Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Jestem jak cholerne zwierzę, zamknięte w klatce i pokazywane dzieciakom”
Ted Bundy. Najsłynniejszy współczesny seryjny morderca.
Dokonywał masakr. Ukrywał ciała ofiar i pozował je niczym kukły. Odgrywał z nimi makabryczne sceny.
A to tylko początek nieprawdopodobnej historii. Rzeczywistość przerosła najbardziej przerażającą fikcję.
Nigdy nie obcowaliście z tak czystym złem.
Niepowtarzalna narracja pierwszoosobowa przyprawia o dreszcze.
„Jestem całkowicie instynktem i popędem. Drapieżnikiem, myśliwym, łowcą”.
„Jestem miłosierny. Wybieram kłamstwo”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 276
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
REKOMENDACJE
„Często mówi się o profilerze, że wchodzi w umysł sprawcy, ale to, co zrobił w tej książce Max Czornyj, sięga dużo dalej niż analiza kryminologiczna. Wszyscy znamy historię Teda Bundy’ego, najbardziej rozpoznawalnego, może poza Kubą Rozpruwaczem, seryjnego mordercę.
Sięgając po nowe dzieło Czornyja, zastanawiałem się, co można jeszcze nowego przedstawić w książce. Otóż Maksowi się udało. Zabiera nas na wycieczkę do wewnętrznego i intymnego świata Teda Bundy’ego, zabiera nas do jego głowy. Na zbrodnie patrzymy oczami mordercy, co wywołuje potworne uczucie bycia blisko tych okrutnych zbrodni, prawie jakbyśmy sami brali w nich udział, poprzez tę lekturę stajemy się wspólnikami gwałciciela, sadysty, mordercy i nekrofila, jakim był właśnie Bundy. Zastanawiam się, czy przeczytanie tej książki jest bezpieczne dla zdrowia psychicznego. Lektura zdecydowanie dla ludzi o stalowych nerwach”.
– Jan Gołębiowski – psycholog kryminalny,
biegły sądowy, autor licznych publikacji na temat profilowania
„Najnowsza książka Maksa Czornyja to intrygująca pisarska interpretacja umysłu jednego z najbardziej rozpoznawalnych seryjnych morderców w historii. Max Czornyj zabiera nas w makabryczną, wynaturzoną podróż po zakamarkach myśli i żądz Teda Bundy’ego. Nasza fascynacja czynami jej «bohatera» sprawia, że do ostatniej strony towarzyszy nam niepokój”.
– Łukasz Wroński – psycholog specjalizujący się
w zagadnieniach związanych z psychologią sądową,
śledczą i kliniczną, biegły sądowy
Pamięci niepamiętanych
„Morderstwo nie jest zwykłą zbrodnią wynikłą z pożądania lub przemocy. [Ofiary] stają się częścią ciebie i na zawsze jesteście jednością. […] A miejsca, gdzie je zabijasz lub je zostawiasz, stają się dla ciebie święte i zawsze będą cię przyciągały”[1].
Ted Bundy
„Jeżeli zabił te wszystkie urocze młode kobiety – mamy kilka własnych, pięknych córek, wiemy, jak byśmy się czuli, i to jest okropne. On nie był tak wychowany! Wychowywał się w dobrej, kochającej i troskliwej rodzinie… Nadal go kochamy i troszczymy się o niego, jednak chcemy wiedzieć: co było tego przyczyną?”[2]
Matka Teda
[1] A. Rule, The Stranger Beside Me, Paperback, 2009 (tłum. własne).
[2] Wywiad telewizyjny, www.youtube.com/watch?v=wBM4QZMfX4 (dostęp: 13.01.2024).
1.
– Jest pan najpopularniejszym przestępcą w Stanach Zjednoczonych. Kochają pana setki kobiet. Dostaje pan od nich zapewne wiele listów, prawda?
Obojętnie wzruszam ramionami, jednak nie potrafię powstrzymać zadowolenia. Szeroko się uśmiecham i spoglądam prosto w skryte za przyciemnianymi okularami oczy dziennikarza.
– Setki – stwierdzam chełpliwie. – Może tysiące. Podejrzewam, że nie wszystkie trafiają w moje ręce. No wie pan… Cenzura.
– Tak, ta cholerna cenzura. Wywraca nasz świat do góry nogami.
Pismak kiwa głową i robi ponurą minę. Od początku rozmowy stara się zyskać moją sympatię. Teraz obraca w dłoni długopis i chowa go do kieszeni.
– Tak poza protokołem… – zniża głos. – Chciałbym o coś dopytać.
– Słucham.
