Daleko od siebie - Agata Kołakowska - ebook

Daleko od siebie ebook

Agata Kołakowska

4,3

Opis

Hanna w nocy odbiera telefon z nieznanego numeru. Niewyraźny głos w słuchawce budzi wspomnienia z przeszłości, od niemal dwudziestu lat nieobecne w jej życiu. Kobieta usiłuje zapomnieć o incydencie i powrócić do codzienności. Niedawno kupiła dom w Lanckoronie, do tego jest szczęśliwie zakochana. Wszystko w jej życiu układa się doskonale. Jednak od tamtej nocy nie potrafi przestać myśleć…

Ewa czuje, że traci grunt pod nogami. Mąż zostawia ją dla młodszej, co jednak nie porusza jej tak mocno jak świadomość, że mogła zrobić to pierwsza. Dociera do niej, że zdradziła samą siebie, a to, kim się stała, kompletnie jej nie odpowiada. Pustki w jej sercu nie są w stanie zapełnić ani scena teatru, na której występuje, ani ukochana córka. Pewnej nocy, topiąc smutki w winie, odszukuje numer Hanny… 

Co łączyło dawne przyjaciółki? Co je podzieliło? Jak wiele dla siebie znaczyły? Czy błędy można naprawić, a relacje odbudować? Czy ścieżki kobiet splotą się po latach ponownie?

Daleko od siebie to refleksyjna i prawdziwa opowieść o skomplikowanych kobiecych losach, ale przede wszystkim o poszukiwaniu siebie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 371

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (19 ocen)
8
9
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
zaczytanamatka_z_gabryskami

Nie oderwiesz się od lektury

"...proza życia nie ogląda się na osobiste dramaty" ~Kraków, Lanckorona. Hanna i Ewa od zawsze trzymały się razem. Łączyła ich nierozerwalna nic przyjaźni, aż do momentu kiedy to przewrotny los z nich zadrwił, rozdzielając je na prawie dwadzieścia lat. Dlaczego kobiety zerwały ze sobą kontakt? Jakie wydarzenia z ich życia stały się "punktem kulminacyjnym" w rozpadzie ich wielkiej przyjaźni? Czy pomimo upływu lat zdołają jeszcze sobie wybaczyć? ~"DALEKO OD SIEBIE" Agaty Kołakowskiej to niezwykle dojrzała, prawdziwa, melancholijna, a zarazem pouczającą powieść, która porusza każdą cząstkę człowieczej duszy, wprawiając w drgania jej najgłębsze emocje. Jest to historia osunuta pełną paletą różnobarwnych emocji, która w bardzo prosty, realistyczny, momentami nawet wręcz namacalny sposób przedstawia nam losy dwóch zupełnie różnych od siebie kobiet. Kobiet, które pomimo wielkiej przyjaźni, nie potrafiły poradzić sobie z problemami, które zaserwowało im prawdziwe życie. I tak nasze bohaterki...
10
Tomkasp77

Nie oderwiesz się od lektury

👍
00
Winkowosc

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna książka 🙂
00

Popularność




Agata Kołakowska

Daleko od siebie

WYDAWNICTWO OBLICZA

Rozdział 1

Długie niebieskie wstęgi dymu wznosiły się wysoko i raz po raz zmieniały kierunek szarpane podmuchami wiatru. Stalowe chmury wisiały nisko, grożąc, że zaraz spadną. Ale od rana ani razu nawet nie pokropiło.

Hanka wpatrywała się w płomienie, które tańczyły nerwowo, trawiąc ułożone w kopiec patyki, suche liście i gałęzie. Co jakiś czas drobne iskry ulatywały z ogniska ku niebu. Było w tym coś radosnego, do czego nie potrafiła się nie uśmiechać.

– To za co teraz pijemy? – zapytała Marta, wznosząc szklankę z piwem.

Cztery koleżanki siedzące wokół paleniska spojrzały po sobie. Tego popołudnia spełniły już tyle toastów, że powinny mieć zapewnioną pomyślność do końca życia.

– Za piękny listopad! – zaproponowała Hanna.

– Nie istnieje coś takiego jak piękny listopad! – prychnęła Dorota i szczelniej owinęła się kocem. Miała zaróżowione policzki, choć trudno było ocenić, czy od wiatru, czy od tańczącego ognia.

– Tym bardziej warto wypić! – roześmiała się Basia, która przy drewnianym stole zawijała ziemniaki w folię aluminiową. Wkrótce miały zostać upieczone w popiele.

– Dla Hanki teraz wszystko jest piękne! – zawtórowała jej Marta. – Patrzcie, jak promienieje. A wydawałoby się, że kobieta w naszym wieku raczej nie traci głowy dla faceta.

Hanna wyciągnęła z płomieni kij z upieczoną kiełbasą, po czym zdjęła ją ostrożnie i odłożyła na talerz.

– Nie straciłam głowy. – Obrzuciła koleżankę wymownym spojrzeniem.

– Tylko zakochałaś po uszy – dopowiedziała Marta.

– A, tego akurat nie będę się wypierać. – Hanna uśmiechnęła się rozbrajająco.

– W takim razie gdzie jest Jacek? – zapytała Dorota. – Chciałybyśmy wreszcie go poznać.

Hanna sięgnęła po stojący na trawie słoik z musztardą i nałożyła sobie solidną porcję. Dorota obdzielała przyjaciółki pokrojonym chlebem.

Hanka nieraz zastanawiała się nad tym, kiedy przedstawić koleżankom Jacka. Spotykali się już niemal od roku, ale coś sprawiało, że wolała mieć go wyłącznie dla siebie. Żeby ich związek był tylko jej prywatną, osobistą sferą. Już sama myśl o Jacku sprawiała, że zaczynały mrowić ją usta, a żołądek opatulało przyjemne ciepło. Teraz zalała ją fala radości i ożywczej energii. Ostatnio w ogóle nie czuła się znużona. Mogłaby to tłumaczyć zdrowym stylem życia, który starała się prowadzić, czy zajęciami jogi, w których regularnie uczestniczyła, ale zbyt dobrze pamiętała, że dekady wcześniej właśnie w taki sposób objawiał się u niej stan zakochania. Cały świat wydawał się jej wtedy fraszką, a życie sympatycznym i układnym kumplem. Czasem żałowała, że nie potrafi totalnie ulec tej magii.

– Poznacie go – zapewniła. – Ale przecież umówiłyśmy się na babski wieczór. – Rozsiadła się wygodniej. – Poza tym w ten weekend to i tak nie byłoby możliwe, bo pojechał z kolegą na ryby. Zamierzają całymi dniami dryfować łódką na środku jeziora. Podobno teraz jest sezon na sandacze.

– Wędkarz? – Dorota się skrzywiła. – To, hm, nie brzmi seksownie.

– A byś się zdziwiła! – Marta ją szturchnęła. – Widziałam go ostatnio z Hanką pod jej biurem.

– Serio? – Hanna otworzyła szerzej oczy. – Nic mi nie powiedziałaś.

– Nie chciałam wam przerywać słodkiego tête-à-tête. A potem wypadło mi z głowy. – Marta wzruszyła ramionami.

Pozostałe koleżanki zaczęły domagać się choćby zdjęcia, ale Hanka była nieustępliwa. Jeśli już mają go poznać, pragnęła, żeby nastąpiło to na żywo. Marta, wyraźnie pochłonięta tematem nowej miłości przyjaciółki, zapytała, czy zamierzają razem zamieszkać.

– Na razie nic takiego nie planujemy. Kocham to moje miejsce. – Hanka zerknęła przez ramię na niewielki dom ukryty pod wysokimi świerkami. – Uwielbiam Lanckoronę, choć dla Jacka to koniec świata. Ja z kolei nie zamierzam wracać do Krakowa. Poza tym do niczego się nam nie śpieszy. Dobrze jest, jak jest.

Dorota sięgnęła po butelkę piwa i uzupełniła zawartość wszystkich szklanek. Z wyjątkiem własnej, bo jutro rano musiała wsiąść za kółko.

– No tak, pięćdziesiątka to już nie jest wiek, kiedy planuje się całe życie – westchnęła. – Myśli się o rodzinie, o dzieciach.

– Jakby cokolwiek w życiu dało się zaplanować. – Zamyślona Hanna zakołysała bursztynowym płynem.

– I ty to mówisz? – Rozbawiona Barbara poklepała ją po ramieniu. – Jesteś najbardziej poukładaną osobą, jaką znam.

– Zrealizowane plany to tylko łaskawy ukłon od losu i sprzyjające okoliczności. – Gospodyni upiła łyk. Miał cierpki smak, jak jej spostrzeżenia. – Ale ludzie mają to do siebie, że lubią przypisywać sobie wszystkie zasługi, prawda?

– O tak, zdecydowanie! – przytaknęła Marta, wgryzając się w kiełbasę. – Ty, Baśka, zawsze mówisz o życiu tak, jakby było listą zadań do odfajkowania.

– A nie jest? – Barbara uniosła brwi.

– No, ja tak tego nie widzę. Bo co potem? Kopniesz w kalendarz, gdy tylko misja zostanie wykonana? Jeśli tak, to już powinnaś kłaść się do trumny. A! – Klepnęła się w czoło. – Jeszcze nie teraz. Przecież masz także na tej swojej liście wnuki do wyniańczenia.

– Co z tobą? Gorszy dzień? – zirytowała się Basia.

Marta odstawiła talerz na stolik i zaczęła krążyć po trawniku.

– A bo już mam tego dość! Tych wszystkich powinności! – Gestykulowała nerwowo. – Wtłoczono nam je do głów, ale czas najwyższy się ich pozbyć. Nie przekazywać dalej tych bredni!

– Nie powiedziałabym, że rodzina to brednie – zauważyła Dorota.

– Bo nie jest, ale wyłącznie jako wybór, a nie ślepa realizacja schematów społecznych! – Marta sięgnęła po zeschnięty liść i zaczęła rozrywać go na małe kawałki. Lądowały obok jej butów, przypominając drobinki złota wśród wciąż jeszcze zielonych źdźbeł.

Rozpoczęła się żywiołowa dyskusja o roli rodziny.

Upieczone kiełbaski stygły, kompletnie zapomniane. Powoli ściemniało się i robiło coraz chłodniej. Hanna przysłuchiwała się koleżankom, ale miała wrażenie, że odgradza ją od nich szyba. Były jednocześnie blisko i daleko. Bliskie i dalekie. Ze zdumieniem zauważyła, że debatują nadzwyczaj zażarcie. Niektóre z głoszonych opinii podważały nawet to coś, co łączyło je wszystkie. Jednak wiedziała, że wkrótce emocje opadną, przyjaciółki sięgną po trunek, włączą jakąś muzykę i być może nawet zaczną skakać przez ognisko. A jutrzejszego ranka, kiedy kac minie, wrócą do swoich domów, niezależnie od tego, jakich przekonań tak zajadle broniły.

Szła ulicą. Na języku wciąż czuła gorzki smak kawy wypitej w małej kawiarni na Brackiej. Lubiła ten kameralny lokal, ale wiedziała, że już nigdy tam nie wróci. Nie do miejsca nieodwracalnie naznaczonego tamtą sceną. Tamtymi słowami.

Gdy padły, kazała mu wyjść. Zadziwiająco opanowanym głosem. Kiedyś sądziła, że jeśli pewnego dnia dojdzie do takiej sytuacji, ona zamieni się w furię ziejącą pragnieniem zniszczenia. Tymczasem stało się inaczej – zastygła zamrożona. Jakby coś ją odczłowieczyło. Wyzuło z emocji. A może zrobił to właśnie on? Może istnieje gdzieś kres czucia?

Niemniej wiedziała, że nie może dłużej na niego patrzeć. Sądziła, że jeśli mąż natychmiast zejdzie jej z oczu, ona jakoś przetrwa. W myślach przećwiczyła tę możliwość setki razy.

Jak to się dzieje, że wyobrażenia nigdy nie przystają do rzeczywistości?, pomyślała. Nie potrafią jej doścignąć.

Deszcz padał coraz gwałtowniej. Otaczały ją kurtyny wody i szum, głośny, jednostajny. Na bruku szybko formowały się kałuże odbijające światła latarni i witryn. Drżały rozdzierane butami przechodniów. Ludzie biegli w różnych kierunkach, aby schronić się jak najszybciej. Trącali ją nieuważnie, przepraszali zdawkowo.

Jednak na Ewie zimne strugi uderzające policzki i wślizgujące się za kołnierz płaszcza nie robiły wrażenia. Jakby wcale nie padały na jej rozgrzaną skórę. Tylko czy taki drobiazg mógł mieć w tej chwili jakiekolwiek znaczenie? Jerzy zachował się modelowo; tysiące mężczyzn przed nim przetarło tę ścieżkę. Zaprosił ją w miejsce, gdzie czuła się komfortowo, ale które ze sporym prawdopodobieństwem chroniło go przed spektakularną sceną. Trudno bowiem wykrzykiwać wulgaryzmy, gdy wokół pełno obcych oczu. Nie wypada ciskać nie swoimi rzeczami.

– Chcę rozwodu. Kocham inną kobietę – oznajmił przyciszonym głosem, ale na tyle wyraźnie, że nie było mowy o nieporozumieniu. Zaplatał palce, ale miał odwagę spojrzeć Ewie w oczy. Miał głupią, wyczekującą minę. Chyba spodziewał się pytań. Kim ona jest? Czy jest młodsza? Jak długo to trwa? Ale żadne z nich nie padło. Zapewne dlatego, że zazwyczaj zadaje je ktoś zaskoczony.

– Wyjdź – wycedziła Ewa.

– Rozumiem, co czujesz. Porozmawiajmy.

Pokręciła przecząco głową. A potem sięgnęła po filiżankę i odwróciła się do szyby, o którą rozbijały się pierwsze krople deszczu.

– Nie wiedziałem, że to będzie coś poważnego – ciągnął. Jak gdyby miał potrzebę wypełnienia ciszy słowami. Odegrania scenariusza, który zamieszkał w jego głowie już dawno.

Nie reagowała. Nie drgnął ani jeden mięsień na jej twarzy, ściemniał tylko błękit oczu. Przybrały barwę morza tuż przed sztormem. Tyle że żadnej nawałnicy nie było, a tylko zgroza nagłych cisz, jak u Leśmiana.

Jerzemu przemknęło przez głowę, że być może tak naprawdę wcale go tu nie ma. Że może to tylko sen. Już, już miał się ukradkiem uszczypnąć, gdy otrzymał esemesa z pytaniem, jak mu poszło. Wiadomość przyniosła mu ulgę płynącą z przekonania, że nic mu się nie roi i że kroczy słuszną drogą. Kto wie, może dopiero ją zaczyna?

– Poważnie? Mam wyjść? – dopytał zdezorientowany. Nie otrzymał odpowiedzi, więc jeszcze tylko zagadnął, czy Ewa ma parasol. A potem, na wszelki wypadek, zostawił jej swój. – Zadzwonię za parę dni – mruknął, wstał od stolika, uregulował rachunek i wyszedł.

Widziała, jak biegnie ku nowemu życiu, osłaniając głowę kurtką.

A teraz wydało się jej, że na miasto opadła mgła. Gdy Ewa mrugała, rozstępowała się na chwilę, by zaraz zasnuć obraz ponownie. Nie widziała wyraźnie, rozmywały się kontury i kształty. Niemal po omacku mijała znajome kamienice i skrzyżowania. Z jej czarnych przyklejonych do twarzy włosów strużkami skapywała woda. Ubranie ciążyło jej jak średniowieczna zbroja, ale nie zamierzała korzystać z parasola. Świadomie zostawiła go w kawiarni.

Jak Jerzy ją.

Skręciła we Franciszkańską; ze starej bazyliki właśnie dobiegał śpiew. Przeciągły, smutny, rzewny. Trwała wieczorna msza. Wizja instancji, do której można się odwołać w potrzebie, była kusząca, ale Ewa nie wierzyła w istnienie siły zdolnej wybawić człowieka. Uratować go przed czymkolwiek, a już zwłaszcza przed nim samym.

Zbliżała się do filharmonii, gdy w serce dźgnęła ją myśl, że jeszcze miesiąc wcześniej byli tu z Jurkiem na doskonałym koncercie symfonicznym. Prokofiew, Miaskowski, Strawiński. Dobrze pamiętała te nazwiska, ale nie dlatego, że była melomanką. Bilety wygrała w radiowym konkursie, a rzadko dostawała prezenty od losu. W takim przeświadczeniu żyła – i była przekonana, że to prawda.

Chciała przejść przez ulicę, bo jej czerwony peugeot stał zaparkowany niedaleko pod drzewem, ale wtedy z mgły wyłoniła się postać. Ewa przetarła oczy chusteczką, którą przez cały czas miętosiła w dłoni, mokrą i porwaną, nienadającą się do niczego. Sama czuła się podobnie.

A niech mnie!, zamarła. Czyżby? Tamta kobieta musiała wyjść niedawno z jakiegoś pomieszczenia, bo była zupełnie sucha. Kurtka i dżinsy bez śladu wilgoci, tak samo włosy. Gęste, rude, podskakujące w rytm jej szybkich kroków. Ewa podbiegła nieco, aby skrócić dystans, i wtedy kobieta zatrzymała się przy drzwiach jednego z budynków. Popchnęła je i znikła. Ewa wahała się tylko sekundę, po czym wślizgnęła za nią do środka. Słyszała jej kroki, szybko wspinała się na górę. Może ucieka?, pomyślała, ale zaraz odrzuciła tę opcję. Przecież nawet mnie nie widziała. No dalej! Idź za nią!, popędziła samą siebie. Jej serce tłukło się jak oszalałe, nawet bardziej niż przed chwilą w kawiarni. Mgła wreszcie rozstąpiła się na dobre, świat stał się od nowa ostry i wyraźny. Ewa przeskakiwała po dwa stopnie. Jej oddech przyśpieszył. Na drugim piętrze ponownie ujrzała przed sobą rude włosy i chwyciła za poręcz. Jej usta już układały się w imię i wtedy kobieta obejrzała się przez ramię.

Miała co najwyżej trzydzieści parę lat i zapewne dlatego wydała się Ewie znajoma. Ale przecież czas nie wciska pauzy, bezlitośnie robi swoje. Może nawet należałoby podziwiać tę jego żelazną konsekwencję?

Ewa bąknęła niewyraźne „dobry wieczór”, po czym speszona odwróciła się na pięcie i zbiegła ze schodów.

Wypadła na zewnątrz i ruszyła prosto do auta. Chciała już tylko znaleźć się w domu. Było jej śpieszno, żeby się ukryć, zapomnieć. Choć był piątkowy wieczór, udało jej się dotrzeć na Stare Podgórze w niecałe pół godziny. Lubiła małomiasteczkowy klimat tej dzielnicy; było gdzie przejść się na spacer, odetchnąć. Uwielbiała swoje przytulne mieszkanie na Parkowej. Nie potrafiła uwierzyć, że jeszcze nie tak dawno chodziła z Zoją na spacery do parku Bednarskiego, a teraz córka zaczęła studia w Warszawie. Miała wrażenie, że świat wokół niej wiruje z zawrotną szybkością, a ona stoi w bezruchu.

Znalazła wolne miejsce przed blokiem i zatrzymała samochód. Przez chwilę patrzyła w puste okna na trzecim piętrze. Nikt na nią nie czekał.

W mieszkaniu odczuła tę pustkę jeszcze intensywniej. Wkradała się do jej wnętrza, mościła w nim na dobre. Choć Ewa czuła znajomy zapach, widziała znane meble i pomieszczenia, nagle dotarło do niej, że ten dom już nigdy nie będzie dla niej taki sam.

Osunęła się na podłogę, wsparła plecy o ścianę i ukryła twarz w dłoniach. Na szczęście dzisiaj nie gram, pomyślała. Nie miała pojęcia, jakim cudem jutro da radę dowlec się na spektakl, ale właśnie na tym polegała jej praca. Na udawaniu czegoś, czego nie ma. Na wcielaniu się w rolę. Wygląda na to, że przez ostatnie lata w ogóle nie schodziłam ze sceny, stwierdziła gorzko, a jej oczy ponownie wypełniły się łzami.

Trwała tak jakiś czas, a smutek z żalem toczyły o nią wojnę.

W pewnym momencie chwyciła za kieszeń płaszcza, bo wydawało się jej, że słyszy dźwięk telefonu. Miała nadzieję, że to nie Jerzy. Nawet on nie ma takiego tupetu, stwierdziła. Poza tym miał się odezwać za parę dni, choć ona i tak nie zamierzała odbierać. Jednak gdy na wyświetlaczu zobaczyła imię córki, Ewa się uśmiechnęła. Mogła tkwić w przepastnej dziurze beznadziei, ale jej dziecko było remedium na większość trosk.

– Cześć, skarbie! – odebrała, przygładzając nerwowo mokre włosy. Jak gdyby Zoja mogła ją zobaczyć.

– No hej, mamuś! Co porabiasz?

Ewa rozejrzała się po przedpokoju z poziomu podłogi. Przemoczone ubrania tworzyły mokre plamy na dębowym parkiecie.

– Nic takiego – odparła. Miała nadzieję, że zabrzmiało to odpowiednio lekko. To nie był właściwy moment na prawdę. Chciała najpierw przetrawić fakty w samotności. – A ty? Dzisiaj piątek, więc pewnie masz jakieś plany?

– No jasne! Za godzinę spotykamy się ze znajomymi na domówce u Sylwii. Wiesz, tej, której rodzice fundnęli mieszkanie na Mokotowie. A potem idziemy na miasto.

– Tylko uważaj na siebie!

– Mamo… – rzuciła Zoja znudzona zgranym refrenem.

– Powtarzam się, ale podejrzewam, że tak już mi zostanie. To jak, mamy umowę?

– Będę uważać! Nie martw się. Ale ja naprawdę jestem już duża i potrafię o siebie zadbać.

Ewa wsparła czoło na dłoni. Było gorące, niemal rozpalone. Może złapałam coś przez tę przechadzkę w deszczu?, pomyślała, jednak podejrzewała, że to raczej z emocji.

– Tak, jesteś dorosła – przyznała. – Tylko czasami nie wiem, czy mnie to cieszy – dodała przyciszonym głosem.

– Ale jeszcze nie samowystarczalna! – powiedziała rozbrajająco Zoja, nie zważając na sentymentalne tony w głosie matki. – I właśnie dlatego dzwonię. Potrzebuję małego dofinansowania. Wiem, jest dopiero początek miesiąca, ale miałam trochę niespodziewanych wydatków i…

– Ile potrzebujesz?

Zoja zamilkła. Była przygotowana na przekonywanie i tłumaczenie się, tymczasem poszło zadziwiająco gładko. Podała Ewie kwotę i podkreśliła, że do końca roku nie będzie już o nic prosić. A potem, uszczęśliwiona szybkim załatwieniem sprawy, pożegnała się i rozłączyła.

Śpieszy się do swoich spraw, uśmiechnęła się Ewa. Tak absorbujących, że nawet nie zapytała mnie o weekendowe plany. W pewnym sensie było to jej na rękę, ale mimo to poczuła przygnębienie, które przykryło niedawną radość. Pewnie dlatego, że tak wygląda większość naszych rzadkich rozmów od paru miesięcy, westchnęła. Powtarzała sobie, że takie jest życie, ale ten argument przemawiał wyłącznie do rozumu, nigdy do serca.

Ściągnęła mokre ubranie i poszła do łazienki wziąć prysznic. Długo stała pod gorącym strumieniem, aż jej ciało mocno poróżowiało. A potem, owinięta ręcznikiem, przetarła zaparowane lustro. Już dawno przestała liczyć zmarszczki, ale nie zorientowała się, kiedy z jej twarzy zniknął cały blask. W którym momencie przestałam być szczęśliwa?

Gwałtownym gestem zrzuciła z półki wszystkie kosmetyki męża. Zdziwiło ją, że nie przyniosło jej to ani krztyny ulgi. Podejrzewała, że wyrzucenie jego ubrań przez okno też pomoże niewiele, bo zła była głównie na siebie. To siebie, nie jego, miała ochotę zdzielić w twarz.

W szlafroku poszła do kuchni i otworzyła butelkę białego wina. Kupiła ją z myślą o niedzielnym obiedzie, co teraz wydało się jej absurdalne. Nie zawracała sobie głowy kieliszkiem, piła wprost z butelki, może dlatego, że Jurek nie znosił, gdy tak robiła. Był typem człowieka, który kocha zasady, choć wyłącznie te wybrane przez siebie.

Przed oczami ponownie stanęła jej tamta ruda kobieta. Dlaczego miałabym spotkać ją akurat teraz?, zastanawiała się. Czy chciałabym się z nią zobaczyć? Przypomniała sobie swój bieg po schodach. Jej ciało ruszyło intuicyjnie, jak gdyby decyzję podjęła podświadomość.

Ewa wzruszyła ramionami i upiła kilka kolejnych łyków. Spojrzała na etykietę, napisaną po włosku, a potem na laptopa, który leżał na stole. Był jak wyzwanie, więc usiadła na krześle. Uruchomiła komputer. Zabębniła palcami o blat.

– I po co ci to? – prychnęła. – To zupełnie bez sensu!

A później, wbrew autoperswazjom, zabrała się do tego, czego nie robiła nigdy przez ostatnie dwadzieścia lat. Wpisała jej dane w wyszukiwarkę.

Było po drugiej. W domu dopiero niedawno zapanowała cisza.

Hanka leżała w łóżku i patrzyła w okno. W pogodne noce mogła stąd obserwować księżyc. Zazwyczaj zaglądał ciekawsko zza świerkowych gałęzi, ale dzisiaj za szybą wisiała wyłącznie jednolita czarna płachta. Jak kurtyna skrywająca tajemnice nocy, pomyślała.

Słyszała przy uchu miarowe pochrapywanie. Marta padła pierwsza, bo jej drobne, szczupłe ciało nie poradziło sobie z alkoholem. Hanna delikatnie zdjęła z jej twarzy pasmo przyklejonych włosów. Dorota z Basią pewnie też już śpią, stwierdziła. Dzisiaj naprawdę zaszalały.

Dorotę poznała siedem lat wcześniej, przypadkiem, w księgarni. Lubiły podobną literaturę. Przez ten czas dowiedziały się o sobie niejednego, ale jeszcze do niedawna Hanka nie miała pojęcia, że ta skrupulatna księgowa jest taką mistrzynią tańców latynoskich. Kiedy puściły sobie jakieś południowe rytmy, obwiązała szal wokół bioder i wywijała z pasją, aż opadła z sił. Zdradziła, że wiele lat temu, gdy rzucił ją chłopak, zapisała się na kurs tańca, żeby odreagować.

– Kompletnie nie wiem, dlaczego z tego zrezygnowałam? – zastanawiała się.

– Raczej trudno z trójką dzieci i wiecznie nieobecnym mężem znaleźć czas na cha-chę – zauważyła przytomnie Barbara.

Dorota machnęła ręką, nie pozwoliwszy wciągnąć się w ten wątek. Wiedziała, że Barbara chce dla niej dobrze, ale nie miała siły na kolejny wykład o tym, że powinna tupnąć nogą i ustawić Krzyśka do pionu. Basia miała za sobą terapię małżeńską i akurat była na etapie ratowania wszystkich związków wokół. Nawet jeśli nie było takiej potrzeby.

Czasami Hanna zastanawiała się, jak to możliwe, że trzymają się razem. Barbarę poznała dzięki Dorocie, a Marta dołączyła do nich po którychś zajęciach w studiu jogi. Każda z nich była inna i choć daleko im było do mitycznego porozumienia dusz, ta relacja wydawała się wystarczająca. Lubiły spędzać ze sobą czas. A gdy trzeba było, mogły się sobie nawzajem wygadać.

– Zabawki pozbieraj – wymamrotała Marta, drgnęła i obróciła się na drugi bok.

Pewnie śni się jej Marcel, stwierdziła Hanka. Sześcioletni dzisiaj syn Marty pojawił się na świecie rzutem na taśmę, jak określała to jego matka.

– Nie planowaliśmy więcej dzieci, ale los zdecydował za nas – przyznała kiedyś.

Hanna zacisnęła powieki. Znikła i czerń nocy, i Marta. Śpij!, nakazała sobie, ale jej myśli wybiegły do Jacka.

Napisał wieczorem, że jak na razie nic jeszcze nie złowił, a do wiadomości dołączył zdjęcie otulonego jesienią jeziora. „Musimy przyjechać tu razem!”, zakończył esemesa, zaś Hanka oczami wyobraźni zobaczyła, jak spacerują lasem otaczającym lśniącą w słońcu wodę. Była przekonana, że dziewczyny go polubią, bo był błyskotliwym, ciepłym i zabawnym mężczyzną. Czasami niepokoiła się tylko, że lada chwila odkryje jakieś jego cechy, które zniosą te wszystkie przymioty. Przecież na tym świecie nawet diamenty mają skazy.

Poczuła, że wreszcie osuwa się w sen, gdy wybudziło ją stłumione burczenie. Uchyliła powiekę, spojrzała na nocną szafkę i zobaczyła rozświetlony telefon. O tej porze?, zdumiała się. Może to Jacek?, wyciągnęła rękę, siadając na łóżku, choć podejrzewała, że nie ryzykowałby obudzenia jej.

Istotnie, było to połączenie z biura. Jeszcze się nie zdarzyło, żeby dostawała zlecenia w środku nocy, ale lata doświadczenia przekonały ją, że klienci bywają ekscentryczni. Od trzech tygodni w firmie trwał remont, więc jej zespół pracował zdalnie. Hanna przekierowała połączenia biurowe na komórkę, żeby mieć pewność, że nic ważnego jej nie umknie. Teraz wyszła z łóżka i podeszła do okna.

– Halo? – odebrała przyciszonym głosem, żeby nie obudzić Marty.

– Chyba już wystarczy – usłyszała.

Zmarszczyła brwi. Osoba po drugiej stronie mówiła niewyraźnie, jakby z pełnym ustami.

– Słucham? Kto dzwoni?

– No ja. Już wystarczy. Nie sądzisz?

Odruchowo mocniej ścisnęła telefon. W jej głowie pojawiła się myśl, ale tak niedorzeczna, że musiała ją odrzucić. Ten głos z pewnością należał do kobiety i było w nim coś znajomego, lecz był też bełkotliwy, więc mogła się mylić. Musiała się mylić! Chciała.

Przerwała połączenie, ale w nerwach czekała na kolejne. Telefon nie zadzwonił.

Hanna wróciła do łóżka na drżących nogach. To tylko pomyłka, powtarzała sobie, ale nie mogła zmrużyć oka. Przysnęła dopiero nad ranem.

Krótka drzemka nie przyniosła wytchnienia, tylko zniekształcone sceny z przeszłości.

Rozdział 2

W kuchni unosił się zapach jajecznicy na boczku.

Hanna wykładała zawartość patelni na talerze. Dorota, nucąc pod nosem, postawiła na stole świeżo zaparzoną kawę.

– Ja dziękuję za śniadanie – zastrzegła się ledwie żywa Marta.

– Powinnaś coś zjeść – zauważyła Basia, która właśnie pojawiła się w progu.

Marta się skrzywiła.

– Jaki to ma sens, skoro zaraz się go pozbędę? Ciągle mnie mdli.

– Chociaż odrobinę. – Hanna podsunęła jej talerz z minimalną porcją. – Zaraz dam ci proszki. Nie należy brać lekarstw na pusty żołądek.

Marta spojrzała nieufnie, lecz wizja otrzymania panaceum skłoniła ją do poświęcenia.

Barbara usiadła przy stole. Odświeżona po kąpieli pachniała słodko waniliowym balsamem. Wyglądała na odprężoną, jak po tygodniowym wyjeździe do spa.

– Dawno się tak dobrze nie bawiłam! – Chwyciła za widelec. – Powinnyśmy częściej powtarzać takie spotkania.

– Lepiej nie… – słabo zaprotestowała Marta.

– Tobie damy jedno piwo na cały wieczór – roześmiała się Dorota.

Sięgnęła po półmisek z pomidorami i zsunęła kilka plastrów na talerz.

Marta bąknęła, że wszystko przez to, że normalnie prawie wcale nie pije. Wczoraj uległa nastrojowi rozluźnienia. Przypomniała sobie smak wolności i wydało się jej, że może pozwolić sobie na tyle samo, ile paręnaście lat temu.

Hanna przysiadła obok i także zabrała się do jedzenia. Dorota i Basia komplementowały jajecznicę, ale ona prawie nie czuła smaku. Choć nie męczył jej kac, była zmęczona, półprzytomna. Usilnie wypędzała z głowy nocny telefon, ale zdarzenie nie dawało jej spokoju. Wczepiło się w nią jak kleszcz i zdawało się wysysać z niej wszystkie siły.

– Ty też wyglądasz dość mizernie – zauważyła Dorota.

– Miałam nie najlepszą noc.

– Drugą połowę łóżka zajmowała niewłaściwa osoba? – Basia łypnęła szelmowsko na dręczoną mdłościami Martę.

Hanka położyła jej dłoń na ramieniu.

– To nie to. Pewnie za dużo wrażeń. No i te wasze południowe tańce! Wciąż mam je przed oczami. – Wysiliła się na dowcip.

A może powiedzieć im prawdę?, przemknęło jej przez głowę. To jednak oznaczałoby konieczność opowiedzenia o sobie. Nie była teraz gotowa na rozgrzebywanie przeszłości.

– Niedługo się zbieramy, to sobie odpoczniesz – powiedziała Barbara. – Pomożemy ci tylko ogarnąć ten bałagan.

– Od razu zastrzegam, że następnym razem któraś z was będzie kierowcą – oznajmiła Dorota, popijając kawę. – Ja też chcę w końcu zwolnić hamulce.

– Spoko, zgłaszam się! – rzuciła Marta, podrywając się z krzesła. I pędem pobiegła do łazienki.

– Biedactwo! – Hanna podeszła do szafki, w której trzymała lekarstwa. Rozpuściła musującą tabletkę w szklance wody i postawiła ją przy talerzu koleżanki.

– I pomyśleć, że gdy tylko wróci do domu, dopadnie jej stęskniony sześciolatek – odezwała się Basia. – Nie chciałabym być teraz w jej skórze. Jak dobrze, że moje dziecko już odchowane!

Dorota odstawiła kubek.

– Chyba też nie masz lekko z żądnym przygód licealistą?

– Ale przynajmniej mogę leczyć niedyspozycje w spokoju. Choć fakt, Filip wpada na coraz głupsze pomysły. Tyle dobrego, że odkąd na terapii przerobiliśmy z Grześkiem temat ojcowskiego autorytetu, od niektórych spraw umywam ręce. – Barbara wyszczerzyła się w triumfalnym uśmiechu i wycelowała palcem w Hankę. – Ale jakkolwiek patrzeć, to ty masz najlepiej!

– Niby dlaczego? – zdziwiła się gospodyni.

– Bo masz święty spokój! – wypaliły chórem przyjaciółki i się roześmiały.

Wprawdzie w głowie Hanny kłębiły się nieznośne myśli, ale po chwili przyłączyła się i ona. Może dlatego, że śmiech był zaraźliwy? A może po prostu nic innego jej nie pozostało.

Koleżanki odjechały, gdy tylko Marta odrobinę opanowała nudności. Dom ponownie pogrążył się w ciszy. Normalnie taki stan Hannie nie przeszkadzał, ale teraz był dla niechcianych rozważań jak furtka. Dorota i Basia zostawiły jej idealny porządek, więc nie było czym zająć rąk. Proponowała, że pomoże im w sprzątaniu, ale nie chciały o tym słyszeć.

– Przyjęłaś nas po królewsku, choć tak się odwdzięczymy – ucięły.

Kiedy Hanka o nich myślała, w jej sercu mieszały się różne uczucia. Gdyby poznała je dekady temu, pewnie potrafiłaby bardziej się do nich zbliżyć. Jednak na ich znajomość padł cień przeszłych wydarzeń.

Wyszła przed dom. Po wczorajszych chmurach nie pozostał ślad. Słońce omiatało podwórze złocistymi smugami światła. Przymknęła oczy i wystawiła do niego twarz; przyjemnie było czuć, jak rozgrzewa skórę. Subtelny wiatr bawił się jej rozpuszczonymi włosami, które wyglądały jak iskrząca się pochodnia. Jacek twierdził, że Hanka jest jak z Tycjanowskich obrazów. Śmiała się, że w takim razie powinna natychmiast zastosować dietę, ale dobrze wiedziała, że chodzi mu o rude kosmyki. Przepadał za nimi. Od zawsze były największym atutem jej urody. W młodości miała piegowatą buzię, co w wieku nastoletnim przerodziło się w spory kompleks. Z czasem jednak „pocałunki słońca” zaczęły blaknąć, aż wreszcie zniknęły zupełnie. Tyle że dziś wcale by jej nie przeszkadzały.

Poszła do ogrodu. Wczoraj rano grabiła trawnik, ale dzisiaj znów pokrywały go opadłe liście. Przy domu rosły nie tylko drzewa iglaste, ale także dorodny jesion, klon i kasztanowiec. Budynek z ulicy był ledwie widoczny dzięki żywopłotowi i właśnie pasmu tych drzew. Zdawały się otulać dom, chronić go. Czyniły z tego miejsca przytulne zacisze. Gdy zobaczyła je w ogłoszeniu biura nieruchomości, intuicja od razu podpowiedziała jej, że to oferta warta obejrzenia. Hanka od paru lat szukała dla siebie zakątka za miastem, jednak była wymagająca. Nie chciała byle czego. Ale w Lanckoronie zakochała się od pierwszego wejrzenia, a później uznała, że dom na ulicy Legionistów musiał być jej przeznaczony. Okazało się, że był na niego kupiec, i nawet wpłacił zaliczkę. Hanka była ogromnie zawiedziona, tymczasem po tygodniu odezwał się agent nieruchomości – okazało się, że chętny zmienił zdanie. Takiego znaku nie można było zlekceważyć. Wprawdzie dom wymagał trochę pracy, ale po kilku miesiącach mogła się wprowadzić. To było prawdziwe święto. Wieczorem Hanka otworzyła szampana i wypiła go, siedząc na trawie, wpatrzona w skrawek rozgwieżdżonego nieba nad dachem własnego domu. Nigdy nie zapomni tamtego uczucia, jednego z piękniejszych w życiu.

Kiedy o inwestycji dowiedział się Robert, szczerze jej pogratulował i zauważył, że wreszcie spełniła swoje marzenie.

– Przynajmniej to – odparła.

Nie skomentował tej uwagi. Aż nadto dobrze wiedział, do czego się odnosi. Były mąż uścisnął wtedy mocno Hankę, jak potrafi tylko ktoś, z kim zjadło się beczkę soli, i wyszeptał:

– Znajdziesz tam wytchnienie, czuję to!

Sam nigdy nie chciał słyszeć o życiu poza miastem. I jak twierdził, nie miał już żadnych pragnień. Co więcej, nie lubił zmian. Czy to dlatego ich małżeństwo trwało tak długo? Po rozstaniu pozostał we wspólnym mieszkaniu, Hanna zatrzymała to, które kupili na wynajem.

Nigdy nie sądziła, że ulga po wyniesieniu się z trzypokojowego lokum na osiedlu Oficerskim może być aż tak wielka. I wcale nie polegało to na tym, że odeszła od Roberta; w końcu zostawiała za sobą ściany, które musiały pamiętać. Koleżanki dziwiły się, że ma tak dobre relacje z byłym mężem. Uważały, że to nader rzadkie. Natomiast Hanna wiedziała swoje – zwyczajnie nie mieli się o co kłócić i udzielali sobie milczącego wsparcia.

Sięgnęła po grabie i przystąpiła do porządków. Ruch dobrze jej robił. Dotleniał. Wyciszał. Uczucie przytłoczenia zaczęło się oddalać, zupełnie jak sen, który wraz z upływem dnia staje się mniej namacalny.

Właściwie dlaczego pomyślałam właśnie o niej?, zastanowiła się. Bo coś podobnego było w tamtym głosie? Też coś! To przecież mógł być każdy!, potrząsnęła głową. Ktoś, kto milczy od dwóch dekad, nie odzywa się ot tak.

W garderobie panował gwar. Ewa leżała na sofie ze słuchawkami w uszach. Była już po charakteryzacji, w kostiumie, gotowa do występu. Tyle że wyłącznie fizycznie.

Gdyby tylko mogła, wcale by tu dzisiaj nie przyszła. Ale proza życia nie ogląda się na osobiste dramaty. Słuchała relaksacyjnej muzyki, pragnąc odciąć się od rozmów koleżanek. Śmiały się i trajkotały jak zwykle o wszystkim: obowiązki, dzieci, szkoła, kłopoty, plany. Codzienny miszmasz, w którym Ewa zazwyczaj uczestniczyła. Ale teraz odnosiła wrażenie, że wysadzono ją z tego pociągu, że została w tyle.

Grali dzisiaj Tatuowaną różę Tennessee Williamsa, a Ewa wcielała się w rolę Serafiny delle Rose. W recenzjach pisano, że jej kreacja jest autentyczna, a samo przedstawienie zabawne i gorzkie zarazem. Serafina bardzo gorąco kochała swojego męża, dopiero po jego śmierci dowiedziała się, że była przez niego oszukiwana. Wobec tego całą swą miłość przelała na córkę, piętnastoletnią Rosę. Od jakiegoś czasu Ewie było w tej roli coraz bardziej niewygodnie. Coraz mocniej ją uwierała. Tyle że teraz przynajmniej wiedziała dlaczego.

Wczoraj wieczorem wypiła całe wino, a potem poszła do sklepu po drugie. To nie był dobry ruch. W połowie kolejnej butelki urwał jej się film, ale zanim do tego doszło, odnalazła ją. „Biuro tłumaczeń. Hanna Roszkowska”. Najwyraźniej przez cały ten czas mieszkała w Krakowie!, stwierdziła Ewa. Cóż, udało się nam skutecznie zgubić.

Uspokajające dźwięki płynące ze słuchawek przerwało połączenie. Ewa niechętnie wzięła do ręki telefon i spojrzała na wyświetlacz. Znowu mama!, westchnęła w duchu. Powinna wreszcie do niej oddzwonić, ale wtedy o wszystkim by jej powiedziała i wszystko zaczęłoby się od nowa: najpierw lament, a potem pouczanie. Mama zawsze tak reagowała, ale po siedemdziesiątce wszystkie jej wady urosły do gargantuicznych rozmiarów. A może to mnie brakuje już cierpliwości?, zastanawiała się Ewa. Domyślała się, że matka w ten sposób zaspokaja potrzebę atencji, ponieważ jednak nie był to dobry moment na tę rozmowę, wysłała wiadomość. „Jeśli to dla ciebie nie za późno, oddzwonię po spektaklu”.

Na ekranie pojawiła się lista ostatnich połączeń. Nie było ich wiele. W czwartek dentysta, żeby umówić się na ściąganie kamienia, i rozmowa z Adamem, kolegą z teatru. Wczoraj zaś tylko z Jerzym i Zoją. No właśnie, w takim razie czyj to numer?, zastanawiała się. Do kogo dzwoniłam o drugiej w nocy? Miała nadzieję, że nie narobiła sobie wstydu.

Szybko wpisała rząd cyfr w wyszukiwarkę i zaklęła pod nosem, bo wyświetlił się jej adres biura tłumaczeń. Mój Boże!, złapała się za głowę. Połączenie trwało czterdzieści sekund. Aż tyle? O tej porze? Czyżbym z nią rozmawiała? Może mają tam jakiś automat?

Ewa poczuła, że zalewa ją fala gorąca. Usiadła na kanapie. Nie potrafiła wykrzesać z pamięci choćby urywka tamtej rozmowy. W głowie miała tylko czarną plamę. Pamięć bywa straszna, ale niepamięć straszniejsza.

– Ewka, wszystko gra? – Bożena, charakteryzatorka, wyjęła jej słuchawkę z ucha. Przypatrywała się z troską. – Wyglądasz tak, jakbyś miała zemdleć.

– Właściwie to…

– Julita, przynieś colę! Przyda się jej porządna dawka cukru. – Bożena zwróciła się do młodej aktorki.

Smukła blondynka w przedstawieniu grała Rosę, córkę głównej bohaterki.

– Nie ma potrzeby. Nic się nie dzieje. – Ewa odetchnęła głęboko i powoli wypuściła powietrze. Dokładnie tak jak na kursie medytacji, do której nigdy nie starczało jej cierpliwości.

Bożena usiadła obok. Ewa poczuła orzeźwiający zapach perfum koleżanki, a na sobie jej wzrok i dotyk, bo została złapana za rękę.

– Nic oprócz tego, że mąż mnie zostawił – dokończyła bezradnie.

– Co takiego? – Bożena oniemiała.

Ewa poczuła, że uchodzi z niej powietrze. Do tego jej ciało zmiękło jak ciepłe masło. Nie było już spięte i sztywne, gotowe na kolejny cios. Postanowiła wypić podany przez Julitę napój.

Przejęte koleżanki obsiadły ją jak wierne współczujące stado, a Ewie zrobiło się zarówno odrobinę lepiej, jak i gorzej. Nigdy nie chciała być obiektem czyjejś troski, nawet samej siebie nie potrafiła nią obdzielać. Ale to zamieszanie przynajmniej pozwoliło jej choć na krótko przestać zastanawiać się nad tym, do czego doszło dzisiejszej nocy. Czy teraz należy czegoś się spodziewać? Czy coś się wydarzy? Może sama powinnam wykonać jakiś ruch?, rozważała. Miała nieodparte wrażenie, że wczoraj poruszyła kamień. A jeśli spadnie kolejny, być może lawiny nie da się już powstrzymać.

– Co za kawał złamasa! – psioczyła Julita, głaszcząc Ewę po plecach. – Jak można zostawić taką świetną babkę?

– I co teraz? Masz jakiś plan? – zapytała Anka.

Koleżanka po fachu miała córkę w tym samym wieku, co Zoja. Chodziły do jednego liceum, więc przez kilka lat Ewa z Anną miały nieco więcej wspólnych spraw. Magda poszła na medycynę, a Zoja zdecydowała się na psychologię.

– Co robić? – Ewa wzruszyła ramionami. – Rozwiodę się.

– Zapowiada się jatka? – sondowała Bożena, jak gdyby miała za sobą niejedną. Mimo że jej wieloletnie małżeństwo można było zaliczyć do nadzwyczaj udanych.

– Nie spodziewam się. Jemu pewnie zależy na czasie. A ja nie mam siły.

– Po spektaklu zabieramy cię do baru – zarządziła Julita. – Co prawda obiecałam Tomkowi, że wrócę dziś wcześniej, ale jakoś się wytłumaczę. Na pewno zrozumie.

Ewa pokręciła przecząco głową.

– Wracaj do domu. Wszystkie wracajcie. Dziękuję, ale nie mam ochoty niczego zapijać. Wczoraj próbowałam i niewiele pomogło. Chyba nawet jest gorzej.

Z głośników rozległ się komunikat inspicjentki – za pięć minut miało rozpocząć się przedstawienie. Trzeba było odłożyć problemy na bok, choć niektóre całkiem nadawały się do wykorzystania na scenie. Ewa dopiła colę, przygładziła kwiecistą sukienkę i spojrzała w lustro. Z peruką z czarnych upiętych włosów i czerwoną szminką na ustach wyglądała jak włoska mamma. Dzisiaj będę Serafiną, jakiej ten teatr jeszcze nie widział!, postanowiła, patrząc sobie w oczy. Żaden!

Hanna siedziała w fotelu przy kominku, popijając herbatę. Uwielbiała takie chwile. Sporo czasu spędziła w ogrodzie, na przygotowaniach do nadchodzącej powoli zimy. Przycinała pędy bylin, wrażliwe na mróz rośliny okrywała warstwą liści i jodłowych gałęzi, podlewała różaneczniki, bukszpany i ostrokrzew, związywała wysokie kępy ozdobnych traw. Schowała też węże ogrodowe i zabezpieczyła meble, których przez najbliższe pół roku nie będzie używać. Była zmęczona, ale zadowolona.

Sięgnęła po książkę, zamierzając spędzić ten wieczór na lekturze. W poniedziałek trzeba będzie pojechać do biura i sprawdzić, czy prace mają się ku końcowi, pomyślała. Na szczęście jutro jest niedziela!

Farba drukarska pachniała przyjemnie. Ta woń zawsze działała na Hankę kojąco. Może kojarzyła się jej z latem spędzanym na hamaku w ogrodzie dziadków? Bujała się tam godzinami, czytając książki. Babcia przynosiła jej truskawki i wiśnie, a ona brudziła strony palcami umorusanymi sokiem. Nawet teraz, wspominając tamte chwile, niemal czuła dawną słodycz owoców. Teraz żadne tak nie smakują, pokiwała głową, chociaż kupuję je wyłącznie w małych warzywniakach i na ryneczkach. Poszukiwania tamtego smaku zawsze kończą się rozczarowaniem.

Z rozkosznych wspomnień wyrwał Hankę dzwonek do drzwi. Zdziwiła się, bo rzadko ktoś do niej zaglądał. Czasem wpadała pani Marianna ze świeżo upieczonym ciastem. Z rzadka gawędziły.

Poszła otworzyć z myślą, że może to właśnie sąsiadka. Ale za furtką, przy samochodzie stał Jacek. Uśmiechał się szeroko.

– To jak? Mogę wejść?

– Pewnie. Ale co ty tu robisz? – Hanka zbiegła po schodkach. – Miałeś wrócić dopiero jutro.

– Owszem, ale Paweł się rozłożył. Postanowił zwinąć się wcześniej, tym bardziej że ryby i tak nie brały. A ja też wolę spędzić niedzielę z tobą. Jeśli, oczywiście, masz na to ochotę.

Hanna poczuła, że się rozpływa. A zatem to wszystko wcale mi się nie wydaje, stwierdziła.

Otworzyła furtkę i objęła Jacka za szyję, a on położył dłonie na jej plecach. Były ciepłe, jak zawsze, choć temperatura na zewnątrz bliska zeru. Słońce dawno już zaszło, listopad dyktował warunki.

– Fajnie, że jesteś – powiedziała cicho, jakby zdradzała sekret. A potem pocałowała.

Pieszczota sprawiła, że zakręciło jej się w głowie.

– Czyli mam rozumieć, że trochę się stęskniłaś? – zapytał Jacek przewrotnie.

– A skąd! – Zmarszczyła brwi. – Zwykle gdy przechodzi tędy wyjątkowo przystojny mężczyzna, kradnę mu namiętny pocałunek.

– A więc to tak? – Jacek wziął się pod boki w udawanej złości.

Chwyciła jego dłoń i poprowadziła go do domu.

– Ale tylko jednego zapraszam do środka – dodała.

Nie potrafili się od siebie oderwać, nawet nie próbowali. Zanim doszli do sypialni na piętrze, pozbyli się większości ubrań. Hanna wciągała krzepiący zapach jego skóry pachnącej solą i wiatrem. Jacek patrzył na nią uważnie, z zachwytem, jak gdyby odkrywał ją po raz pierwszy. A ona była zachłanna i swobodna. Przy nim polubiła w sobie wszystko to, co współczesny świat zakwalifikowałby jako niedoskonałości: osiem dodatkowych kilogramów, szerokie biodra i uda z rozstępami. Wreszcie zaczynała siebie kochać. A jeśli tak, może kiedyś zdoła też sobie wybaczyć?

Jacek był starszym od niej o dwa lata posiwiałym, postawnym brunetem. Uwielbiała jego silne ramiona, lekki zarost, który czynił go jeszcze bardziej męskim, i przenikliwe spojrzenie piwnych oczu. W jego ramionach czuła, że wszystko jest dobrze. I choć zawsze była kobietą, która potrafi sobie w życiu radzić, doceniała schronienie u jego boku. Nie wiedziała, czym zasłużyła sobie na takie szczęście, ale nie zamierzała nim wzgardzić.

Leżeli przytuleni, Jacek po stronie łóżka, którą ostatniej nocy zajmowała Marta. Tym razem księżyc, bezwstydny świadek ich miłosnych uniesień, zaglądał przez okno.

– I jak, udała się imprezka? – zapytał, wodząc palcami po karku Hanny. Ten gest wywołał w niej dreszcze.

– Jeszcze jak! – Uśmiechnęła się. – Martę trochę poniosło, więc dzisiaj odchorowywała, ale właśnie tego było nam trzeba. Wiesz, długie rozmowy, muzyka i tańce.

– To bawiłaś się lepiej niż ja. Przez cały dzień ani jednego brania, wyobrażasz sobie? Nie wiem, czy ktoś jeszcze zarybia te jeziora. W związku wędkarskim do dzisiaj komuna. Stare dziadki siedzą na stołkach i nic nie robią.

– Serio? To kiepsko.

– Wymarzłem na tej łódce, a efektów zero!

Pogładziła go po policzku.

– Może następnym razem pójdzie ci lepiej.

– Pojedziemy razem! – Przyciągnął ją do siebie. – Będziesz moim talizmanem.

– To zbyt wielka odpowiedzialność – zachichotała Hanka. – Chyba że wybierzemy się do Szwecji. Tam na pewno coś złowisz.

– To jest myśl! – Jacek ponownie ją pocałował. Muskał jej usta, szyję i dekolt.

Z lubością zanurzyła się w tym doznaniu. Najchętniej by się w nim ukryła. Tym bardziej, że z trudem wypchnięta ze świadomości myśl o Ewie powracała uparcie. A jeśli to rzeczywiście ona dzwoniła? Dlaczego akurat teraz? Czego chciała? Odpowiedzi na te pytania nie powinny już obchodzić Hanny, ale przeszłość, choćby nawet zamknięta na cztery spusty, lubi o sobie przypominać. Może porozmawiam o tym z Robertem?, zamyśliła się. Wiedziała, że tylko były mąż może ją zrozumieć.

– O czym tak dumasz? – Jacek wsparł się na ramieniu.

– O rybach w Szwecji.

– A poważnie? Gdybyś zobaczyła swoją minę…

– Bo… – Hanna powoli wypuściła powietrze. – Wygląda na to, że ktoś się do mnie odezwał po wielu latach.

– Dawna miłość? – Spojrzał jej w oczy.

– Nie żartuj.

Jacek dopytywał, więc opowiedziała. Całkiem przytomnie zauważył, że ta opowieść brzmi tak, jakby Hanna nie chciała mieć z Ewą nic wspólnego.

– Bo nie chcę.

– To po co to roztrząsasz? Zapomnij o niej, w czym problem? Nie muszą cię obchodzić czyjeś pijackie sentymenty.

Mógł tak uważać, bo nie znał całej historii. A Hanna nie była gotowa opowiedzieć mu wszystkiego.

– Niektóre relacje po prostu się kończą. – Wzruszył ramionami.

Jednak ona była przekonana, że gdyby nie zdarzyło się najgorsze, ta przyjaźń trwałaby do dziś. Bo dawno temu Hanna położyłaby na szali wszystko, co miała, że nic nie zdoła jej zniszczyć.

Sierpień 2001

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15

Copyright © Agata Kołakowska, 2022

PROJEKT OKŁADKI

Ilona Gostyńska-Rymkiewicz

ZDJĘCIE NA OKŁADCE

© Michael Nelson/Trevillion Images

REDAKTOR PROWADZĄCY

Jarosław Kołakowski

REDAKCJA

Ewa Charitonow

KOREKTA

Maciej Korbasiński

ISBN: 978-83-960982-3-8

Wrocław 2022

WYDAWCA

„EU-Partners” Sp. z o.o.

ul. Świeradowska 51/57

50-559 Wrocław

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek