Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Iga Stelmach jest czterdziestoletnią rzeźbiarką, która otrzymała zaproszenie do zamieszkania w Kunicach. W tej wsi stawia się na więzi międzyludzkie, a wspólnota jest jak rodzina. Ze szczególną estymą traktowani są artyści, których obecność jest chlubą miejscowości. Iga kupuje dom, w którym chce zacząć nowy rozdział swojego życia. Ma nadzieję, że tu będzie mogła powrócić do rzeźbienia. Przestanie się go bać…
A ma powody, by do swojej ukochanej gliny podchodzić z dystansem i niepokojem. Po śmierci pięcioletniej córeczki zorientowała się, że kolejna bolesna strata, której doświadczyła, nie jest przypadkowa. Wszyscy bliscy, których utrwaliła w swoim najsłynniejszym cyklu "Oblicza", odeszli - dokładnie w takiej kolejności, w jakiej ich wyrzeźbiła. Świadomość tego była dla niej wstrząsem.
Agata Kołakowska (ur. 1984) - wrocławianka z urodzenia i zamiłowania. Autorka czternastu powieści obyczajowych.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 455
Copyright © Agata Kołakowska, 2019
Projekt okładki
Sylwia Turlejska
Agencja Interaktywna Studio Kreacji
www.studio-kreacji.pl
Zdjęcie na okładce
© Nina Masic/Trevillion Images
Redaktor prowadzący
Anna Derengowska
Redakcja
Ewa Charitonow
Korekta
Maciej Korbasiński
ISBN 978-83-8169-701-9
Warszawa 2019
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Bo i garncarz, ugniatając mozolnie miękką ziemię,
lepi wszelakie naczynia do naszego użytku.
I z tej samej gliny ulepił tak naczynia
służące do celów szlachetnych,
jak do przeciwnych – wszystkie podobnie.
Jaki zaś będzie użytek jednego lub drugiego
– rozstrzyga garncarz.
Mdr 15,7
*
Policjant żuł wykałaczkę. Był tak pochłonięty tą czynnością, że wydawało się, iż swoim pojawieniem się przerwałam swoiste misterium. Spojrzał na mnie przelotnie.
– Pani w jakiej sprawie? – zapytał od niechcenia.
– Zabiłam człowieka.
Wykałaczka momentalnie przestała podrygiwać w wąskich ustach. Wpatrywałam się wyłącznie w jej drewniany szpic. Czułam na sobie wzrok funkcjonariusza, ale nie miałam odwagi się z nim zmierzyć.
– Nie znam się na żartach – usłyszałam ostry ton. Przeżuty kawałek drewna wylądował w popielniczce na biurku.
Chciałam odpowiedzieć, że ja też nie. Że już dawno nie. Ale stałam jak wryta, skupiona wyłącznie na duszącym zapachu niedopałków, który wydobywał się ze staromodnego szklanego naczynia. Lata całe nie widziałam popielniczki. Mój ojciec kiedyś używał podobnej; pamiętam, że była cięższa, niż się wydawała. Niedopałek zawsze zgniatał jednym palcem, spod opuszki uciekała cienka strużka dymu. I ten zapach… Jego dłonie często pachniały tytoniem. Kojarzył mi się z nim i ze staromodną nutą old spice’a.
Teraz mdła i gryząca woń była jedyną rzeczą, jaka wydawała mi się przyjemnie znajoma. Taka zwyczajna. Jedyną, która gruntowała mnie w rzeczywistości.
Tak trudno było mi uwierzyć, że to znów się stało.
Znowu się zaczęło.
1
Wąska droga wyglądała, jakby rozlano na niej asfalt oszczędnie, w dodatku dość wybiórczo. Auto trzęsło się na nierównościach. Słyszałam, jak w bagażniku obijają się o siebie walizki i pudło z książkami. Liczyłam, że mój ulubiony fikus dojedzie do celu w jednym kawałku. Za szybą przesuwały się kojące jesienne widoki: rozległe pożółkłe pola, szykujące się do snu, szpalery drzew, których złote i miedziane liście opadały na ziemię, tworząc szeleszczące kobierce.
Opuściłam szybę, by posłuchać dźwięków października. Chropowatych, stłumionych, otulających. Było już po siedemnastej. Planowałam dotrzeć na miejsce wcześniej, ale gdy wychodziłam z mieszkania, które przez ostatnich dziesięć lat było moim domem, usłyszałam dzwonek do drzwi.
Po drugiej stronie stała Anita. Na moje pytające spojrzenie rozłożyła ręce.
– No co? Przyszłam cię powstrzymać! – wyjaśniła z uśmiechem.
Zrobiłam krok wstecz i wpuściłam przyjaciółkę do środka.
– Próbowałaś przez rok. Przyznaję, dość intensywnie.
– Wiesz, że jestem uparta.
Zobaczyłam zaszklone oczy i chwyciłam Anitę delikatnie za rękę.
– Kiedy napomknęłaś o tym pomyśle – powiedziała stłumionym głosem – sądziłam, że nie minie tydzień, a wywietrzeje ci z głowy.
– Potrzebuję tego.
– I tylko dlatego cię tam puszczam. – Wysunęła dłoń, a potem zaproponowała wspólną kawę w „naszej” kafejce.
W Zielonej Górze było ich sporo, ale my miałyśmy ulubioną. Podobnie jak ulubione miejsce na włoski makaron, na wino czy tort czekoladowy. Nikomu nie zdradzałyśmy ich lokalizacji, bo wtedy przestałyby być nasze. Miałam wrażenie, że tym razem picie kawy zajęło nam więcej czasu niż zwykle. Może celowo przedłużałyśmy tę chwilę? W końcu ustaliłyśmy, że Anita wpadnie do mnie w weekend i urządzimy parapetówkę. To też dało nam złudne poczucie, że nic aż tak bardzo się nie zmienia. Bo skoro zobaczymy się za trzy dni, to tak jakby wszystko zostawało po staremu.
Wyjechałam z lasu i w Prochowicach skręciłam w prawo. Znalazłam się na głównej drodze prowadzącej do wsi, która od dzisiaj miała stać się moim nowym miejscem na ziemi. Domem. Małą ojczyzną. „Kunice”, odczytałam, mijając zieloną tabliczkę. Choć przez ostatni rok bywałam tutaj niezliczoną ilość razy, to jednak dziś czułam się wyjątkowo. Uroczyście.
Znałam już to miejsce na pamięć. Wieś miała przyjemną miasteczkową zabudowę. Mogłam zamknąć oczy i dokładnie opisać układ ulic, położenie domów. Na niewielkim wzniesieniu stał kościół katolicki z czerwonej cegły, usytuowany malowniczo w pobliżu niewielkiego stawu. Bliżej lasu znajdowało się nadleśnictwo, a w samym centrum poniemiecki budynek domu kultury, który stanowił rdzeń miejscowości, o czym przekonałam się już dwa lata temu, kiedy zaproszono mnie tutaj na spotkanie autorskie. Myślałam w tamtym czasie, że już zupełnie zapomniano o rzeźbiarce Idze Stelmach. Że nowy nurt w mojej twórczości nikogo nie interesuje. Tutaj przekonano mnie, że jest inaczej, że jeszcze rozwinę artystyczne skrzydła. Zdawałam sobie sprawę, że tak naprawdę najpierw powinnam poskładać je w całość, ale o tym wiedziałam tylko ja.
Żeby dotrzeć do mojego nowego domu, należało przejechać całą wieś. Przy nadleśnictwie skręcić w kierunku Legnicy, wjechać w Polną, a przy pierwszym rozstaju dróg zjechać w ulicę Krótką. Przy jej końcu mieścił się niepozorny budynek z tysiąc dziewięćset czterdziestego roku, którego remont kosztował mnie więcej, niż się spodziewałam.
Poprzedni właściciel mieszkał tu przez niemal pół wieku. Tyle że pod koniec życia nie dawał już rady dbać o wszystko. Po jego odejściu posesję na sprzedaż wystawiła córka; cena świadczyła o tym, że chciała szybko pozbyć się kłopotu. Dzięki temu zostało mi więcej funduszy na niespodziewane wydatki, które pochłonęła między innymi naprawa dachu.
Dom spodobał mi się od razu, bo był przestronny i komfortowy. Wnętrza okazały się jasne, co miało dla mnie istotne znaczenie. Na parterze znajdował się spory salon z kominkiem, hol, niewielkie pomieszczenie gospodarcze i dwa pokoje, które zdecydowałam się połączyć w jeden, przeznaczając go na pracownię. Oddzielna kuchnia wyposażona była w stare drewniane meble. Miały w sobie tyle uroku, że nie chciałam ich wymieniać. Antresola nad salonem dawała wrażenie przestrzeni. Na górze obok sypialni zorganizowałam bibliotekę, o której zawsze marzyłam, i pokój gościnny, który w myślach nazywałam „pokojem Anity”.
Dom usytuowany był na trzynastoarowej działce, od tyłu sąsiadującej z lasem. Ta lokalizacja ujęła mnie od razu. Kiedy pojawiłam się tutaj po raz pierwszy, uderzyła mnie cisza. Taka, że aż dźwięczało w uszach. Przerywały ją jedynie ptasie trele, a w lecie niskie owadzie buczenia.
To było idealne miejsce do życia i tworzenia.
Zatrzymałam się przed bramą wjazdową i uśmiechnęłam na widok bukietu kwiatów wetkniętego między metalowe oczka ogrodzenia. Liczyłam, że kiedyś sprawię sobie porządny płot, ale na razie zabrakło mi funduszy. Wysiadłam, wyjęłam wiązankę i zobaczyłam dołączony do niej bilecik z odręcznym napisem: „Witaj w domu”. Podpisano: „Sąsiedzi”.
Obejrzałam się za siebie, jakbym spodziewała się ujrzeć gromadę ludzi krzyczących: „Niespodzianka!”. Byłam jednak sama.
Jaki miły gest, pomyślałam. Jutro pójdę do sołtysa i podziękuję, postanowiłam, otwierając bramę na oścież.
Podejrzewałam, że to on był pomysłodawcą. Z pewnością właściwy człowiek na właściwym miejscu. Poczułam to od razu, kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy. To on przywitał mnie w progu domu kultury.
– Biskup jestem. – Uścisnął pewnie moją dłoń. – Krzysztof – dodał po chwili, jakby zorientował się, jak to zabrzmiało.
– Iga Stelmach. Dziękuję za zaproszenie – odparłam.
– Czekaliśmy na panią. – To zdanie wypowiedział tak, jakby znaczyło coś więcej, niż sugerowały słowa. – Jak minęła droga?
– Dobrze, choć przed Polkowicami były spore korki.
– Najważniejsze, że dotarła pani szczęśliwie. Nie wiem, czy Danka mówiła… To znaczy pani dyrektor domu kultury – poprawił się. – Że nasza społeczność bardzo chętnie podejmuje wszelkie inicjatywy. Lubimy spędzać wspólnie czas i bardzo o to dbamy. Relacje! Relacje międzyludzkie są najważniejsze, nie uważa pani? – zapytał, a gdy skinęłam głową, ciągnął: – Wszyscy tutaj uwielbiamy sztukę. Często zapraszamy artystów. Niestety, z powodów finansowych to pierwsze takie spotkanie od dłuższego czasu. Ale gościliśmy już wielu znamienitych aktorów, muzyków, reżyserów, pisarzy, malarzy. Niektórzy z nich postanowili zostać u nas na stałe, z czego jesteśmy bardzo dumni!
– O, naprawdę? – Rozejrzałam się po sali widowiskowej, do której właśnie mnie wprowadził.
Jej centralny punkt stanowiła niewielka scena. Krzeseł na widowni mogło być około stu. Bardzo wątpiłam, czy aż tyle osób przyjdzie się ze mną spotkać.
Sołtys chciał rozwinąć temat, ale nagle wyrosła przy nas pani Danuta, prosząc, abyśmy przeszły do biura dopełnić formalności.
– Porozmawiamy później! – skinął do mnie sołtys.
Kiedy odeszłyśmy, kobieta nachyliła się ku mnie i szepnęła konspiracyjnie:
– I jak? Już nas zareklamował?
Rzuciłam jej rozbawione spojrzenie.
– Odrobinę.
– Jest niemożliwy! – Pokręciła głową. – Może wydawać się nieco specyficzny, ale to dobry człowiek. I dobry sołtys. A to najważniejsze.
Kiedy później ponownie weszłam do sali, przekonałam się, że byłam w błędzie. Niemal wszystkie krzesła były zajęte. Udałam się na środek, gdzie przygotowano dla mnie miejsce, zerkając na sołtysa. Siedział rozparty, ze skrzyżowanymi ramionami. Jego mina nie budziła wątpliwości. „A nie mówiłem, że kochamy sztukę?”, wyczytałam z twarzy. Ale także zadowolenie z zaangażowania współmieszkańców.
Nalałam do szklanki odrobinę wody z butelki, w razie gdyby zaschło mi w gardle, i rzuciłam okiem na scenę, gdzie ustawiono kilka rzeźb z serii ptasiej, które przywiozłam ze sobą. Moje ptaki! Starałam się oddawać je tak, by zastygłe w gestach, ruchach, przypominały ludzi. Niektóre wizerunki niepokoiły, niektóre intrygowały, inne wywoływały uśmiech, ale większość sprawiała, że myślało się o wolności – tej utraconej, upragnionej. Pragnęłam, by budziły w odbiorcy jej głód i nadzieję, że to nie tylko przelotny stan. Chyba sama miałam nadzieję się do tego przekonać.
Spojrzałam na glinianego drozda, który skrywał głowę pod skrzydłem, i poczułam, jak narasta we mnie trema i chęć ucieczki. Tyle że ja nie mogłam się schować, bo przecież przed chwilą podpisałam umowę i spoglądała na mnie niemal setka par oczu. Wszyscy przyszli tutaj dla mnie, więc teraz ja musiałam dać im coś w zamian. Opowiedzieć o rzeźbieniu, które codziennie stwarzało mnie na nowo. Które dawało mi tak wiele!
Nie zamierzałam wspominać, ile przez nie straciłam.
Teraz powąchałam bukiet i ponownie wsiadłam do auta. Zaparkowałam w przydomowym garażu i w pierwszej kolejności wyciągnęłam z bagażnika dwie torby z zakupami. Na wierzchu jednej z nich położyłam kwiaty. Tuż przed wyjazdem z Zielonej Góry wstąpiłam do marketu, aby zrobić zapasy na pierwsze dni, więc torby ważyły swoje. Szybkim krokiem podeszłam do frontowych drzwi, wyjęłam klucz z kieszeni skórzanej kurtki i wsunęłam go do zamka. Przekręciłam i usłyszałam znajomy zgrzyt. Czubkiem buta delikatnie popchnęłam drzwi i weszłam do środka.
Przystanęłam w holu. Wciągnęłam powietrze i powoli je wypuściłam. Wnętrze wciąż jeszcze pachniało farbą. Ale nie przeszkadzało mi to. Był to zapach świeżości i nowego początku.
– Jestem w domu! – powiedziałam na głos, ale na dłuższą celebrację chwili nie mogłam sobie pozwolić, bo zakupy nieznośnie ciążyły mi w dłoniach.
Popędziłam do kuchni i otworzyłam lodówkę. Dwustronną, jak z amerykańskich filmów. Anita ostrzegała mnie, że wbrew pozorom taki model ma mniej miejsca w środku niż klasyczny, ale nie odwodziła mnie od zakupu. Głównie dlatego, że była nań obniżka, a ja i tak ze zgrozą patrzyłam na stan mojego konta. Cieszyłam się, że niebawem będę mogła liczyć na pieniądze z wynajmu mieszkania, co ustabilizuje moją sytuację finansową.
Ostatnie dni w mieście spędziłam na gruntownym sprzątaniu. Przed wyjazdem klucze zostawiłam u agentki nieruchomości.
Gdy wyładowałam zawartość toreb, zawróciłam po resztę bagaży, no i po karton czerwonego wina, który miał przydać się już w piątek. Kiedy postawiłam go na kuchennym blacie, uznałam jednak, że jedną butelkę mogę otworzyć już teraz. Nigdy nie wierzyłam w szkodliwość picia alkoholu w samotności. To akurat nigdy mi nie zaszkodziło.
Nalałam sobie kieliszek wytrawnego merlota i poszłam do biblioteki, gdzie kiedyś znalazłam odpowiednie miejsce dla mojego fikusa. Ustawiłam go na szafce obok bujanego fotela z nadzieją, że będzie mu tutaj dobrze. Wśród książek na regałach. Było ich tyle, że zwoziłam je ze starego mieszkania na raty, uważając, że gdy w końcu w licznych rzędach ustawię je wszystkie, naprawdę będę u siebie.
Czego u mnie nie było! Beletrystyka, kryminały, reportaże, poradniki, poezja, biografie. Książki o rzeźbie, malarstwie. A wśród nich ukochany album z obrazami Rembrandta i pięknie wydana pozycja o życiu i twórczości Michała Anioła. Gdy patrzyłam na idealne prace włoskiego mistrza, odzyskiwałam wiarę w świat, by po chwili znowu ją stracić. Wszak nie ma nic wiecznego, myślałam. Michelangelo też nie był wieczny i nawet jego Dawid, mający ponad pięćset lat, także nie będzie.
W zbiorze brakowało tylko baśni i bajek. Oddałam je zaprzyjaźnionej bibliotece na osiedlu. Pani Elżbieta, gdy je ode mnie odbierała, miała w oczach ból i współczucie.
– Niech inni mają z nich radość – wykrztusiłam i wyszłam pośpiesznie.
A właściwie uciekłam. Przed bólem. I przed współczuciem. Z którymi, na szczęście, nauczyłam się żyć, bo pracowałam na to przez długi czas. Rano, gdy otwierałam oczy, już nie zapadałam się w siebie, tylko wstawałam. Odkąd poznałam Anitę i zbliżyłyśmy się do siebie, było mi lżej. Czasami zdarzało mi się myśleć, że nie pojawiła się w moim życiu przypadkiem, lecz po to, żebym znalazła w sobie siłę.
Teraz siedziałam na podłodze w bibliotece i przeglądałam książki, więcej uwagi poświęcając tym, które niegdyś należały do mojej matki. Przeglądałam ich karty i nie opuszczało mnie poczucie, że to trochę tak, jakbym się do niej zbliżała. Prowadziła rozmowę, która nie odbyła się nigdy. I nigdy już się nie odbędzie.
Nie zauważyłam nawet, kiedy zupełnie się ściemniło. Włączyłam światło dopiero, kiedy przestałam widzieć druk. Alkohol już odrobinę uderzył mi do głowy, bo poczułam się lekka, beztroska i głodna. Chciałam zejść do kuchni, żeby przygotować sobie coś do jedzenia, ale postanowiłam najpierw dokończyć układanie książek.
Mimo woli przypomniał mi się domowej roboty pasztet, którym poczęstowano mnie w domu kultury po moim wystąpieniu. Upiekła go pani Budrewiczowa, jak ją przedstawiono. Podała mi ten specjał na własnoręcznie pieczonym chlebie żytnim, z plastrem ogórka małosolnego na wierzchu. Pasztet był pulchny, jego smak przełamywała kwasowość ogórka.
– Ale pycha! – odezwałam się z pełnymi ustami.
Powinnam zapewne zrobić to po przełknięciu, ale nie potrafiłam się powstrzymać. Całość była naprawdę wyśmienita.
Gdy tylko zaczęłam opowiadać mieszkańcom Kunic o mojej pracy, trema momentalnie znikła. Ułatwiły mi to także te wszystkie przyjacielsko uśmiechnięte, zasłuchane twarze. Dopytywano mnie o tajniki warsztatu, trudności, jakie napotykam podczas tworzenia. O inspiracje. Pomysły. O intencje, jakie mi przyświecają. Bardzo szybko mój monolog przekształcił się w ożywioną dyskusję, a ja, zamiast usiąść przy stoliku, usadowiłam się na scenie pośród moich rzeźb. W którymś momencie złapałam się na myśli, że czuję się tutaj jak wśród starych przyjaciół, a przecież byli to obcy ludzie. Widziałam ich po raz pierwszy w życiu, a czułam się rozluźniona i bezpieczna. Jakbym znalazła się we właściwym miejscu. A kiedy spotkanie dobiegło końca, salę wypełniła burza oklasków, z jaką nie spotkałam się na żadnym wernisażu. Potem ściskano mnie jak swoją i gratulowano wystąpienia. Następnie zostałam zaproszona do bocznej sali, gdzie czekał ogromny stół, suto zastawiony specjałami przygotowanymi przez tutejsze gospodynie.
– Mam nadzieję, że lubi pani grzyby? – Podszedł do mnie siwy mężczyzna i wręczył mi wiklinowy kosz wypełniony prawdziwkami.
– To dla mnie? – Spojrzałam zaskoczona.
– Zbyszek to zapalony grzybiarz. – Sołtys wyrósł jak spod ziemi.
– Wyskoczyłem z samego rana! Wpadło mi do głowy, że to będzie miły podarunek.
– Dziękuję. To uroczy gest – zapewniłam. – Bardzo lubię grzyby.
Wydawało się, że pan Zbigniew poczuł się doceniony, bo wyprężył dumnie pierś i dodał, że wybierał same najdoskonalsze okazy.
– Nasze lasy, pani Igo, są nie tylko piękne, ale i bogate. Okolica słynie także z jagód – zachwalał.
– O tak, konfitura jagodowa to nasz lokalny produkt – dodał pan Krzysztof. – Mamy na nią certyfikat. Zarejestrowaliśmy także soki. Danutko! – zawołał do pani dyrektor, która rozmawiała z koleżankami. – Mamy coś z jagód, żeby nasz drogi gość mógł skosztować?
– Oczywiście! – Kobieta podeszła do kącika z ciastami, obok których stał dzbanek z sokiem.
Sekundę później na stole przede mną stał już spodeczek wypełniony konfiturą i szklanka soku. Mimo że dopiero co przełknęłam pasztet, od razu upiłam łyk, gdyż wyglądało na to, że panowie czekają na moją opinię. W moich ustach rozlała się przyjemna słodka nuta, którą uczciwie pochwaliłam.
– Musi pani jeszcze skosztować mojego sernika! – zwróciła się do mnie jedna z pań.
– I mojego smalczyku! – dodała energiczna brunetka, której figura nie wskazywała na to, że jej właścicielka specjalizuje się w takich właśnie wyrobach.
– Smalec naszej Marylki bije wszystko na głowę! – zawołał wesoło pan Zbyszek.
– Zbyniu! – Złowiłam kątem oka karcący gest pani od ciasta.
– Oczywiście, kochanie, nie licząc twojego sernika! – mitygował się grzybiarz. – Jest bezkonkurencyjny!
Gospodynie kolejno pojawiały się przy mnie z talerzykami, sugerując, czego jeszcze powinnam posmakować. A to tarty z grzybami, ziemniaczanej babki, a to swojskiej kiełbasy. Trudno było odmawiać, bo wszyscy byli niezmiernie serdeczni. Jednak mimo najszczerszych chęci mój żołądek wkrótce zaprotestował. W końcu wybawił mnie z kłopotu sołtys, który poprosił sąsiadki, żeby zapakowały dla mnie lokalne pyszności na wynos.
Popatrzyłam na niego z wdzięcznością.
– Jesteście niezwykłą społecznością – powiedziałam. – Nawet… – zawahałam się.
– Nawet co?
– Poczułam się odrobinę jak jedna z was.
– Nie dziwię się. – Oczy sołtysa zabłysły. – Od razu rozpoznajemy swoich!
– Nie bardzo rozumiem?…
– Łukasz! Pozwól do nas na chwilę! – Pomachał do mężczyzny w średnim wieku.
Zobaczyłam wysokiego bruneta w szarym golfie, który stał przy scenie i przyglądał się moim rzeźbom. Miał około czterdziestki, jak ja.
Gdy podszedł, sołtys poklepał go po ramieniu.
– A już myślałem, że nie przyszedłeś!
– Czy mogłoby mnie nie być?
– Pani Igo, sześć lat temu nasz Łukasz był gościem na takim właśnie spotkaniu. A potem wrócił do nas. Już na stałe.
– Nie ja jeden. To właściwe miejsce dla nas. – Mężczyzna spojrzał mi prosto w oczy. – Dla ludzi wrażliwych.
– Co pan tworzy? – zagadnęłam. – Bo jest pan artystą, dobrze zrozumiałam?
– Poetą – poprawił mnie.
– Wspaniale! Może czytałam coś pańskiego?
Opuścił wzrok. Moje oczy podążyły w tym samym kierunku, ale nie dostrzegły niczego, nie licząc wysłużonych desek parkietu.
– Wątpię – oświadczył po chwili, ponownie patrząc na mnie. – Tomiki: Dolina cieni, Szklanka rosy, Być może jutro? Mówi to pani coś?
Zmieszałam się.
– Faktycznie, jeszcze nie miałam okazji…
– Proszę się nie przejmować. To niszowe teksty. Niszowa oficyna, niszowy autor.
– Wiem, jak to jest. – Pokiwałam głową. – Rzeźba interesuje niewielu.
– Myślę, że jednak pani nie wie… Ale nie mam pretensji ani żalu. Podobają mi się pani prace. Wydaje mi się, że ma pani niespokojną duszę.
Zaskoczył mnie tą uwagą, więc zamilkłam. Może powinnam skomentować jego słowa, coś dodać, wyjaśnić. Ale zdobyłam się tylko na proste „dziękuję”.
– Jak myślisz, Łukaszu? – usłyszałam donośny głos sołtysa. – Pani Iga pasowałaby do nas, prawda?
– Nie mam wątpliwości. – Uśmiechnął się do mnie tak szczerze, że niemal zapomniałam, iż przed chwilą sprawił, że poczułam się nieswojo.
A potem zaproponowano mi skosztowanie nalewki. Odmówiłam, tłumacząc się autem i koniecznością powrotu do hotelu w Legnicy.
– Ależ co to za problem?! Może pani nocować u mnie – zaproponował pan Biskup. – Mam całkiem wygodny pokój gościnny.
– Dziękuję, ale…
– Albo ja mogę panią odwieźć – zawtórował mu poeta.
– Iga. Proszę mówić mi po imieniu.
– Łukasz.
– Krzysiek jestem – przedstawił się sołtys.
– Skoro tak, to może skuszę się na kieliszek.
Wiśniowa nalewka okazała się aromatyczna, a jej owocowy smak niebywale intensywny. Trunek był jednak zdradliwy, bo sączyło się go nader przyjemnie, tymczasem czysty spirytus podstępnie robił swoje. Jak się okazało, wśród gości „Wieczoru z rzeźbą”, jak głosił plakat na drzwiach domu kultury, wielu było amatorami nalewek pani Alicji, żony pana Zbyszka, która osiągnęła mistrzostwo nie tylko w dziedzinie pieczenia serników. Przez to dość szybko wyszliśmy z narzuconych nam przez konwenanse ról gościa i gospodarzy. Wreszcie staliśmy się po prostu ludźmi, którzy miło spędzają ze sobą czas. Nie planowałam się zasiedzieć, ale pochłonęły mnie rozmowy, które płynęły naturalnie, jakbyśmy znali się od lat.
W końcu zmęczenie dało mi się we znaki i poprosiłam Łukasza, aby zawiózł mnie do hotelu. Zanim sołtys nas wypuścił, zaprosił mnie jeszcze na jutrzejszy obiad do siebie i zrobił to w taki sposób, że nawet nie przyszło mi do głowy, żeby mu odmówić. Zapewnił, że po mnie przyjedzie i bez problemu odbiorę swój samochód, który siłą rzeczy musiałam zostawić w Kunicach.
Łukasz prowadził zdecydowanie i pewnie. Otaczała nas ciemność, bo domostw w okolicy było niedużo. Czerń nocy rozświetlał jedynie nisko zawieszony księżyc. Nie rozmawialiśmy wiele, ale nie czułam skrępowania. Nie byłam tylko pewna, czy to kwestia charakteru mojego towarzysza, czy raczej wpływ wypitego alkoholu.
Droga zajęła nam niecały kwadrans, ale przez ten czas zdążyłam dowiedzieć się o nim kilku rzeczy. Przeprowadził się z Gdyni. Był rozwiedziony i miał dorosłą córkę Sandrę, która specjalnie nie szukała kontaktu z ojcem.
– Nie mam do niej pretensji. Pewnie sam wszystko spieprzyłem – podsumował, gdy wreszcie zatrzymaliśmy się przed hotelem. – Wiem, wiem. To bardzo wyszukane słowo jak na poetę.
– Daj spokój. Życie jest, jakie jest. Nikt nas nie uprzedza.
– Dobrze powiedziane.
– Może jeszcze się dogadacie? Wciąż macie szansę – powiedziałam, podając mu dłoń na pożegnanie.
– Kto wie? – odparł bez przekonania.
– Dzięki, że mnie odwiozłeś.
– To był bardzo udany wieczór. Myślę, że jeszcze się spotkamy – dodał po chwili.
Pomyślałam, że wątpię, ale bąknęłam coś uprzejmie.
Zanim weszłam do budynku, spojrzałam jeszcze raz na srebrną księżycową tarczę. Była pełnia. Samochód Łukasza znikł już za zakrętem, a w mojej głowie wciąż dźwięczał ciepły tembr jego głosu. Jak usypiające szemranie strumyka.
W kuchni panował półmrok. Pośpiesznie przekroiłam bułkę na pół i posmarowałam ją maślanym w konsystencji awokado. Na nim ułożyłam plastry pomidora. Nieznośnie burczało mi w żołądku. Nie zawracałam sobie głowy talerzem, jadłam na stojąco, przy blacie, wpatrując się w okno. Na podłogę padała księżycowa poświata, chłodna i nieco magiczna.
Nagle w nocną ciszę wdarło się pukanie do drzwi.
Czyżbym nie zamknęła bramy?, przeleciało mi przez myśl.
Odłożyłam kanapkę i ruszyłam do przedpokoju. W piersi czułam ucisk przeczucia, którego nie potrafiłam sprecyzować. Może to mama? Albo… Grzegorz? Droga do drzwi ciągnęła się w nieskończoność, jakby wydłużała się z każdym moim krokiem. Zdziwiło mnie, że przedpokój wygląda zupełnie jak ten w moim rodzinnym domu. A potem nagle zmienił się w zielonogórskie mieszkanie. Spojrzałam na starą komodę, którą kupiliśmy z Grześkiem za grosze na pchlim targu. Po renowacji mebel stał się prawdziwą perełką. Wciąż trwał. Ale nas już nie było. Wyciągnęłam dłoń, by jej dotknąć, ale komoda znikła.
Co tu się dzieje?, przeraziłam się i znów usłyszałam pukanie. Ponaglające, niecierpliwe. Niepokój ścisnął mnie za gardło. Wiedziałam, że jestem sama w pustym domu. Niemal na odludziu.
– Kto tam? – zapytałam, spoglądając przez wizjer.
– To ja – zabrzmiał znajomy głos.
Łzy napłynęły mi do oczu. Chwyciłam za klamkę. Z emocji drżały mi ręce. Pośpiesznie otworzyłam drzwi.
Po drugiej stronie stał Grzesiek. Taki mój.
– Tyle czasu na ciebie czekałam… – Słowa, wstrzymywane wzruszeniem, z trudem wydostawały się z moich ust.
Nie rozumiał, dlaczego płaczę i tak na niego patrzę, ale wziął mnie w ramiona. Jak zawsze, gdy chciał mnie uspokoić. Czułam jego silne dłonie na plecach. Na biodrach. Znajome pocałunki. Byliśmy niecierpliwi i siebie zachłanni. Osunęliśmy się na podłogę, zrzuciwszy tylko niezbędne części garderoby.
Pachniał zimnym nocnym powietrzem.
Zamknęłam oczy, by dać się poprowadzić innym zmysłom. Pragnęłam chłonąć bliskość Grzegorza. Nasycić się nią. Zapamiętać. Znowu byliśmy jednym ciałem, jednym rytmem. Przyciskałam go do siebie mocno, pragnąc zatrzymać na zawsze. Silne mięśnie jego pleców były jak napięte struny. Czułam się bezpieczna, gdy miałam je pod palcami. Ponownie przynależałam, tworzyłam jedność, a to była moja największa tęsknota. I znienacka poczułam, że mięśnie zaczynają ustępować pod naciskiem moich dłoni. Mięknąć. Jakby roztapiała się skóra.
Odsunęłam się odrobinę i spojrzałam.
To nie Grzesiek trzymał mnie w ramionach, lecz Łukasz. Ciemne brwi, wydatny nos, mocna linia szczęki z zarysem zarostu. Jak mogłam się tak pomylić?
Dotknęłam niepewnie męskiego policzka i na moich palcach zostały lepkie ślady. Zimne, wilgotne. Glina. I nagle twarz zastygła; teraz przypominała dobrze mi znane oblicza moich rzeźb. I niemal natychmiast zaczęła się zmieniać. Powoli rozpływały się powieki, opadało czoło. Lały się na mnie przez palce.
– Pomocy! – zawołałam przerażona, choć było jasne, że nikt mnie nie usłyszy.
Próbowałam wstać, ale przygniatał mnie ciężar gliny. Nie mogłam zaczerpnąć powietrza. Desperacko walczyłam o każdy wdech i wydech, każdy kolejny coraz krótszy i płytszy. Jeden, drugi, trzeci!… Gdy brałam czwarty, zrozumiałam, że się nie uda.
Poczułam, jak glina wypełnia mi usta.
Zerwałam się na równe nogi.
Wokół mnie nie było śladu gliny.
Oślepiające światło górnej lampy sprawiło, że zmrużyłam oczy. Siedziałam wśród książek, na podłodze w bibliotece. Rękę miałam wspartą na Dramacie Zuzanny Valadon, ulubionej powieści mojej matki.
Musiałam zasnąć.
Dotknęłam twarzy, a potem bluzki, która była mokra od potu.
– Co za koszmar! – wymamrotałam, próbując dojść do siebie. Starałam się wyrównać oddech, ucieszona, że na jawie to takie proste. Obok mnie stał kieliszek z niedopitym winem, które musiało mnie zmorzyć.
Uspokoiłam się na tyle, by przestać czuć wgryzający się w skórę lęk, i dotarło do mnie burczenie w żołądku. Zjadłabym awokado, stwierdziłam, przypominając sobie scenę ze snu, ale nie potrafiłam się przemóc, żeby zejść na dół i przygotować kolację. Chyba lepiej zrobię, jeśli położę się do łóżka, pomyślałam, wstając. Zgasiłam światło.
W nosie wciąż czułam znajomy zapach gliny. Woń, która kojarzyła mi się z najpiękniejszymi i najgorszymi chwilami mojego życia.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI