Szczęście na miarę - Agata Kołakowska - ebook + książka

Szczęście na miarę ebook

Agata Kołakowska

3,9

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Jak się czujesz, wkładając ulubioną sukienkę? Na co wtedy liczysz? Za czym tęsknisz? Być może za tym samym, co klientki pracowni krawieckiej Leonarda Kittaya.

Najlepsze materiały i doskonałe wykonanie to znaki firmowe niewielkiego zakładu mieszczącego się w kamienicy na Staromiejskiej. Ale to miejsce wyróżnia się czymś jeszcze. Czymś, czego nie da się kupić nigdzie indziej.

Dzięki niemu spełniają się najskrytsze marzenia.

Wyhaftowane kryją się w zamówionych sukienkach. Aby się ziściły, marzycielce wolno polecić pracownię wyłącznie jednej kobiecie. Być może w tym właśnie tkwi przyczyna kłopotów finansowych właściciela?

On, w przeciwieństwie do swoich klientek, nie wierzy w magiczną moc kreacji. Choć daje nadzieję innym, podchodzi do stworzonej przez siebie legendy z dystansem. Dlaczego? Przyczyną jest niespełniona miłość. Leonard pogodził się z losem, lecz nigdy nie przestał kochać.

Niebawem do jego drzwi zapuka Dagna, dziennikarka lokalnej gazety, zwabiona opowieściami przyjaciółki. Uważa, że krawiec jest pospolitym oszustem, który żeruje na kobiecej naiwności i postanawia napisać o tym artykuł. Żeby jednak zrobić to rzetelnie, musi zebrać jak najwięcej informacji. Najlepszym sposobem na wysondowanie tematu wydaje się zamówienie sukienki…

Jakie jest marzenie Dagny? Co się wydarzy po publikacji tekstu? Czy zwykła sukienka potrafi odmienić życie? Czy zawsze na dobre?

"Szczęście na miarę" to historia, która kładzie się ciepłem na sercu. Opowiada o życiowych wyborach, pragnieniach i tęsknotach. Lecz przede wszystkim o miłości, która potrafi trwać - mimo wszystko.

Agata Kołakowska (ur. 1984) – wrocławianka z urodzenia i zamiłowania. Autorka szesnastu powieści obyczajowych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 355

Oceny
3,9 (26 ocen)
8
12
3
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

Copyright © Agata Kołakowska, 2021

 

Projekt okładki

Sylwia Turlejska

Agencja Interaktywna Studio Kreacji

www.studio-kreacji.pl

 

Zdjęcia na okładce

© Magdalena Russocka/Trevillion.com;

Ilina Simeonova/Trevillion.com

 

Redaktor prowadzący

Anna Derengowska

 

Redakcja

Ewa Charitonow

 

Korekta

Maciej Korbasiński

Bożena Hulewicz

 

ISBN 978-83-8234-596-4

 

Warszawa 2021

 

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

 

Jarku, Najdroższy!

To dla Ciebie

 

1

Do widzenia! Wszystkiego dobrego! – Mirela zamknęła drzwi za klientką.

W końcu mogła przestać się uśmiechać. Dzisiaj nie przychodziło jej to łatwo, choć pani Wanda była bardzo zadowolona z zamówionej kreacji. Kiedy dwa tygodnie temu Leonard pokazał jej projekt klasycznej wizytowej sukienki, stwierdziła, że to chyba zbyt banalne. Ten banał sprawił jednak, że w trakcie dzisiejszej przymiarki nie mogła się nadziwić, jak to możliwe, że zniknęły jej obfite biodra.

– Pan tak sprytnie je ukrył! – zaświergotała, przeglądając się w lustrze. – Panie Leonardzie, wyglądam… No naprawdę! Jak z katalogu!

Lecz on zachowywał się tak, jakby nie słyszał tej pochwały. Upewnił się tylko, czy klientka nie ma więcej uwag, po czym poprosił Mirelę, aby zapakowała suknię w firmowy pokrowiec. Zrobiła to jak zwykle uważnie i starannie. Sfinalizowała transakcję, po czym odprowadziła panią Wandę do wyjścia.

