. Ucieszyliśmy się obydwoje nadzwyczajnie.
– Nic się pani nie zmieniła! – zapewnił mnie pan Seweryn z zachwytem. – Nic a nic! Ciągle młoda! Ciągle piękna!
Rzecz gustu, jak wiadomo, nie to ładne, co ładne, tylko to, co się komu podoba. Pan Seweryn zawsze miał dziwne upodobania.
– Co pan tak? – spytałam z wyrzutem. – Po co pan się pcha pod te samochody?
– A! – odparł pan Seweryn z zakłopotaniem i machnął rękami. – A! Bo taki mam kłopot! A!
Od razu mnie to zaciekawiło. Kłopoty pana Seweryna były niezwykłe i z reguły przysparzały otoczeniu żywej uciechy. Pracowałam z nim przed kilkoma laty i przeżywałam chwile niezapomniane.
Pan Seweryn, człowiek anielskiej dobroci, pełen dziecięcej ufności do świata, posiadał jedną zasadniczą cechę, potężnie rozrosłą i na wszystko odporną. Był mianowicie roztargniony. Był roztargniony do tego stopnia, że potrafił zapomnieć, jak się nazywa. Można by wręcz powiedzieć, że istniało olbrzymie, gigantyczne roztargnienie, a do niego skromnie doczepiony był pan Seweryn.
Nie zdarzyło mu się, żeby w chęci pójścia do kina skojarzył prawidłowo trzy decydujące o sukcesie elementy: dzień, godzinę i miejsce. Jeśli nawet trafił do właściwego budynku i na właściwą godzinę, data okazywała się inna, jeśli data i godzina były w porządku, inne okazywało się kino. Nauczona doświadczeniami żona pana Seweryna odbierała mu bilety i pilnowała ich osobiście. Żonę zresztą pan Seweryn uwielbiał nad życie, czemu nikt się nie dziwił, była to bowiem kobieta wielkiej urody. Kiedyś zapragnął zrobić jej niespodziankę. Wysławszy ją na urlop, kupił wymarzony i długo poszukiwany wolterowski fotel, postanowił go od razu odnowić, odpowiednio ustawić i zaskoczyć małżonkę nowym meblem. Fotel renowacji wymagał stanowczo, włosie i morska trawa wyłaziły z niego wszystkimi stronami, a po obiciu zostało mgliste wspomnienie. Nawiązawszy kontakt z tapicerem, pan Seweryn zdecydował się pokryć antyk piękną złocistą materią i ruszył na poszukiwanie. Z materiałami w owych czasach było raczej krucho, długo zatem oblatywał sklepy, aż wreszcie znalazł. Akurat to co trzeba, ale tylko dwa metry, potrzebne zaś były cztery. Zmartwiony, zrezygnował z dwumetrowego kawałka, ale zaraz nazajutrz znalazł identyczny i też dwa metry. Szybko pomyślał, że dwa i dwa to cztery, kupił czym prędzej i rzucił się szukać wczorajszych dwóch metrów. Okazało się wówczas, że był to ten sam sklep, tylko pan Seweryn wszedł innym wejściem.
Ustawiony w kącie i osłonięty dwoma metrami złocistej materii, fotel niewątpliwie sprawił żonie dużą siurpryzę, wyglądał bowiem jak ozdobny katafalk. Pan Seweryn sprzedał mebel, tracąc na tej transakcji dwa i pół tysiąca złotych.
Z wycieczki do Związku Radzieckiego przywiózł motor i przejechał się nim na nafcie. Naftę sam wlał do baku przez roztargnienie, a rezultaty przeszły najśmielsze wyobrażenia. Nabywając kradziony węgiel, ufnie zapłacił zań z góry, przy czym wiara w ludzką uczciwość była w tym wypadku o tyle nielogiczna, że opłaceni osobnicy mogli dotrzymać zobowiązań wyłącznie drogą kradzieży. Na rozkaz żony szukał ich potem po wszystkich knajpach Mokotowa długo i bez żadnego skutku.
Inne przypadłości pana Seweryna wypełniłyby powieść-rzekę. Ponoszone przy tych okazjach finansowe straty nie spędzały mu snu z powiek, znalazł sobie bowiem dodatkowe zajęcie, nader intratne. Malował mianowicie portrety. Nie z natury, broń Boże, z naturą się nie wygłupiał, malował je z fotografii dla rodaków zza granicy. Powiększał podobizny wysyłane głównie do Stanów Zjednoczonych i brał dwieście dolarów od sztuki. Podobieństwo, trzeba przyznać, wychwytywał zadziwiająco, natomiast poziom artystyczny tych malowideł mógł budzić poważne zastrzeżenia. Klienci jednakże byli zachwyceni i pan Seweryn nie miał przestojów, dzięki czemu mógł sobie pozwalać i na wolterowskie fotele, i na węglarzy, i na dowolną ilość roztargnienia.
– Jaki kłopot? – spytałam go teraz z wielkim zainteresowaniem.
– A! Do licha! Malowałem dwa portrety, wie pani. No i, głupia sprawa, chyba pomyliłem fotografie…
– I co?
– A! No nie wiem! Szukam teraz tego drugiego modela…
– Tu pan szuka?
– Gdzieś tu chyba. Albo może gdzie indziej…
– Niech pan opowie, jak to było!
– A! – powiedział pan Seweryn, znów machając rękami. – Miałem zamówienia, no! Dwa naraz. Namalowałem oba portrety, ale jeden był do odebrania od razu, a drugi dopiero później. Przyszedł klient, odebrał jeden, nic nie powiedział, a teraz przyszedł drugi klient i mówi, że to nie jego…
– Jak to? A ten pierwszy co? Nie mówił, że to nie jego?
– Nie mówił. Nic nie mówił. A! Co ja się mam z tymi ludźmi! A co gorsza, to ja tego pierwszego namalowałem na podkładzie tego drugiego…
Zaczęło mi się wydawać, że nic nie rozumiem. Pan Seweryn wyjaśnił dokładniej. Przyszedł do niego klient z Ameryki, zamówił portret, zostawił fotografię, powiedział, że zgłosi się za trzy lata i poszedł. Następnie przyszedł drugi klient i przyniósł nie tylko fotografię, ale także płótno. Ściślej biorąc, nie było to płótno, tylko kawał dechy, elegancko zagruntowanej. Domagał się portretu na tym drewnie, twierdząc, że to będzie trwalsze. Pan Seweryn nie miał żadnych oporów, przystąpił do pracy i poniewczasie odkrył, iż klienta z Ameryki namalował na drewnie klienta miejscowego, klienta miejscowego zaś, który chciał być na drewnie, namalował na zwykłym kartonie. Klient od drewna przyszedł, zabrał drewno z podobizną klienta z Ameryki, słowa nie powiedział i poszedł. Teraz przyjechał klient z Ameryki i zgłosił pretensje, twierdząc, iż na obrazie widnieje obca osoba, pan Seweryn szuka zatem klienta od drewna, żeby go namówić na zamianę. Nie wie, gdzie klient mieszka, bo zapomniał adresu. Na końcu wyjaśnień dodał jeszcze, że w ogóle klienci przyszli w odwrotnej kolejności, najpierw był ten z dechą, a potem ten z Ameryki.
– On się chyba nie zgodzi zamienić, skoro chciał mieć portret na desce – zauważyłam.
– Ale to przecież nie jego portret! To tamtego!
– Ciekawe, że nie zwrócił uwagi…
– A! Może nie spojrzał! Tak bym chciał go znaleźć…
– A właściwie na jakiej podstawie pan szuka?
– A! Tak oczami pamiętam. Wymienił adres i tak mi jakoś w oczach stanęło, że to w jakimś miejscu w Alejach Jerozolimskich. Tylko nie wiem czy przy Dworcu Głównym, czy przy Marszałkowskiej, czy przy Nowym Świecie, czy tu…
– Jeszcze może być naprzeciwko Pałacu Kultury – podsunęłam.
– A może być. Telefonu też nie pamiętam, wiem tylko, że na końcu było siedemdziesiąt siedem. I tak chodzę…
Dusza mi jęknęła.
– Panie Sewerynie, i co pan chce znaleźć? Sama widziałam, że pan się gapi w okna! Myśli pan, że on ten portret wystawił w oknie, jak obraz na Boże Ciało? Albo sam będzie wyglądał i pan go pozna?
– A! No nie wiem. A może akurat wygląda?
– I pozna go pan z twarzy?
– Z twarzy nie. Ale z włosów. Piękne blond włosy, takie loki aż na ramiona, przedziałek pośrodku, istna Madonna!
Zachwyt w głosie pana Seweryna zadźwięczał niekłamany. Osłupiałam.
– Kiedyś pan był normalny – przypomniałam podejrzliwie. – Tak panu teraz przypadł do gustu ten facet z twarzą Madonny?
– Jaki facet? – zainteresował się pan Seweryn.
– No ten, z lokami blond, na ramiona…
Pan Seweryn wyraźnie się zakłopotał.
– A! Nie! Skąd facet! Kobieta! Przepiękna kobieta!
– Boże, ratuj! Kobieta przyleciała do pana z tą dechą?!
– A! Nie! Chociaż nie wiem… No, była u mnie także i kobieta. Jakoś tak razem. Te portrety zamawiali, zdaje się, mężczyźni, ale zapamiętałem kobietę.
– A ona miała z nimi w ogóle coś wspólnego?
– Tego nie wiem. Ale była…
– To co ta jej piękność ma tu do rzeczy? Szuka pan faceta, którego pan nie pamięta, i spodziewa się pan znaleźć kobietę, która nie ma z nim związku?!
– A może…?! – wykrzyknął pan Seweryn z tak zuchwałą nadzieją, że skołował mnie do reszty. Nie wiedziałam już zupełnie, kogo szuka, faceta czy Madonny, nie mówiąc już o tym, że na żadne znaleziska nie miał najmniejszych szans.
– Zamiast tracić czas bezproduktywnie, niech pan lepiej namaluje go po prostu jeszcze raz – poradziłam stanowczo. – O ile wiem, idzie to panu piorunem. Fotografię pan przecież ma?
– Coś takiego? – ucieszył się pan Seweryn. – A wie pani, to doskonały pomysł! Namaluję go jeszcze raz i powiem, że się znalazł! Świetny pomysł!…
Odjechałam z nadzieją, że udało mi się uratować mu życie. Przestanie złazić na jezdnię i nic go nie przejedzie…
* * *
– Matka – powiedział ostrzegawczo mój starszy syn, kiedy któregoś wieczoru wróciłam do domu. – Ja nic nie chcę mówić, ale ten półgłówek zgubił klucze.
Nie miałam żadnych wątpliwości, że szkaluje swego brata. Zaniepokojona, zajrzałam do ich pokoju. Mój młodszy syn z rzadką pilnością uczył się matematyki. Już sam ten fakt świadczył, że coś jest nie w porządku.
– Co to ma znaczyć? – spytałam podejrzliwie. – Co z tymi kluczami?
– Nic – odparł stanowczo mój młodszy syn.
– Jak to nic? Masz je?
– Co czy mam?
– Klucze.
– Jakie klucze?
– Na litość boską, nie róbże z siebie idioty! Zgubiłeś, to zgubiłeś, ludzka rzecz, ale muszę wiedzieć jak i gdzie! Może trzeba zmienić zamki!
– Jemu ktoś rąbnął – powiedział zza mojego ramienia mój starszy syn.
– Głupi jesteś – obraził się młodszy. – Nikt mi nic nie rąbnął.
– To gdzie je zgubiłeś?
Mój młodszy syn przez chwilę przełamywał wewnętrzne opory.
– W dyskotece – mruknął wreszcie.
– Albo powiesz porządnie, jak to było, albo pójdziesz jutro rano kupować nowe zamki za własne pieniądze – oznajmiłam stanowczo. – Zdecyduj się.
Mój młodszy syn zdecydował się od razu.
– Miałem je w kieszeni, kurtkę oddałem do szatni, a jak wróciłem do domu, to ich nie było. Znaczy, zgubiłem w dyskotece albo po drodze.
– Albo mu ktoś wyciągnął – podsunął starszy.
– Po diabła miałby mu ktoś wyciągać?
– Żeby nas okraść.
– Oszalałeś? Teraz, w zimie?!
Najcenniejszymi przedmiotami, jakie posiadaliśmy w domu, był kożuch mojego starszego syna i moje futro. W zimie, opuszczając mieszkanie, z reguły drogocenności owe mieliśmy na sobie. Okradanie nas w lecie miałoby jeszcze jakiś sens, w zimie żadnego. Mój starszy syn pomyślał i przyznał mi rację.
Młodszy uporczywie udawał, że uczy się matematyki. Zastanowiłam się.
– Jakie to były klucze? Mam na myśli, co tam było w tym pęku żelastwa, klucze od czego?
– Od zasuwy. Od piwnicy. Od furtki na działkę. Od windy. I kluczyk od skrzynki listowej, ale nie naszej, tylko mojego kumpla.
– Z kumplem załatwisz sobie sam. A reszta…
Zawahałam się, niepewna, czy w ogóle warto na to zwracać uwagę. Mój starszy syn był rozsądniejszy.
– Matka, nie żartuj, jemu naprawdę mógł ktoś wyciągnąć. Ktoś, kto go zna. Przyjdzie nas okraść, zdenerwuje się, że nic nie ma i zdemoluje mieszkanie. Coś trzeba zrobić.
Z niechęcią zgodziłam się, że trzeba. Pomysł wymiany wszystkich zamków nie podobał mi się w najmniejszym stopniu. Po chwili uprzytomniłam sobie, że właściwie w grę wchodzi tylko jeden i nieco mi ulżyło. Zastosowaliśmy w końcu wyjście najprostsze i najłatwiejsze. Górna zasuwa została wmontowana na miejsce dolnej, a dolna na miejsce górnej i teraz mieliśmy zamykać mieszkanie na tę górną, która przedtem była dolną. Problem pojawił się tylko w związku z liczbą kluczy, których było dwa, i nikt nie pamiętał, czy kiedykolwiek istniał trzeci, poza tym teraz potrzebowaliśmy czterech, więc i tak należało dorobić. Przez dwa dni uzgadnialiśmy ze sobą godziny nieobecności w domu, żeby nikt nie musiał siedzieć na schodach, trzeciego dnia klucze zostały dorobione i cale wydarzenie poszło w niepamięć.
Wkrótce potem w moim domu zaczęła działać tajemnicza ręka.
Wróciłam z miasta, weszłam do pokoju i o mało mnie szlag nie trafił. Na podłodze pod kanapą rozsypane były znaczki. Leżało ich tam niewiele, nie stanowiły olśniewających walorów filatelistycznych, niemniej jednak ich poniewieranie się po podłodze było zbrodnią niedopuszczalną, a ponadto zjawiskiem niepojętym. Suszyłam je na stołku i same z tego stołka zejść nie mogły, przygniecione były bowiem licznymi ciężarami. Ściśle biorąc, kolejne warstwy od dołu wyglądały następująco: stołek, deska kreślarska, książka telefoniczna instytucji, znaczki w złożonej na ośmioro Trybunie Ludu, atlas powszechny świata, książka telefoniczna mieszkaniowa i stary katalog Gibbonsa. Żadnej warstwy nie brakowało, wszystkie leżały jak powinny i jakim cudem znaczki mogły wydostać się spod tej prasy, było nie do pojęcia. Zajrzawszy do Trybuny Ludu, stwierdziłam, iż reszta znajduje się tam nadal, w niejakim chaosie, ale nie uszkodzona.
Z pazurami rzuciłam się na moje wracające kolejno do domu dzieci.
– Matka, co ty? – rzekł z niesmakiem starszy. – O siódmej rano pojechałem do Łodzi i dopiero teraz wracam. Zdalaczynnie ci to rozwaliłem?
– W ogóle nie mogłem się dostać do domu, bo zapomniałem kluczy – powiedział z urazą młodszy. – Specjalnie czekałem, żeby wrócić, jak już będziecie. Zostawiłem na kredensie, o!
Obejrzałam się. Na kredensie w kuchni jak byk leżały jego klucze. Mojej sprzątaczki tego dnia nie było, poza tym w żadnym wypadku nie zostawiłaby niczego na podłodze. Zjawisko nie zostało wyjaśnione.
W kilka tygodni później tajemnicze siły uczepiły się mojej kolejnej namiętności. Od długiego już czasu całe mieszkanie miałam zastawione i obwieszone suchym zielskiem. Upodobanie do roślinności wyzwoliły we mnie przepisy budowlane, nakazujące prowadzić rury centralnego ogrzewania po wierzchu. Jedną z takich rur, razem z wichajstrem do zakręcania, miałam akurat przed samym nosem, na ścianie za biurkiem, i był to widok, który mógł nosorożca wpędzić w depresję. W ramach protestu przeciwko nieludzkim zarządzeniom omotałam rurę bukietami kolorowego zielska i skutek objawił się z miejsca. Urządzenie ogrzewcze zmieniło oblicze i zaczęło budzić okrzyki zachwytu. Zachęciło mnie to do dalszych wysiłków, bardzo szybko zabrakło mi rur, przerzuciłam się na inne formy, niezależne od elementów budowlanych, i w rezultacie dekoracjami z mojego mieszkania można by śmiało przeżywić w zimie co najmniej dwie krowy.
Znów wróciłam do pustego domu i pod największym ściennym bukietem ujrzałam szczątki trawy, kawałki zielska i pokruszone kwiatki. Zanim zdążyłam oburzyć się na szarpanie ozdoby, wpadł mi w oko mój własny tapczan, na którym widniało istne pobojowisko, śmietnik z pokruszonej roślinności, a co gorsza, także duży kłąb tego czegoś, co wydobywa się z pękniętej trzciny pałki.
W głowach tapczanu stał na komodzie kolejny potężny bukiet. Ułożony był w małym, szklanym wazoniku i w ogóle nie utrzymałby się w pozycji pionowej, gdyby nie to, że przylepiłam wazonik do szklanej płytki gwarantowanym klejem. Zespolił się z nią na mur i środek ciężkości tej całej wiąchy stracił jakiekolwiek znaczenie. W żaden sposób nie mogło to się samo przewrócić, a gdyby nawet, z całą pewnością nie wróciłoby na poprzednie miejsce.
Zbierając puch z pałki do słoika z zapartym tchem, żeby przypadkiem nie dmuchnąć, zastanowiłam się nad sytuacją. Jeden z moich synów spędził dzień w Milanówku w warsztacie samochodowym, drugi robił wózek transportowy na działce mojej ciotki i nie miał żadnych szans oddalić się stamtąd. Sprzątaczka, zawsze to samo, przenigdy nie zostawiłaby po sobie bałaganu. A zatem co to, u diabła, mogło być?
Zaraz potem mojemu młodszemu synowi nadprzyrodzona moc zepchnęła nogę. Noga należała do stolika, który został przeistoczony w prasę, coś dociskał i to coś się wypsnęło. Dociskał zapewne nieźle, bo półeczka pod nim zawalona była książkami, a na blacie stał asparagus w wielkiej donicy, niemniej przygnieciony przedmiot wyszedł spod nogi i położył się obok. Sam chyba, bo sprawcy nie było.