– Trzydzieści czy sto trzydzieści?
– Co takiego?
Dziennikarz końcówką języka oblizuje wargi. To objaw zdenerwowania. Na jego czole, pod linią włosów, dostrzegam kropelki potu, a przecież w pokoju, w którym rozmawiamy, wcale nie jest gorąco. Łopata klimatyzatora z łoskotem bełta powietrze.
– Kiedyś wspomniał pan, że…
Wiem, do czego zmierza. Od początku wiedziałem. Niedbale macham ręką i zerkam w stronę drzwi. Stojący przy nich strażnik udaje, że jest całkowicie pochłonięty kontemplacją pęknięcia na ścianie. W rzeczywistości łakomie wyłapuje każde słowo padające z moich ust. Kiedy tylko skończy zmianę, sprzeda je za kilka dolarów pismakowi, który nie dostał zgody na przeprowadzenie ze mną wywiadu. Wszystko jest jedynie biznesem. Relacje nas wszystkich oparte są wyłącznie na własnej korzyści. Zapamiętajcie to sobie, bo nikt inny wam tego nie powie.
Odwracam się do dziennikarza i pochylam głowę na bok. Wiem, że w tej pozycji nieco przypominam niezdarnego chłopca.
– Jestem niewinny – rzucam na tyle głośno, by usłyszał mnie strażnik. – To wszystko jest jedynie grą. Kiedy mówiłem policji o trzydziestu lub stu trzydziestu ofiarach, używałem jedynie figury retorycznej. Stawiałem tezę. Obaj panowie wiecie, czym jest teza?
Strażnik nerwowo zmienia nacisk z prawej na lewą nogę, ale powstrzymuje się przed spojrzeniem w moją stronę. Tymczasem dziennikarz wzdycha. Hamuje emocje, aby nie pokazać, że jest rozczarowany. Liczył na mocniejszy materiał.
– Przepraszam, że pana zawiodłem… – stwierdzam smutnym tonem. – Naprawdę zależało mi, aby ten wywiad wypadł jak najlepiej.
– Wypadł doskonale.
– Naprawdę tak pan uważa? – Nie mogę się powstrzymać przed tym pytaniem. Nagle odzyskuję naturalny entuzjazm. – Proszę być całkowicie szczerym.
– Jak najbardziej.
– Ale… Czy jest jakieś ale?
– Nie. Mam jeszcze jedno zagadnienie, a raczej prośbę. Zapozuje pan do zdjęcia?
Tylko na to czekałem. Rozkładam dłonie w geście, jakby nie pozostawiono mi innego wyboru niż się zgodzić.
– Oczywiście. Nie chciałbym, żeby pan całkowicie zmarnował tu czas.
Dziennikarz mruży oczy, zastanawiając się nad czymś przez chwilę. Wreszcie, podjąwszy jakąś decyzję, kiwa do strażnika, a ten podaje mu przechowywaną dotąd torbę. Wszystko odbywa się tak, jak planowałem.
Przeczesuję palcami włosy i rozglądam się za dobrym kadrem. Muszę dbać o swój wizerunek. Tę fotografię mogą zobaczyć setki tysięcy osób. Kiedy reporter przygotowuje aparat, podchodzę do ściany i niedbale się o nią opieram. Robię nonszalancką minę. Po chwili spoglądam wprost w obiektyw. Ponownie się uśmiecham, lekko odsłaniając zęby. Z tym wyrazem twarzy wyglądam najlepiej. Mówiło mi o tym wiele kobiet.
Trzydzieści, a może sto trzydzieści z nich leży rozkawałkowanych w różnych zakamarkach Ameryki. Tęsknię za nimi.
2.
Tęsknię za Rachel, której nazwiska niestety zapomniałem. Zresztą może nigdy mi go nie podała. W końcu nie przedstawialiśmy się sobie… Przynajmniej nie tak, jak zazwyczaj przedstawiają się sobie zwykli ludzie.
Miała ładne blond włosy, które pachniały kwiatami, i duże niebieskie oczy. Mówię wam, poezja. Palce lizać, jak to określiliby żartownisie. Przyklaskuję im, bo Rachel zasługiwała na wszelkie komplementy.
Nie widzieliśmy się od jakiegoś czasu i miałem na nią straszną ochotę. Czasem popęd wygrywa z wszelkimi innymi instynktami. Nie potrafię go powstrzymać, ale też nie rozumiem, dlaczego miałbym to robić. Społeczeństwo zmusza nas do życia w klatkach. Ciosa charaktery według ogólnych oczekiwań oraz wydumanej moralności. Kastruje mężczyzn, czyniąc z dzikich drapieżników posłuszne kanapowe pieski. Wielokrotnie o tym myślałem, choć nigdy nie przyznam tego na głos. W końcu teraz sam trafiłem do klatki, a miliony osób przyglądają się mojemu życiu, jakbym był jedynym tygrysem albinosem w całej cholernej Ameryce. Rozumiecie, w czym rzecz?
W każdym razie, gdy przypomniałem sobie o Rachel, nie zamierzałem się hamować. Ukryłem ją w bezpiecznym miejscu, z dala od oczu ciekawskich. Wsiadłem do auta i wybrałem się w czterogodzinną podróż.
Jak miło jest to wspominać. Zielone lasy, łagodne wzgórza i gładki asfalt prościutkiej drogi. Letni intensywny zapach ściółki oraz pierwszych grzybów. Szczątki potrąconego jelenia na poboczu. Doskonale pamiętam wszystkie szczegóły. Odrzucony do tyłu łeb, szeroko rozwarte nozdrza, z których wyciekła krew, oraz wydęty brzuch. Robactwo już zaczynało dobierać się do jego otwartych oczu. Wystający z pyska język miał fioletowosiny kolor, który czasami widywałem u ludzi… Co za niefortunne skojarzenie.
Oderwałem wzrok od zwierzęcia i ponownie przyśpieszyłem. Kilka minut później zatrzymałem auto na ubitym terenie przy zjeździe do lasu. Dziarskim krokiem ruszyłem przed siebie. Pamiętałem każdy kamień i każdą charakterystyczną gałąź. Nie musiałem rysować na drzewach strzałek albo innych znaków. Bez problemu dotarłem do miejsca, w którym ją zostawiłem. Przyciągało mnie jak magnes i choć możecie myśleć, że to bzdury, traktuję je niczym jakiś święty krąg. To moja własna świątynia.
Kolejne wspomnienia sprawiają, że przenoszę się w czasie, jakbym był tam właśnie teraz.
– Rachel! – witam się radośnie. – Miło cię widzieć.
Nie odpowiada mi. W jej ustach tkwi knebel.
– Tęskniłem – stwierdzam, siadając tuż obok. – Ile to już dni? Zbyt wiele, przepraszam. Ale popatrz, coś ci przywiozłem!
Sięgam do kieszeni i wyciągam z niej czarny lakier do paznokci. Potrząsam malutką buteleczką. Odkręcam ją, po czym podsuwam pędzelek prawie do samego nosa. Wciągam spirytusowy, duszący zapach.
– Będzie ci pasował, nie sądzisz?
Rachel oczywiście nadal milczy, więc delikatnie biorę jej dłoń. Gładzę ją i się uśmiecham.
– Nie walcz ze mną – proszę łagodnie. – Będzie naprawdę ładnie. Powinnaś go używać częściej.
Zaczynam drobny zabieg. W pełnym skupieniu maluję jej paznokcie. Nie chcę, aby lakier był rozmazany ani położony zbyt grubo. To trwa zdecydowanie dłużej niż kwadrans.
Wreszcie zadowolony z efektu dmucham na jej palce. Ponownie głaszczę dłoń, z której łuszczy się płat sinobrązowej skóry.
Rachel nie żyje od prawie dwóch tygodni. Zaczyna cuchnąć.
3.
Do pierwszego ciała przywiozłem drugie. To uduszona dziewczyna w wieku piętnastu, może szesnastu lat, której twarz roztłukłem grubym prętem. Ma zdeformowany nos, kilka wybitych lub połamanych zębów i włosy zlepione krwią. Zazwyczaj w ogóle mi to nie przeszkadza, nie zwracam uwagi na detale i pamiętam jej rysy, kiedy jeszcze żyła, ale skoro mam możliwości… Czemu z nich nie skorzystać.
– Obie jesteście moje – szepczę, myjąc jej włosy. – Widzicie się? Co powiecie o swoich piersiach?
Zwłoki nastolatek ustawione są naprzeciwko siebie. Są całkowicie nagie. Tę, przy której teraz stoję, przywiązałem do krzesła cienką linką. Druga znajduje się w pozycji półleżącej, z szeroko rozstawionymi nogami, jakby miała zaraz rodzić. W jej pochwę wepchnąłem nóż tak głęboko, że wystaje jedynie trzonek.
Sięgam po wiaderko z wodą i spłukuję pianę z włosów brunetki. Później zmyję podłogę, ale teraz nie przejmuję się tworzącą się na niej kałużą. Ogarnia mnie podniecenie.
– Jeszcze chwilka…
Szczotka do włosów jest już przygotowana. Przeczesuję nią długie kosmyki, co chwilę delikatnie dotykając ich palcami. Staram się uczesać włosy tej dziewczyny, by na środku miała przedziałek. Tak jak lubię najbardziej. To ładne, po prostu ładne. A do tego podoba mi się, gdy kobiety słuchają tego, co chcę. Gdy się ubierają wedle moich wskazówek, czeszą, pieprzą…
Odkładam szczotkę i spoglądam na swoje dzieło. Obie zamordowane wyglądają doskonale. Mógłbym jeszcze staranniej zmyć krew z twarzy tej świeższej, lecz to zbędne. Ważne, że spłynęła z niej większość strupów, które dosłownie oklejały nos.
To moje dzieło. Na zawsze będę pamiętał to miejsce i ten dzień. Nikt inny nie zrobił czegoś podobnego. Mam teraz mnóstwo czasu, aby zrealizować swoje wszystkie fantazje. Mam ich naprawdę wiele.
Przesuwam krzesło ostrożnie, by dziewczyna z niego nie spadła. Robię to delikatnie, nie chcąc, aby protestowała. Trupy nie protestują, no nie? Ale przecież wszystko jest jedynie kwestią wyobraźni.
– Chciałybyście się ze sobą pobawić? – pytam, gdy zwłoki znajdują się już bardzo blisko siebie. – Potrzebujecie do pomocy trzeciego, prawda? No dobrze… Jak bym mógł się nie zgodzić?
Wymyślenie całej scenki zajmuje mi jedynie chwilę. Inspiracją są komiksy detektywistyczne, które czytywałem przed laty, oraz pornosy. Efekt wymieszania jednego z drugim jest pierwszorzędny. Zacieram ręce i przystępuję do działania. Nie mogę doczekać się sceny finałowej.
Odwiązuję dziewczynę od krzesła, po czym układam ją przy tej drugiej. Opieram jej głowę o siwofioletowe udo towarzyszki. Nie powstrzymuję się przed dotknięciem to jednej, to drugiej. Spoglądam na nie pod rozmaitymi kątami niczym malarz badający detale portretowanych postaci. Ja portretuję ich okolice intymne, znamiona i blizny. Zapamiętuję każdy szczegół, bo od tego momentu na zawsze stajemy się jednością.
– To co, jesteście gotowe?
Uśmiecham się, po czym zaczynam się rozbierać. Ja też jestem gotowy.
4.
Już mnie nienawidzicie? Brzydzicie się mną? Macie do tego pełne prawo. Nawet was doskonale rozumiem.
A gdybym powiedział, że to, co przeczytaliście przed chwilą, to wymysł jakiegoś dziennikarzyny, który szukał sensacji? Albo pismaka, który pragnie zarobić na makabrze? Są ich tysiące i każdy ma interes w przedstawieniu mnie w jak najgorszym świetle.
Już chyba wspomniałem, że jestem niewinny, a wszystkie oskarżenia to tylko pomówienie. Wrobiono mnie, bo doskonale pasowałem na kozła ofiarnego. Okazało się, że byłem w paru miejscach, gdzie doszło do zbrodni. Ogromny komputer, który FBI zaprzągł do pracy, wytypował moje nazwisko. Wiecie, że to słabo wygląda. Zeznania świadków, przypadkowe wyciągi z karty kredytowej, podpisy w hotelach. Przecież nie ukrywałem się, do cholery!
Statystyka zrobiła ze mnie zbrodniarza. Ba! Uczyniła ze mnie seryjnego mordercę, degenerata i sadystę. Nekrofila, gwałciciela, potwora w ludzkiej skórze. Szaleńca i psychopatę. Manipulatora, uwodziciela i geniusza zła. To ostatnie określenie nawet mi się podoba, ale nie aspirowałem do niego.
Opowiem wam swoją historię. Krok po kroku, bez zbędnych fajerwerków i nieprzewidzianych zwrotów akcji. Nie potrzebuję niczego komplikować. Choć wczesne dzieciństwo pamiętam jak przez mgłę, późniejsze wspomnienia są już bardzo, ale to bardzo wyraźne. Potrafię zanurzyć się w nie niczym w sen i przeżywać wszystko na nowo. Zupełnie jakbym po raz kolejny przeżywał to wszystko, co już się wydarzyło. Zaręczam, że nigdy nie czytaliście o nikim podobnym do mnie. Niczyja historia nie była tak ponura, a zarazem zabawna. Tak nędzna, a zarazem inspirująca. To moja historia.
Karty na stół. Odkryję przed wami całą prawdę. Boicie się?
TED BUNDY
5.
