Takie rzeczy tylko z mężem - Agata Przybyłek - ebook + książka

Takie rzeczy tylko z mężem ebook

Agata Przybyłek

4,3

Opis

Co powinna zrobić kobieta, której mąż zamiast ciepła domowego ogniska, woli ganiać po lasach w poszukiwaniu skarbów?

Zuzannie wydaje się, że ma wspaniałe życie: stałą pracę, duży dom, synka i męża. No dobrze, tego ostatniego tylko miewa, co boleśnie uświadamia jej psycholożka Matylda Mak. Zainspirowana jej zachętami Zuzanna postanawia wziąć sprawy w swoje ręce i zawalczyć o uwagę Ludwika. To jednak wcale nie będzie takie łatwe…

Do czego posunie się zaniedbana kobieta? I czy wybrane sposoby na odzyskanie męża przyniosą rezultat?

„Takie rzeczy tylko z mężem” to opowieść o miłości, rodzinie i szarej codzienności ukazanej w zabawny sposób.

Porządna dawka uśmiechu gwarantowana!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 378

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (228 ocen)
120
62
35
9
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dzidudzidu

Nie polecam

Beznadziejnie głupia.
00
kawikr0903

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowicie wciągająca .
00
S-w1959

Z braku laku…

Banalne...
00



 

 

 

 

Copyright © Agata Przybyłek-Sienkiewicz, 2016

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2016

 

Redaktorka prowadząca: Joanna Jeziorna-Kramarz

Marketing i promocja: Judyta Kąkol

Redakcja: Kinga Gąska

Korekta: Sara Śmigowska, Daria Latzke

Projekt typograficzny, skład i łamanie: Barbara Adamczyk, Daria Latzke

Projekt okładki i stron tytułowych: Martyna Fabisiak-Rejdych | Studio Obrazki

Fotografia autorki na skrzydełku: Agnieszka Werecha-Osińska | Foto Do Kwadratu

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

Wydanie II

 

eISBN 978-83-67461-86-3

 

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.czwartastrona.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Moim rodzicom

 

 

 

–O mój Boże, Zuzka! Ty właśnie zabiłaś człowieka! – wrzasnęła na cały głos moja przyjaciółka, Beata, podskakując na fotelu pasażera w zielonym cinquecento, które swego czasu kupił mi mąż. Przy okazji o mały włos nie wybiła głową dziury w dachu. – Zatrzymaj się! Zatrzymaj! – krzyczała, nerwowo zaciskając palce na uchwycie nad oknem.

Nie wytrzymałam. Przewracając oczami, włączyłam kierunkowskaz, a potem zjechałam na najbliższy parking.

– Wielkie mi halo – odpowiedziałam nadzwyczaj spokojnie, sprawnym ruchem gasząc przy tym silnik.

Przecież w stresowych sytuacjach najlepsze, co można zrobić, to po prostu zachować spokój.

– Po pierwsze, to nikogo nie zabiłam, a po drugie, to tylko wyrwałam tej babie drzwi. Zresztą… – mruknęłam, sięgając po leżącą na tylnym siedzeniu torebkę. – Sama jest sobie winna. Mogła je zamknąć, a nie otwierać na połowę drogi i gadać przez telefon. – Nie odmówiłam sobie szczypty złośliwości.

Beatka spojrzała na mnie wielkimi, pełnymi przerażenia oczami. Jej klatka piersiowa unosiła się gwałtownie i opadała, a twarz była bielsza niż kartka papieru. Chociaż to może przez ten mój astygmatyzm. Czytałam kiedyś, że on zniekształca kolory.

– No co? – zapytałam i wyciągnęłam ze stacyjki kluczyki. Drugą ręką otworzyłam sobie drzwi.

– Dokąd idziesz? – zdołała tylko wydusić drżącym głosem Beata.

Znowu musiałam wywrócić oczami.

– Jak to dokąd? Zobaczyć, czy tej, pożal się Boże, sierocie nic się nie stało i zadzwonić na policję. Przez te jej otwarte na całą szerokość drzwi urwałam sobie lusterko! – wytłumaczyłam już nieco mniej spokojnie. Zignorowałam też fakt, że moja przyjaciółka zzieleniała w tym momencie jeszcze bardziej.

– Ale…

Nie zwracając na nią uwagi, wysiadłam z samochodu i ruszyłam w stronę niedowierzającej w to, co właśnie się stało, właścicielki granatowego volkswagena.

– No i pięknie – mruknęłam jeszcze pod nosem, słysząc za sobą kroki Beatki. Teraz to na pewno spóźnię się na imprezę urodzinową mojej starszej siostry, Anki. A trzydzieści dwa lata kończy się przecież w życiu tylko raz!

– Co pani najlepszego narobiła?! – naskoczyła na mnie natychmiast zalewająca się łzami blondynka. – Połowę samochodu mi pani wyrwała. Wie pani, ile to będzie kosztować? A ja nie jestem stąd! Byłam u matki zostawić dziecko, bo zaraz wyjeżdżam na drugi koniec Polski, na konferencję. Boże… Przecież szef to mnie jednym pstryknięciem palców z pracy teraz wywali. Jestem skończona, jestem skończona… – lamentowała, wycierając dłonią ociekające łzami policzki.

Muszę przyznać, że trochę mi się jej nawet zrobiło żal. Nie dość, że była bezmyślna, to jeszcze zaraz może będzie bezrobotna.

– Dobrze już, dobrze. – Czując, jak moje serce mięknie, podeszłam do niej i objęłam ramieniem. – Przecież to się da wszystko jakoś wyklepać.

– Wyklepać? Pani mi mówi: wyklepać? Przecież tu auto trzeba drugie kupić albo chociaż wstawić nowe drzwi. Co ja mówię: drzwi. Połowy samochodu tutaj nie ma. A u mnie teraz krucho z pieniędzmi… – Głośno pociągnęła nosem.

– Och, niech już pani tyle nie płacze. Kryzys jest, to u wszystkich krucho. Nie ma co z tego powodu zalewać się łzami. – Pogłaskałam ją uspokajająco po drżących plecach i przytuliłam do siebie. – Ale niech się pani nie martwi, teraz człowiek płaci OC i AC, to zaraz pani za te drzwi zwrócą. Nawet się pani nie zdąży obejrzeć!

Kobieta, usłyszawszy moje słowa, od razu się ożywiła.

– Tak? – Uniosła głowę i spojrzała na mnie załzawionymi oczami.

– No pewnie! – odpowiedziałam jej niemal natychmiast. – Jak pani do nich teraz zadzwoni, to jeszcze po panią przyjadą z lawetą. I samochód dadzą na zastępstwo. Reklam pani nie ogląda?

– Oczywiście, że oglądam – żachnęła się.

– No właśnie! – Uśmiechnęłam się do niej szeroko. – To niech pani dzwoni i to zaraz. Podobno im prędzej, tym lepiej.

– Tak, tak. – Kiwając głową, bez chwili namysłu rzuciła się w stronę samochodu. – Mam w schowku dokumenty. To może chwilę potrwać.

– Nie spieszy nam się! – Nie odklejając z twarzy uśmiechu, machnęłam do niej ręką. Poczułam na ramieniu dłoń Beatki.

– Dzwoni na policję? Będzie nas oskarżać? – zaczęła nerwowo szeptać mi do ucha. – Boże, Zuzka! Za coś takiego to już nawet nie punkty, ale kryminał… Kto się zajmie twoimi dziećmi?!

– Uspokój się, kobieto! – syknęłam. – Poszła dzwonić do ubezpieczyciela. Nie będzie żadnej policji – powiedziałam, a Beatka spojrzała na mnie, jakbym była co najmniej zielona.

Swoją drogą, to aż wzdrygnęłam się na samą myśl o wyjącym radiowozie. Chociaż, właściwie dlaczego miałby nie przyjeżdżać? W więzieniach teraz podobno o wiele lepiej niż w domu, a na pewno znośniej niż w tym moim wariatkowie. Wyżywienie, siłownia, spokój, a przede wszystkim zero stresów. Może poznałabym tam jakiegoś wytatuowanego karczka i potem wiedlibyśmy razem życie pełne wspomnień z tego pensjonatu? Moglibyśmy przypominać sobie o romantycznych karteczkach wysyłanych pod kratami albo…

Hm… Odgarniając opadające na czoło rude loki, znów się wzdrygnęłam. Nie mam pojęcia, czy w Polsce są więzienia koedukacyjne i ta myśl nieco zdezorganizowała mi stworzony na szybko życiowy plan.

Chyba że wyjechałabym za granicę. Do takiej Holandii na przykład. I pobiła w bramie jakiejś kamienicy kryjącą się pod parasolką emerytkę. Mogłabym zabrać jej portfel i prowadzonego na smyczy psa. Najchętniej jakiegoś jamnika, z nim nie byłoby problemu, bo taki terier chociażby, to już musi się porządnie wybiegać i mogłoby nie pójść tak łatwo.

Chyba ostatnio coś ze mną nie tak! Przecież funkcjonuje coś takiego jak ekstradycja, więc to też nie jest dobry pomysł. Tylko szkoda tego przystojnego kryminalisty. Na pewno byłby lepszym towarzyszem niż mój mąż, który zdaje się ostatnio zupełnie mnie nie zauważać…

– Jak to: nie będzie żadnej policji? – Oderwał mnie jednak od tych przemyśleń pełen zdziwienia głos Beaty.

– Tak to. – Wzruszyłam ramionami, uśmiechając się przy tym ponownie do zerkającej na nas z samochodu blondynki. – Ona jest tym wszystkim bardziej przejęta niż ja.

– Ale ty wcale nie jesteś przejęta, Zuzka! – zauważyła słusznie Beatka.

– No i co z tego? Mało to mam swoich problemów, żeby się przejmować samochodem jakiejś rozchwianej emocjonalnie wariatki?

– Ale…

– Żadne ale. Zmywamy się stąd – zadecydowałam.

– No ale Zuzka! Ty jej właśnie rozbiłaś samochód i chcesz tak sobie po prostu odjechać? To jest ucieczka z miejsca przestępstwa.

– A coś ty się na mnie tak uwzięła, co? – Nie wytrzymałam i spojrzałam na nią surowo. – Powtarzasz to od kilku minut!

Z jej twarzy znowu odpłynęła krew, a kolana zaczęły dygotać niebezpiecznie.

– Idź do samochodu – rzuciłam do niej, ruszając powoli w kierunku rozmawiającej przez telefon kobiety. Nie w głowie mi teraz było zajmować się neurotyzmem Beaty.

– Przepraszam, że przeszkadzam… – Nachyliłam się przez wielką dziurę do samochodu blondynki.

Ta odsunęła od ucha telefon, przerywając rozmowę.

– My się chyba będziemy już zbierać. Wie pani, obowiązki, dzieci… Mąż czeka – wytłumaczyłam, zerkając w stronę swojego auta.

– Och, tak, tak. Nie ma sprawy. – Pokiwała głową. – I tak bardzo mi już pani pomogła. – Obdarowała mnie ciepłym uśmiechem i ścisnęła moje przedramię. – Wie pani… – ściszyła głos. – Oni rzeczywiście tu zaraz z lawetą przyjadą, miała pani rację. Nie ma sensu, żeby tu ze mną ktoś czekał. Już dalej sobie poradzę.

– Cieszę się, że mogłam pomóc – odpowiedziałam i znowu wysiliłam się na uśmiech. – Życzę pani miłego wyjazdu na konferencję. – Pomachałam jej jeszcze, trochę się oddalając.

– Miłego dnia! – pozdrowiła mnie i wróciła do rozmowy przez telefon.

– Cieszę się, że mogłam pomóc?! – szepnęła mi natomiast do ucha czekająca kilka kroków dalej Beata. – Przecież to przez ciebie ona ma teraz problem. Ty jej w niczym nie pomogłaś, Zuzka! Nawet przeciwnie… Boże, ty to chyba naprawdę jesteś w czepku urodzona. Każdy problem cię omija – lamentowała, ale nie zamierzałam dłużej słuchać jej gadania, tylko wsiadłam do auta i spojrzałam na zegarek. Była czwarta. Do imprezy urodzinowej Anki zostały cztery godziny. Do domu będziemy wracać czterdzieści minut. Muszę jeszcze kupić jej prezent, zaczęłam wyliczać w myślach, z powrotem włączając się do ruchu.

– Dokąd teraz jedziemy?! – Beata znowu krzyknęła mi do ucha, kiedy gwałtownie zmieniłam pas, w odpowiedzi na co kierowca za mną nacisnął klakson.

Nie wytrzymałam i pokazałam mu środkowy palec, a potem w okamgnieniu zawróciłam do centrum.

– Zuzka! – wrzasnęła rzucona na prawo Beatka, łapiąc się kurczowo uchwytu nad oknem. Tym razem też postanowiłam zignorować jej nerwową reakcję i nic nie odpowiedziałam. Włączając radio, pomyślałam jednak, że muszę w przyszłości pamiętać o dwóch rzeczach. Pierwsza: nie jeździć na zakupy z Beatą, a druga: kupić jej coś na uspokojenie albo od razu umówić do psychiatry. Przecież na dłuższą metę to po prostu nie da się z tą jej lękliwością wytrzymać!

– Dokąd ty znowu idziesz?! – Uniosła znów głos, kiedy zatrzymałam się na parkingu przed księgarnią, złapałam swoją torebkę i otworzyłam drzwi.

– Muszę kupić coś na urodziny Ance. Pomyślałam o książce – wytłumaczyłam jej dosyć pobieżnie.

Beata pokiwała głową.

– Idziesz ze mną? – zapytałam, stawiając jedną nogę na chodniku.

– Nie, lepiej poczekam. Dość mam już przygód na dziś, wolę poczytać sobie gazetę. Tylko nie wybieraj za długo, okej?

– Postaram się – rzuciłam tylko i na wszelki wypadek kazałam jej zamknąć się w samochodzie. Niby spokojna okolica i wcale nie dochodzi tu do porwań, a już zwłaszcza w środku dnia, ale zawsze może być ten pierwszy raz i lepiej dmuchać na zimne. Beatka to aktualnie moja ­najlepsza przyjaciółka z pracy, a na dodatek ma kochającego męża i dzieci. Strata kogoś takiego jak ona byłaby naprawdę wielka. No i dosyć problematyczna, bo co wtedy z tym mężem i dziećmi? Jak go znam, to pewnie sam by sobie nie poradził.

Nie zastanawiając się nad tym dłużej, ruszyłam w końcu przez pasy, o mało nie wpadając przy tym pod samochód.

– Wariatka! – wrzasnął w moją stronę przez uchylone okno kierowca i mocno popukał się w głowę. – Czerwone!

Spojrzałam na niego przelotnie, nawet nie zwalniając kroku.

– No i co z tego, że czerwone?! – odkrzyknęłam, mocno walcząc ze sobą, żeby nie dodać do tego komentarza środkowego palca. Potem przeskoczyłam przez krawężnik i wbiegłam do ulubionej księgarni.

– O, może pani! – Natychmiast dobiegł do moich uszu rozentuzjazmowany głos jakiejś kobiety.

Stanęłam jak wryta. Chociaż był piątek, to panował tu tłok. Ludzie kłębili się pod zawalonymi książkami regałami i siedzieli wygodnie na specjalnie poustawianych zielonych krzesełkach.

– Zapraszam, zapraszam! Śmiało! – ponowiła swoje wezwanie kobieta.

Co to, u licha, ma być?

Odgarnęłam z policzków niesforne pasma włosów i poczułam, że się czerwienię. Nie znosiłam niespodzianek, a już na pewno nie takich, gdy patrzyło na mnie co najmniej trzydzieści, a może i czterdzieści obcych osób. Czy to jakiś żart? Ukryta kamera?! I dlaczego właśnie dziś?!

– Jak pani ma na imię? – Mimo mojego zażenowania, podekscytowana kobieta nie przestawała mówić. Dopiero teraz zauważyłam, że stała na podwyższeniu.

– Zuzanna – udało mi się wydusić.

– Super! – Zaklaskała. – Zróbcie miejsce Zuzce. – Spojrzała na tłum, a potem na mnie. – Kochanie! Mogę mówić do ciebie na ty?

Popatrzyłam na nią nieco przerażona, ale automatycznie kiwnęłam głową i nieśmiało zrobiłam krok w jej kierunku.

– Wspaniale! – Rozpromieniła się jeszcze bardziej. – Jestem Matylda. Matylda Mak.

Nie umknęło mojej uwadze, że jej nazwisko idealnie współgrało z czerwoną sukienką, w którą była ubrana. Odważnie prezentowała swoje obfite kształty.

– Kto? – Uniosłam brew.

Po sali rozległ się podejrzany szmer.

– Matylda Mak. Trenerka personalna, nie kojarzysz?

– Nie bardzo – mruknęłam zawstydzona.

– Nieważne. Chodź tu i siadaj wygodnie obok… – Matylda zawahała się, zerkając na wątłą kobietkę siedzącą już na dwuosobowej sofie.

– Kalina. – Tamta uśmiechnęła się do niej.

– Tak! Siadaj wygodnie obok Kali – powiedziała i gwałtownie rozejrzała się dookoła, szukając wzrokiem właściciela księgarni, podczas gdy ja przycupnęłam sobie na sofie.

– Czy mogę poprosić o coś ciepłego dla Zuzki? – krzyknęła.

Patrzyłam na całą tę szopkę z niedowierzaniem. Widząc rozentuzjazmowane twarze zgromadzonych ludzi i ich kolorowe ubrania, poczułam się jak rodem wepchnięta do jakiejś podejrzanej komedii. To pierwsze spotkanie autorskie, w którym uczestniczyłam i z pewnością wyszłabym z niego, gdyby nie to, że ta stanowczo nazbyt szczęśliwa kobieta postanowiła zrobić ze mnie swojego specjalnego gościa.

Nerwowo spojrzałam na wiszący na ścianie zegarek. Miałam już tylko trzy godziny czterdzieści minut do imprezy Anki. I ciekawe, czy będę mogła tu kupić jakąś książkę, skoro…

– No dobrze, w takim razie do rzeczy! – Matylda oderwała mnie od rozmyślań. Rozsiadła się w bieluchnym fotelu ustawionym naprzeciwko rustykalnej sofy.

Od razu rzuciły mi się w oczy jej idealnie wyćwiczone łydki i podziękowałam sobie w myślach za to, że założyłam dzisiaj spodnie.

– Powiedzcie mi, moje drogie, co was w życiu ogranicza – zaczęła pewnie i wbiła we mnie swoje świdrujące, zielone oczka.

Gdybym miała w ustach tę herbatę, którą mieli mnie poczęstować, to chyba bym się nią zakrztusiła.

– Co? – zapytałam niepewnie.

– Och, kochana! – Matylda roześmiała się głośno. – Jesteś taka urocza, ale to ja się ciebie pytam. Co cię w życiu ogranicza?

– Nadmierna potrzeba kontroli – przerwała niezręczną chwilę ciszy siedząca obok Kalina.

Matylda rozpromieniła się na jej słowa, a ja głośno odetchnęłam z ulgą.

– Ty mi się tutaj nie ciesz, kochanie! – Natychmiast dostrzegła moją reakcję.

Co ona, jakiś rosyjski szpieg, że taka wszystkowiedząca?

– To również pytanie do ciebie. Co cię ogranicza?

Znowu popatrzyłam na nią, jak gdybym była co najmniej przygłupia. Miałam zwierzać się jakiejś obcej babie na przypadkowym spotkaniu autorskim, na którym nie planowałam się nawet pojawić? I to jeszcze spiesząc się do domu, gdy w aucie czekała na mnie bliska załamania nerwowego Beatka? Nie ma co! Idealny czas na rozmowy od serca!

– A bo ja wiem… Ostatnio to chyba tylko mój mąż – rzuciłam więc od niechcenia.

– No i to jest już jakaś odpowiedź… – ożywiła się Matylda, przez co znowu wmurowało mnie w sofę. Ja tu gadam od rzeczy, a ona co?

Popatrzyłam na nią jednak, odwzajemniając uśmiech, a potem poprawiłam się na sofie i pochyliłam lekko w lewo, żeby odsunąć się trochę od skulonej obok Kaliny.

– No więc mówisz, moja kochana, że mąż… – Matylda powoli powtórzyła moje słowa. – Ale w jaki sposób? – zapytała, przykładając trzymany w dłoni długopis do ust.

Wzruszyłam ramionami.

– Nie zastanawiałam się nad tym nigdy. Prawdę powiedziawszy, to nawet nie czuję się przez niego w żaden sposób ograniczona. – Spróbowałam jeszcze z tego jakoś wybrnąć. – Tak mi się tylko powiedziało. Wiadomo: jesteś mężatką, to musisz cierpieć.

– Błąd! Karygodny błąd! – Matylda wyprostowała się gwałtownie, piorunując mnie wzrokiem. – Jakie jest pierwsze zdanie mojej książki? – zwróciła się do publiczności.

– Uświadom sobie swoje ograniczenia. – Ubrana na czarno dziewczyna uniosła rękę.

– Ach tak – wyrwało mi się, jakoś tak mimochodem.

– Brawo! Książka dla tej pani. Jak ci na imię? – krzyknęła Matylda.

– Jola – powiedziała nieśmiało tamta.

– Jesteś wspaniała, kochanie! – Matylda posłała jej całusa. – Obym miała jak najwięcej tak wnikliwych czytelniczek!

Zachciało mi się śmiać, w odpowiedzi na co siedząca dumnie Kalina rzuciła mi piorunujące spojrzenie. Spuściłam wzrok i popatrzyłam na swoje podniszczone balerinki. Wypadałoby kupić nowe.

– W takim razie zacznijmy inaczej. – Matylda ponownie rozsiadła się w białym fotelu i założyła nogę na nogę. – Co jest w twoim życiu nie tak? Za czym tęsknisz i czego ci brakuje?

Popatrzyłam na nią uważnie, uświadamiając sobie, że mam dwa wyjścia. Albo zamknąć się w sobie, udawać głuchą (co z racji tego, że już kilka razy jej odpowiedziałam, mogłoby nie być aż takie znów wiarygodne) i uciec stąd, gdzie pieprz rośnie, albo wejść w narzucaną przez nią rolę, powiedzieć sobie: raz kozie śmierć, i zacząć odpowiadać na wyartykułowane przed chwilą pytania.

– Cóż… – westchnęłam dokładnie w momencie, w którym zjawił się obok mnie właściciel i podał mi kubek z herbatą. Gorąca esencja przyjemnie połechtała moje zmysły. Kiedy to ja miałam czas usiąść w spokoju i wypić herbatę?

Matylda znów wbiła we mnie swoje przenikliwe spojrzenie.

– A więc… – zaczęłam niepewnie, rozglądając się przy tym, czy na sali nie ma kogoś znajomego, przed kim mogłabym się skompromitować.

– Śmiało, kochana, śmiało! Tutaj wszyscy mamy jakieś lęki.

– Tak… – mruknęłam i upiłam pierwszy łyk.

Wszystkie twarze wydawały mi się tak samo obce. Do tego ta ciepła herbata…

– No więc boję się, że mój zajęty swoimi pasjami mąż kompletnie o mnie zapomni, znajdzie sobie młodszą, a ja umrę w samotności i jakiś przypadkowy przechodzień albo, co gorsza, moja sąsiadka zakopie mnie pod płotem, bo nikt nie zaprzątnie sobie głowy moim godnym pochówkiem. Właściwie to dla mnie żadna różnica. Jakby się nad tym zastanowić, to w sumie nawet może i lepiej. Nigdy nie lubiłam cmentarzy. Trzeba na nie długo dojeżdżać, a tak? Będzie na miejscu! – wypaliłam na jednym wdechu, czym widać wmurowałam w zielone krzesełka wszystkich zebranych na spotkaniu ludzi, ponieważ nagle zapanowała jakaś dziwna cisza, którą przerywało tylko bzyczenie nadpobudliwych much.

– Cóż… – odezwała się w końcu Matylda. – To już jakiś konkret.

– Prawda? – Uśmiechnęłam się do niej, myśląc o swoim mężu, Ludwiku.

– Zawarłaś w nim swoje, jak mniemam, główne lęki. Samotność, mimo trwania w związku, i niewystarczające do godnego życia fundusze. Brak perspektyw i niepewną przyszłość. To naprawdę interesujące.

– Zawsze mi się zdawało, że jestem ciekawym okazem. Moja siostra w dzieciństwie radziła mi nawet, żeby dać się zamknąć w zoo, ale nie wyszło.

Tylko, dodałam sobie w myślach, chyba chodziło jej raczej o mój krzywy zgryz.

– O, lubisz zwierzęta? – Kalina ożywiła się.

– Takie w zoo? Nie bardzo. – Wzruszyłam ramionami. – Ale mam psa. Yorka. I dziecko.

– Zuzka chciała powiedzieć, że czuje się wyjątkowa ze swoimi problemami, ale wcale tak nie jest. – Matylda wróciła do wnikliwego analizowania moich wypowiedzi.

– Poważnie? – zdziwiłam się. O mały włos nie oblałam się przy tym herbatą.

– Aha. – Skinęła głową. – Wiele młodych kobiet, trwających w stałym związku, w którym wygasła już namiętność, zaczyna bać się porzucenia – powiedziała, a ja uświadomiłam sobie, że z jej słów płynęła dla mnie tylko jedna pocieszająca informacja. Wynikało z nich, że mimo swojego wieku i statusu społecznego w oczach niektórych ludzi nadal byłam młoda.

– A jak z tym u ciebie? – zapytała, zanim zdążyłam cokolwiek sensownego pomyśleć albo chociaż powiedzieć, bo u mnie to działało właśnie w tę stronę.

Pochyliłam się do przodu.

– Z czym?

– Z namiętnością.

– Kompletnie beznadziejnie. – Westchnęłam, ale Matylda za bardzo się tym nie przejęła. Co więcej, ta odpowiedź chyba nawet jej się spodobała.

– Opowiedz nam o tym – zachęciła mnie do dalszych zwierzeń.

– Och… – Oparłam się wygodniej o zagłówek sofy. – Chociaż mam dopiero dwadzieścia osiem lat, to od kilku jestem mężatką i przez długi czas zdawało mi się, że zbudowaliśmy szczęśliwą rodzinę. Jeśli we współczesnych czasach można jeszcze taką mieć, bo tyle się przecież szerzy patologii. Ciągle tylko mówią, że kogoś córka nożem zadźgała. Albo widelcem. Że piją, palą, klną… A u nas? Czasem tylko ktoś w nerwach trzaśnie drzwiami, rzuci talerzem, ewentualnie jedno i drugie. Sami widzicie. – Spojrzałam wymownie na zgromadzonych w księgarni gości. – Problem tylko w tym, że ostatnio sypiam sama. – Znowu westchnęłam. – Tak. Z powodu wiecznej nieobecności mojego męża.

Matylda zrobiła smutną minę. Może jednak było w niej chociaż trochę empatii?

– Dlaczego? – zapytała, a ja po raz kolejny spojrzałam na swoje podniszczone buty.

– Może dlatego, że powoli się starzejemy? – Raczej stwierdziłam i muszę przyznać, że zabrzmiało to bardziej refleksyjnie, niż zamierzałam. – Ludwik ma już pierwsze siwe włosy i to za sprawą czego? A tego, że od dobrych czterech lat przędziemy tę wspólną nić zwaną życiem z oczami na zapałki, jeśli w ogóle można powiedzieć, że udaje nam się jakkolwiek funkcjonować. Więc może ten cały brak namiętności wynika ze zmęczenia? Nie chcę winić dziecka, ale to może też być sprawką naszego małego Marcelka, który temperamencik to ma wyjątkowy, oj wyjątkowy. – Zaczęłam analizować, jakbym była na jakieś prywatnej psychoterapii. – Zwykłam twierdzić, że Marcel wdał się w ojca, już od momentu, kiedy mamusia podała mi go pierwszy raz, a on zaczął drzeć się wniebogłosy, chcąc jeść, teraz, zaraz, JUŻ! Ludwik też tak ma. Kilka razy rozważałam, czy nie załatwić mu po cichu całodobowego dokarmiania dożylnego. Wiecie, chodzi z kroplóweczką i skapuje mu glukoza. – Znowu wymownie spojrzałam na swoją widownię. Ludzie siedzieli żywo przejęci moimi wyznaniami, przez co miałam ochotę opowiadać dalej.

– Ale tak zupełnie poważnie… – wróciłam do tematu. – To nie do końca prawda, że Marcel wdał się tylko w Ludwika, bo sama do spokojnych nie należę, do czego przyznaję się bez bicia, choć z bolącym sercem. U nas w rodzinie, tej szerzej pojmowanej, rzecz jasna, to wszystko wydaje się dość oczywiste. Istna komedia silnych i dominujących charakterów, tworzących mieszankę wręcz wybuchową. Tak podsumowałabym każdy nasz większy zjazd rodzinny i nikt z zainteresowanych nawet nie śmiałby zaprzeczyć. Jesteśmy specyficzni, ale to chyba jak każda potężna, wielopokoleniowa, klasyczna familia, prawda? Okej, może moja chorowita mamuśka, umierająca kilka razy do roku, bije na głowę inne, NORMALNE matki. Tak, tak! Nie śmiejcie się! Ona naprawdę wydzwania do wszystkich, żegna się i przychodzi do mnie, żeby w spokoju umierać! Jakiś czas temu kupiła sobie już nawet urnę…

W sali rozległy się stłumione chichoty. Tylko mi jakoś nie było do śmiechu, bo mamusia za każdym razem żegnała się zupełnie na serio.

– Wracając jednak do tematu. Ludwik też nie jest do końca normalny z tym swoim zapaleńczym zamiłowaniem do biegania po polach w kraciastych gaciach i poszukiwania skarbów. Kupił sobie kiedyś, choroba, za moim pozwoleniem, ten wykrywacz metalu i nie sposób go nieraz zapędzić do domu. Ma to jednak swoje dobre strony, przyznaję. Dzięki tej jego pasji do perfekcji opanowałam płacz na zawołanie, który w zestawieniu z głośnym lamentem, że woli ten złom niż rodzinę, i wynoszeniem mu pościeli do salonu, potrafi zdziałać cuda. Tylko że on nie wyciąga z tego żadnych wniosków. Ja chyba najzwyczajniej w świecie przestałam go już interesować. Woli historię niż mnie. Czy wy wiecie, jak ja się czuję, kiedy antyczne wazy bardziej pociągają mojego mężczyznę niż ja… – W oczach zebrały mi się łzy.

– Kochanie, to takie przykre… – Matylda spróbowała mnie pocieszyć.

– Przykre? – Nie dałam jej dojść do głosu. – Przykro to mi jest, kiedy zbiję kubek. Ten związek tozupełna katastrofa. Gdyby on chociaż był jakiś bogaty albo piękny, to co innego. Mogłabym być z nim dla urody albodla pieniędzy, a tak…

– Jest biedny? – Pełna współczucia Kalina pogłaskała mnie po ręce

– Jest nauczycielem. Historii! I to w gimnazjum! – rozbeczałam się. – A ja nawet nie jestem gruba i brzydka! Gdybym była, to co innego. Wtedy mogłabym to zrozumieć, ale… – Zaczęłam histeryzować i robić z siebie pośmiewisko.

Kalina przytuliła mnie w geście solidarności.

– Ale przecież to wszystko jest wspaniałe! – Matyldę natomiast moje słowa widocznie podekscytowały.

Otarłam z oczu łzy i razem z Kaliną popatrzyłyśmy na nią nieprzytomnie.

– Wspaniałe? – wydusiłam między jednym a drugim szlochem.

– No oczywiście! Czy ty nie widzisz, że to wszystko jest szansą, którą zsyła ci Bóg, żebyś mogła w końcu coś w swoim życiu zmienić?

Otarłam nos i patrzyłam na nią w osłupieniu.

– Ale co zmienić? – wydukałam.

– Ty mi powiedz. O czym tak naprawdę marzysz?

– O białym księciu na rasowym rumaku – powiedziałam tak na odwal się, chociaż to nie książę powinien być biały, ale jego koń.

– Ja marzę o tym, żeby mój ślub był idealny! – wyrwało się widzącej mój brak entuzjazmu Kalinie.

– Och, to wspaniale. Kiedy?

– Dwudziestego ósmego sierpnia.

– Moje gratulacje, kochana! – Matylda zerwała się z miejsca. – Będziesz wspaniałą panną młodą.

– Dziękuję! – Kalina się rozpromieniła. – Odbędzie się w starym dworku za miastem. A bukiet będę miała z orchidei. Suknia natomiast…

– A ty, Zuzka? O czym marzysz?! – weszła jej w słowo Matylda, przez co Kalina wydęła wargi, przybierając smutny wyraz twarzy.

Zrobiło mi się jej szkoda, ale potrząsnęłam głową i otarłam nos.

– O tym, żeby Ludwik znowu zobaczył we mnie kobietę. I żebym nie musiała spać sama… – Znowu się rozkleiłam.

– Kochana! – Kalina przytuliła mnie jeszcze raz. Dopiero teraz zauważyłam, że miała idealnie spiłowane paznokcie, przez co jeszcze bardziej zebrało mi się na płacz. Moje wyglądały, jakbym spędziła ostatnich kilka dni pracując na roli, chociaż to nieprawda, bo Marcel strącił z parapetu doniczkę z kwiatem i musiałam go przesadzić. Oczywiście roślinę, nie Marcela.

I kiedy tak sobie szlochałam w najlepsze w szczuplutkie ramię Kaliny, drzwi do księgarni otworzyły się gwałtownie, a stanął w nich nie kto inny, jak znudzona samotnym czekaniem Beatka. Miała na sobie rozpiętą kurtkę i nerwowo przygładzała rozwichrzone włosy.

– Ja… – Stanęła jak wryta, czując na sobie dziesiątki par oczu. – Tylko szukam Zuzki – wymamrotała przerażona.

– Tu jest! – Wskazała na mnie zaangażowana w pocieszanie Kalina, w odpowiedzi na co uniosłam głowę i zaprezentowałam Beacie swoją zapłakaną twarz.

– Matko kochana, Zuzka! – Rzuciła się do mnie natychmiast. – Co ci się stało?!

– Uświadomiła sobie swoje najskrytsze pragnienia. – Matylda wspaniałomyślnie odpowiedziała za mnie, przez co Beatka stanęła w połowie drogi między sceną a drzwiami i wbiła w nią surowe spojrzenie.

– Coście jej zrobili? To jakaś sekta?! Boże, Zuzka. Hipnotyzowali cię? To jakaś narkoza? Oddychaj, oddychaj!

Usłyszałam stłumione śmiechy.

– Jaka sekta, kochanie! – zabrała się za wyjaśnienia Matylda. – My tu jesteśmy, żeby sobie pomagać.

– Akurat. Ja już znam to wasze pomaganie. Mydlicie oczy, a zaraz potem człowiek zostaje zupełnie sam i pozbawiony pieniędzy. – Beata odzyskała wigor i błyskawicznie znalazła się obok mnie. – Zuzka, co oni ci zrobili? – Nachyliła się i odgarnęła na bok moje włosy. – Cała jesteś? Wszystko okej? – Padła na kolana obok sofy.

– Tak – bąknęłam, pociągając nosem i otarłam zapłakane policzki, ale chyba jej to nie przekonało.

– Przecież widzę!

– A może ty też do nas dołączysz, kochana? – zwróciła się do Beaty Matylda.– Jesteś bardzo spięta. Może chcesz nam wszystkim powiedzieć, co cię ogranicza? – powiedziała słodko i lekko dotknęła jej ramienia.

– Łapy przy sobie! – Beatka szarpnęła ręką. – Ja się nie dam wystrychnąć na dudka. Jeszcze słowo, a dzwonię na policję – krzyknęła, a potem spojrzała na mnie. – Porządnych ludzi doprowadzać do takiego stanu i to w biały dzień?! Przecież to nie do pomyślenia!

– Beata, daj spokój. – Udało mi się w końcu odzyskać głos i oderwać od ramienia przerażonej całym tym zamieszaniem Kaliny. – To jest tylko spotkanie autorskie, żadna sekta.

– Jakie spotkanie autorskie? Jaka sekta?! – Beata nie spuszczała z tonu, przez co widzowie całej tej sceny znowu zaczęli się śmiać.

– No właśnie ci mówię, że żadna! To jest Matylda Mak, trenerka personalna. Pomaga kobietom odkrywać ich najskrytsze marzenia, a ty tu urządzasz jakąś szopkę. Tylko rozmawiałyśmy, nic mi się nie stało!

Beata popatrzyła to na mnie, to na Matyldę.

– Spotkanie autorskie? – wychrypiała.

– Aha. – Obie pokiwałyśmy głowami, przez co Beatce zrobiło się głupio. Natychmiast stanęła na nogi i rozglądając się po księgarni, poprawiła swoją sukienkę.

– Spotkanie autorskie – powtórzyła, trochę mechanicznie i spojrzała na mnie zawstydzona. – No dobrze, to ja może już pójdę i… – Spuściła wzrok, starając się uniknąć dziesiątek rozbawionych spojrzeń. – Tylko nie siedź za długo, Zuzka – zdołała jeszcze tylko mruknąć, a potem jak strzała popędziła do drzwi i za nimi zniknęła.

Po jej wyjściu w księgarni zapanowała pełna napięcia cisza.

– No cóż, moi drodzy… – Pierwsza odezwała się zdezorientowana Matylda.

– To może ja też już pójdę, żeby Beata nie musiała na mnie dłużej czekać. – Postanowiłam wyratować ją z opresji, w odpowiedzi na co spojrzała na mnie z wdzięcznością. – Dzięki za spotkanie i dobre rady. – Uśmiechnęłam się i do niej, i do szczuplutkiej Kaliny. – Mam nadzieję, że uda mi się dzięki tej rozmowie zmienić coś w swoim życiu i…

– Bo najważniejsze, to być świadomym swojego problemu! To pierwszy krok do sukcesu – wpadła mi w słowo Matylda i podeszła, żeby mnie uściskać. – Miło cię było poznać, Zuzanno. Szkoda, że nie możemy dokończyć naszej rozmowy, ale mam nadzieję, że znajdziesz w sobie trochę odwagi, aby zawalczyć o uwagę ze strony męża.

Pokiwałam głową, gdy udało mi się wyswobodzić z jej uścisku.

– Postaram się.

– A na dobry początek przeczytaj sobie moją książkę. – Sięgnęła po leżący na stoliku egzemplarz swojego dzieła. – Mam nadzieję, że ci się spodoba. – Wręczyła mi książkę.

Wzięłam ją od niej aż nader chętnie. Przynajmniej wyjdę stąd z prezentem dla Anki, skoro godności już nie mam.

– Was też bardzo miło było mi poznać – zwróciłam się jeszcze do zebranych w księgarni gości i powoli ruszyłam do drzwi. Przez to, że byli świadkami tego mojego wybuchu płaczu, poczułam z nimi wszystkimi jakąś wyjątkową więź.

– Wszystkiego dobrego, Zuzka! – Jakaś brązowowłosa kobieta uściskała mnie po drodze.

– Powodzenia z mężem – rzucił jeszcze ktoś, przez co znowu zebrały mi się w oczach łzy. Jednak tak bardzo się nie skompromitowałam.

– Udanego dnia! – Zamykając za sobą drzwi, usłyszałam ostatnie słowa Matyldy, a potem stanęłam na dworze i mocno zaczerpnęłam powietrza w płuca.

Raz kozie śmierć, pomyślałam, przyciskając do piersi egzemplarz książki Matyldy. Nie będę już dłużej spać sama. Nie po to brałam ślub, żeby w wieku dwudziestu ośmiu lat zasypiać w pustym łóżku!

No… Nie uwzględniając spragnionego miłości dziecka, które ostatnio przychodziło do mnie, żeby spać razem, jakoś wyjątkowo często…

 

 

 

Na urodzinach Anki Ludwik oczywiście się nie pojawił, przez co następnego dnia byłam na niego nawet nie tyle zła, co po prostu wściekła. Chociaż może to za mało powiedziane? W każdym razie musiałam odłożyć odzyskiwanie go na trochę później, bo chyba bym go po prostu zabiła.

– Miałem wczoraj ważne spotkanie z chłopakami, a do Anki mogę wpaść każdego innego dnia. Przecież mieszka zaraz za płotem. – Spróbował się wytłumaczyć przy śniadaniu. Ponieważ nie widział w tym wszystkim swojej winy, za bardzo nie chciało mi się go słuchać. Zresztą… Ja te jego wymówki znam tak dobrze, że mogłabym je wyrecytować nawet obudzona o trzeciej w nocy. Koledzy są ważniejsi, nie zrozumiem męskiej przyjaźni, latanie w kraciastych gaciach z wykrywaczem metalu to jego hobby, a rodzina, zwłaszcza ta moja, to tylko nudny dodatek do tego jego wspaniałego życia.

Nie chciałam za bardzo się z nim kłócić (bo kłótnią to ja go na pewno nie odzyskam, a przecież dopiero to sobie postanowiłam), zostawiłam więc tylko Marcela pod jego opieką, a potem wybrałam się na zakupy. Lodówka świeciła pustkami już od wczoraj i jeślibym tego nie zrobiła, zmuszeni bylibyśmy ­zacząć jeść chłodzące się w niej puste pojemniki na żywność. Albo ewentualnie niemrawe światełko promieniujące od zamontowanej wewnątrz lampki, chociaż nim to akurat byśmy się pewnie nie najedli… Ale może bym trochę schudła?

Zaczęłam zakupy od odwiedzenia apteki i kupienia testu ciążowego. Ale nie, nie. Spokojnie! Nie dla mnie, dla Anki. Obiecałam jej to wczoraj w łazience. Właściwie, to stojąc w nierównej kolejce do okienka, poczułam się trochę tak, jakbym sama czekała na radosną nowinę dotyczącą pojawienia się kolejnego potomka.

No dobrze. Może w mojej sytuacji nie byłaby ona taka znów radosna. Wyznam wam w sekrecie, że trochę czarno śni mi się ponowne macierzyństwo, gdy noce, dzięki mojemu małemu synkowi, stają się w końcu chociaż częściowo przespane. Ale to i tak nic! Najbardziej boli mnie fakt, że ja cholernie się boję porodów. Całe to: „A teraz przyj, kochana” do tej pory powraca do mnie, gdy, nie mogąc zasnąć, tłukę się w łóżku po nocach i chce mi się normalnie wymiotować, kiedy o tym pomyślę. Albo co najmniej rzucić to całe macierzyństwo i zwiać gdzieś w świat, chociaż do tego akurat trzeba by było dobrze znać jakiś język, a ja z angielskiego zawsze byłam noga.

Teraz co prawda są oczywiście nowoczesne metody: poród w wodzie, znieczulenia, techniki relaksacyjne i te inne sprawy. Mimo wszystko mam jednak ochotę krzyczeć, kiedy przypomnę sobie dramatyczny moment, gdy podczas pierwszej ciąży odeszły mi wody, mój mąż, Ludwik, zemdlał ze strachu, a poród finalnie odebrała moja mamusia w domowym zaciszu (które, tak na marginesie, wtedy wcale ciche nie było, bo darłam się wniebogłosy, chcąc wypchnąć w końcu Marcela na świat). To ona była pierwszą osobą, do której w tamtej sytuacji zadzwoniłam i dobrze, że nie pomyślałam wtedy o nikim innym, bo to mamusia mieszka ze mną płot w płot. Zamiast rodzić w naturalnych, szpitalnych i sterylnych warunkach, jak to było od dawna zaplanowane, Marcel postanowił przyjść na świat w zimę, śnieżycę i w domu. Idealne dziecko, nie ma co! Jeszcze przed urodzeniem był małym złośliwcem.

Sami więc widzicie, że nie mam jakichś magicznych doświadczeń. Dlatego marzę tylko o białej kozetce gdzieś na przytulnej porodówce i wykwalifikowanej kadrze, a nie zapłakanym Ludwiku z miską ciepłej wody, przeżywającym poród bardziej niż ja. I szczekającym z przerażenia psie, nierozumiejącym, dlaczego jego pani drze się, jakby ją ze skóry obdzierali, leżąc w dziwnej pozycji na zakrwawionej sofie, którą potem trzeba było wymienić, bo nie nadawała się do użytku.

Cóż. Westchnęłam ciężko, robiąc krok do przodu, gdy pucołowata pani w różowym bereciku podeszła do okienka. Wtedy Ludwik chociaż mnie jeszcze kochał…

– Co dla pani? – Szczuplutka farmaceutka o śnieżnobiałym uśmiechu, w który z pewnością musiała sporo zainwestować, wyrwała mnie z zamyślenia. Zawstydziła mnie swoją osobą i robiłam wszystko, żeby nie zdradzić jej stanu swoich pożółkłych, być może od nadmiaru wypijanej ostatnio kawy, nie do końca idealnych, zębów.

Swoją drogą, państwo powinno refundować wybielanie uzębienia wszystkim matkom Polkom. Każdej w nagrodę za chęci do rodzenia dzieci i to przynajmniej raz na kilka lat. W końcu to przez macierzyństwo wypija się dwa razy więcej kawy niż normalnie. Może wybielanie mogłoby wejść do tych super założeń polityki prorodzinnej? Ja zawsze czułam, że mam zmysł do takich rzeczy! Zresztą… moja rodzina też, bo zawsze twierdziła, że się rządzę.

– Poproszę test ciążowy. Właściwie to nawet dwa – powiedziałam w końcu, nachylając się do okienka i pokazując liczbę na palcach. Trąbią ostatnio z każdej strony, że mamy wtórny analfabetyzm, więc trzeba się zabezpieczać. Rozumiecie. Tak dla pewności.

– Ma pani jakieś specjalne życzenia, czy podać pierwsze z brzegu? – zapytała słodkim głosikiem wychudzona farmaceutka.

Co? Wypraszam sobie. Dziecko to poważna sprawa i nic na odwal się mi w tej sytuacji nie potrzeba! Co ona sobie myśli, że przychodzę tu dla zabawy z drżącym głosem i gulą przerażenia w okolicy gardła? Hola, hola. Ja nie z tych. Pomijając fakt, że niczego nie robię na odwal, to tym bardziej nie mam zamiaru w ten sposób traktować, być może, rozwijającego się pod sercem Anki maleństwa! Jeśli rzeczywiście jest w ciąży, to jego ­serduszko już bije!

– Proszę podać jak najbardziej wiarygodny. – Uśmiechnęłam się fałszywie, pamiętając, by nie pokazać ani milimetra krzywego zgryzu, którego wcale się przecież nie wstydzę. W myślach wyobraziłam sobie, jak moje ciepłe ręce coraz bardziej zaciskają się na jej wychudzonej szyi. Coraz bardziej i…

Matko kochana, co ja bredzę! Musicie mi wybaczyć, to pewnie przez tę poranną złość na Ludwika. Transferuję swoje emocje na farmaceutkę. Ale czy to już jest choroba?

– Naturalnie. – Kobieta nie dała mi jednak za długo o tym myśleć. – Pytałam raczej o to, czy życzy sobie pani paskowy, strumieniowy, czy płytkowy?

O cholera. Kiedyś to o tych testach czytałam od groma, ale to było jednak ponad cztery lata temu, kiedy ekscytowałam się ciążą, będąc młodą dziewczyną, a nie pofałdowaną kobietą ubraną w dres, wstającą dziesięć razy w nocy, bo „Mama, pić! Mama, siku!”, kojarzącą ciążę głównie z bólem stóp, kręgosłupa i całodobowymi wymiotami, które specjaliści raczyli nazwać „porannymi mdłościami”. Chyba żeby nie przerażać tych biednych młodych mam, bo kortyzol przecież szkodzi kształtującemu się układowi nerwowemu dziecka.

– Strumieniowe mogą być – zgodziłam się po chwili zastanowienia i śmiało kiwnęłam głową, aby ukryć swoje zakłopotanie.

Farmaceutka spojrzała na mnie jakoś tak spode łba, nimraczyła, zdecydowanie za bardzo kręcąc tyłkiem, ruszyć się w końcu po testy. No co, powinnam wybrać inne?!

Zerknęłam na nią i zrobiło mi się jakoś tak smutno. Widok młodej, szczupłej, a przede wszystkim wyspanej dziewczyny sprawił, że mój nastrój gwałtownie się obniżył i zachciało mi się płakać. Aaa! Chciało mi się nawet wyć!

Na domiar złego przez cały ten nagły smutek zapomniałam o tym, jak niedoskonale wygląda mój zgryz i wyszczerzyłam się do niej, podając banknot. A niech to szlag. Widocznie matki na pełen etat już tak mają! Może powinni nam w dowód wpisywać adnotację o zaburzeniach pamięci?

Finalnie więc, pomimo że weszłam do apteki wesoła i pełna życia, wyszłam z niej naprawdę podminowana, choć racjonalna cząstka mnie doskonale wiedziała, że tak naprawdę kolejny raz robiłam z igły widły. Anka na pewno jest w ciąży, a mi się to po prostu udziela. Ta cała jej ciąża i hormony, oczywiście. Czuję to każdą cząstką siebie. Trybiki w moim mózgu zaczynają pracować w jakiś inny sposób, miotając mną od radości do smutku, od złości do frustracji, od…

Westchnęłam ciężko.

No cóż, może powinnam zacząć przedstawiać się z nagłówkiem: emocjonalnie rozchwiana, byłoby łatwiej innym ludziom mnie zrozumieć. Właściwie obiło mi się o uszy, że w tych szpitalach psychiatrycznych wcale nie jest tak źle. Mam koleżankę, która w jednym takim pracuje i pomimo pacjentów, którym zdaje się, że są Batmanami czy Duchem Świętym, to ponoć dużo bezpieczniej tam jest niż na zwykłej ulicy, bo kraty w oknach, to żaden samochód w ciebie nie walnie!

À propos… Czytałam ostatnio całkiem spory artykuł w jednym z pseudopsychologicznych pisemek, że najważniejsze, to być świadomym swojego problemu, o czym mówiła mi też wczoraj Matylda. I wiecie co? Stwierdzam, że guzik prawda. Jestem świadoma swojej huśtawki nastrojów i wcale nie jest mi z tego powodu lepiej. Co więcej, jeszcze bardziej chce mi się płakać, bo może po prostu jestem nieudana i nie umiem tej wiedzy w żaden konstruktywny sposób wykorzystać?

Z moich czysto filozoficznych przemyśleń, nie mających w sumie większej wartości ani sensu, wyrwał mnie dzwonek telefonu, na który jakiś czas temu ustawiłam piosenkę z koniem w tytule. Jak się można domyślać, tego ostatniego nie potrafiłam zapamiętać.

– Cześć, kochanie! – Rozległ się donośny głos mojego ślubnego, który widać zapomniał już o tym, że jestem na niego obrażona. – I co, zrobiłaś te zakupy?

– Prawie – odpowiedziałam bez entuzjazmu.

– No to świetnie, bo dzwonię, żeby ci powiedzieć, że musiałem zostawić małego u twojej mamy. Na śmierć zapomniałem o spotkaniu z chłopakami. Ale spokojnie, tylko się nie denerwuj. Marcel jest cały i zdrowy, Anka wzięła go pod swoje skrzydła, a za chwilę pewnie wróci z boiska Pawełek, to i on pomoże.

– Rozumiem, że mam go odebrać – wymamrotałam do słuchawki i zaczęłam szukać kluczyków w torebce, chociaż aż się we mnie zagotowało.

– Jesteś kochana, bo potem umówiłem się z chłopakami na mecz…

– Niech to szlag! – Kluczyki wplątały mi się w słuchawki i gdy pociągnęłam, wyrwałam kabelek z jednej z nich. No ładnie. A dopiero co je kupiłam!

– Co, kochanie? Nie rozumiem…

– Nie ma sprawy – weszłam w słowo Ludwikowi niezbyt życzliwym tonem i wyswobodziłam w końcu kluczyki. Kolejny raz postanowił dać nogę z domu, cholera jasna! Matka to na pewno myśli teraz, że ze mnie kukułka, bo im ciągle dziecko podrzucam! A jak nie dziecko, to i męża. Ot, cały mój wizerunek… Jakbym to za grosz nie miała godności!

Okej, właściwie jakby się tak nad tym poważnie zastanowić, to może i jej nie mam, bo ciągle odbiera mi ją mój mąż, co widać na załączonym obrazku. Można nawet powiedzieć, że to zjawisko robi się u nas coraz bardziej społecznie akceptowalne.

– No to fantastycznie. Aha. Słuchaj, dzwoniła Ludmiła, ale nie wiem dokładnie, co chciała, bo Marcel urządzał w tym momencie płacz, że mu coś spadło. Zadzwoń do niej i dowiedz się, o co chodzi.

Westchnęłam głośno i jakaś przechodząca kobieta spojrzała na mnie pytająco. Kiwnęłam w jej stronę głową. Cały Ludwik.

Muszę wam przyznać, że patrząc na jego poczynania jako rodzica, naprawdę w głowę zachodziłam, jak udaje mu się ogarnąć trzydziestoosobowe klasy, z którymi pracuje. Poczciwy i flegmatyczny, owszem, ale zorganizowany to on jest, jak ślepej kurze jajko.

No dobra, wiem. To przysłowie nijak się ma do tej sytuacji, ale po prostu przyszło mi do głowy.

– Oddzwonię – zgodziłam się wielkodusznie po chwili dłuższego milczenia, po czym Ludwik podziękował mi wylewnie i rozłączył się, gdy stanęłam już przed samochodem.

Kawał drogi przede mną.

Mieszkamy z całą rodzinką w Jaszczurkach, dość sporej miejscowości, w której mieści się nawet szkoła podstawowa, podnosząc tym samym status prowincji. Mam przyjemność pracować w tym świeżo wyremontowanym budynku usytuowanym naprzeciwko naszego domu, w przeciwieństwie do mojego męża, który jest zwariowanym historykiem w gimnazjum i musi do pracy dojeżdżać kilkanaście kilometrów. Najbliższe gimnazjum znajduje się w Sosenkach, z czego tak naprawdę jestem zadowolona, bo z tych gimnazjalistów to teraz nic dobrego nie wyrasta. Palą, piją i klną do upadłego. Gdyby ich szkoła mieściła się u nas, to pewnie robiliby to pod moimi oknami, a tego ja i moje słabe nerwy pewnie byśmy nie zdzierżyli. Co tam pewnie. Na sto procent!

A ile to razy Ludwik dzwoni, że mu błyszczyk do ust do zamka wcisnęli i nie może biedaczek drzwi otworzyć albo że przez okno wychodzą na lekcji? Moje dzieci w zerówce… No dobrze, to słabe porównanie. Wierzę jednak, że maluchy przynajmniej nie robią mi tych wszystkich świństw specjalnie. Chociaż… Właściwie, czy to ja czasem nie mam gorzej?!

Okej. To on regularnie musi chadzać do psychologa i psychiatry. W konkursie na zrujnowaną przesz szkołę psychikę z pewnością to jemu musiałabym oddać pierwsze miejsce. Taka ot, sprawiedliwość, w tym naszym małżeństwie, że zawsze, jak coś ciekawszego, to Ludwik! Ja mam tylko częściowy niedosłuch prawego ucha i nikt się nade mną nie trzęsie!

Totalnie rozwalona emocjonalnie przez te wszystkie refleksje podjechałam na zatłoczony parking i wysiadłam szybko, żeby uniknąć przegrzania z powodu zepsutej klimatyzacji w moim samochodzie, której to od kilku lat Ludwik nie może naprawić. Bo na to też nigdy nie ma czasu!

W jednym z niewielu supermarketów w miasteczku, do którego wybrałam się na dzisiejszą eskapadę, panował ogromny chaos, związany, jak się potem dowiedziałam, z posezonową wyprzedażą zimowych akcesoriów narciarskich. Ludzie kłębili się i pchali jak za komuny, gdy rzucali coś na półki.

No dobra, przyznaję. Nie pamiętam, jak było za komuny, ale właśnie tak to sobie wyobrażałam, gdy przyszło mi odebrać telefon w tym całym gwarze, pośród ­dramatycznych scen wydzierania sobie odzieży z rąk i nieprzyzwoitych przymiotników, które sypały się na prawo i lewo.

– Słucham – rzuciłam do telefonu, uchylając się jednocześnie przed ramieniem żywo gestykulującej blondynki odzianej w sukienkę w panterkę i białe kozaki, jak żywcem wyjętej spod jakiejś latarni!

– Ja ci dam, dziadzie jeden, wyrywać mi z ręki!!! – krzyczał ktoś obok mnie na całe gardło, sprawiając, że poczułam się co najmniej półgłucha.

– Cześć, Zuzka, słuchaj, mały jest u nas. – Udało mi się zrozumieć moją starszą siostrę, Ankę. – Ale strasznie blady i na wymioty mu się zbiera. Nie obraź się, ale boję się, żeby Zośki mi nie zaraził.

– Co? Aniu nie słyszę cię dobrze – mówiłam podniesionym głosem, gdy panterka klnęła, wymachując rękoma w stronę faceta w czarnej kurtce.

– Marcel jest chory. Boję się, że to jakiś wirus i Zośkę zarazi!

– Gdzie łazi? – zapytałam zdziwiona. Co moje dziecko robi samo na ulicy? Czy ona do reszty zgłupiała?! Odpowiedzialna matka, nie ma co!

– Zarazi!!! Chory jest!!! – Udało mi się zrozumieć Ankę i dzięki Bogu Marcel nigdzie nie łazi. Pewnie do domu by nie umiał sam trafić, syneczek mamusi. Te jego małe stópki…

– Zuzka! – krzyknęła Anka, gdy ja dryfowałam myślami gdzieś między Marcelem a jego bosymi stópkami. – Jesteś?!

– No pewnie. – Potrząsnęłam nerwowo głową i zdołałam w końcu wrócić do rzeczywistości. – Wyrzuć go na razie do pokoju do mamy, a ja kończę zakupy i zaraz…

– Cholera jasna, paniusiu. Już widzę, jak pani ten kask dostanie. A figę, nie kask!

– Ja cię nic nie słyszę, Zuzka. Co się dzieje? Gdzie ty jesteś?! – Anka podniosła głos i musiałam odsunąć telefon, żeby nie uszkodzić sobie ucha. – Co mam zrobić z Marcelem?

– W sklepie! – wydarłam się w odpowiedzi, chcąc przekrzyczeć rozemocjonowane towarzystwo. – Wyrzuć Marcela do mamy!

– O, ty męska szowinistyczna świnio!! – Panterka ruszyła do boju. Jej pazury wyglądały naprawdę groźnie.

– Gdzie? – krzyknęła głośniej Anka.

– W sklepie!!!

– Ja ci cholera jasna… – uniósł się facet, przyciskając do siebie mocniej kask.

– Ja cię nic nie słyszę, Zuzka… Może wyjdź na zewnątrz!

– W sklepie jestem! – darłam się na całe gardło z komórką tuż przy ustach. Jak mam wyjść z wózkiem pełnym zakupów, no jak?!

– I co się pani tak drze, do choroby! To sklep jest, nie targowisko. Jak sobie chce pani pokrzyczeć, to pani dalej pójdzie, bo nic nie słychać! – wydarła się do mnie agresywna pantera, posyłając mi lodowate spojrzenie.

Poddałam się.

Zakończyłam rozmowę i napisałam Ance SMS-a: Trafiłam na wyprzedaż, gorzej niż w cyrku. Podrzuć Marcela do mamy, będę za pół godziny, po czym pędem poleciałam do kasy i spakowałam zakupy jak popadło, chociaż mama uczyła: najcięższe na dół, i z tymi tobołami pobiegłam do samochodu. Musiałam jeszcze podjechać do apteki po jakiś węgiel i elektrolity, bo jeśli Anka miała rację, to czekał mnie w domu niezły dramat.

I kiedy już usiadłam za kierownicą, gotowa, by ruszać, kolejny raz rozdzwoniła się moja komórka. Jak gdyby interesant nie mógł chociaż minuty poczekać, bo dziecko mam chore!

– Słucham? – rzuciłam do słuchawki, wyłączając silnik.

– Cześć, Zuzanna, tutaj Ludmiła.

– Ach tak, Ludwik uprzedzał mnie, że masz coś ważnego – powiedziałam jakoś tak bez entuzjazmu. A właściwie zupełnie bez niego. Jak ja tej małpy nie lubię, to nie macie pojęcia!

– No właśnie, mam. Mogę wpaść dziś wieczorem?

Co?!

– Wiesz, Marcel nam się rozchorował i … – spróbowałam ratować sytuację. Pedantyczna siostra Ludwika, wiodąca salonowe życie w stolicy, potrzebna mi do zarzyganego dziecka jak… nie wiem co. Ale dużo mniej od tego.

– To mi wcale a wcale nie przeszkadza, Zuzanno – weszła mi w słowo Ludmiła, która, jak zwykła powtarzać przy każdej możliwej okazji, zrobiła niejeden kurs asertywności i nie jest w stanie ugiąć się pod żadnym naciskiem.

Westchnęłam więc postawiona pod ścianą.

– No dobrze, w takim razie zapraszam – rzuciłam zrezygnowana i zamiast najpierw do apteki, podjechałam pod cukiernię, żeby kupić jakieś ciasto. Nie wiem, kto posprząta dom i