Następnie mój starszy syn przyniósł mi w dwóch palcach fioletowy szaliczek, protestując przeciwko podrzucaniu mu obcych łachów. Znalazł to w pudle, gdzie trzymał rzeczy rzadko używane. Leżało na wierzchu. Obejrzałam szaliczek i wysunęłam supozycję, że zostawił go może ktoś znajomy. Przepytaliśmy wszystkich, nikt się nie przyznał, szaliczek przeleżał trzy dni na ławie w przedpokoju, po czym znikł równie tajemniczo, jak się pojawił.
Żywotność przedmiotów martwych w moim domu zaczęła być intrygująca i przyszło nam wreszcie do głowy, żeby się nad tym zastanowić. Mój starszy syn od razu znalazł wyjaśnienie.
– On zgubił klucze, nie? – powiedział oskarżycielsko, wskazując swego brata. – Ktoś tu bywa bez trudu.
– Ale przecież zmieniliśmy zasuwy! – zaprotestowałam z irytacją. – Na górze jest teraz dolna, a od dolnej klucza nie gubił! Zamykamy na dolną, to znaczy na górną!
– Od górnej, znaczy byłej dolnej, też zginął klucz.
– Skąd wiesz, że zginął? Może od początku były dwa?
– Takie zamki sprzedają z trzema kluczami.
– No dobrze, ale klucze od dolnej w ogóle nie były używane. Leżały w pudełku, związane sznurkiem. Gdyby ktoś chciał zgubić jeden, musiałby to uczynić dawno temu!
– A w ogóle kto tu ma bywać bez trudu – wtrącił z ciężką urazą mój młodszy syn. – Jakie tam bez trudu, skoro ty wychodzisz z domu i wracasz nie wiadomo kiedy. Bez trudu to tam, gdzie ludzie normalnie chodzą do pracy, a nie u nas! Tylko półgłówek by się narażał i niby po co?
Miał rację. W ciągu minionych paru lat zdążyłam zmienić zawód, porzuciłam biuro projektów i miałam nienormowany czas pracy. Mój starszy syn na studiach również cieszył się dużą swobodą. Jakiż kretyn w tych warunkach odwiedzałby mieszkanie, w którym nie ma co ukraść?
Po dwóch tygodniach bezowocnych rozważań nadszedł moment kulminacyjny.
Dziki wicher zaczął wiać znienacka wczesnym popołudniem. Zrezygnowałam z załatwienia połowy spraw na mieście i w pośpiechu wróciłam do domu, niespokojna o otwarte okna. Zima przeszła w wiosnę, zrobiło się ciepło, kaloryfery grzały ze zwiększoną mocą, zakręcić ich nie było sposobu, jedynym wyjściem pozostawało zatem otwieranie okien na przestrzał. Z całą pewnością moje dzieci zostawiły otwarte drzwi balkonowe, nie pamiętałam, czy drzwi pomiędzy pokojami są zamknięte i nie byłam pewna, czy trąba powietrzna nie pozbawiła mnie już całego dobytku. Chciałam uratować chociaż połowę.
Otworzyłam drzwi wejściowe, nie dostrzegłam żadnych zniszczeń, drzwi do pokoju dzieci ujrzałam zamknięte i uspokoiłam się. Równocześnie usłyszałam przeraźliwy wizg, co oznaczało, że balkon jest otwarty i koncertuje szpara pod drzwiami. Nie podobał mi się ten dźwięk, postanowiłam zamknąć balkon.
Starannie zamknęłam swoje drzwi, otworzyłam drzwi do pokoju dzieci i zamarłam z ręką na klamce. Nie przekroczyłam progu. Przez moment nie wierzyłam własnym oczom.
Na podłodze przed szafą leżał jakiś człowiek.
Unieruchomiło mnie na dostatecznie długą chwilę, żebym zdążyła go dokładnie obejrzeć. Twarzą zwrócony był do mnie, oczy miał postawione w słup i rozbity łeb. Nikt znajomy, zupełnie obcy facet. Drzwi balkonowe były otwarte, a na podłodze porozrzucane jakieś przedmioty.
Nie zamykałam balkonu i nie robiłam porządków. Hamulce w szarych komórkach puściły i myśl ruszyła do sprintu. Trup chyba. Zwłoki. Obcy denat w pokoju moich dzieci. Skąd, na litość boską…?!!! I kto to jest?! Może jeszcze żyje, powinnam sprawdzić, nie sprawdzę, kogo wzywać, pogotowie czy milicję…? Nie wchodzić!!! Telefon stoi u mnie, całe szczęście, no, to już więcej niż kolorowy szaliczek…
Cofnęłam się na miękkich nogach, zamknęłam drzwi, weszłam do siebie i zamknęłam drugie drzwi. Natychmiast zaczęło gwizdać szparą. Usiadłam na fotelu i podniosłam słuchawkę. Telefon wył, a ja się zastanawiałam, gdzie dzwonić.
Konkurencję wygrała milicja. Pogotowie nieboszczyka chromoli, zostawia tam, gdzie padł, a milicja go z pewnością zabierze. Nic nie wydawało mi się ważniejsze niż pozbyć się go z domu, żywy czy martwy, nie życzyłam sobie, żeby mi tu leżał. Poza tym, milicja też ma lekarzy…
Na pani w pogotowiu MO mój komunikat nie uczynił żadnego wrażenia. Kazała mi podać personalia i adres, omijać pomieszczenie z ofiarą, niczego nie ruszać i spokojnie czekać.
Niekoniecznie może spokojnie, jednak czekałam. Szpara pod drzwiami gwizdała ze zmiennym natężeniem. Na podwórzu za oknem, w które wpatrywałam się dość rozpaczliwie, zrzucali z ciężarówki jakieś rury, co brzmiało tak, jakby walił się cały budynek o konstrukcji stalowej. Ktoś próbował uruchomić samochód, silnik gasł mu na wolnych obrotach, zapalał go i przegazowywał. Włączone wczesnym rankiem radio nadawało góralską muzykę.
Za moimi plecami, w przedpokoju, coś nagle łomotnęło potężnie z jakimś okropnym, brzękliwym gruchotem. Nie padłam trupem na miejscu, przeciwnie, poderwałam się i szarpnęłam drzwi, możliwe, że ze zdławionym okrzykiem.
– Przepraszam, mamunia – powiedział mój starszy syn. – Nie miałem ręki i wiedziałem, że ta torba nie wytrzyma…
W milczeniu popatrzyłam na szczątki foliowej torby. Na podłodze stała druga, po całym przedpokoju rozturlały się puszki z mlekiem skondensowanym. Wśród nich leżała jakaś duża paczka, spod podartego papieru przezierał kawałek drewnianego pudła.
Mój syn troskliwie podniósł pudło i zaczął zdzierać z niego papier.
– Kazałaś mi kupić mleko na zapas, jak trafię, no wiec właśnie trafiłem. Przy okazji kupiłem sobie komplet narzędzi, chyba się to nie rozleciało…? Wypadło mi spod pachy. Nie, w porządku…
Przemogłam się, zmobilizowałam i schyliłam po puszki.
– Zbieraj to! Nie potrzeba mi tu fałszywych śladów. Zaraz przyjedzie milicja.
– Co? – zdziwił się mój syn. – Jaka milicja?
– Nie wiem jaka. Zwyczajna. Powinni być za chwilę.
– Po co?
– Wezwałam ich. Zbieraj, mówię! Do kuchni…
– Zaraz – powiedział mój syn i przytulił pudło do piersi. – Przed milicją to ja bym wolał schować to, a nie mleko. Kupiłem spod lady…
– Nie wchodź tam!!! – wrzasnęłam okropnie, bo już wyciągał rękę do klamki.
Mój syn wzdrygnął się gwałtownie i cofnął od drzwi.
– Dlaczego? Co się stało?
Spróbowałam zachować kamienny spokój. Siódma puszka wymknęła mi się z rąk.
– Tam leży jakiś facet.
– Jak to, leży? Pijany?
– Nie, chyba nie. Raczej nieżywy. Właśnie dlatego wezwałam milicję. Kazali nie wchodzić.
Mój syn rozejrzał się, wszedł do łazienki, wepchnął swoje pudło do kosza z brudami i wrócił do przedpokoju.
– Matka, nie rozumiem, co mówisz. Co za facet? Ktoś znajomy?
– W życiu go na oczy nie widziałam, pojęcia nie mam, kto to jest. I nie wiem, skąd się wziął, jak wróciłam, to już leżał.
– Może kumpel Roberta?
– Wykluczone, nie ten wiek.
– To ja go też chcę zobaczyć – powiedział stanowczo mój syn i zanim zdążyłam go powstrzymać, otworzył drzwi ich pokoju.
Rzuciłam się zamykać moje i złapałam je w ostatniej chwili. Mój syn stał w progu i patrzył w milczeniu. Zajrzałam również. Najpierw nie pomyślałam nic, a potem zrobiło mi się niedobrze.
Pokój był pusty. Nieboszczyk znikł. Firanka w otwartym balkonie powiewała wdzięcznie.
Na myśl, że za chwilę przyjedzie milicja, zrobiło mi się zdecydowanie gorzej. Mój syn puścił klamkę i wielkimi krokami, ostrożnie stawiając nogi, ruszył w głąb pokoju. Jęknęłam.
– Nie wchodź tam! Może zostały jakieś ślady…? Po diabła tam się pchasz?!
– Chcę zobaczyć, czy się nie pęta pod balkonem. Matka, ja go chyba widziałem…
Wyjrzał na ulicę i wrócił do środka.
– Nie, już go nie ma. Ślady są, widzisz przecież, że je omijam.
Dopiero teraz uświadomiłam sobie, co widzę na podłodze. Wśród rozmaitych poniewierających się przedmiotów leżała mało używana felga do volkswagena i prostokątny kawałek grubej płyty marmurowej. Na feldze, na marmurze i w jednym miejscu na lśniących klepkach parkietu widniały odrobiny czegoś, co wyglądało jak krew. Doznałam wyraźnej ulgi.
– Co to znaczy, że go widziałeś? – spytałam, pieczołowicie zamykając drzwi. – Gdzie go widziałeś?
– W bramie. Myślałem, że to pijak. Opierał się o ścianę, ręką i głową, nie zwróciłem na niego uwagi. Już wiem, co było. On tu rzeczywiście leżał, zamroczony, potem oprzytomniał i uciekł. Jakim cudem mogłaś tego nie zauważyć?
Oprzytomniałam również całkowicie, ale uciekać nie miałam zamiaru. Wzruszyłam ramionami i uczyniłam gest w kierunku okna, za którym facet ciągle przegazowywał silnik. Szpara gwizdała.
– A jeszcze zrzucali żelazne rury – dodałam. – A fotel stoi tyłem do przedpokoju. I radio grało. Mógł wyjść marszowym krokiem i ze śpiewem na ustach.
– A mnie usłyszałaś?
– Wstrząsnęło budynkiem. Co to było, bo puszki gruchotały oddzielnie?
– Drzwi. Wyleciały mi z ręki i trzasnęły…
Przyjechała milicja, opowiedziałam im wszystko i zaczęłam przepraszać. Zapewnili mnie, że nie ma za co.
– Musiało być tak, jak pani mówi – rzekł porucznik. – Zakradł się, szukał, co by tu ukraść i te rzeczy zleciały mu na głowę…
Urwał, obejrzał szafę, popatrzył na jej wierzch i podniósł felgę.
– Tym dostał. Jak to mogło zlecieć?
– Tym też dostał – powiedział sierżant, podnosząc kawałek marmuru.
– To nieźle dostał. Szukał chyba czegoś na szafie i pociągnął… To tak luzem leżało?
Poczułam się zmuszona wyjaśnić, że nie tylko luzem, ale w ogóle w sposób urągający prawom fizyki. Pchaliśmy na tę szafę wszystko, co nam było akurat niepotrzebne, i fragmenty magazynu spadały wielokrotnie. Sierżanta zjawisko zainteresowało, wlazł na krzesło i obejrzał z bliska wierzch szafy.
– Tu jest pochyło – oznajmił.
Pewnie, że było pochyło, bo w charakterze dolnej warstwy leżała na szafie deska kreślarska, nachylona z natury. Tysiąc razy proponowałam mojemu starszemu synowi, który był najwyższy, żeby ją przekręcił tyłem do przodu, przedmioty wówczas spadałyby za szafę, nie czyniąc nikomu krzywdy. Ciągle obiecywał, że to zrobi i ciągle zapominał.
Sposób uszkodzenia ofiary został wyjaśniony. Pozostała druga kwestia.
– Ciekawe, jak on wszedł – rzekła władza, oglądając drzwi. – Wytrychami tę zasuwę trudno otworzyć, klucze podrobił czy co? Nikt pani nie ukradł kluczy?
Popatrzyliśmy z moim synem na siebie. Nie było siły, należało uzupełnić zeznania.
Tłumaczeniem, że owszem, zgubione zostały klucze, ale od dolnej zasuwy, która przedtem była górna, a zamykamy na górną, która przedtem była dolna i nikt jej nie używał, a teraz nie używamy dolnej, byłej górnej, zagmatwałam wszystko doszczętnie. Nikt już nie wiedział, które klucze i które zasuwy mam na myśli. Milicja patrzyła na mnie z niesmakiem, kazała mi sprawdzić, czy nic nie zginęło i podejrzliwie potraktowała informację, że nie mam co sprawdzać. Wreszcie poradzono z naciskiem, żebym na wszelki wypadek zmieniła wszystkie zamki u drzwi.
– Fajnie – powiedziałam po wyjściu władzy. – Jutro kupuję nową zasuwę i od początku zaczyna się kołomyja z kluczami. Będziemy ich pilnować jak oka w głowie i zobaczymy, co z tego wyniknie.
– W ogóle musimy sami dorobić – orzekł mój młodszy syn, który ostatnie chwile pobytu milicji w domu przesiedział na schodach na strych. – Przy tym dorabianiu każdy może podwędzić jeden zapasowy.
– Kto ma dorobić? – spytałam cierpko. – Ja?
– Nie, mogę ja. Mam kumpla z warsztatem.
– O co tu w ogóle może chodzić? – zastanowił się mój starszy syn. – Podrzucanie nam śmieci i szaliczków, to jeszcze małe piwo, ale jak zaczynasz znajdować w domu zwłoki…
– W dodatku takie ruchliwe – wtrącił młodszy.
– … to już się robi grubsza sprawa. Matka, w coś ty się tym razem wplątała?
Z czystym sumieniem mogłam przysiąc, że wyjątkowo w nic. Mężczyźni mojego życia, przez których wplątywałam się wielokrotnie w rozmaite rzeczy, akurat się jakoś odseparowali, a najnowszy, rysujący się na horyzoncie, nie wszedł jeszcze w fazę wplątywania. Sama z siebie ostatnio miałam mało czasu i żyłam dość normalnie. Rzecz była zatem całkowicie niezrozumiała. Z cichą nadzieją, że może jeszcze zdarzy się jakiś dziwoląg, kupiłam nową zasuwę i zaczęłam czekać na dalszy rozwój wydarzeń.
* * *
– Matka, pożycz mi deskę – poprosił mój młodszy syn.
Zdziwiłam się.
– Przecież cały czas używasz deski?
– Ale nie tę! Ja chcę średnią deskę z rolkami i przykładnicą. I jeszcze trzeba mnie z nią zawieźć do kumpla.
Zastanawiałam się przez moment. Średnia deska kreślarska od wieków leżała na szafie i powodowała spadanie z mej różnych przedmiotów. Nie miała rolek, rolki, również od wieków, były przykręcone do dużej. Jeszcze jedna miała rolki i przykładnicę, ale to była mała, stała przy ścianie za fotelem. O co mu może chodzić…?
– A…! – przypomniałam sobie nagle. – Tę, co stoi za biurkiem? To jest deska Gaci!
– Jakich gaci? – spytał mój syn nieufnie.
– Nie jakich, tylko jakiej. Jedna moja przyjaciółka nazywa się Gacia i to jest jej deska. Powinnam jej chyba oddać, kompletnie o tym zapomniałam…
– Ładnie się nazywa – pochwalił mój syn. – Nie możesz jej jeszcze nie oddawać? Potrzebuję na parę tygodni.
Znów się zastanowiłam. Gacia wciąż jeszcze znajdowała się w Afryce, siedziała tam już szósty rok, przedłużyła sobie kontrakt. Z pewnością deska nie była jej potrzebna, poza tym deska, nawet z rolkami i przykładnicą, nie jest skarbem szczególnym, w razie zniszczenia łatwo ją zastąpić drugą. Mogłam wyrazić zgodę na pożyczenie. Na wszelki wypadek jednak, zanim zaczęłam szastać mieniem Gaci, uznałam za słuszne zadzwonić do jej matki.
W telefonie odezwał się Mateusz. Ucieszyłam się, bo go okropnie dawno nie widziałam.
– Pani mecenasowa jest? – spytałam po wymianie powitalnych okrzyków.
– Nie bardzo – odparł z lekkim zakłopotaniem. – Z panią mecenasową jest w ogóle nie najlepiej i sam nie wiem, co robić. Dobrze, że dzwonisz, może mi co poradzisz.
– A co się stało?
– Nic się nie stało. Pani mecenasowej zdrowie szwankuje, no wiesz, wiek… Coś tam jej z ciśnieniem nawala, aktualnie jest w szpitalu i tak się waham, ściągać Gacię czy nie…
– To chyba zależy od tego, co mówią lekarze?
– Lekarze różnie mówią. A co chciałaś?
Wyjaśniłam sprawę deski. Mateusz znów okazał zakłopotanie i niepewność.
– No, wiesz… Jak znamy Gacię… Jeżeli jesteś pewna, że w razie czego potrafisz jej dostarczyć identyczną deskę…
– No pewnie, że potrafię! Chodziło mi tylko o to, czy pani mecenasowej ta deska nie jest akurat niezbędna do szczęścia. I czy przypadkiem Gacia nie wraca. I w ogóle chciałam, żeby było wiadomo, że ja się do niej zbytnio nie przyzwyczaiłam. Gaci deska, nie moja.
– Toteż właśnie – powiedział Mateusz ostrzegawczo. – Rób, jak uważasz, ja się nie wtrącam.
Wróciliśmy do rozważań na temat sytuacji rodzinno-domowej i uzgodniliśmy, że Gacię należy zawiadomić o stanie zdrowia matki zwyczajnym listem, kwestię ewentualnego przyjazdu pozostawiając do jej uznania. Nie wiadomo, w jakim stopniu jest niewolnicą tego swojego wymarzonego kontraktu.
Obecność Mateusza w domu Gaci nie zdziwiła mnie wcale, wiedziałam bowiem, że z całą rodziną łączą go wieloletnie kontakty. Był nawet jakoś tam spowinowacony. Od dzieciństwa znał jej ojca, który umarł dawno temu, znał matkę i brata, z Gacia zaś był zaprzyjaźniony w sposób, który intrygował całe otoczenie. Niekiedy stanowili parę, niekiedy zaś nie. Gacia miewała różnych narzeczonych, Mateusz nawet żonę, z którą się dość szybko rozwiódł, ponadto wielbił kilka różnych innych dam, wciąż jednak jakoś trzymali się razem i nikt nigdy nie zdołał dociec, czy była to przyjaźń bezpłciowa, czy długofalowy romans. Gacia i Mateusz nie przeczyli żadnym pogłoskom, a pytania wprost kwitowali wzruszeniem ramion. Najlepsze przyjaciółki nie potrafiły wykryć prawdy i w końcu wszyscy machnęli na nich ręką. Nie pasowali zresztą do siebie, Mateusz był bardzo przystojny, a Gacia wręcz przeciwnie.