Zacznijmy od tego, że wcale nie nazywam się Bundy. Dokumenty mówią, że przyszedłem na świat jako Theodore Robert Cowell. To ważne wydarzenie. Czasem nie doceniamy roli urodzin, ale spójrzmy na to z pewnej perspektywy. Ile rzeczy mogłoby się wydarzyć, a ani ja, ani wy nigdy byśmy nie powstali. Dajmy spokój temu legendarnemu zbiegowi okoliczności, że to właśnie ten, a nie inny plemnik zapładnia komórkę jajową. Nie w tym rzecz.
Rzecz również nie w tym, że do zapłodnienia potrzeba dwóch osób, które spotkają się i trafią do łóżka albo gdziekolwiek indziej, gdzie będzie im wygodnie pobaraszkować. To przerost formy nad treścią. Zdarzają się przecież dzieci z gwałtów dokonanych w brudnym zaułku wprost na ulicy. W śmietniku, krzakach albo nawet na cmentarzu.
Jak wiele może wydarzyć się później? Alkohol i narkotyki działają jeszcze skuteczniej jako środki depopulacji niż tabletki antykoncepcyjne. Nie zdajecie sobie sprawy, jak wiele matek odurzonych zanieczyszczonym crackiem albo pijanych w sztok roni kilkutygodniowe płody w swoich norach, squatach albo w innych kątach, czasem dokładnie tych samych, w których zostały zapłodnione. A nawet w których same się urodziły.
Nie myślicie o tych kobietach ani nienarodzonych dzieciach, bo to wyjątkowo nieprzyjemne tematy. Społeczeństwo się nimi brzydzi. W swoich pięknych domach, posprzątanych mieszkaniach i pachnących samochodach nie chcecie myśleć o brudzie. Sięgacie po książki takie jak ta, bo spodziewacie się przyśpieszonego bicia serca przy opisach popełnianych zbrodni albo wymierzanej kary. To nie one są najważniejsze i nie one spowodują prawdziwy dyskomfort.
Powiedziałem, że zagramy w otwarte karty, więc proszę bardzo. Zajrzycie w pokręcony umysł największego zbrodniarza, jaki chodził po tej cholernej ziemi. A ja już od najmłodszych lat wiele dumałem o śmierci i o umieraniu. Naprawdę wiele… Nawet o dzieciach myślę z perspektywy śmierci.
Więc kiedy już odrzucimy te wszystkie przypadki poronień po narkotykach i innym świństwie, spójrzmy na kobietę ciężarną jako na żonę lub kochankę. Jej brzuch rośnie z dnia na dzień, czuć w nim już ruchy dziecka, czasem nawet widać naprężenia skóry. Cud przyszłego rodzicielstwa. Obrazek uwieczniany na setkach zdjęć oraz filmów. Wspomnienie, którego żadna matka nie chce zapomnieć.
Zmieńmy również scenerię. Zapomnijmy o ruderze albo cuchnącym namiocie wyłożonym kartonami. Przenieśmy się do porządnego domu z garażem i podjazdem na dwa auta. Takiego domu, przed którym rozciąga się równy zielony trawnik, a w skrzynce na listy jest prenumerata kilku kolorowych czasopism. Dodajmy do tego drzewo, bo drzewa zawsze kojarzą się z uczciwą rodziną. Wiatr rozwiewa jego opadłe liście po idealnym kamiennym chodniczku.
Ktoś stanął w progu i przez kilka sekund spokojnie czeka. Na co? Może potrzebuje chwili, aby zebrać myśli. Tym razem to nie kobieta piła wódkę i nie ona łyknęła żółtą tabletkę zakupioną u dilera za pół dolara. To jej mąż albo kochanek wraca do domu. Ostatnia próba oprzytomnienia kończy się niepowodzeniem. Mężczyzna naciska dzwonek, jakby był kimś obcym. Nie wie, dlaczego to robi, choć może chodzi o ten uspokajający odgłos. Ding-dong. „Hej, witaj w domu, kochanie!” Te słowa jednak nie padają.
Kobieta spogląda na męża lub kochanka i złość wykrzywia jej twarz. Jest w cholernej ciąży, spodziewa się dziecka, a jej facet znów się upodlił. Owszem, zarabia całkiem nieźle, stać ich na to wszystko, o czym już przeczytaliście, lecz chodzi o dojrzałość. O odpowiedzialność za swoje czyny oraz decyzje.
Wtedy następuje kolejna z setek kłótni. Od słowa do słowa, od bełkotu do bełkotu i mężczyzna rzuca o ścianę skórzaną teczką z dokumentami. Dyszy, a żyły na jego skroniach nabrzmiewają. Przypominają rury, którymi tłoczone są rozgrzane kamienie. Tego dnia facet kupił od dilera coś całkiem nowego, dającego przyjemny, ale niezbyt długi odlot. Jednak specyfik działa pobudzająco i nakręca agresję.
Mężczyzna zachowuje się zupełnie inaczej niż zwykle i na krzyk kobiety reaguje potokiem siarczystych bluzg. Odwraca się, chwyta żonę albo kochankę za nadgarstki i popycha ją na ścianę. Ciężarna płacze. Zanosi się spazmatycznym szlochem, co jeszcze bardziej nakręca amatora lekkich narkotyków. Uderza tylko raz, ale za to celnie. Trafia prosto w okrągły, wydatny brzuch z wystającym pępkiem, w który wsłuchiwał się jeszcze poprzedniego wieczora. Akcja wywołuje reakcję, cios powoduje skurcze, w nieprzygotowanym do porodu organizmie dochodzi do krwotoku, dziecko zamiast przyjść na świat, dosłownie topi się w brzuchu matki. Topi się w wodach płodowych oraz we krwi.
Mówiłem, że będziecie czuli dyskomfort. Ale to tylko kolejny ze scenariuszy, który mógł uniemożliwić moje przyjście na świat. Powinien się wam podobać. W akcie urodzenia mój ojciec figuruje pod nazwiskiem Lloyda Marshala – żołnierza Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych. Czasem wyobrażam go sobie jako niewydarzonego ofermę wyrzuconego z wojska, który musi ćpać, aby pozbierać się do kupy.
Snuję też rozmaite fantazje. Kobiety ciężarne bywają pociągające, wiem coś o tym. Jeżeli sama nie zamorduje swojego dziecka ani nie zrobi tego jej partner, może pojawić się jeszcze ktoś z zewnątrz. Ktoś, kto zechce zawlec ją do piwnicy i zgwałciwszy, rozpruć jej brzuch. Wiecie przecież, że Kuba Rozpruwacz to nie tylko legenda.
W każdym razie mojej matki nie spotkało nic z tych rzeczy. Mówiłem, że nie doceniamy roli urodzeń. Pewnym jest, że cud przyjścia na świat dokonał się w domu samotnych matek w Burlington w stanie Vermont. Stało się to 24 listopada 1946 roku. Taki był początek.
6.
Pierwsze lata życia oczywiście skrywają mi się za przesłoną niepamięci oraz domysłów, ale to szybko się zmienia. Umysł klaruje się, a wspomnienia stają się ostre. Powracają nie tylko obrazy, lecz również zapachy i smaki.
Mam cztery, może pięć lat. Spoglądam w oczy uroczej blondynki, która szeroko się do mnie uśmiecha. Wyciąga do mnie dłoń i gładzi mnie po policzku. To moja siostra.
– Louise! – krzyczę wesoło. – Louise!
Blondynka ucieka przede mną dokoła stołu, ale robi to tak, abym mógł ją złapać za skraj sukienki. Śmieje się na głos. Odskakuje i chowa się za krzesłem.
– No, dalej, Ted! Szybko, szybko!
Jej policzki są zaczerwienione, a oczy błyszczą. Kiedy ponownie chwytam ją za sukienkę, już nie ucieka. Zatrzymuje się, kuca i bierze mnie na ręce. Unosi, po czym zatacza koło. Wirujemy. Ja mam cztery lub pięć, ona ponad dwadzieścia lat.
– Tata! – Wyciągam rączkę ku drzwiom.
W progu stoi szpakowaty mężczyzna z wysokim czołem, dość wydatnym nosem i mięsistymi wargami. Ubrany jest w wykrochmaloną białą koszulę, szarą kamizelkę i ciemne spodnie.
– Przestańcie się wygłupiać – rzuca oschle. – Zaraz któreś się potknie i będzie nieszczęście. Dawno stłukliście wazon? Do tej pory mam wrażenie, że pieprzone szkło brzęczy mi pod stopami.
Rzuca mojej siostrze ostre spojrzenie i zerka na zegarek.
– Eleanor! – krzyczy na cały głos, przyzywając moją mamę. – Kiedy obiad? Już najwyższy czas.
Kobiecy głos dobiega z kuchni.
– Jezus Maria, Samuel, uspokój się. Mam tu mały pożar.
– I nie pomagacie matce? Ja czekam na obiad, ona ma pożary, a wy się bawicie?
Słowa są skierowane do mnie oraz do Louise. Siostra opuszcza mnie i ostrożnie stawia na podłodze. Bagatelizując surowy ton ojca, dłonią wichrzy mi włosy.
– Chodź ze mną. Zobaczymy, jak wygląda sytuacja w kuchni.
Bez słowa idę za nią. Mijając ojca, odruchowo zwieszam głowę. Robię wszystko, aby nie zwrócił na mnie uwagi. Przechodzimy wąskim korytarzem prosto do kuchni. Z daleka czuję swąd przypalonego mięsa oraz czegoś jeszcze. Nie widzę jednak mamy.
Nagle Louise rzuca się biegiem przed siebie. Nie nadążam za nią i złoszczę się, że nie pozwala mi chwycić skraju swojej sukienki. To nasza zwykła zabawa. Teraz jednak nie zwraca na mnie żadnej uwagi. Wpada do kuchni i kuca.
Dopiero po chwili zdaję sobie sprawę, że na podłodze leży nasza mama.
7.
2 WRZEŚNIA 1974 R.
O matce myślę rzadko. Minęło niemal ćwierć wieku od tamtych wydarzeń. Przed oczami staje mi jej twarz. Na dawnych fotografiach prezentowała się znacznie lepiej, ale wtedy już mocno się zapuściła. Straciła swój urok. Przynajmniej tak mi się wydaje.
Urok natomiast ma dwudziestokilkuletnia blondynka, która nachyla się przy drzwiach mojego auta. Zatrzymuje się w pół ruchu i uważnie się mi przygląda. Stała przy bocznej trasie stanowej w Idaho, wymachując do przejeżdżających kierowców.
– Skończyła mi się benzyna… – rzuca żałośnie. – Ma pan kanister?
Kręcę głową. Robię smutną minę i wzdycham.
– Niestety. Nic na to nie poradzę, sam ciągnę jedynie na oparach.
– Mój Boże. Co ja zrobię…
– Przykro mi.
Udaję, że chcę jechać dalej. Chwytam kierownicę, ale dziewczyna zaciska usta. W oczach ma łzy.
– Niech pani wsiada. – Z aktorską rezygnacją ruchem głowy zapraszam ją do środka. – Pojedziemy na stację, a potem podwiozę tu panią z kanistrem. Trudno. Aż tak mi się nie śpieszy.
– Naprawdę? – pyta dziewczyna z niedowierzaniem. – Zrobi to pan dla mnie?
– Tylko jeżeli pani wsiądzie i wreszcie ruszymy z miejsca. Nie śpieszy mi się, ale niestety nie mam też całego wieczoru. Choć chciałbym mieć…
Dziewczyna rezolutnie wsiada do auta i zamyka drzwi. Ma ciemne blond włosy, przedziałek na środku i nieco wystający podbródek. Jest ładna. Nawet bardzo ładna, choć mogłaby zrzucić kilka kilogramów.
– Ted… – przedstawiam się, wyjeżdżając na drogę.
– Barbara.
Uśmiechamy się do siebie, a ja dodaję gazu. Przez kilka minut rozmawiamy o tym, jak doszło do tego, że skończyła się jej benzyna. Trzpiocze, śmieje się niskim głosikiem i raz po raz nazywa się „tępą wariatką”.
– Zdaje się, że stacja jest przy tej drodze. – Skręcam w podrzędną szutrówkę prowadzącą nad mostkiem i między nieużytkami. – O tutaj, widzisz? Co za piękna stacja benzynowa!
Barbara odwraca się i jestem przekonany, że do tej pory potrafię odtworzyć jej wyraz twarzy. Mruży oczy, a jej brwi zbiegają się niemal w jedną linię.
– Gdzie? – dopytuje zdumiona. – Nie widzę żadnej stacji…
– O tam, tam…
Zatrzymuję samochód. Jedną dłoń przykładam niemal do szyby po jej stronie, jakbym wskazywał jakiś odległy punkt. Drugą błyskawicznie chwytam ją za kark. Z całej siły uderzam jej głową o boczny słupek auta. Słyszę chrupnięcie chrząstki nosa. Dziewczyna wciąga powietrze wraz z krwią i zaczyna charczeć. Nadal jest przytomna.
Uderzam ją raz jeszcze. Tym razem chyba pęka jej oczodół. Krew zabryzguje szybę i przez głowę przechodzi mi gniewna myśl, że będę musiał to wszystko posprzątać. Pobudzony wypadam z auta i obiegam je dokoła. Otwieram drzwi po stronie pasażera, chwytam bezwładne ciało kobiety, po czym ciągnę je ku pobliskim krzakom. Ożywa we mnie dziki popęd. Nie potrafię się powstrzymać.
8.
Prawie przez całą noc sprzątałem auto. Na tapicerce oraz szybie były ślady krwi, których pozbycie okazało się trudniejsze, niż sądziłem. Mam w tym spore doświadczenie, ale zazwyczaj staram się działać nieco rozsądniej. W końcu chodzi o moją wygodę. Jednak tym razem poniosła mnie okazja. Bywa.
Bębniąc palcami w kierownicę, wracam na miejsce, gdzie wyrzuciłem z samochodu blondynkę.
Barbara.
Jej imię wybrzmiewa mi w głowie. Ponownie nasuwa się wspomnienie matki upadającej w kuchni. Może sama również kiedyś miałaby dzieci? A może je ma? Nie zdążyliśmy o tym porozmawiać.
Zatrzymuję samochód i bacznie rozglądam się po okolicy. Nigdzie nie widzę ani policji, ani żadnych ciekawskich. To dobrze.
To bardzo dobrze.
Wczoraj bałem się, że ktoś mnie nakryje. Wolałbym nie zostać przyłapany na gorącym uczynku z ptaszkiem w dogorywającej dziewczynie. Załatwiłem wszystko tak szybko, jak mogłem, i ją zostawiłem.
No dobrze. Wcześniej ją udusiłem. Była nieprzytomna, więc nie stawiała oporu, a z jej ust dobyło się jedynie ciche cmoknięcie, jakby pękł maleńki balonik. Po brodzie pociekła strużka śliny zmieszanej z krwią. Nic więcej.
Jej ciało odnajduję dokładnie tam, gdzie je zostawiłem. Bałem się, że dzikie zwierzęta już się nią zdążyły zająć.
Za niespełna pół godziny zacznie świtać. Muszę się śpieszyć. Mam ze sobą latarkę, którą oświetlam jej sinozielonkawą twarz. Drugą ręką wyciągam z kieszeni polaroida, którym robię jej zdjęcie. W mroku zawsze wychodzą słabe, ale to dobra pamiątka.
Następnie poprawiam ciało. Ściągam spodnie, które wiszą na jej kostkach i rozkładam jej nogi. Wykonuję kolejne dwie fotografie. Zerkam na jej biust, ale ten mi się nie podoba. Obnażyłem go, zerwałem z niego biustonosz, lecz piersi są bezkształtne, a sutki nieproporcjonalnie wielkie.
Chrzanić to. Przekładam latarkę do ust.
Chowam aparat do kieszeni i zdejmuję plecak. Mam w nim schowaną długą, ząbkowaną piłę. Chwytam ją i przykładam ostrze do szyi blondynki. Zaczynam piłować, jakbym obrabiał kurczaka. Przecinam jej tchawicę, aż wreszcie ostrze chrobocze o kręgosłup. Klękam na piersi dziewczyny i odginam jej niemal odciętą głowę do tyłu. Piła zaplątuje się w pukiel jej włosów. Przeszkadza mi również obwisły płat skóry karku.
– Kurwa – syczę. – Niech to…
Poprawiam uchwyt, po czym energicznie tnę dalej. Wreszcie głowa oddziela się od korpusu. Zmieniam pozycję i unoszę rękę trupa. Zaczynam piłować pod pachą. Aby sobie ułatwić zadanie, układam pozbawione głowy zwłoki na boku. O dziwo ze stawem barkowym idzie mi gorzej niż z karkiem. Muszę się sporo namęczyć, aby odkroić rękę za pomocą tej piły. To badziew, który powinienem zastąpić czymś innym. Już od dawna myślałem o tasaku albo pile mechanicznej. Muszę jednak zachowywać się cicho.
Pracuję przez dwadzieścia, może trzydzieści minut. Gdy słońce pojawia się na horyzoncie, przede mną leżą korpus, oddzielnie nogi oraz ręce blondynki i jej głowa. Teraz muszę to wszystko przenieść do nieodległej rzeki. To będzie jej grób[3].
Ciąg dalszy w wersji pełnej
[3] Ta ofiara Teda Bundy’ego nigdy nie została zidentyfikowana.
Copyright © by Max Czornyj, 2024
Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone
Książka jest powieścią opartą na faktach. Jednocześnie część wydarzeń lub niektóre postacie mogą stanowić fikcję literacką, wykreowaną przez autora.
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2024
Projekt okładki: © Mariusz Banachowicz
Zdjęcie na okładce: domena publiczna
Redakcja: Marta Akuszewska
Korekta: Agnieszka Luberadzka, Jarosław Lipski
Skład i łamanie: Dariusz Nowacki
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8357-394-6
Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Seria: FILIA NA FAKTACH