To była ostatnia klientka tego dnia. I ostatnia klientka Mireli w Pracowni Krawieckiej Leonarda Kittaya. Dobrze wiedziała, że właściciel poszedł już do siebie, na górę. Pewnie właśnie zdejmuje marynarkę i zmienia koszulę, pomyślała. W tym czasie ona zazwyczaj robiła porządki: zaczynała od zebrania skrawków materiału, odłożenia nożyczek, ogarnięcia stołu. Potem przeglądała terminarz na kolejny dzień. Jeżeli było coś do omówienia, dyskutowali o tym z Leonardem przed wyjściem Mireli do domu.

Ale tym razem nie było czego sprzątać. A jutro ona miała się już tutaj nie pojawić.

Przystanęła pośrodku sporego pokoju, którego okna z jednej strony wychodziły na podwórko studnię. Padał deszcz; oprócz jednostajnego szumu nie było słychać innych dźwięków. Pan Witold nie majsterkował przy swoim starym gruchocie. A sopran Marii, sąsiadki z góry, nawet jeśli ta śpiewała przy pichceniu kolacji, nie przebijał się przez ulewę.

Mirela patrzyła, jak krople rozbryzgują się o szyby. Pożegnalna symfonia!, pomyślała.

Zerknęła na wiszące na ścianie rzędy szpulek z kolorowymi nićmi. Kiedy zaczynała pracę w tym miejscu, Leonard uczulił ją, żeby zawsze układała je kolorystycznie. I stosowała się do tej zasady przez te wszystkie lata. Zapomniała się tylko raz. On nie skomentował tej pomyłki, tylko własnoręcznie zaprowadził porządek. Mimo że było to prawie dwadzieścia lat temu, Mirela doskonale pamiętała, jak chwycił szpulkę długimi palcami i pełnym namaszczenia ruchem przełożył ją na właściwe miejsce. Jakby to nie były nici, lecz nuty, a on był Mozartem.

– Zielenie między zieleniami. Nie inaczej! – napomniał.

Nie pomyliła się nigdy więcej.

Sięgnęła po torebkę i podeszła do krętych schodów, które prowadziły na piętro, do mieszkania Leonarda. Nie usłyszała żadnej krzątaniny. Czyżby o mnie zapomniał?, przemknęło jej przez myśl.

– Leonardzie! – zawołała. – Będę się zbierać!

Wtedy usłyszała skrzypnięcie szafy. A potem kilka kroków.

– Zaczekaj. Już schodzę.

Miał na sobie cienki rozpinany sweter i lniane spodnie. W jego pojęciu był to luźny, niezobowiązujący strój na wieczór. Mirela nigdy by mu się nie przyznała, że po przyjściu do domu od razu przebiera się w dres. Leonard dobiegał sześćdziesiątki, ale czas obszedł się z nim łaskawie. Może to przez klasyczne rysy? Albo geny i brak nałogów? Gęste posiwiałe włosy musiał przed chwilą przeczesać, bo układały się w doskonałą falę.

– Chciałbym zaprosić cię na kieliszek koniaku – powiedział. – Niedaleko jest całkiem przyjemny bar.

– Dziękuję. To miłe. Ale nie mam nastroju. Wolę wrócić do domu i sobie popłakać.

– Przecież nie ma powodu.

– Kończy się pewien etap. – Westchnęła. – To niemal dwadzieścia lat pracy… Przywiązałam się.

Podszedł bliżej i wykonał gest, jakby chciał dotknąć jej ramienia. Ostatecznie wycofał się, ale w jego wypadku już sama chęć nosiła znamiona odświętności.

– Wiesz, że nie stać mnie już na pracownika – powiedział. – Nasz zawód podupadł. Prawie nikt już nie szyje na miarę.

– Niestety. Liczy się szybko, tanio…

– …i byle jak – dokończył. – Ale mam nadzieję, że zajrzysz do mnie czasem.

Mirela uśmiechnęła się. To zdanie należało rozumieć jak najczystszy dowód sympatii.