Po jej wyjeździe opiekował się matką i domem, załatwiał miliony spraw i częściej można go było zastać w mieszkaniu pani mecenasowej niż we własnym. Związki były trwalsze i ściślejsze niż w niejednej rodzinie.
Jego ostrzeżenie wzięłam pod uwagę.
– Pożyczę ci tę deskę, ale na wszelki wypadek kupisz rolki – powiedziałam do Roberta. – Przy okazji, rzecz nie jest pilna. Przykładnicę też lepiej kup.
– Dobra, przy okazji. Ale teraz nam się śpieszy. Trzeba mnie zawieźć do kumpla czym prędzej. Najlepiej jeszcze dziś albo nawet wczoraj.
Zawiozłam go i okazało się, że kumpel mieszka w tym samym domu i na tym samym piętrze, co jeden z moich przyjaciół, Tadeusz. Wiedziałam, że Tadeusz z Ewą są na urlopie, więc nie usiłowałam składać im wizyty. Zostawiłam dziecko z deską pod przeciwległymi drzwiami i wróciłam do domu.
Przyjechałam po urlopie nad morzem, weszłam do mieszkania i już w drzwiach usłyszałam telefon. Mateusz! Odezwał się po czterech miesiącach.
– Słuchaj, czy ty masz jakiś kontakt z Gacią? – spytał zatroskanym głosem.
– Żadnego. Myślałam, że ty masz. A bo co?
– A bo wiesz… Głupia sprawa. Gacia nie przyjechała na pogrzeb…
– Na jaki pogrzeb?
– Matki. Pani mecenasowa umarła.
– Jezus Mario, na co?
– Wylew miała. No i cześć. Szybko się to odbyło, depeszowałem do Gaci, zwlekałem z pogrzebem, ale jak długo można… I nie mam od niej do tej pory żadnej odpowiedzi.
– A kiedy to było?
– Ze trzy tygodnie temu. Nie widziałaś nekrologów?
– Wyjeżdżałam, dopiero wróciłam. I co?
– I nic. Siedzę tu, w tym ich mieszkaniu, i sama rozumiesz, nie wiem co robić. Gacia się słowem nie odezwała, wszędzie rzeczy pani mecenasowej…
Przypomniałam sobie nagle, że przecież razem z Gacią jest Kazio. Zaproponowałam, że napiszę do niego i spytam, co się z nią dzieje. Mateusz ucieszył się z tej możliwości i zażądał pośpiechu.
– Nie zwlekaj z tym za długo, niech ja coś wiem…
– Czekaj, ale ona przecież chyba korespondowała z matką?
– Dosyć rzadko. Pani mecenasowa pisała co tydzień, a Gacia dwa razy do roku. Ostatnio, czekaj, niech pomyślę… Już ze cztery miesiące nie było listu od niej.
– Nie umarła przecież, boby zawiadomili urzędowo!
Mateusz pomamrotał coś pod nosem.
– Co mówisz? – spytałam niecierpliwie. – Mów głośniej, nic nie rozumiem!
– Mówię, że umrzeć, to chyba nie umarła, ale może kogoś poznała…
Od razu wiedziałam, co ma na myśli. Najgorętszym, szaleńczym, nieopanowanym pragnieniem Gaci było wyjść za mąż. Gnębił ją pech, od przeszło dziesięciu lat czyniła w tym kierunku dzikie starania, bez skutku. Usposobienie miała raczej romansowe i każda nowa znajomość budziła w niej eksplozje uczuć i wielkie nadzieje. Przyjaciółki powychodziły za mąż, miały dzieci, zdążyły się porozwodzić, a ona ciągle nic. Poznanie kogoś, kto by się nadawał do mariażu, mogło mieć dla niej nieobliczalne skutki, diabli wiedzą, może się do tego kogoś przeprowadziła, może wyjechała gdzieś, może w ogóle zgłupiała… Rzeczywiście, należało sprawdzić przez Kazia.
Po dwóch miesiącach uzyskaliśmy informacje równocześnie. Kazio, który również przedłużył kontrakt, odpisał, że Gacia wyjeżdżała, ale już wróciła, o matce wie i sama się zgłosi. Mateusz potwierdził wiadomość, właśnie dostał list. Gacia była nieobecna w Casablance, teraz przyjechać nie może, zresztą po co, skoro pogrzeb matki już dawno się odbył, przyjedzie za jakiś czas, a Mateusz ma zgarnąć rzeczy na kupę i użytkować mieszkanie. Nic się nie stało i nic się nie dzieje, Gacia była po prostu w Australii…
– U brata – powiedział Mateusz z niechęcią. – Nie napisała tego, ale przecież jasne, że pojechała do Sydney zobaczyć się z bratem.
Wzruszyłam ramionami.
– Czy on tam praktykuje? – spytałam ze średnim zainteresowaniem.
– A cholera go wie. Podobno tak…
Brat Gaci był postacią, o której się milczało. Stanowił plamę na honorze rodziny. Uciekł z Polski zaraz po zrobieniu dyplomu w jakiś dziwny i nieprzyjemny sposób, kogoś tam wykantował i wystawił na strzał, powłóczył się trochę po świecie, wreszcie ugrzązł w Australii, podjąwszy tam pracę. Krążyły słuchy, że powodzi mu się doskonale, co było nieco dziwne, bo ukończył prawo. Angielski znał wprawdzie perfekt, ale polskie prawo niekoniecznie musi pasować do innych części świata. Być może uzupełnił wykształcenie.
Brat Gaci nic mnie kompletnie nie obchodził, sprawę uznałam za wyjaśnioną i przestałam się nią zajmować.
Po następnych paru miesiącach objawiła się znienacka Gacia we własnej osobie.
– Przyjechałam tylko na tydzień i mam cholernie mało czasu – zakomunikowała mi przez telefon. – Muszę wrócić w terminie…
– Jak ci tam jest? – zaciekawiłam się.
– Nieźle. Kaziowi lepiej.
– Dlaczego?
– Bo jest mężczyzną. Ale i tak nie narzekam, ucywilizowani są dosyć, przestali już udawać, że nie słyszą, co mówię.
– A udawali?
– A jak? Przyjmować polecenia i decyzje od kobiety, to straszny wstyd. Ale przyzwyczaili się do mnie, a warunki jak w niebie. Słuchaj, chciałam cię o coś zapytać. Czyś ty przypadkiem nie widziała u mnie góralki?
– Czego proszę…?
– Góralki.
– Jakiej góralki, na litość boską? Żywej?!
– Nie, namalowanej. Nie wpadł ci tu gdzieś w oko portret góralki?
Zastanowiłam się. Mieszkanie Gaci było zapchane dziełami sztuki, antykami, obrazami, zwierciadłami w ozdobnych ramach, milionem fotografii i rozmaitych pamiątek. Ciężko było przypomnieć sobie, co w tym widziałam, a czego nie, poza tym, zaskoczyła mnie niebotycznie.
– Halo, jesteś tam? – zaniepokoiła się Gacia. – Mówże coś!
– Zaraz. Usiłuję sobie przypomnieć.
– Przypomnij sobie, moja złota. Cholernie mi zależy. Olejny portret góralki, nieduży… Trochę większy niż format A3.
– Nie – powiedziałam stanowczo. – Niczego takiego nie było. A jeśli nawet było, to ja tego nie zauważyłam.
– A nie słyszałaś czego? Wiesz, może moja matka…
– Twojej matki na oczy nie widziałam od twojego wyjazdu. I nie rozmawiałam z nią. Mam wrażenie, że mnie nie bardzo lubiła.
– No chyba, że cię nie lubiła – przyświadczyła Gacia z godną pochwały szczerością. – Ale góralkę mogłaś widzieć.
– Może i mogłam, ale nie widziałam. A co, zginęła ci?
– Zginęła. I nie mogę znaleźć. No nic, cześć!
– Czekaj! – wrzasnęłam, ale już było za późno, Gacia odłożyła słuchawkę. Nie zdążyłam jej powiedzieć o desce.
Zadzwoniłam oczywiście od razu, ale było zajęte. Nazajutrz telefon nie odpowiadał, Gacię gdzieś diabli wynieśli. Trzeciego dnia rozzłościłam się i pomyślałam, że jak jej deska będzie potrzebna, sama sobie o niej przypomni. Nie zabierze jej przecież do Casablanki.
Po dwóch tygodniach zadzwonił Mateusz.
– Słuchaj – rzekł zamyślonym głosem. – Czyś ty przypadkiem nie słyszała czegoś o góralce?
– Czy to jakaś mania was opętała? – spytałam z irytacją. – Najpierw Gacia, teraz ty… Gdzie ona w ogóle jest?
– Kto?
– No, nie góralka przecież! Gacia!
– Jak to gdzie? W Casablance chyba? Pojechała już przeszło dwa tygodnie temu. W sobotę.
Szybko policzyłam i wyszło mi, że Gacia odleciała nazajutrz po rozmowie ze mną. Zadzwoniła w ostatniej chwili. Sama uniemożliwiła kontakt. Bardzo dobrze, zdjęła mi z sumienia tę cholerną deskę.
Mateusz uporczywie trzymał się swojego tematu.
– Pytam, czy słyszałaś o góralce? Albo może widziałaś u Gaci portret góralki? Olejny.
– Nie. Gacia też mnie o to pytała. Żadnej góralki nie widziałam i w ogóle o co tu chodzi?
Mateusz pomilczał sobie przez chwilę.
– Wiesz, musimy się chyba zobaczyć – zdecydował nagle. – Ja ci to muszę pokazać… Wpadnij do mnie, to znaczy do mieszkania Gaci, ja tu już jestem na stałe.
– Proszę cię bardzo. Kiedy?
– Jutro. Tak koło szóstej po południu. Możesz?
– Mogę, dlaczego nie…
Gnana ciekawością, przyleciałam punktualnie. Weszłam do mieszkania i prawie zamarłam w progu, śmiertelnie zaskoczona.
Widziałam ten apartament przed kilkoma laty, tuż przed pierwszym odjazdem Gaci. Można sobie wyobrazić, jak wyglądał. Gacia była w trakcie pakowania, cały jej dobytek poniewierał się gdzie popadło, ja sama zwiększyłam bałagan, domagając się od niej pracy do ostatniej chwili. Jednakże, w porównaniu z obecnym stanem, poprzednie pobojowisko można było uznać niemal za pedantyczny porządek.
– Mateusz, rany boskie, co to jest? – spytałam delikatnie, wchodząc dalej. – Nie jestem przesadna i dużo rzeczy widziałam, ale czy przez to mieszkanie przeleciało stado rozjuszonych bawołów?
– Nie – odparł Mateusz z wyraźną satysfakcją. – Tylko jedna Gacia. Właśnie chciałem ci to pokazać, żebyś zyskała jasny obraz sytuacji. Opisać tego nie potrafię, poza tym obawiałem się, że mi nie uwierzysz. Zwracam ci uwagę, że już trochę posprzątałem.
– Na miłosierdzie pańskie, a cóż ona robiła?!
– Szukała góralki. Usiądź, zrobiłem miejsce. Zaparzyłem kawę, przyniosę i pogadamy.
Jeden stolik i dwa krzesła były wolne, chociaż dookoła wyglądało tak, jakby Mateusz zepchnął z nich po prostu jakieś kupy rzeczy na podłogę. Pod ścianą i na środku leżało zwałowisko książek, ogromna, przedwojenna szafa biblioteczna była rozebrana na drobne kawałki. Z kanapy zdjęto poduchy, poodwracano do góry nogami i porozwalano byle jak, wyjęte z wielkiego biurka szuflady zajmowały pół podłogi. Obrazy ze ścian poutykane były wszędzie.
Mateusz wrócił z kawą i zażądałam wyjaśnień.
– W kuchni wygląda jeszcze gorzej – zakomunikował. – Słuchaj, tyś tej góralki na pewno nie widziała?
– Jak Boga kocham. Co to w ogóle jest?
Mateusz ustawił na stoliku tacę i usiadł wygodnie.
– A o zamiarach Gaci coś wiesz?
– Nic nie wiem. A co, powinnam wiedzieć?
– A o tym co robiła, jak wyjeżdżała pierwszy raz?
– To wiem. Siedziała kamieniem przy desce dzień i noc razem ze mną. Powinnam wiedzieć coś więcej?
– Nie, niekoniecznie. Ja ci mogę powiedzieć, że Gacia już nie wróci.
Nie zaskoczył mnie wcale. Właściwie można było spodziewać się tego, Gacia w Polsce nie miała już nikogo z bliskiej rodziny, a za granicą przebywał jej brat. Mogło jej wpaść do głowy opuszczenie ojczystego kraju na zawsze.
– Widzę, że temat jest obszerny – zauważyłam. – Mów jakoś tak, żeby mi się nie pomieszało. Jesteś pewien, że nie wróci?
– Całkowicie. Posprzedawała, co mogła, zarządziła co zrobić z resztą, mieszkanie scedowała na mnie, sprzedała samochód… Zresztą, wcale tego nie kryła, wyraźnie mi powiedziała, że nie wróci. Trochę rzeczy zabrała ze sobą, ale tak naprawdę, to na niczym jej nie zależało, tylko na góralce.
– Co to takiego?
– Obraz. Olejny obraz, przedstawiający góralkę, coś w rodzaju portretu. Gacia szukała tej góralki z obłędem w oczach, no, sama widzisz. Ma to format mniej więcej pięćdziesiąt na czterdzieści centymetrów, podała mi ten format, żebym wiedział, gdzie się nie zmieści. Słuchaj, ty nie dasz wiary… Myśmy tu opukiwali ściany i podłogę, Gacia zerwała wykładzinę w kuchni, te poduchy dziabała drutem raz koło razu, nic jej nie obchodziło, tylko to jedno. A i to jeszcze ci powiem, że nie od razu przyznała się, czego szuka. Jakieś trzy dni szukała sama, nic nie mówiła, w końcu zaczęło jej brakować czasu, więc poprosiła, żebym jej pomógł. Widzisz to mieszkanie, trzy pokoje zapchane gratami, schowków, szafek, od cholery. Pot z nas płynął ciurkiem. Gacia w głowę zachodziła, co się z tą góralką mogło stać, myślała, że może matka komuś dała, latała po przyjaciółkach matki, po znajomych, nic, kamień w wodę.
– A tyś tę góralkę w ogóle widział?
– Nigdy w życiu. Pierwszy raz o niej usłyszałem od Gaci. I, rozumiesz, głowę sobie dam uciąć, że ona tej góralki szukała po to, żeby ją zabrać ze sobą…
Zrozumiałam od razu.
– Pamiątka czy dzieło sztuki…?
– Jak znam Gacię, to raczej to drugie…
– A, to bardzo dobrze, że nie znalazła!
– Też tak myślę. Może i dobrze…
– A ty co? Co masz zrobić w razie, gdyby się ta góralka znalazła?
– A właśnie, widzisz, w tym rzecz, że nic.
Zdziwiłam się.
– Jak to? Gacia nie zostawiła poleceń?
– Słowa jednego nie powiedziała. O różnych rzeczach mówiła, zostawiła mi tu tysiąc spraw do załatwienia, a o góralce ani słowa. Kiedy się okazało, że jej nie ma i nie można jej znaleźć, nabrała wody w usta. Nawet ją spytałem, ale wiesz, odpowiedziała mi coś takiego, że zacząłem się zastanawiać, czy nie mam halucynacji. Coś tak, jakby nie rozumiała, o co pytam, bo tej góralki w ogóle nigdy nie było. Wymyśliłem ją sobie.
– No, to omamy masz dość silne – zauważyłam, gestem wskazując pobojowisko.
– Czekaj, bo to jeszcze nie koniec – podjął Mateusz tajemniczo. – Po pierwsze, jak myślisz, czy ja słusznie zakładam, że Gacia chciała wywieźć dzieło sztuki?
– No pewnie! Ja też ją znam i też daję głowę.
– A no właśnie. Po drugie, przypominam ci, że ja jestem z zawodu historykiem sztuki. Zaginione dzieło bardzo mnie interesuje z rozmaitych przyczyn i chciałbym je znaleźć. Nie powiedziałem ci jeszcze, że ta góralka była namalowana nie na płótnie, tylko na drewnie. Na desce.
Gapiłam się na Mateusza, który przerwał, żeby napić się kawy. Odstawił filiżankę i popatrzył na mnie.
– Czy mi się wydaje, czy przez telefon wspominałaś coś o jakiejś desce?
Przez chwilę nic nie myślałam, a potem nagle zrozumiałam jego skojarzenie.
– Ale coś ty! Nie! To znaczy tak, owszem, ale chodziło mi o deskę kreślarską!
Mateusz nie okazał żadnego rozczarowania.
– Co to za deska?
– Gaci deska. Średnia. Zabrałam ją od niej razem z rysunkiem…
Wyjaśniłam okoliczności wyniesienia deski z domu Gaci. Mateusz słuchał w zamyśleniu.
– Nie chcę cię martwić, ale to by było jedyne wytłumaczenie – oznajmił spokojnie. – Jakiej ona była wielkości?
– A1. To znaczy, jakieś, nie żadne jakieś, tylko dokładnie sześćdziesiąt na osiemdziesiąt cztery. No, ze dwa centymetry więcej z każdej strony. Deska jak deska…
– Oglądałaś ją dokładnie?
Już chciałam powiedzieć, że tak, kiedy uświadomiłam sobie nagle, że nic podobnego. Wcale jej nie oglądałam. Pracowałam na niej, to fakt, ale od początku do końca była wyłożona brystolem i tego, co pod brystolem, nigdy nie widziałam na oczy. Ale, ostatecznie, deska była gładka, równa i niemożliwe było, żeby brystol przykrywał olejne malowidło.
Mateusz nie zrezygnował z pomysłu.
– Ty się lepiej zastanów. Oglądałaś ją pod spodem?
– Oszalałeś, po diabła mam oglądać deskę kreślarską pod spodem?!
– No widzisz…
– Nic nie widzę! Pod spodem ona ma nogi!
– Jakie nogi?
Rozejrzałam się. Gdzieś tu powinna się poniewierać duża deska Gaci, dwa razy większa od tej, którą wyniosłam. Chyba że ją sprzedała… Zażądałam od Mateusza pomocy w odnalezieniu.
– Wynika z tego, że jestem skazany na szukanie desek coraz to większych formatów! – westchnął. – W końcu od tego zwariuję. Ale czekaj, chyba tu było coś takiego…
Znaleźliśmy deskę w sąsiednim pokoju, opartą o ścianę, pozbawioną przykładnicy i rolek. Pokazałam Mateuszowi nogi, to znaczy długie kawały drewna, wpuszczone przy dwóch krawędziach, na jednym końcu wyższe, a na drugim niższe, decydujące o pochyleniu deski. Mateusz zaczął mierzyć ich rozstaw.
– Coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że to było właśnie to – oświadczył. – Popatrz, jeśli była o połowę mniejsza… Te podpórki były tu, nie? A pomiędzy nimi akurat miejsce na góralkę. Lepiej pomyśl porządnie.
– Ale przecież… – zaczęłam i urwałam.
– No, no? – powiedział zachęcająco Mateusz. – Coś ci świta?
Wróciłam do stolika z kawą.
– Przypominam sobie. Było tak… Gacia na tej średniej desce nie pracowała, miała do kreślenia wielkie kobyły. Wtedy, kiedy do niej przyszłam… Wyciągnęła tę deskę z jakichś zakamarków, zza szafy chyba, zakurzona była nieźle, ale nie miałam czasu zmieniać brystolu. Przykładnicę miała przypiętą…
Mateusz słuchał z wielkim zainteresowaniem.
– No, a wyobraź sobie, gdyby ją ktoś spreparował tak, żeby od spodu umieścić dodatkową deskę, rozumiesz, wpuścić w tę prawdziwą, plecami do wierzchu, a twarzą do środka… I gdyby to zasłonił… Zauważyłabyś?
– Nie – przyznałam po namyśle. – Nic bym nie zauważyła. To znaczy, w zaistniałych okolicznościach, bo gdybym ją obejrzała dokładnie…
– Ale nie oglądałaś jej dokładnie. A technicznie to było możliwe, nie?
– No, owszem. Ale cholerna robota. Komu by się chciało?
Mateusz popatrzył na mnie z politowaniem.
– Widzisz, ja się opieram na tym, jak Gacia szukała. Jakby ci to określić… Dzika zaciętość. Rozpaczliwa. Zresztą, widzisz skutek. I dlatego wydaje mi się, że to było takie dzieło sztuki, nad którym opłaca się popracować…
– Czekaj, bo się gubię – przerwałam. – Jeżeli Gacia odwalała tę robotę z deską…
– A kto powiedział, że Gacia? – przerwał Mateusz. – Gacia przyjechała szukać góralki po spotkaniu z bratem…
Popatrzyliśmy na siebie. Brat Gaci był niewątpliwie zdolny do wszystkiego…
– Myślmy logicznie – zażądałam. – Brat powiedziałby jej, że wetknął góralkę w deskę, i Gacia w pierwszej kolejności rzuciłaby się na mnie!
– Niekoniecznie. To nie musiał być brat. To mógł być jeszcze ktoś inny, mogła to wykombinować pani mecenasowa. Krótko mówiąc, ja wierzę w to, że góralka istniała, znajdowała się tutaj i znikła. Ty wyniosłaś deskę. Pomysł może być głupi, ale nie zaszkodzi sprawdzić. Gdzie ją masz?
Zrobiło mi się równocześnie zimno i gorąco.
– Nie wygłupiaj się i przestań mnie straszyć – powiedziałam niepewnie. – Nigdzie jej nie mam. Mój syn wyniósł ją do kumpla. Sama go nawet zawiozłam.
– O rany boskie…!
– Ale czekaj, nie rób tragedii! Naprawdę jest mało prawdopodobne, żeby ta góralka tam była…
Mateusz odzyskał energię.
– Mało czy nie mało, na wszelki wypadek odbierz ją temu kumplowi. Gacia szukała malowidła zgoła obsesyjnie, nic ci to nie mówi?
Zaczęły mi latać dreszcze po plecach. Mateusz miał rację, Gacia dla byle czego nie rujnowałaby mieszkania, nawet jeśli zamierzała je na zawsze opuścić. Jedną deskę do drugiej deski zawsze można dopasować, ale po jakiego diabła ktoś miałby się wdawać w tę niesłychanie żmudną i skomplikowaną robotę… Po co? Ukryć dzieło…? I kto?! Nie Gacia, to pewne… Niemniej, jeśli góralka przedstawiała dużą wartość, odnalezienie jej było wręcz obowiązkiem służbowym Mateusza…
I nagle, jak grom z jasnego nieba, spadło na mnie przypomnienie wszystkiego, co działo się w moim domu przed dwoma laty. Krzyknęłam „Jezus kochany!” i zapałki wpadły mi do filiżanki z kawą.
– Nic się nie stało, jest więcej kawy – powiedział uspokajająco Mateusz. – Zapałki też mam…
– Nie, czekaj! Wszystko rozumiem! Chryste Panie, ty masz rację! Cholerna deska…! To nie Gacia! Diabli nadali kumpla…!
Mateusz wyłowił zapałki i zażądał natychmiastowych wyjaśnień.
– I nie wpadaj mi tu w ataki tego twojego temperamentu – dodał surowo. – Sprawa jest poważna.
Złożyłam relację szczegółowo, przy okazji doznając prawidłowych skojarzeń. Mateusz dobrze myślał, ktoś szukający w moim domu pchał się do drewna. Na stołku ze znaczkami leżała deska, za bukietem na ścianie wisiała wielka i gruba płyta wiórowa, na szafie leżała deska, na stoliku mojego syna coś, co wyglądało jak deska… Ktoś widział, jak wychodziłam od Gaci z dechą w objęciach i ktoś wszelkimi siłami starał się do tej dechy dotrzeć. Nie od razu, tajemnicze zjawiska zaczęły występować mniej więcej po czterech latach, widocznie wcześniej mój syn lepiej pilnował kluczy…
Mateusza najbardziej zainteresował włamywacz, zaprawiony w globus felgą i pińczowskim marmurem.
– Jesteś zupełnie pewna, że go nigdy przedtem nie widziałaś?
– Absolutnie. Ani przedtem, ani potem.
Mateusz zastanowił się i jakby zawahał.
– Mundzia znałaś?
– Jakiego Mundzia?
– Gaci brata.
– Nie. Zdążył wywiać wcześniej.
– A jakichś innych… No, jego znajomych… Bywali u Gaci…
– Różne osoby widywałam u boku Gaci, ale kto z nich należał do jej brata, pojęcia nie mam. Bo co?
– Bo czekaj…
Mateusz znów się zawahał i nagle podjął decyzję.
– Bo właściwie co szkodzi… Gacia swoje zabrała, a reszta do wyrzucenia. Tu się jeszcze pętają różne stare zdjęcia, co nam szkodzi popatrzeć…
Po pół godzinie udało nam się wyłowić ze śmietnika cały plik podniszczonych starych fotografii w podartej kopercie. Brat Gaci znajdował się tylko na jednej i było to zdjęcie natury towarzyskiej. Kilkanaście osób różnej płci wokół ogrodowego stolika, wszystkie zwrócone twarzami do obiektywu. Wyciągnęłam lupę filatelistyczną.
– Nie – powiedziałam stanowczo. – Mojego niedobitka tu nie ma. A Mundzio z twarzy nie podoba mi się tak samo jak z charakteru.
– Zostaw to sobie, a jakbyś miała okazje, zrób powiększenie – poradził Mateusz. – Może jeszcze ktoś się będzie koło ciebie pętał…
– Zwracam ci uwagę, że te wszystkie osoby są obecnie starsze co najmniej o dziesięć lat.
– Nie szkodzi. Mogli się mało zmienić. Wracając do tematu, wszystko wskazuje, że deska stanowi klucz do sprawy i trzeba ją odzyskać. Sama rozumiesz…
* * *
Co przeżyłam z piekielną deską, to ludzkie pojęcie przechodzi. Kłopoty pojawiły się od razu, okazało się bowiem, że kumpel mojego syna, niejaki Klekot, wyprowadził się przed paroma miesiącami nie wiadomo dokąd. Zmienił także miejsce pracy, dzięki czemu mój syn stracił z nim kontakt. Nigdzie nie był zameldowany. Ten ostatni fakt osobiście stwierdziłam w administracji, gdzie udało mi się uzyskać nowy adres lokatorów opuszczonego mieszkania. Podobno była to siostra Klekota z mężem i dzieckiem, przeniosła się na Ursynów.
Pojechałam na Ursynów. Pogawędka z siostrą Klekota, która odnosiła się do mojego syna bez widocznej niechęci, była wysoce utrudniona, matce towarzyszyło bowiem dziecko, trzyletni chłopczyk, z całej siły dmuchający w blaszaną trąbkę. Wykrzyczeliśmy do siebie wzajemnie różne pytania i odpowiedzi i okazało się, że Klekot wynajął sobie gdzieś pokój, bo od siostry miał za daleko do pracy. Siostra nie wie gdzie. Nie wie także, gdzie jej brat pracuje, ale w grę wchodzą tylko trzy możliwości: albo w „Hucie Warszawa”, albo na Tamce, albo na Żeraniu.
– Na Tamce to nie – powiedział mój syn, kiedy zamknęły się za nami drzwi windy i dźwięki trąbki przestały wypełniać świat. – Na Tamce właśnie przestał pracować. Zostaje tylko huta i Żerań.
– Zabiję cię – obiecałam mu rozpaczliwie. – Pożyczałeś deskę czy nie? Rób, co chcesz, ale masz mi znaleźć tego Klekota!
– Dobra, ale to potrwa.
– Nie może potrwać! Mnie się śpieszy!
– Ale ja się nie mogę bez przerwy zwalniać z pracy! To trzeba latać po kadrach! Mam wziąć urlop na Klekota czy co? Pytałem już kumpli, nikt nie wie, co się z nim dzieje. Podzwoń trochę ty…
Myśl, że rodzice powinni sami cierpieć za własne błędy wychowawcze, zamknęła mi usta. Trzeba mu było pożyczyć tę deskę z szafy…
Przez telefon nie dowiedziałam się niczego. Zaczęłam jeździć. Na Żeraniu i w hucie Klekota nie było. Wytypowaliśmy pokrewne zakłady pracy i w czwartym kolejnym wreszcie go znalazłam.
W dziale kadr wśród damskiego personelu, niczym rodzynek w cieście, siedział jeden osobnik płci męskiej, niesłychanie ruchliwy i nadludzko uczynny. Na pierwsze moje słowa zerwał się z krzesła i wyrwał jakąś teczkę z biurowej szafy.
– Klekot! Ja go znam, pracuje tutaj! Pani może rodzina?
Na wszelki wypadek powiedziałam, że prawie.
– Ach, kocie mój! – wykrzyknął, na szczęście nie do mnie, tylko gdzieś w przestrzeń. – Ależ niefart! Tak mi przykro! Niech się pani aby tylko nie zdenerwuje!
Przeraziłam się.
– Jezus Mario, umarł…?
– Ależ nie, co znowu! Już mu lepiej, tak mówią. Kocie mój, miał wypadek, wpadł pod ciężarówkę i zdrowo go skotłowało, ale nic, kocie mój, już mu lepiej! Leży w szpitalu. Na Bielanach. Chirurgia urazowa.
Metodę wchodzenia do szpitala na Bielanach o każdej porze miałam od dawna opanowaną bezbłędnie, nie musiałam czekać na dzień odwiedzin. Zabrałam dziecko i pojechaliśmy od razu.
Właściwy pokój na trzecim piętrze znaleźliśmy bez trudu.
– Pod oknem – wymamrotałam półgębkiem. – On mówił, że leży pod oknem z prawej strony…
Trochę niepewnym krokiem przeszliśmy przez sześcioosobowy pokój w kierunku okna, wpatrzeni w postać na łóżku. Odjęło nam mowę. Zatrzymaliśmy się przed łóżkiem, ciągle bez słowa. Popatrzyliśmy na siebie.
– To on? – szepnęłam podejrzliwie.
– A skąd ja mam to wiedzieć? – odszepnął mój syn z urazą. – Czy ja jestem Duch Święty?
Na łóżku spoczywała jednostka nie do rozpoznania. Noga na wyciągu to było nic, trudności powstawały wyżej. Cała górna część jednostki okutana była opatrunkiem, można powiedzieć, bez reszty. Wielka, biała buła miała zapewne jakiś otwór w okolicy nosa, pozostawiony dla oddychania, ale to było wszystko. Reszta stanowiła śnieżny monolit. Nie wiadomo było przy tym, czy na przykład nie śpi.
– Powiedz coś! – zażądałam szeptem. – Spytaj, czy to on. W ogóle zrób coś!
– Hej, cześć! – powiedział niepewnie mój syn. – Ty jesteś Klekot?
Buła poruszyła się odrobinę i okazało się, że pozostawiono otwór także dla ust.
– Cześć, a kto tam? – zaszemrało z lekkim zaciekawieniem.
– Ja – odparł mój syn. – Powiedz czy ty jesteś Klekot, bo nie mogę rozpoznać.
– No pewnie, że ja, a bo co?
– Rany, aleś się urządził… Słuchaj, gdzie ty teraz mieszkasz?
– Na Korzeniewskiego. Ty, kto ty jesteś? Nie mogę się połapać.
– Robert.
– Jaki Robert? Nie znam żadnego Roberta.
– No co się wygłupiasz, jak to mnie nie znasz! Robert jestem.
– Niech ja skonam… A skąd ja cię znam?
– A czy ja pamiętam? Czekaj, skąd my się znamy? Chyba jeszcze z podstawówki. Chałturę razem robiliśmy ze dwa lata temu, nie przypominasz sobie?
Buła zastanawiała się przez chwilę w milczeniu.
– Pierwsze słyszę – wyszemrała stanowczo. – Jaką chałturę?
– Dla tej restauracji w motelu. Zaplecze robiliśmy. No, projekt urządzeń….
Buła znów przez chwilę milczała.
– W życiu czegoś takiego nie robiłem – zadecydowała w końcu stanowczo.
– No co ty, pamięć straciłeś? – zdenerwował się mój syn. – Słuchaj, może to nie ty? Ty jesteś Klekot Marcysiak?
– Jaki znowu Marcysiak? Ja jestem Klekot Andrzej!
– Jaki Andrzej?! Jesteś Klekot Marcysiak! Zapomniałem, jak ci na imię, ale wcale nie Andrzej!
– Jak rany Boga, chyba jeszcze wiem, jak się nazywam?! Co za Marcysiak, Marcysiaka w ogóle nie znam!
Zaczęło mi się robić słabo. Pozostałe pięć poszkodowanych osób wysłuchiwało tego dialogu w kamiennym milczeniu i z szalonym zainteresowaniem. Puknęłam Roberta w ramię.
– Bardzo pana przepraszamy – powiedziałam ze skruchą. – Nastąpiła pomyłka, wzięliśmy pana za kogo innego. Serdecznie panu życzę powrotu do zdrowia…
– A to kto znowu? – zirytowała się ofiara. – Co za cholera, jakieś obce osoby mnie nachodzą…
Nie wdając się w dalsze wyjaśnienia, zawróciłam i zwyczajnie uciekłam. Robert dogonił mnie na schodach.
– Matka, to nie on – zakomunikował odkrywczo.
– Ja cię zabiję na pewno! – wysyczałam z furią. – Jak się ten Klekot nazywa?
– Który Klekot?
– Boże, daj mi cierpliwość! No nie ten tutaj przecież, tylko ten twój! Ten, którego szukamy!
– A, ten. No, słyszałaś przecież. Marcysiak.
– A ja latam po instytucjach i szukam Klekota! Żebyś pękł! Czemuś tego nie powiedział?!
– Jak to, myślałem, że wiesz…
– Skąd miałam wiedzieć, do diabła, Klekot i Klekot! Myślałam, że to nazwisko! Co to w ogóle jest, ten Klekot?!
– No, przecież nie imię! Tak go wszyscy zawsze nazywali, od urodzenia pewnie, bo mówił, jakby klekotał. A nazywa się Marcysiak, Słowo daję, myślałem, że wiesz! A tyś szukała po kadrach faceta nazwiskiem Klekot…?
Nigdy w życiu nie byłam równie bliska dzieciobójstwa. Mój syn nie pożałował uciechy bratu, słyszałam, jak obaj ryczeli w swoim pokoju. W desperacji zdecydowałam się ponowić wizytę u siostry przeklętego Klekota. Robert, chcąc nie chcąc, musiał mi towarzyszyć.
Dziecko biegało po mieszkaniu z wózeczkiem na drążku. Wózeczek wydawał z siebie dźwięki, przy których trąbka była niczym. Porozumieć się nie można było wcale. Jedynie w chwilach kiedy dziecko oddalało się do przedpokoju, ponad skrzypiący terkot wybijały się strzępy słów. Ze strzępów wywnioskowałam, że siostra Klekota słyszała o desce i że z tą deską coś się stało. Zbrodnicze myśli na tle niechęci do dzieci pchały mi się coraz natrętniej.
I nagle zapanowała cisza. Obie, jak na komendę, obejrzałyśmy się w stronę eks-źródła dźwięku. Mój syn robił coś przy wózeczku, a syn siostry Klekota w szalonym napięciu patrzył mu na ręce.
– No to już pani powiem – rzekła nagle siostra Klekota z zaciętością. – Te zabawki to mu przynosi jedna moja przyjaciółka. Ona nie ma własnych dzieci, a chciała wyjść przedtem za mojego męża. A ja sobie postanowiłam, że przetrzymam.
– Ale on może mieć od tego zaburzenia słuchu – ostrzegłam z natychmiastowym zrozumieniem.
– Myśli pani…?
– To prawie pewne. Oni wszyscy mają teraz zaburzenia słuchu. Decybele są szkodliwe.
Siostra Klekota zawahała się.
– To nie wiem…
– Niech mu pani te zabawki po prostu chowa – poradziłam w natchnieniu. – I niech mu je pani daje do zabawy zawsze, jak przychodzi ta przyjaciółka.
Siostrze Klekota błysnęło w oku i twarz jej się rozjaśniła. Kiwnęła głową.
– To już się pani przyznam i do tej deski. Mam ją w kuchni. Z tym, że właśnie nie wiem, która to jest, pani czy mojego brata. Ale ona jest bardzo dobra jako stolnica…
Brak z mojej strony jakichkolwiek pretensji o zamianę deski kreślarskiej w stolnicę wyraźnie podniósł siostrę Klekota na duchu. Zaprowadziła mnie do kuchni. Deska leżała na stole i akurat była w użyciu. Od razu stwierdziłam, że to nie moja, to znaczy nie Gaci, bo miała nogi równe, a nie nachylone. Na wszelki wypadek obejrzałam ją od spodu, ale nie dostrzegłam tam żadnych śladów dłubania.
– To jest deska pani brata – stwierdziłam. – Ale może pani przypadkiem wie, co się stało z moją?
Mój syn uporczywie majstrował przy wózeczku i rozmowie nic nie przeszkadzało. Siostra Klekota czule pogładziła stolnicę.
– Już się bałam, że mi ją pani zabierze… Owszem, wiem. Jak się wyprowadzaliśmy, już tych rzeczy było za dużo, dwie takie deski, na co mi to, a mojego brata akurat nie było, no i wie pani, tam, naprzeciwko nas mieszkał taki jeden…
– Jaki jeden? – zaniepokoiłam się, zanim zdążyłam sobie uprzytomnić, że naprzeciwko siostry Klekota mieszkał mój kolega, Tadeusz.