– Oczywiście! Wrócę, choćby po moją sukienkę. Pamiętasz? Lata temu obiecałeś, że ją dla mnie uszyjesz.

– Proszę cię! – Pokiwał głową. – Jesteś na to za mądra!

– No nie wiem… Pani Wanda niebawem doświadczy czegoś niezwykłego! – Spojrzała zaczepnie.

– O tak! A raczej dobrze skrojonego ubrania. To wszystko.

Leonard zamknął za nimi drzwi pracowni. Przystanęli w bramie, której obdrapane ściany aż prosiły się o remont. Pachniało wilgocią i mokrym asfaltem. Tylko krok dzielił ich od wstąpienia w ścianę deszczu.

– To cześć! – Mirela otworzyła parasol.

– Dziękuję – odparł ledwo dosłyszalnie.

Skręcił w lewo, ona poszła w prawo. Jeszcze przez kilka sekund słyszał stukot jej obcasów. Cieszył się, że pada, bo dzięki temu mijający go ludzie patrzyli wyłącznie pod własne nogi. Nie byli zainteresowani nikim i niczym, jak rzadko. A on czuł się wśród nich samotny. Tą dobrą samotnością, bez plątaniny słów, bez spojrzeń. Właśnie tego teraz potrzebował. Żal mu było rozstawać się z Mirelą, ale nie miał wyjścia. Podejrzewał zresztą, że będzie jej raźniej w sklepie z garniturami, na który zmieniała jego pracownię. Uważał się za dobrego krawca, ale mizernego kompana, i dziwił się, że tak długo z nim wytrzymała.

Gdy pojawiła się w jego zakładzie, miała zaledwie dwadzieścia siedem lat. I była pełną werwy młodą mężatką. Początkowo sądził, że się nie dogadają, że odstraszy ją, jak trzy poprzednie krawcowe. Ale mimo że Mirela różniła się od niego pod wieloma względami, dzieliła z nim cechę, która pozwoliła im stworzyć zgrany zespół. Była uparta. I tym właśnie mu zaimponowała. Czasami myślał sobie, że odrobinę przypomina mu Małgorzatę. Może to był prawdziwy powód, dla którego znalazł z nią wspólny język?

Dziś, jak rzadko, miał ochotę na koniak. Dlatego gdy tylko wszedł do baru, zagadnął kelnera i złożył zamówienie. Stolik wybrał później, zaciszny, na końcu sali. Rozejrzał się po wnętrzu. Dochodziła dopiero dziewiętnasta, nie było wielu gości. Przy oknie siedziała para: on trzymał ją zaborczo za rękę, ona spoglądała na ulicę, jakby szukała ratunku. Nieco dalej starszy pan wertował gazetę, rozmawiając przez telefon. Krzywił się. Przez artykuły czy przez rozmówcę?, rozważał Leonard. Nie znał tych ludzi, ale wiedział, że metki na ich ubraniach wskazują na krawiectwo azjatyckie. A co za tym szło – ich tekstylia czeka deformacja przed upływem roku.

– Pański koniak – usłyszał nad uchem.

Skinął w podziękowaniu i uniósł pękaty kieliszek do ust. Cierpki smak alkoholu powoli przetoczył mu się przez język. Tego mi było trzeba!, stwierdził zadowolony.

Do baru weszły dwie kobiety, ani na moment nie przerywając żywiołowej rozmowy. Leonard pomyślał, że śmieją się nieco zbyt głośno, a potem zastygł, bo rozpoznał brunetkę.

Miał nadzieję, że ona go nie zauważy. Nie lubił spotykać klientek poza pracownią. Nie lubił, gdy go zaczepiały. Choć owszem, sprawiało mu przyjemność, gdy w tłumie bezkształtnej odzieży wyławiał swoje dzieła. Swoje sukienki. Sukienki! Uważał, że w modzie nie ma nic szlachetniejszego. Miał do nich szczególny stosunek i ogromny sentyment.

Wyniósł go z domu. Jego matka nigdy nie nosiła spodni. Miała ulubione kreacje na każdą okazję, niedzielę i święta. Choć była urodziwą kobietą, stawała się w nich jeszcze piękniejsza. Smuklejsza, dostojniejsza. A on podziwiał ją i jej magiczne przemiany. Mały Leoś uwielbiał kryć się w fałdach maminej spódnicy, trzymać się falban. Słuchać szelestu tkaniny. Patrzeć, jak powiewa na wietrze. Jak się układa. Zmienia. Wtedy czuł się szczęśliwy. Wszystkie suknie po matce trzymał w kufrze – gdy je w nim zamykał, wciąż tlił się na nich jej zapach. Od tamtej pory nigdy nie otworzył drewnianej pokrywy. Bał się, że woń się ulotni albo on odkryje, że tak naprawdę nigdy jej tam nie było…

Rozluźnił się nieco, dopiero gdy kobiety wybrały stolik w przeciwnej części sali.

 

– Cieszę się twoim szczęściem! – zapewniła Dagna, siadając.

Kelner przyniósł menu i zapytał, czy podać im coś do picia. Lidka poprosiła o kieliszek wina, Dagna zdecydowała się tylko na wodę. Przyszła prosto z redakcji i musiała wracać do domu samochodem.

Tak naprawdę wcale nie miała ochoty na to spotkanie. Wolała zaszyć się u siebie i choć na kilka godzin zapomnieć o pracy, ale przyjaciółka nalegała. Może potrzebuje się wyżalić?, pomyślała Dagna, lecz okazało się, że jest wprost przeciwnie. Była podekscytowana, co ostatnimi czasy zdarzało jej się nader rzadko.

– Nie mogę uwierzyć, że dostałam ten kredyt! – powtórzyła Lidia po raz kolejny. – Wygląda na to, że wreszcie przestaniemy z Zuzką tułać się po wynajmowanych klitkach. Będę miała własną! – Wyrzuciła ręce do góry.

– Ciasne, ale własne – przytaknęła Dagna.

– Odmawiali mi we wszystkich bankach. Ten był ostatni. Wierz mi, to nie przypadek! W chwili składania wniosku miałam na sobie akurat tę sukienkę…

Dagna uśmiechnęła się pobłażliwie.

– Rozumiem twoją radość, ale nie wmawiaj mi, że to ma jakikolwiek związek z jakąś tam kiecką!

– Ale co mi szkodziło spróbować? Też mogłabyś sobie sprawić podobną. Mogłam powiedzieć o tym komukolwiek, ale wybrałam ciebie, niedowiarku! Tylko pamiętaj, nie wypaplaj! – ostrzegła Lidia. – Zasada jest prosta: szyjesz na miarę, odbierasz i możesz powiedzieć o pracowni tylko jednej osobie.

– Dlaczego tak?

– Kto to wie? – Lidia się uśmiechnęła. – Może w przeciwnym wypadku czar pryśnie?

– Czar pryśnie? – Dagna się roześmiała. – Czy ty siebie słyszysz? Jest dwudziesty pierwszy wiek! Nie mamy na podorędziu żadnej dobrej wróżki…

Urwała, bo przy stoliku pojawił się kelner z napojami. Przyjaciółki pośpiesznie przejrzały kartę dań i zamówiły po sałatce.

– Myślałam tak samo, dopóki pan Leonard nie uszył mi mojej – podjęła temat Lidka, gdy już zostały same. – Pragnęłam rozwiązania problemu mieszkaniowego i voilà! Wystarczyło kilka tygodni!

– To nie ma związku. Czysty przypadek. Inaczej prosty krawiec mógłby rozwiązać wszystkie problemy dręczące tę planetę. A przynajmniej problemy żeńskiej części jej populacji. A jakoś tego nie zrobił!

– Bo to niemożliwe. Choćby dlatego, że mało kto zna tę pracownię. Wolno ci ją polecić tylko jednej osobie – przypomniała.

– Zwykły zabieg marketingowy! – podsumowała Dagna. – Ale skoro od własnej sprawczości wolisz sprawczość kawałka zszytego materiału, twoja wola! – zirytowała się Dagna.

Lidia odstawiła kieliszek i spojrzała uważnie.

– Zły dzień? – próbowała odgadnąć.

– Raczej ostatnie pół roku! – Dagna wsparła brodę na dłoni.

I nagle poczuła się jak odlana z ołowiu. Zmęczona. Bolały ją ramiona i kark. Miała zesztywniałe plecy i dość… Przede wszystkim miała dość. Pracy i tego, w co zamieniło się jej życie. Po zmianie redaktora naczelnego przydzielano jej same błahe tematy. Bogdan, nowy szef, zdawał się nie dostrzegać jej potencjału ani zaangażowania. Obchodziły go wyłącznie rauty z miejskimi urzędnikami i wystawy psów rasowych, na które jeździł z Cezarem, swoim wyżłem węgierskim. Codzienność w pracy przyprawiała Dagnę o nieustającą frustrację. Ale najgorsze było to, że od lutego tkwiła na gruzowisku własnego małżeństwa. Na początku wściekła, teraz otępiała. Wciąż nie mogła zrozumieć tamtej zdrady. Wydawało się, że tworzą z Marcinem udany związek. On zawsze podkreślał, że podziwia jej energię i ceni za ambicję. Cieszył się, że nie jest jak jego matka, która całe życie spędziła w podomce, pucując mieszkanie, jakby od tego zależały losy świata. Ale pewnego piątku wrócił do domu i oświadczył, że się z kimś spotyka.

Dagna sądziła, że to głupi żart, bo czasami takie mu się zdarzały, ale on zaczął pakować walizkę. Podejrzewała, że chodzi o tę nową programistkę z jego firmy, czarującego rudzielca, przy którym odruchowo wstrzymywało się oddech. Taka konkurencja odrobinę polepszyłaby jej samopoczucie. Ale Marcin zdradził ją z czterdziestoletnią rozwódką z dwójką dzieci!

Nie miała nic przeciwko kobietom zajmującym się wyłącznie wychowaniem potomstwa, ale wybór był dość zaskakujący, wziąwszy pod uwagę to, co zawsze słyszała od męża.

– Kobieta powinna być niezależna. Mieć swój świat i własną karierę. To czyni ją interesującą – zaznaczał, ale zapytany, co interesującego znalazł w kochance, nie potrafił odpowiedzieć.

No i nigdy nie ciągnęło go przecież do dzieci. Gdy przez ostatnie lata Dagna podpytywała go o powiększenie rodziny, prosił, aby odłożyć tę decyzję jeszcze na jakiś czas.

– Musimy pożyć, więcej podróżować! – uzasadniał.

A dzisiaj podróżował głównie do supermarketu, z niejaką Dorotą i obcymi bliźniakami! Gdy przypadkiem zobaczyła ich razem w kwietniu, ledwie zdążyła dobiec do najbliższego kosza na śmieci. Mdłości trzymały ją aż do wieczora.

– Jeszcze trochę i będziesz to miała za sobą! – Lidka uścisnęła jej dłoń. – Jedna rozprawa i będzie po wszystkim, zobaczysz!

– Ale przecież ona nawet nie jest w jego typie! O co chodzi? – Dagna ściągnęła brwi.

– Wciąż to roztrząsasz? Z facetami nie dojdziesz do ładu. Pewnie chodzi o to, że nie jest tobą.

– No dzięki!

– Miałam na myśli, że jest inna. To zazwyczaj wystarcza.

Kelner postawił na stole sałatki, Dagna zajęła się swoją. Słodki sos dobrze komponował się z gorzkim jarmużem, ale jadła bez przyjemności. Ostatnio mało co sprawiało jej radość.

– Wiesz, co jest najgorsze? – odezwała się, przełknąwszy kęs. – Że ja go wciąż kocham. A byłam przekonana, że jestem jedną z tych kobiet, które zranione zamykają sprawę na klucz i idą dalej, nie oglądając się za siebie!

– Potrzebujesz czasu. Nie jesteś robotem. Ja po Rafale też długo lizałam rany, a przecież nawet nie był moim mężem.

– I wciąż nikogo nie znalazłaś, choć minęło pięć lat! Wybacz, Lidka, twoje miłosne przygody nie napawają optymizmem. Ale ty przynajmniej masz Zuzię.

Lidia wzruszyła ramionami. Ją także przygnębiał fakt, że nie ma u boku żadnego poważnego mężczyzny. Wolała jednak nie psuć sobie nastroju.

– Cóż, może powinnam po prostu zamówić kolejną sukienkę?

– Przestań! – Rozdrażniona Dagna pokręciła głową.

 

Leonard zakołysał resztką trunku w kieliszku, po czym opróżnił go jednym haustem. Wcześniej chciał ­zamówić kolejny, ale z minuty na minutę rosła w nim irytacja. Niechciane towarzystwo mimo wszystko zmąciło mu upragnioną chwilę relaksu. Wyjął portfel i zostawił należność na stole. Nie chciał wołać obsługi, bo mogłoby to ściągnąć na niego uwagę. Wstał z krzesła i skierował się do wyjścia, stąpając ostrożnie niczym kot. Wciąż myślał o tej brunetce. Lidia, chyba tak ma na imię? Wolał małomówne klientki, tymczasem ona trajkotała jak trzpiotka. Podczas zdejmowania miary usłyszeli z Mirelą historię jej życia w pigułce. I choć przez lata pracy Leonard nauczył się wyłączać, to jednak, chcąc nie chcąc, poznał tych historii aż nadto. Generalnie większość była do siebie podobna, różniły się zaledwie szczegółami. Wspólny mianownik stanowiły rozczarowanie i lęk. Właśnie te dwie emocje sprawiały, że kobiety pojawiały się w jego pracowni. A on małymi wszywkami w sukienkach dawał nadzieję, że znikną i niechciane uczucia, i ich przyczyny. Pani Lidia marzyła o własnym mieszkaniu, dla siebie i córki, w granatową sukienkę wszył zatem życzenie, które zapisała na kartce. „Żebym już zawsze miała własny dom”. Czasami zastanawiał się, czy to jest w porządku. Ta zabawa czyimiś pragnieniami. Nieraz rozmawiał o tym z Mirelą, ale uspokajała go, że przecież to tylko rodzaj konwencji. Że dorośli ludzie nie mogą brać jej poważnie.

Na zewnątrz wciąż padało, więc przyśpieszył kroku, aby jak najszybciej znaleźć się w domu. Najpierw kąpiel, potem lektura w pidżamie, planował. Może zaparzę sobie filiżankę herbaty? Lubił prawie wszystkie rodzaje, poza zieloną. Mirela próbowała go do niej przekonać, ale uważał, że smakuje jak siano. Kiedy dotarł do bramy, zatrzymał się przy skrzynce na listy. Zajrzał do skrytki z numerem dwa, ale była pusta. Choć od lat nikt do niego nie pisał, przyzwyczajenie było silniejsze. Tuż przed przekręceniem kluczyka marzył czasami, że w środku znajdzie białą kopertę, a na niej znajome pochyłe pismo. Sięgnąłby po nią drżącymi palcami i zaniósł do mieszkania jak skarb. Ale Małgorzata nie pisała już listów. Dzwonili do siebie, ale rzadko. Może tak było lepiej? Tych kilka chwil rozmowy zawsze wytrącało go z utartej codzienności. Popychało w rozważania i daremne tęsknoty.

Wszedł na piętro i stanął przed dwuskrzydłowymi drzwiami, przy których widniała złota tabliczka z nazwą pracowni. Jego ojciec nie potrafił pogodzić się z decyzją syna o nauce w technikum krawieckim. Pragnął, aby ten przejął po nim warsztat samochodowy, i chyba nigdy nie zaakceptował faktu, że tak się nie stało. Może dlatego Leonarda tak irytował sąsiad nieustannie majsterkujący przy swoim samochodzie? Gdybym posłuchał ojcowskiej rady, teraz przynajmniej nie narzekałbym na ruch w interesie, pokiwał głową. Aktualnie mierzył się z zastojem, ale przeżył też złote lata. Był czas, kiedy nie wiedział, w co ręce włożyć. Działał z rozmachem i rozwijał kreatywność. Wtedy jeszcze wierzył, że ma ona znaczenie i że los mu sprzyja.

Wyciągnął klucze z kieszeni i wsunął w zamek. Drgnął, bo na górze skrzypnęły drzwi, a zaraz potem klatkę wypełniło śpiewne wołanie:

– Leonardzie! Jadłeś już kolację?

Maria, jego rówieśniczka, darzyła go afektem, którego nie próbowała kryć. Od lat starała się karmić sąsiada, wierząc w zasadę, że do serca mężczyzny trafia się przez żołądek.

– Dziękuję, Mario – powiedział. – Nie mam apetytu.

– Zawsze tak mówisz, a ja wiem swoje!

– Jestem dzisiaj zmęczony – odparł.

Usłyszał szuranie kapci, a potem zobaczył głowę wychylającą się przez balustradę. Burza kręconych włosów w intensywnym śliwkowym kolorze opadała na policzki.

– Nie ruszaj się! – zakomenderowała Maria. – Zaraz przyniosę gulasz.

Westchnął. Z czasem nauczył się, że prościej jest nie stawiać oporu.

Po chwili sąsiadka pojawiła się na schodach w czerwonym peniuarze, który podkreślał jej bujne obfitości. Zeszła krokiem emerytowanej tancerki rewiowej i przystanęła na ostatnim stopniu.

– Wystarczy odgrzać. – Wręczyła mu garnek.

– Jeszcze raz dziękuję. Zawsze o mnie myślisz. A teraz wybacz, idę się położyć.

– Ależ naturalnie. Zjedz i odpocznij sobie! W następną sobotę organizuję małe przyjęcie dla przyjaciół. Przyjdź, będzie wesoło. Przecież nie samym szyciem żyje człowiek! – Roześmiała się, zadowolona z siebie.

Powiedział, że pomyśli, po czym popchnął drzwi. Zamknął je i spojrzał przez wizjer, aby upewnić się, że Maria już sobie poszła. Miała wprawdzie męża, ale wyglądało na to, że traktuje go jak element wyposażenia wnętrza. Równie dobrze mógł być szafą albo taboretem, wzbudzałby w niej dokładnie takie same emocje. W sumie nie należało się dziwić, gdyż rytm życia Bolka wyznaczały trzy trasy. Pierwszą stanowił rozkład jazdy autobusu numer piętnaście, którego był kierowcą. Drugą była droga do pobliskiej piwiarni. Trzecią zaś ścieżka między tapczanem a lodówką. Maria po trzech dekadach małżeństwa miała prawo się znużyć. Tyle że nie rozumiała, iż Leonard nie chce być remedium na jej życiowe bolączki.

Wstawił garnek do lodówki i poszedł do łazienki napuścić wody do wanny. Zastanawiał się, co zrobi z trzema dniami wolnego. Był czwartek, a kolejna klientka miała się pojawić w pracowni dopiero w poniedziałek. Leonard nie lubił wolnych dni, nie przepadał za niedzielami. Praca owijała go bezpiecznym kokonem. Puste godziny zazwyczaj wypełniał szkicowaniem projektów, czytaniem albo kinem. A gdy robiło się naprawdę źle, wybierał się do Staszka. Dobrze było odwiedzić starego przyjaciela, choć zawsze istniała obawa natrafienia na jego liczną rodzinę. Widok gromady dzieci i wnuków mógł kłaść się ciepłem na sercu, ale nigdy temu, komu życie ich nie podarowało.

– Nie temu, kto stchórzył – zwrócił się dosadnie Leonard do swojego odbicia w lustrze.

Zdjął sweter, wilgotny od deszczu, odkręcił kran. Zastanowił się, czy użyć soli do kąpieli. Dostał ją niedawno w prezencie od Mireli. Początkowo nie pojmował, po co mu ten wynalazek, ale polubił miękkość skóry po jej użyciu. Otworzył szafkę, sięgnął po opakowanie i zamarł. Wydało mu się, że zza drzwi dobiega jakiś dźwięk. Zakręcił wodę, nasłuchiwał. A jednak, telefon! Obawiał się, że być może to Maria. Albo gorzej, jakaś idiotyczna pomyłka.

Podszedł do komody i wziął do ręki komórkę. Wstrzymał oddech. Serce przyśpieszyło. Tak dawno nie rozmawialiśmy!, pomyślał. Będzie już dobrych kilka miesięcy.

Kąpiel mogła zaczekać. Wszystko mogło zaczekać. Nie było pilniejszej sprawy na świecie niż Małgorzata.

 

– Ale po co ty mnie tu prowadzisz? – irytowała się Dagna.

– Żebyś wiedziała, gdzie to jest. Jak już się zdecydujesz – odparła Lidka, ciągnąc przyjaciółkę za rękę.

– Jesteś niemożliwa! – Dagna wywróciła oczami. – Przecież ja nawet nie chodzę w sukienkach!

Lidia wyprzedziła ją i wskazała na wejście do kamienicy.

– To w tej bramie, pod dwójką.

Była podekscytowana jak nastolatka. Dagna zastanawiała się, czy to przez wino, które wypiła, czy może jej towarzyszka zupełnie oszalała.

– Ach, to tutaj znajdę tego oszusta, który żyje z damskiej naiwności? – Skrzyżowała ramiona. – Choć w sumie dlaczego się oburzam? Nie różni się od większości mężczyzn.

– Co ci szkodzi spróbować?

– Nie mam w zwyczaju wyrzucać pieniędzy w błoto. To pa! Będę lecieć. Uściskaj ode mnie Zuzkę!

– Nie uciekaj! – zawołała Lidka, ale Dagna już się nie odwróciła. Uniosła tylko dłoń na pożegnanie.

Chciała jak najszybciej znaleźć się w samochodzie i pojechać do domu. Irytowały ją farmazony na temat jakiegoś krawca. Ale taka właśnie była Lidka. Łatwowierna. Może ja też taka jestem, skoro ufałam Marcinowi?, przyszła refleksja. I w to, że wystarczy ciężka praca, aby osiągnąć wyznaczony cel? Ostatnio życie ją przytłaczało; coraz trudniej było jej znaleźć motywację do porannego wstania z łóżka. Bo w zasadzie po co, skoro wszystko jest tak kruche? Do czego teraz mam dążyć? I czy w ogóle to coś ma jakikolwiek sens?

Plątaniną brukowanych uliczek Starego Miasta dotarła na parking. Mały opel nadawał się już do wymiany, ale Dagna nie chciała nadszarpywać skromnych oszczędności. Wsiadła i uruchomiła silnik, oddychając z ulgą, że znów się udało. Akurat dzisiaj autobus się jej nie uśmiechał. Zjechała z krawężnika i zatrzymała się na czerwonym świetle przed przejściem dla pieszych. Przed maską przebiegli jacyś młodzi ludzie, powolnym krokiem przeszła rodzina z dziećmi, a potem na pasach pojawiła się starsza pani. Sunęła dostojnie, z wysoko uniesioną głową. Dagna odprowadzała ją wzrokiem, zafascynowana emanującą z niej siłą. Czy miała dobry dzień? Czy dobre życie?, zgadywała. A może właśnie wygrała w totka?

Znienacka kobieta odwróciła się i spojrzała jej prosto w oczy. Jakby wyczuła, że jest obserwowana. Dagna spłoszyła się, ale staruszka posłała jej uśmiech. Szczery, pełen zadowolenia i akceptacji. Dopiero wtedy Dagna zauważyła szmaragdową rozkloszowaną sukienkę. Trochę niedzisiejszą, w starym stylu. Była pewna, że tkanina cicho szeleści przy każdym ruchu.

Nagle usta kobiety poruszyły się w bezgłośnym przesłaniu. „Odważ się!”.

Dagna usłyszała trąbienie i spojrzała na światła. Zdążyły się zmienić na zielone. Gdy odwróciła wzrok, kobiety nie było już ani na pasach, ani po drugiej stronie chodnika.

Wrzuciła bieg i rozejrzała się ponownie.

– A niech cię, Lidka! – rzuciła pod nosem. – Przez ciebie zaczynam mieć zwidy!

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI